uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Maria Nurowska - Wiek samotności

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Maria Nurowska - Wiek samotności.pdf

uzavrano EBooki M Maria Nurowska
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 610 stron)

Maria Nurowska WIEK SAMOTNOŚCI

Przystanek po drodze - pomyślała z lekką ironią - tylko... do jakiego życia. Czym było do tej pory jej życie? Zbędnym luksusem, ciężkim obowiązkiem czy też może występkiem przeciw boskim i ludzkim prawom... Co czeka ją u końca tej drogi? Wyzwolenie z kłamstwa czy-brniecie w nie dalej. Wszystko, czego doświadczyła w ciągu ostatnich dni, było jak mało realny sen. Narodziny dziecka Mani, rozpacz Karoliny, wyjazd z domu. I oto siedzi przy stoliku w małej dworcowej restauracji gdzieś na granicy dwóch światów, Europy i Azji... Rosja objawiła się jej jako obszar brudu i nędzy. Ci wszyscy ludzie patrzący spode łba, z ukrytą groźbą w oczach. Tak to odbierała, nie dając się zwieść tej niby pokorze w twarzach. Nieokiełznany żywioł - pomyślała, kiedy ci ludzie schodzili z drogi dając miejsce saniom. Siedzi teraz w pustej sali dworcowej restauracji. Od strony bufetu spieszy kelner, jakiś groteskowy na tle grozy czekającej za oknem i grozy w niej samej. - Co jaśnie pani sobie życzył - pyta po rosyjsku. Ewelina prawie nie zna tego języka. Jak ma więc do niego mówić, po polsku? Przecież nie po francusku... - Co imiejetie? - bąka wreszcie. - Jest sałatka z łososia, ale przed taką daleką drogą trzeba zjeść coś gorącego. Ewelina spogląda na niego zaskoczona. On się uśmiecha. - Jak u nas pojawia się prawdziwa dama, to znaczy że jedzie tam! Wskazuje za siebie, Ewelina odwraca się i widzi, że kilkoro oberwanych dzieciaków przylepia nosy do szyby. Uśmiecha się do nich. Dzieci znikają. Często zastawała twarz Karoliny, młodszej córki, w oknie swojego pokoju. Tak samo umorusana buzia. Karolina... zawsze były z nią kłopoty. Ich ochmistrzyni, droga, nieoceniona Katarzyna, wzdychała: powinna urodzić się chłopcem. Ale w ich rodzinie rodziły się dziewczynki, a kiedy trafił się chłopak, schodził z tego świata w tragicznych okolicznościach, i to w wieku dziecięcym. Zabijał go koklusz albo szkarlatyna, albo jakaś zupełnie niegroźna choroba. Na przykład katar. Tak było z jej starszym bratem Józefem. Przeziębił się, kichnął parę razy i już nie wstał z łóżka. Mężczyźni pojawiali się w Lechitach z zewnątrz, poza ojcem, ale on też przecież znalazł się w pałacu jako starający się o rękę matki Eweliny. Pałac... prawie zobaczyła go od strony alei wjazdowej. Łamany spadzisty dach kryty gontem, białe ramy okien i pobielony ganek układający się w czterokolumnowy klasyczny portyk. Fronton pałacu był jednocześnie frontonem jej życia, ono toczyło się przecież w cieniu tych pobielonych kolumn, a także w otoczeniu porozwieszanych na ścianach w hollu obrazów przodków. To wszystko zobowiązywało. Kiedy przeszło dwadzieścia lat temu wsunęła się do pokoju matki pełna obaw, a nawet buntu, tamta powiedziała zdecydowanym tonem: - Ewelino, życie to przede wszystkim obowiązek, szczególnie dla nas, kobiet... I Ewelina posłuchała. Wyszła za mąż za starszego o dwadzieścia lat kuzyna, do którego nie

czuła nic poza rodzinnym przywiązaniem. Cyprian był bardzo przystojny, wysoki, o wyrazistej twarzy, w której centralną część stanowiły oczy, ciemne, na wpół przykryte powiekami. Sprawiało to wrażenie, jakby Cyprian był pogrążony w myślach i nie bardzo wiedział, co się dzieje wokół. Nie przeszkadzało jej to, było jej nawet na rękę. Lata, które wspólnie przeżyli, nie potrafiły niczego w niej zmienić, jej serce nie zabiło żywiej na jego widok. Dopiero kiedy spotkała Jana, zrozumiała, czym jest miłość kobiety do mężczyzny. To było takie dziwne, zupełnie jakby los przysłał go jej w prezencie. Lechickie konie poszły do lasu, do powstania, i jeden z nich po bitwie, kiedy oddział został doszczętnie rozbity, po prostu wrócił do domu, przywożąc ze sobą na siodle ciężko rannego powstańca. Ewelina była wtedy w pokoju na górze, usłyszała jakieś zamieszanie i wyjrzała przez okno. Zobaczyła konia stojącego przed gankiem, z opuszczoną głową. Przewieszony przez siodło mężczyzna w burej, chłopskiej sukmanie, wydawał się bez życia. Ta sukmana... Ewelina od razu wiedziała, kim jest ten człowiek. Zeszła na dół, wydała dyspozycje: - Jeżeli żyje, zanieście go na samą górę. Oznaczało to, że należy zanieść rannego do pokoiku na poddaszu, do którego wchodziło się przez strych. Trzymano tam jakieś rupiecie, zużyte meble. Służący w mig to uprzątnęli, pozostawiając tylko kanapę, na której położono powstańca. Nie zbliżała się do niego, odczuwając dziwny lęk. Była pewna, że jest ciężko ranny i niedługo umrze. To Katarzyna zdejmowała z niego zakrwawione ubranie, Katarzyna obmywała jego rany. Potem Ewelina długo nie mogła sobie tego darować. Kelner patrzył wyczekująco. - Proszę tego łososia... I jeszcze kieliszek wódki... On uśmiechnął się z aprobatą, odchodząc w stronę bufetu. Po chwili wrócił, stawiając przed Eweliną talerze. Wódka była z lodu, szkło pokrył szron. Ewelina położyła na tacy pieniądze. - Proszę wypić za moje zdrowie... żeby mi się poszczęściło w drodze. Skłonił się niemal do pasa, odszedł zaraz, bo w drzwiach stanął brodaty chłop w wielkim baranim kożuchu, w ręku trzymał bat. - Czego tutaj? - spytał ostro kelner. - Ja do jaśnie pani, konie gotowe. Kelner wskazał mu drzwi. - Tam czekać. Jaśnie pani wyjdzie, jak będzie czas. Chłop wycofał się z tym pokornym wyrazem twarzy, za którym kryło się coś mrocznego, wywołującego w Ewelinie nieokreślony niepokój. Bała się tych ludzi, nie znała dobrze ich języka, nie orientowała się, co naprawdę myślą. A może to ta sytuacja tak kazała jej na nich patrzeć? Sytuacja, której nie potrafiła sprostać. Bo czyż w jej wieku można zmienić życie? Nie było wcale

takie złe. Dopóki nie spotkała Jana, czuła się zadowolona, otoczona zbytkiem, uwielbiana przez męża i dzieci. Była ozdobą wszystkich balów i zgromadzeń, zabiegano o jej towarzystwo, chwalono jej urodę i dobre maniery. Tak, to z pewnością było wygodne życie. Gdyby nie ogólna sytuacja, mogłaby uważać się za kogoś, komu się udało. Ale ta sytuacja... To dlatego jej życie przeniosło się z wygodnego gościńca na wyboistą drogę. Dokąd ta droga ją zaprowadzi... Lęk przed własną decyzją był jak dotknięcie lodowatej ręki. Co dalej? - pomyślała. To wszystko, czym żyła do tej pory, wydawało się na zawsze stracone. Stanęła jej przed oczami nocna scena z córką. - Dlaczego nie idziesz się położyć? - spytała ją. - Bo ty nas opuszczasz! - w głosie Karoliny było tyle tragizmu, że poczuła się wstrząśnięta. Nie mogła tego okazać, odparła więc oschle: - Muszę! Karolina przypadła do niej, histerycznie ją obejmując. - Nie! Wcale nie! Nigdy go nie kochałaś! Zawsze był stary! Córka podbiegła do nocnego stolika, na którym stała fotografia Cypriana, i wrzuciła ją do otwartego kufra. - Skoro wolisz jego, to zabierz ze sobą i tę podobiznę! - Karolino - rzekła ostro- jesteś zbyt gwałtowna, jak zawsze. Po policzkach córki pociekły łzy. - Mamo, ja cię kocham. Ciebie jedną, nie możesz mnie opuścić! Ewelina uczuła silny ucisk w krtani, przez chwilę miała wrażenie, że się udusi. - Karolino, nie tylko my się znalazłyśmy w takiej sytuacji. Wiele polskich rodzin teraz cierpi. Matki potraciły synów... Żony podążają za mężami na zesłanie... - To niech jadą inne żony! Inne. Ty nie! Przecież nie muszą jechać wszystkie! Ramiona córki znowu ją objęły, próbowała się uwolnić, ale nie mogła odczepić rąk Karoliny. Wyglądało to tak, jakby ze sobą walczyły. Chyba w tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł doktor. Obie spojrzały w jego stronę. - I po wszystkim - powiedział. - Mamy następną kandydatkę na pannę lub wdowę. Myśl, że oto została babką, przejęła ją lękiem. Czy nie za późno na planowanie nowego życia. Skończyła już przecież trzydzieści osiem lat, przestawała być młoda. Więc po co ta miłość, ten ból, ta tęsknota... Mania leżała spokojnie, miała zmęczoną, bardzo mizerną twarz. Ewelina usiadła obok córki. - Szczęśliwa jesteś? - spytała. - Tak - odrzekła Mania słabym głosem - ale to dziewczynka. Wolałabym, żebyś inną

wiadomość zawiozła tatusiowi. - W tym pałacu zawsze rodziły się dziewczynki - odparła - więc się nie przejmuj. - Ale tatuś bardziej by się cieszył z wnuka. - I tak będzie się cieszył, że wszystko dobrze poszło. To najważniejsze. Mizernie wyglądasz, może chcesz, żebym jeszcze została parę dni? - spytała z niejasnym uczuciem, że składa teraz swój los w ręce Mani. Jeżeli córka ją zatrzyma, nie pojedzie. - Jedź - odrzekła. - On tam czeka. Biedak, jest zupełnie sam. Ewelina poczuła cień zniecierpliwienia. Mania zawsze bardziej kochała ojca. I z pewnością była jego córką, tak jak jej córką była Karolina. O ileż od Mani inteligentniejsza, obdarzona wyobraźnią i polotem. Wstała i, przywołując uśmiech, pochyliła się nad córką. - Uważaj na siebie i na malutką. Była przy drzwiach, kiedy dobiegł ją słaby głos Mani. Teraz powie,. żebym została - przebiegło jej przez myśl, ale wiedziała już, że tym razem córka nie mogłaby jej zatrzymać. Tamten moment był bezpowrotnie stracony. - Tak? - odrzekła przystając z ręką na klamce. - Bardzo ucałuj tatusia. - Dobrze. Ewelina wyszła przed dworzec. Sanie czekały, woźnica stał obok, przytupując od czasu do czasu. Padał śnieg, a ponieważ nie było wiatru, płatki obracały się w powietrzu, kręcąc młynka. Dopełniało to poczucia nierealności, w jakim Ewelina znajdowała się od czasu opuszczenia rodziny. Grupa dzieciaków trzymała się z daleka, zanim Ewelina wsiadła do sań, rzuciła w ich stronę garść monet. - Żebyście pamiętały o mnie, chociaż do wieczora - powiedziała po francusku. Nie ruszyły się z miejsca. Woźnica otulił Ewelinie nogi baranicą, zaciął konie. Dopiero wtedy dzieciarnia rzuciła się wyszukiwać w śniegu monety. Ewelina obserwowała to z przykrością. Mignęła jej twarz dziewczynki, która przypominała małą Karolinę. Pożegnały się w gniewie. Kareta z herbem Lechickich na drzwiach stała załadowana kuframi, na ganku zgromadzili się wszyscy domownicy, służba, ochmistrzyni, doktor i kuzynki zamieszkałe w pałacu. Przedtem były niewidoczne, Ewelina zdziwiła się więc, że jest ich aż tyle. Niektórych nawet nie odróżniała i nie pamiętała, jak mają na imię, nie potrafiłaby powiedzieć, czy pochodzą ze strony ojca, czy matki. Wszystkie ubrane na czarno, jak i ona zresztą. Bo taka była moda po ostatnich wydarzeniach, w końcu to jeszcze świeża data. Był rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty piąty... - Gdzie Karolina? - spytała, nie widząc jej na ganku. - Poszukajcie.

Jedna ze służących zniknęła w pałacu, a Ewelina zwróciła się do ochmistrzyni: - Miej na nią oko, Katarzyno, ona jest jeszcze taka nierozważna. Ochmistrzyni kiwnęła głową na znak, że będzie to miała na uwadze. Dobry, wypróbowany przyjaciel. Ona jedna wiedziała, do kogo naprawdę jedzie Ewelina. Obaj zostali zesłani, Cyprian i Jan, za udział w powstaniu. I to niemal w to samo miejsce... Z pałacu wyszła Karolina ubrana jak do drogi, z torbą podróżną w ręku. - A to co znowu? - spytała ostro córkę. - Jadę z tobą. - Nie możesz ze mną jechać. Nie masz pojęcia, co to za podróż, ja też nie... Oczy córki spoglądały błagalnie, jednocześnie kryła się w nich determinacja, gotowość na wszystko. Poczuła piekący żal. Karolina była jej kimś bardzo drogim, w jej buncie, w niezgodzie na życie odnajdowała siebie z czasów młodości. Może dlatego tak często wchodziły ze sobą w konflikt, że w gruncie rzeczy były bardzo do siebie podobne. W nagłym odruchu zdjęła z szyi krzyżyk, który dostała od ojca. Była na nim wyryta data: 1831. I to miejsce - Olszynka Grochowska. Tam walczył ojciec Eweliny, został nawet ranny w kostkę. Rana odnowiła się, utykał. Kto wie, czy to muśnięcie kuli nie okazało się muśnięciem śmierci. Ojciec Eweliny umarł na gruźlicę kości. Bardzo przeżyła jego śmierć, bo bardzo go kochała. Miał tubalny głos, wszędzie go było słychać: - Dawać mi tu gazetę! - Siodłać mi tu konia! Teraz niemal nie mogła znieść tych snujących się po pałacu anemicznych, ubranych na czarno kobiet. Chciała zawiesić córce krzyżyk na szyi, ale Karolina cofnęła się. - Po co mi to dajesz? - spytała z nagłym lękiem. - Mam to po ojcu, a teraz chcę, żebyś miała to ty! - Przecież jadę z tobą - odpowiedziała córka, ale w jej głosie nie było nadziei. Patrzyły na siebie, oczy Karoliny z wolna wypełniły się łzami. Odwróciła się i wbiegła do pałacu. Ewelina poszła w stronę karety. Kiedy wyjechała na drogę, zwróciła się do stangreta: - Odwiedzę rodziców. Konie skręciły z głównej drogi i stanęły przed ogrodzeniem cmentarza, który został uformowany w kształcie herbu rodu Lechickich. Ewelina wysiadła. Idąc pośród grobów nie umiała już powstrzymać łez. Tragiczna twarz młodszej córki majaczyła jej przed oczami. Gdyby rzeczywiście udawała się do Cypriana, być może byłoby jej lżej, wypełniałaby swój obowiązek. Ale ona szła przecież za głosem serca, dopuszczała do siebie występną miłość, krzywdząc tym

kilkoro ludzi. I było jej bardziej przykro z powodu córki niż z powodu Cypriana, który przecież tracił najwięcej. Ewelina zatrzymała się przed grobem rodzinnym wyróżniającym się spośród innych. Kamienna muza wspierała na dłoni twarz w głębokiej zadumie. Ewelina uklękła, opierając czoło o chłodną płytę. Cóż mam wam powiedzieć - pomyślała - wiem, co oznacza moja decyzja, nie potrafię się już cofnąć... Ciężko podniosła się z klęczek i ruszyła w stronę karety. Las się skończył, na jego skraju zobaczyła grupę rosyjskich żołnierzy wykopujących broń powstańczą. Ewelina odprowadziła ich wzrokiem, zamajaczyła jej nawet myśl, że takim obrazem żegna ojczyznę... Cytadela, 2 września 1864 Sprawa została wyjaśniona, zaliczono mnie do drugiej kategorii przestępców stanu, co oznacza wywózkę na Sybir. Sądziłem, że będzie gorzej i mój los dopełni się na stoku Cytadeli. Bóg zapłać i za to. Niepokoję się, czy zabiegi podjęte przez Ewelina w celu uratowania Lechic zostaną uwieńczone sukcesem. Byłbym niepocieszonym, gdyby miała stracić przeze mnie to, co ukochała całym sercem. I wiem, że nie usłyszałbym od niej słowa skargi. Zbyt dumną jest do tego, by okazać po sobie jakową bądź zgryzotę. Kiedym ją po raz pierwszy zobaczył, serce moje zamarło w zachwycie, i tak jest do tej pory, to znaczy z górą lat dwadzieścia, l nie opuszcza mnie zdumienie, że takie przecudne zjawisko było mi dane pojąć za małżonkę moją. W oczach mi stoi jej czarowna postać, kiedy wrześniowego dnia w kaplicy lechickiego pałacu ślub ze sobą braliśmy, dzisiaj mija dwudziesta pierwsza rocznica tej daty. Ewelina miała wszystkiego siedemnaście wiosen, a więc z górą była ode mnie lat dwadzieścia młodszą. Główka jasna, złotopszeniczna, z misternie upiętą fryzurą, białymi różyczkami przystrojoną. Twarz przepiękna, bliska doskonałości, o rysach najszlachetniejszych, oczach tak modrych, jakby farbami malowanych. Postać jej obleczona w koronki najprzedniejsze doskonałą była w każdym szczególe, szyja przeszlachetnie sklepiona, gors zgrabniutki ciasno w biel tychże koronek ujęty. I szczęście wszechogarniające duszę moją i ciało moje, że oto tego doświadczam w życiu, o czym bym w najśmielszych snach nie marzył, A teraz precz przyjdzie mi od niej jechać, od tej ponad wszystko umiłowanej. Przecie żem jej na dłużej niż dni kilka przez te lata nie pozostawił był, bomże nie mógł, sercem swoim osierocony zaraz będąc. I po cóż to wszystko, po cóż te wyrzeczenia dla sprawy tak od początku przegranej? Jakby z odkrytej karty czytać było można. Chociaż i takie głosy były, że szansę jako naród mamy. Uzbrojenie było nawet dobre, chociaż część transportów broni władze pruskie i rosyjskie rekwirowały. Wojsko nasze powstańcze wykazywało chęć przemożną walki, a także znajomość terenu lepszą od najeźdźcy. Ale miałżeby on nam pozwolić do wolności dojść przez krew naszą i ofiarność, miałżeby cofnąć się, skoro już przeciw nam armaty swoje ustawił? Caryca Katarzyna, ta

moskiewska szatanica zawczasu wszystko tak przygotowała, żebyśmy na straconej pozycji byli. Kazała uczyć własną młodzież rzeczy o Polakach najgorszych, pokazywać same ich błędy. Taki nasz wizerunek w młodych stworzyła, że im sama ręka do szabli się garnęła na dźwięk naszego imienia. Jaką mieliśmy szansę, skoro siły najeźdźcy doszły do miliona i połowy, a więc była to armia najpotężniejsza, jaką Rosja kiedykolwiek wystawiła. Wszyscy zginęli. Wszyscy... 13 maja padł Ludwik Narbutt pod Dubletami, 15 maja rozstrzelany w Płocku Padlewski, pod koniec czerwca powieszony w Wilnie Zygmunt Sierakowski, pod Kruszyną legł generał Taczanowski, w listopadzie zabity przewaleczny Czachowski. W Kownie powieszono księdza Mackiewicza. Dziw bierze, że mnie taka łaska z ich strony nie spotkała, że moje przestępstwo wycenili tak nisko, nie każąc wymazywać go krwią. Czasem taka myśl nachodzi jednak, że ja tam z nimi być powinienem. Więc jedź sobie - pomyślała Karolina mściwie, idąc po schodach na górę. Po raz drugi napotkała oczy matki, tym razem na portrecie. Miały inny wyraz, były spokojne, jakby nic się nie wydarzyło, jakby nie było sceny przed gankiem. Przez chwilę wydało się nawet Karolinie, że oczy na portrecie są kpiące. Przyspieszyła kroku. Za drzwiami pokoju po- czuła nagle przypływ rozdzierającej tęsknoty za matką. To było jak atak duszności, Karolina łapała ustami powietrze w poczuciu, że jakiś przedmiot utknął w przełyku. Pot wystąpił jej na czoło, niemal po omacku dotarła do łóżka i położyła się. Spróbowała nabrać powietrza, tym razem mięśnie szyi puściły. Leżała tak, oddychając głęboko w obawie, że za chwilę coś takiego znowu się powtórzy. Po raz pierwszy w życiu Karolina pomyślała o śmierci. Nawiedziło ją niejasne przeczucie, że śmierć przeszła gdzieś blisko. Niemal w tym samym momencie usłyszała czyjś przeraźliwy krzyk. Zerwała się, ale nie miała odwagi zejść na dół. Może coś się stało mamie - pomyślała - może konie poniosły... Czekała w uczuciu odrętwienia, niemal rezygnacji. Była pewna, że za chwilę dowie się czegoś, co zmieni całe jej życie. Bo skoro miałoby w nim zabraknąć matki... Na dole słychać było krzątaninę, ktoś wbiegł po schodach, ale minął drzwi pokoju Karoliny. Potem wszystko ucichło. Karolina siedziała na skraju łóżka, nie mając odwagi nawet zmienić pozycji. Dlaczego mama musiała wyjechać... Dlaczego wszystko musiało się tak źle potoczyć. Powstanie przeciw Rosji upadło... Karolina pamięta jeszcze to podniecenie pierwszych dni. Łzy radości w oczach matki. Potem też płakała, ale opłakiwała klęskę. Ta klęska była wypisana na twarzach wszystkich. Rozmowy toczyły się teraz szeptem, rozglądano się przy tym trwożnie na boki, jakby wróg czaił się w każdym kącie. Ten wyraz napięcia w oczach domowników wzrósł znacznie, kiedy w pałacu pojawił się lokator. Robiono z tego wielką tajemnicę, ale Karolina dokładnie wiedziała, kto zajmuje pokoik na poddaszu. Któregoś dnia się tam zakradła i zobaczyła młodego mężczyznę leżącego na kanapie. Spał, kołdra zsunęła się i dotykała podłogi, chciała ją

poprawić. Wtedy otworzył oczy. Długą chwilę patrzyli na siebie, a potem on podniósł palec do ust na znak, że nie wolno jej nikomu mówić o swoim odkryciu. W milczeniu przytaknęła głową. Ten mężczyzna miał na sobie koszulę rozchyloną na piersi i Karolina mogła dojrzeć czerwone zgrubienie, które kiedyś musiało być raną. To chyba bardzo bolało, to było coś o wiele gorszego niż obtarcie kolana czy zwichniecie kostki. Jak to jest, kiedy się otrzymuje taki cios? Co się wtedy myśli? Czy myśli się o tym, że można umrzeć... Karolina pamiętała tę nerwową krzątaninę, wnoszenie gorącej wody na górę i znoszenie pokrwawionych szmat. Katarzyna poleciła je spalić. A potem jeszcze raz działo się coś niedobrego na górze, sprowadzono doktora... W końcu młody powstaniec wyzdrowiał. Przed pałac zajechała sprowadzona z Wrzosowa dorożka. Był już zmrok. Karolina stała przy oknie i widziała ten sekretny odjazd. W dorożce siedziała jakaś kobieta, na twarzy miała woalkę. Karolina zauważyła to, kiedy tamta wychyliła się, aby pomóc wsiąść mężczyźnie w pelerynie z kapturem. Wyglądał jak mnich, ale Karolina dobrze wiedziała, kim jest naprawdę. Trochę ją nawet to wszystko śmieszyło, te tajemnice, które właściwie nie mogły być tajemnicami, bo wiedziało o nich za dużo osób. To, co się działo na zewnątrz, wybuch powstania, walki, a potem klęska, docierało do niej tylko z opowieści innych. I było jakieś mało realne, jak bajka. Któregoś dnia jednak zrozumiała, że z bajką nie ma to nic wspólnego. Towarzyszyła Katarzynie na targ do Wrzosowa. Pojechały dwukółką, Katarzyna sama powoziła. Wjeżdżały do miasta, kiedy nagle zrobiło się jakieś zamieszanie, nie pozwolono im kierować się w stronę rynku, droga była zamknięta. Mężczyzna w czapce z czerwonym otokiem dyrygował ruchem. Kto to? - spytała Katarzynę. - Kozak - odrzekła przez zaciśnięte zęby. Zostawiły konia i poszły dalej piechotą, przeciskając się wśród tłu- mu zmierzającego na targ, nie przepuszczono żadnej furmanki. Wkrótce wyjaśniło się dlaczego. W głębi ulicy, od strony kościoła pojawił się pochód, który eskortowali Kozacy na koniach. Kiedy pochód się przybliżył, Karolina zobaczyła mężczyzn w różnym wieku, ubranych w jakieś łachmany, niektórzy byli boso, mimo panującego chłodu. A najgorsze, że byli skuci ze sobą łańcuchami. Na przegubach rąk i na kostkach mieli żelazne obręcze, łańcuchy pobrzękiwały ponuro na bruku. Karolina wyraźnie widziała twarze skazańców, były jakby puste, bez żadnych uczuć. - Dlaczego tak ich traktują? - spytała szeptem. - Pędzą ich na Sybir - odrzekła ochmistrzyni. Karolina przeraziła się teraz na dobre, bo przecież tam właśnie miano wysłać jej ojca. Wysyłano tam wszystkich, którzy brali udział w powstaniu. Bogatym odbierano majątki, Lechice też były zagrożone.. Karolina nie potrafiła sobie wyobrazić, co by było, gdyby musiała nagle

opuścić pałac. Przecież on był od zawsze, urodziła się w nim, znała wszystkie jego zakamarki, od strychu do piwnic. - Czy tatuś też tak będzie szedł? - głos się jej załamał. - Nie... - uspokoiła ją Katarzyna - on jest wysokiego stanu, pojedzie saniami... A teraz matka jechała tam za nim. Opuszczała swoją córkę, która tak bardzo jej potrzebowała. Karolina poczuła nagły żal do całego świata. Do tego zimnego i bezdusznego świata, który w milczeniu przystawał na tak wielką niesprawiedliwość. Słońce oświetlało teraz tę ścianę pałacu, na której znajdowało się jej okno, znaczyło to, że jest już dawno po południu. Promień wsunął się do jej pokoju, ukośnie oświetlając parapet i fragment podłogi, wyglądało to jak jaśniejsza plama. Było coś pocieszającego w tej drgającej na deskach plamie słonecznej. Karolina zapatrzyła się w nią. Minęło jeszcze trochę czasu, promień przesunął się teraz na ścianę, potem zniknął. Pokój powoli pogrążył się w mroku. Karolina nie poruszyła się, kiedy drzwi się otworzyły. Nie odwróciła głowy. Ochmistrzyni usiadła obok i objęła ją ramieniem. - Tutaj się ukryło nasze biedactwo - powiedziała ciepło. - Coś się stało na dole? - spytała Karolina. Ochmistrzyni nie odpowiedziała, więc poczuła lęk. - Czy mama... - Jaśnie pani w drodze, droga przecież daleka... - Ktoś krzyczał na dole. - To dziewucha z kuchni, głupie stworzenie. - Ale dlaczego krzyczała? Ochmistrzyni namyślała się chwile, a potem powiedziała wolno: - Siostra jaśnie panienki zeszła z tego świata. - Mania? Kobieta skinęła głową, ale nawet takie potwierdzenie nie zmieniło w Karolinie poczucia niedorzeczności tego, co przed chwilą usłyszała. Przecież Mania urodziła córeczkę. Leżała w łóżku, była taka szczęśliwa. Można z nią było porozmawiać. Dlaczego nagle miałaby umierać. I to teraz, kiedy mama wyjechała tak daleko. - Nie miała zdrowia - powiedziała ochmistrzyni. - Niby urodziła dziecko, ale puściła się z niej krew... Po tych słowach Karolina rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. Poczuła się nagle zupełnie sama, jakby nikt oprócz niej nie pozostał już na tej ziemi. Ochmistrzyni gładziła ją po plecach, a w Karolinie wywoływało to jeszcze większe uczucie żalu.

- Ja mam trzynaście lat - poskarżyła się łkając. Ochmistrzyni podniosła ją i przytuliła do siebie. Karolina przywarła do tego ciepłego rozległego ciała z uczuciem, że być może znajdzie w nim ratunek. Ukołysało ją, jak zawsze, ilekroć działo się coś nieprzyjemnego, kiedy piekło stłuczone kolano albo została zraniona duma. Tym razem jednak było to coś dużo gorszego i Karolina niejasno zdawała sobie sprawę, że ulga jest chwilowa, przyjmowała ją jednak skwapliwie, niemal z pokorą. To było jak przerwa w samotności, której tak naprawdę Karolina doświadczała po raz pierwszy tego ranka. Cytadela, 6 grudnia 1864 Ta cisza za murem dotkliwsza mi się zdaje, jakby cały naród na marach leżał. Znikła wszelka nadzieja wskrzeszenia państwa. Polska wymazana z mapy Europy. Trzydzieści pokoleń jednym pociągnięciem z bytu swego wyzutych zostało. I do czyjej sprawiedliwości się odwoływać? Boskiej czy ludzkiej, jednako żadnej nadziei stamtąd oczekiwać nie można. Francja, co taką przyjazną zdawać by się mogła, odwróciła jednak od nas swoje oczy, przestraszyła się cara. Thiers ma dla nas jedną radę: “Enrichissez vous”. Kiedy się jeszcze ukrywałem w wiosce, dziecię nieletnie siedząc na progu taką oto piosneczkę zaśpiewało: O Polska kraino, gdyby ci rodacy, Co za ciebie giną, wzięli się do pracy I po garstce ziemi z ojczyzny zabrali, Już by dłońmi swemi Polskę zbudowali. Dziwne to było, lekcji takiej od dziecięcia wysłuchiwać, będąc samemu jak wieprzek przywalonym snopkiem jakowegoś żyta. Wiara w nasze siły załamała się wraz z upadkiem mitu kościuszkowskiego, że w ludzie polskim trzeba widzieć wskrzesiciela. Żołnierz to był waleczny, daniny krwi nie żałujący. Mówiono mi, że teraz Rosja urzędników swoich nasyła, żeby klin pomiędzy nas wbić. Podobno “jedną ścianę chaty budynku parobczańskiego przyznają chwilowemu mieszkańcowi izby, a drugą pozostawiają przy dworze “. W maju tegoż roku deputacja polskiego chłopstwa przybyła do Petersburga do cara, a Platonów mowę do nich wygłosił po polsku, dziękując im za wierność, oni zaś krzyczeli, że będą wierni carowi i “królowi polskiemu”. I brali udział w bankiecie, jaki car na ich cześć wydał. Dziwnym mi się to wydało, przeciem ja te chłopskie sukmany po zakamarkach leśnych widział. I miłość do wolności też żem widział... A teraz miałżeby ten sam ludek tańcować z carem i zapomnieć tak szybko, że w innych objęciach tańcował z jego przyczyny, tyle że w zimnych... Mówi się, że pod koniec miesiąca ruszą kibitki spod bramy Cytadeli. Kierunek: Syberia... Była u mnie Ewelina, mieliśmy krótkie pięciominutowe widzenie, tyle tylko pozwolono mi moje oczy obliczem małżonki nacieszyć. Smutna mi się wydała, jak tak szła w sukni czarnej, z takąż krynoliną, odbijającej od jej jasnych włosów.

Pod wieczór niebo poróżowiało, a potem pojawiły się na nim blado-niebieskie smugi, kolory intensywniały z nastaniem mroku, pojawił się ostry amarant, fiolet i odcień granatu. Było to czymś tak zadziwiającym, że Ewelina na chwilę zapomniała, gdzie się znajduje. Nigdy nie widziała takiego zestawu barw, zupełnie jakby malarzowi pomieszały się wszystkie farby. Śnieg leżący dokoła z porażającej bieli stawał się coraz bardziej niebieski. Sanie wjechały na górkę i w dole Ewelina zobaczyła nagle jakby odbicie wszystkich kolorów nieba, przez chwilę nie wiedziała, co to takiego, potem dotarło do niej, że tak wygląda olbrzymia tafla wody. Po jej bokach widać było igiełki świateł, tam gdzie przycupnęły ludzkie osiedla. Wiedziała, że po drugiej stronie tej wody znajdowała się ostatnia większa miejscowość na jej syberyjskim szlaku. Będzie musiała tutaj zanocować, by przeprawić się na drugą stronę statkiem. Czy są jakieś regularne kursy? Trzeba będzie się dopytać u miejscowej ludności. Nocleg znalazła dość łatwo, rozliczywszy się przedtem z woźnicą, który też tutaj gdzieś na noc stanął. Zaprowadzono ją do schludnej, chociaż zimnej izby, ale na łóżku leżała wysoka pierzyna. Wsunęła się pod nią z uczuciem ulgi, czuła, jak z jej członków powoli uchodzi zmęczenie. Zaraz zmorzył ją mocny sen. Spała twardo do rana. Patrząc na uciekającą za statkiem wodę, usiłowała przypomnieć sobie nocne widziadło, które ją dziwnie prześladowało. Jakieś białe wnętrze, biały korytarz, na końcu którego widać drzwi. Ewelina była pewna, że te drzwi zaraz się otworzą i stanie w nich ktoś dobrze znajomy. Wpatrywała się z napięciem, ale drzwi ciągle były zamknięte. Czekała dość długo, wreszcie ruszyła korytarzem, już chciała ująć za klamkę, kiedy gdzieś z tyłu usłyszała głos Mani: - Nie wchodź tam, mamo - zawołała ostrzegawczo córka. Ewelina obejrzała się i zobaczyła taki sam korytarz i identyczne drzwi, które tym razem były otwarte. W progu stała Mania w długiej białej sukience, miała rozpuszczone włosy, a na nich wianek z margerytek, trzymała za rączkę swoje nowo narodzone dziecko. Było jeszcze niemowlęciem, ale dziwnie umiało już chodzić. Trzymało się w pionie, przebierając tłustymi nóżkami. Sprawiało to wrażenie, jakby oboje płynęli w powietrzu. Mania uśmiechnęła się do Eweliny, a potem ujęła za klamkę. Zanim zamknęła drzwi, powiedziała dobitnie: - Tylko tam nie wchodź... Drzwi się za nią zamknęły. Ewelina pozostała sama pośrodku długiego korytarza... Patrzyła na wodę, która kłębiła się i bulgotała za burtą, tysiąc drobnych pęcherzyków uchodziło gdzieś w głąb. Sprawiało jej to przyjemność, to spoglądanie za siebie, bo widać było, jak szybko porusza się na wodzie parowiec. Można było powiedzieć, że świat uciekał w tył. Kiedy spojrzała wreszcie do przodu, ze zdumieniem stwierdziła, że prawie przybijają do brzegu. Odczytała litery na przystani: Tobolsk. Ewelina z łatwością znalazła tragarzy, którzy wynieśli na brzeg jej kufry, byli zwinni i dość grzeczni. Pozostawiła rzeczy na przystani i ruszyła do miasta, niezdecydowana jeszcze, czy

zostanie tu na noc, czy też tego samego dnia uda się dalej. Było około dwudziestu wiorst do miejsca przeznaczenia, to znaczy do wioski, w której przebywał Cyprian. Chciała potem jechać w dalszą drogę... Ale jak mu o tym wszystkim powiedzieć, od czego zacząć tę bez wątpienia najtrudniejszą w jej życiu rozmowę. Przecież to, przez co już przebrnęła, było nie mniej trudne, musiała samą siebie przekonać, że ma prawo do miłości. Przecież na dobrą sprawę mogłaby być jego matką, był tylko o dwa lata starszy od jej córki Mani. Jak do tego doszło, że uczucie do Jana przesłoniło jej świat? Starała się nie myśleć, że on tam leży na górze, chociażby z tego powodu, żeby mieć “naturalny wyraz twarzy” w razie nieproszonej wizyty żandarmów z pobliskiego posterunku. Ciągle szwendali się w okolicy, widywała ich myszkujących w pobliżu pałacu, na folwarku. Teraz, kiedy ranny leżał w pokoiku za strychem, te wizyty nabierały innego znaczenia i inaczej należało je traktować. Poleciła nawet, aby zapraszać ich do kuchni na poczęstunek, a rządcy, aby był dla nich nader uprzejmy i częstował tytoniem, ale korzyść z tego była taka, że ciągle miało się ich teraz na oczach. Tyle że nie pchali się dalej, na pokoje. Tak więc Ewelina na strych nie zachodziła, dopytywała się tylko o zdrowie porucznika Darskiego. Wysłana też została tajemna wiadomość do jego matki, że żyje, jest w bezpiecznym miejscu. Natomiast wizytę rodzicielki odradzano ze względów konspiracyjnych. Po raz pierwszy Ewelina poszła na górę, kiedy Jan dostał nagle gorączki. Nie było ku temu wyraźnej przyczyny, bo rana się już prawie zagoiła. Katarzyna przyszła do niej zaniepokojona, podobno chory nawet majaczył. Popatrzyły po sobie zmartwione. Ewelina poleciła posłać po doktora, a sama udała się za Katarzyną na górę. Kiedy tam weszła, uderzył ją nieprzyjemny zapach, jakby gnijącego mięsa. Był to odór choroby i gorączki, który bił od rozpalonego ciała młodego mężczyzny. Katarzyna rozchyliła mu koszulę na piersi i pokazała Ewelinie dość pokaźne cięcie od szabli, które wyglądało jak zgrubiała, ciemnoczerwona kreska. Zaczynała się w połowie piersi i schodziła pod pachę. I tam znalazły coś niepokojącego, sporej wielkości guz podeszły ropą. - Jak to się mogło stać? - spytała przestraszona Ewelina. - Nie zauważyliście tego? - Wczoraj jeszcze było w porządku - odrzekła ochmistrzyni. - Musiało nabrać przez noc. Jan był nieprzytomny, usta miał spieczone, nie pomagało zwilżanie ich szmatką. Rzucał się niespokojnie; Ewelina usiadła i wzięła na kolana jego głowę. Gładziła go po włosach. To wszystko powodowało w niej dziwny zamęt, nie wiedziała, czy przeraża ją choroba tego człowieka, czy to, że trzyma jego głowę na kolanach. Przyszedł doktor i zaczęto przygotowania do operacji. Tym razem Ewelina już nie odchodziła. I było tak, jakby nagle przeszła na drugą stronę swojego życia, nie potrafiąc już odnaleźć drogi powrotnej. Wszystko przestało się liczyć, to że była żoną, matką, że miała obowiązki. Istniał tylko ten człowiek, jego twarz trawiona gorączką, zamglone oczy,

czepiające się jej ręce. Trzymała je w swoich dłoniach, okrywając pocałunkami. Nie wstydziła się tego, nie ukrywała swoich uczuć ani przed doktorem, ani przed Katarzyną. A oni taktownie milczeli. Któregoś dnia, kiedy przyszła na górę, powitały ją przytomne oczy Jana. Zatrzymała się w drzwiach, nie wiedząc, co pamiętał z przeszło dwutygodniowej maligny, czy docierało do niego to, kto przy nim jest, co mówi, jak się zachowuje. Ewelina z pewnością zachowywała się jak szalona... - Jak pan się czuje? - spytała zmieszana. Milcząc patrzył jej w oczy. Wolno, bardzo wolno podeszła do łóżka, a on wyciągnął w jej stronę rękę. Byli nagle blisko siebie, obejmowała rękoma jego głowę. Dotyk jego warg był elektryzujący, wszystko w niej drżało z niepokoju i szczęścia. Rozbierał ją jedną ręką, poddawała się temu, uważając by nie sprawić mu bólu. Wsunęła się pod kołdrę. To ciało obok niej było jak coś najdroższego na świecie, jak relikwia, gotowa była się do niego modlić. Dotyk jego rąk był jak szczęście, jak coś niewyobrażalnego, co się właśnie stawało. Jan uniósł się na boku, a potem wziął ją pod siebie. Ich ciała splotły się w nierozerwalnym uścisku, pomieszały się ich gorączkowe oddechy, słowa, którymi siebie przywoływali. Ewelina uczyła się fizycznej miłości do mężczyzny... *** Miasto było rozległe, położone nierówno, niektóre ulice pięły się w górę, inne opadały zakolami. Stały przy nich drewniane domy, właściwie wille z pięknie rzeźbionymi gankami i okiennicami. Wszystko to sprawiało wrażenie miejscowości letniskowej w niezbyt sprzyjającej porze. Po ulicach hulał ostry wiatr, było bardzo ślisko. Ewelina musiała uważać, żeby nie upaść i nie złamać nogi. To byłaby w jej sytuacji katastrofa. Na jednym z domów zauważyła tabliczkę z nazwiskiem właściciela sklepiku. Nazywał się H. Kaufmann. Jakiś Niemiec albo Żyd - przemknęło jej przez myśl, a ponieważ o wiele lepiej znała niemiecki niż rosyjski, postanowiła tam wstąpić. Powitał ją potężny mężczyzna o rozległej klatce piersiowej i nieproporcjonalnie małej głowie. Miał sporą łysinę, jasny zarost na twarzy i bardzo niebieskie oczy. Więc-jednak Niemiec. - Witam waszą wielmożność - skłonił się za ladą. - Od razu wyczuć damę na kilometr. Perfumy z Francji rodem, nie mylę się? - Nie myli się pan - uśmiechnęła się Ewelina. - U mnie tak wytwornych rzeczy nie ma, ale można znaleźć coś ciekawego. Jak się umie szukać... - Właściwie nie wiem, co mogłoby mi się przydać. Może jakiś upominek dla... starszego pana. - Starszy pan... Mogłaby wielmożna pani wyrażać się jaśniej?

- Lat sześćdziesiąt. - W dobrej kondycji zdrowotnej? - wypytywał sprzedawca. - Myślę, że tak. Może kupiłabym fajkę. - Świetnie - ucieszył się. - Mam duży wybór fajek. Sięgnął za siebie, kładąc potem na ladzie fajki różnego kroju i zabarwienia. Widać było, że nie wszystkie są z tego samego drewna. Ewelina spoglądała na nie bezradnie. - A którą by mi pan polecał? Sklepikarz zrobił zafrasowaną minę. - No cóż, wybrać fajkę to jak wybrać narzeczoną, z którą chciałoby się spędzić całe życie... a to należałoby czynić osobiście, ale skoro narzeczona już jest, spróbujemy dobrać do niej fajkę - uśmiechnął się chytrze. - Myślę, że najlepsza byłaby ta - wskazał na leżącą pośrodku, ciemnowiśniową, o szczególnie fantazyjnie wygiętej szyjce. Ewelina wzięła ją do ręki, obejrzała ze wszystkich stron. - Podoba mi się - rzekła. Mężczyzna uśmiechnął się. - Przy fajce to rzecz najmniejsza. Ważne jest, jak smakuje, a ta, zapewniam panią, ma smak boski. Ewelina nabyła jeszcze kilka drobiazgów, między innymi czajniczek do herbaty. O mały włos nie kupiła także samowara do tego czajniczka, który miał przepiękny futerał - kurę zrobioną z różnokolorowych koralików. Miała niebieski grzbiet, żółte boki i ciemnoczerwony grzebień. Więc o mały włos nie kupiła tego samowara, sprzedawca bowiem posiadał szczególny dar przekonywania. Powstrzymywał ją tylko wyjątkowy brak miejsca w bagażach. Wydawać by się mogło, że życie dojdzie do jakiegoś punktu i musi się zatrzymać, a ono toczy się dalej, chociaż przeczy to wszystkim prawom ludzkiego rozsądku. Ot, chociażby i ja, człowiek już niemłody, znalazłem się nagle tysiące wiorst od domu, od tego wszystkiego, co nadawało moim poczynaniom sens. Pozbawiony widoku żony, dzieci. A jednak i tutaj udało mi się dzień z nocą pozlepiać, znaleźć jakieś nici, które by chociaż w części potrafiły to sito we mnie powiązać. Już i umarli tak często nie zaglądają do mojej izby. Przyjemność jakowąś odnajduję w zajęciach fizycznych. Noszenie wody, rabanie drew. Powrót do izby, gdzie sam na sam z myślami zostać muszę, zawsze jest niewygodą duszy mojej udręczonej. Dowódca przegranej bitwy nie może mieć dobrego snu... Cóż im się zresztą dziwić, że tak nas przycisnęli. Byliśmy i jesteśmy przedmurzem Zachodu, a zwłaszcza Prus. Gdybyśmy umieli znaleźć z Prusakami wspólny język, by ć może znaleźlibyśmy w nich naturalnego sprzymierzeńca, a tak ma go przeciw nam wróg najzajadlejszy. To z ust Ottona von Bismarcka padło zdanie, że dopuszczenie politycznego żywota Polski byłoby niewybaczalnym błędem. “Ein schrecklicherpolitischer Fehler” - oto jego słowa. A z drugiej strony wielka święta Ruś, prawosławie, podczas gdy my to żywioł katolicki. Będą nas tępić

najzajadlej, nie ustaną, dopóki bije chociaż jedno wolne polskie serce... Nie można wojować z całym światem, trzeba sobie wyszukać wroga, ale takiej mądrości za dużo wymagać od ludzi jak my zapalczywych, idących niby żubr z głową pochyloną do przodu. No i ubili żubra... Tyle razy powtarzała w myślach, co powie Cyprianowi, ale kiedy go w końcu zobaczyła, słowa utknęły jej w gardle. Przywitała się z nim, ciągle jak żona. I jak żona zauważyła, że bardzo zmizerniał, posiwiał. Plecy mu się pochyliły. Ujął jej twarz w dłonie i patrzył na nią z bliska. - Czy to ty, ukochana - szeptał - czy to naprawdę ty... Puścił ją w końcu. - Nie sadziłem, że do mnie przyjedziesz. Odradzałem ci nawet taki pomysł, choć wiem, że mógł ci powstać w głowie... To był moment, kiedy powinna mu wyznać, że nie do niego przyjechała. Konie czekają, za chwilę rusza dalej. Ale zamiast tego sięgnęła do kieszeni i wyjęła stamtąd fajkę i paczkę tytoniu. - To dla ciebie - rzekła zmienionym głosem, zdecydowana teraz wyjawić prawdę. - Co w domu? - spytał. - Dobrze - odrzekła przełykając ślinę. - Mania urodziła córeczkę. Obie są zdrowe, ale Henryk ciągle w areszcie, nie wypuścili go nawet na połóg żony... - On? - zdziwił się Cyprian. - Przecież do niczego się nie mieszał. - Im wystarczy, że ktoś jest Polakiem - odpowiedziała, bezradna wobec sytuacji, której w żaden sposób nie potrafiła sprostać. Przejechała tyle kilometrów po to, by zmienić swoje życie, a ono w żaden sposób zmienić się nie dawało. Na końcu tej drogi spotkała Cypriana. Jak z tego wybrnąć. To był błąd, ten przystanek po drodze. Powinna jechać prosto w objęcia tamtego. Czekał na nią. Tęsknił. Tak samo szaleńczo jak ona za nim. Mówiły jej o tym jego listy, które wysyłał na adres swojej matki. Ale potem byłoby jeszcze trudniej. I mniej uczciwie... Odezwało się pukanie i zajrzała gospodyni. - Woźnica pyta, co ma robić, zdejmować kufry czy czekać? Ewelina uczuła nagłe gorąco w piersi, nie mogła wydobyć z siebie głosu. - Niech zdejmuje kufry - odrzekł Cyprian poirytowanym tonem, a potem zwrócił się do Eweliny: - Zapłaciłaś mu? Miała teraz ostatnią szansę, aby wyznać, że chce jechać dalej. Zamiast tego szepnęła: - Nie. Mąż wyszedł za kobietą, a ona niemal bez sił osunęła się na ławę pod ścianą. Poczuła za plecami twarde belki. Cyprian wrócił po jakimś czasie, za nim dwóch rosłych chłopaków wniosło jej rzeczy. - Postawcie tam w kącie - zakomenderował. Kiedy zostali sami, podszedł do niej i kucnął u jej kolan.

- Kochana moja, musisz być zmęczona - powiedział miękko, a potem schylił się i począł zdejmować jej buty. Ujął jej stopę w obie ręce i podniósł do ust. - Jesteś jak ratunek - wyszeptał. Powiem mu jutro - pomyślała i zrobiło się jej jakoś lżej. Przeżyli ze sobą tyle lat, cóż znaczy ten jeden dzień więcej. To tylko jeden dzień... Powiem mu jutro z samego rana - pomyślała, kiedy zasnął. Ona, pomimo zmęczenia, nie mogła zmrużyć oka. Na samą myśl o scenie, jaka się miała rozegrać nazajutrz, odczuwała ból. Nie tylko swojego męża miała zranić, także siebie, bo w jakiś sposób czuła się jego częścią. A jednak zasnęła, obudziło ją czyjeś dotknięcie na policzku. To był Cyprian. Inny niż wczorajszego dnia, odmłodniały. W jego oczach pojawił się blask. - Wychodzę, mam swoje sprawy - powiedział - wrócę przed obiadem. Zostawiłem ci na stole śniadanie. Wrzątek masz w samowarze, podrzuciłem węgli... Chciała się unieść, ale delikatnie ją powstrzymał. - Kochana, jest wcześnie, jeszcze możesz pospać. Nie miała zamiaru ani chwili dłużej pozostać w łóżku. Cypriana nie będzie jakiś czas, to dla niej szansa, aby na powrót spakować swoje rzeczy, nająć konie i odjechać. Już wiedziała, że nie zdobędzie się na to, aby wyjawić mu prawdę prosto w oczy. Zostawi list. Tak będzie najlepiej dla nich obojga, a przynajmniej łatwiej... Nie tknęła nawet przygotowanego dla niej śniadania. Usiadła przy stole i nakreśliła szybko kilka słów. Cyprianie, odchodzę. Uwierz, nie mogę inaczej. Ewelina. Nie, w taki sposób nie mogła go powiadamiać o swojej decyzji. On nic by z tego nie zrozumiał. Bo dokąd niby chciała odejść? Dookoła były tylko śniegi i tajga. Mógłby pomyśleć, że odebrało jej rozum. Zmięła kartkę i zaczęła od początku: Mój mężu, tragiczny los sprawił, że musimy się rozstać, należę do innego i to do niego tu przyjechałam. Wybacz. Ewelina. Zostawiła list na stole, obok tak starannie przygotowanego dla niej śniadania. Pokrojony chleb przykryty był serwetką, na jednym talerzyku leżał duży plaster białego sera, na drugim jajka, obok w dzbanuszku śmietana. I jeszcze miód. Ubrała się i zeszła na dół. W kuchni dużej i schludnej nie było nikogo. Gospodynię znalazła na podwórzu. Próbowała wytłumaczyć jej, o co chodzi, swoim łamanym rosyjskim. Kobieta patrzyła na nią bez słowa, jej twarz miała surowy wyraz. - Mnie nada łoszadi - plątała się Ewelina - ja dołżna ujechat... ja imieju diengi... zołoto... - zdjęła z przegubu ręki grubą bransoletę i wyciągnęła w stronę Rosjanki, ale tamta ani drgnęła. - Nie lepiej zaczekać na męża? - spytała. W jej oczach Ewelina dostrzegła coś jak naganę. - Ja się spieszę - odrzekła z rozpaczą. Gospodyni Cypriana powiedziała wolno: - Idźcie poszukać koni na wieś. - Ale gdzie, u kogo?

Tamta wzruszyła ramionami i wróciła do swojej roboty. Głupia baba - pomyślała z zapiekłą złością Ewelina. Wyszła przed furtkę i rozejrzała się bezradnie. Drewniane chałupy przywalone były czapami śniegu, przycupnęły przy śnieżnych tunelach przekopanych od zagrody do zagrody. Chcąc do którejkolwiek dotrzeć, trzeba było się nimi poruszać, inaczej można było ugrzęznąć w zaspie po pachy. Postała tak chwilę i ruszyła przed siebie, w połowie drogi do jednej z chałup napotkała młodą dziewczynę w krótkim kożuszku, która szła od studziennego żurawia, na nosidłach kołysały się dwa wiadra pełne wody. Aby móc się wyminąć, jedna z nich musiała zejść w zaspę. Na razie stały naprzeciw siebie. - Z dobrym utrom - uśmiechnęła się Ewelina, dziewczyna nie odpowiedziała. Patrzyła tylko na nią. Może dziwne jej się wydało, że w tej zapadłej dziurze widzi kobietę w długim futrze i toczku na głowie. - Mnie nada łoszadi - zaczęła Ewelina - ja imieju diengi... Dziewczyna nagle zrobiła krok w zaspę i zapadając się w śnieg, wyminęła Ewelinę, nosidła chwiały się na ramionach, woda rozbryzgiwała na boki. Zostało jej nie więcej niż do połowy wiader. Ewelina dotarła do chałupy, ale kiedy tylko uchyliła furtkę, doskoczyły do niej psy, dwa kundle, którym niedobrze patrzyło z oczu. Jak wszystkim tutaj - pomyślała. Z domu nikt nie wyszedł, widać nikogo nie było. Ruszyła w dalszą wędrówkę, ale mimo że chodziła od zagrody do zagrody, niczego nie była w stanie załatwić. W jednej były same dzieci, w innej na wpół głuchy starzec, w innej jeszcze kobieta, która niczego jej nie mogła obiecać, zanim nie wróci mąż. Zrozpaczona powróciła na kwaterę Cypriana. Nie było go jeszcze. Zmięła list pozostawiony na stole. Nagle siły odmówiły jej posłuszeństwa, usiadła na podłodze pośrodku izby i zaniosła się szlochem. Tak ją zastał mąż. Opuchniętą od łez, zupełnie pokonaną. Podniósł ją i posadził na ławie. Z troską zajrzał jej w twarz. - Co się dzieje, kochana? - spytał. - Podobno szukałaś koni po wsi. Nie podoba ci się tutaj, chcesz wracać? W milczeniu pokręciła przecząco głową. - Ani nie mogę wrócić, ani nie mogę z tobą zostać - powiedziała cicho. - Co to znaczy? - Ja nie do ciebie tutaj przyjechałam... ja... kocham innego mężczyznę, który też został zesłany... nie chciałam tego... ale to jest silniejsze ode mnie... to jest jak śmierć... Cyprian milczał. Przez chwilę wydawało jej się, że nie zrozumiał, ale powoli jego twarz zaczęła zmieniać wyraz. Zapadała się, stawała się płaska. - Ja już nie umiałabym z tobą być - powiedziała roztrzęsionym głosem.

- Byłaś ze mną przez dwadzieścia lat. - Ale wtedy byłam kimś innym. Cyprian podszedł do okna. Widziała jego plecy. A jeżeli zażąda nazwiska jej kochanka i wyzwie go na pojedynek... Miał przecież do tego prawo, miał prawo zatrzymać ją siłą albo odesłać ją do kraju. Co wtedy będzie z jej życiem... Milczenie się przedłużało, a w niej narastał strach. Przestała się litować nad cierpieniem Cypriana, bo on teraz przeistoczył się w sędziego, w człowieka, w rękach którego spoczywał jej los. - Co pani powiedziała w domu? - usłyszała jego opanowany głos, czasami używał takiej formy w rozmowach z nią, zwykle kiedy wynikła miedzy nimi różnica zdań. - Że... że jadę do pana... I znowu cisza. Ta straszna cisza, prześwidrowująca mózg niemal na wylot. Wolałaby, żeby Cyprian zrobił jej scenę, żeby krzyczał, a nawet ją uderzył, byłoby jej lżej. Odwrócił się wreszcie do niej. Kiedy zobaczyła jego twarz, doznała wstrząsu, to była twarz starca, na jej oczach Cyprian postarzał się o kilkanaście lat. To było takie okrutne. Zbyt okrutne. Jak odejść. Jak pozostawić mężczyznę, który przez tyle lat był jej mężem. Ale już raz zrobiła mu z siebie prezent, nie może uczynić tego po raz drugi. Można udawać miłość, nie można udawać, że się jej nie czuje. Wszystkie myśli Eweliny, wszystkie jej tęsknoty były skierowane w stronę Jana. - No cóż - powiedział - jestem już stary. A pani jest młoda i piękna i ma naturalne prawo do miłości. Tylko czy ten człowiek jest tego wart. - On walczył tak jak ty... jak pan. Był ciężko ranny. Jest patriotą i człowiekiem honoru. A... także pochodzi z naszej sfery... On jest... jest... dobry... Cyprian uśmiechnął się gorzko. - I dlatego odebrał mi żonę. - Nie chciał tego, tak samo jak ja... ukrywaliśmy go w lechickim pałacu... Cyprian uniósł rękę w niecierpliwym geście. - Proszę oszczędzić mi szczegółów. Przygładził włosy, znała ten gest, czynił to zwykle wtedy, kiedy miał do podjęcia jakąś szczególnie trudną decyzję. - Czy... czy miejsce przeznaczenia jest odległe stąd? - spytał. - Siedem wiorst. - Powiem, żeby podstawili konie - rzekł opuszczając izbę. Wstępowała po krętych drewnianych schodach na poddasze syberyjskiej chaty, czując jak gwałtownie bije jej serce. Jeszcze tylko kilka stopni i będą drzwi, a za nimi ten jedyny na świecie człowiek. To dla niego jednym cięciem oddzieliła się od swojej przeszłości, wiedząc że już nigdy

nie będzie mogła wrócić. To, czym żyła do tej pory, było dla niej na zawsze stracone. Ujęła za klamkę. Jan siedział przy stole, miał na sobie białą, rozpiętą pod szyją koszulę i futrzany serdak. Wyglądał tak młodo, że Ewelina odczuła nagły zamęt. Młodość Jana zawsze była przeciwko niej, ale w tej chwili powitania wydawała się czymś szczególnie okrutnym, jakby rodzajem trucizny, która ją w końcu zniszczy. Nie mogła wypowiedzieć słowa. Patrzyła na niego przez łzy. Podniósł się zza stołu. Zobaczyła, że ma na nogach dziwne buty, jakby łapcie przewiązane rzemieniem. Nagle rzucili się ku sobie. Ewelina całowała go po twarzy, po głowie, nie bardzo wierząc, że znowu są razem. Miękkość jego włosów, gładkość policzków, to było takie zachwycające, a jednocześnie wzbudzało w niej trwogę, że dotyka czegoś, co jest zakazane. Cyprian spytał ją, czy ten człowiek jest jej wart. Potrafiła na to odpowiedzieć z łatwością, na szczęście nie zadał pytania: ile ten człowiek ma lat. Jan posadził ją przy stole. Odczuła to, jakby uwalniał się od jej pocałunków. - Opowiadaj, no, opowiadaj! - rzekł wpatrując się w nią niecierpliwie. Wydawało jej się, że dostrzegał w niej nie kobietę, lecz kogoś, kto przybywa z innego świata. A on jest tego świata ciekawy. To był wzrok więźnia witającego przybysza z wolności. - Jakoś tu dotarłam - powiedziała niepewnie. - Jak widzisz, jestem... - A czy tam w kraju... czy tam są jakieś szansę na odbicie się, na walkę. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. - A broń? - spytał gorączkowo. Patrzyła na niego nie rozumiejąc. - Broń odkopali? - Odkopali - powiedziała gorzko, mając przed oczyma obraz rosyjskich żołnierzy wykopujących broń powstańczą. *** Do Lechic zjechała najstarsza siostra matki Karoliny, czyli ciotka Edwarda, zupełnie zresztą do Eweliny niepodobna. Niższa od niej o głowę, miała nieproporcjonalnie duży biust, co sprawiało wrażenie, jakby ukrywała coś za pazuchą. Karolinie zawsze się wydawało, że zza dekoltu ciotki wyskoczy nagle jakieś zwierzątko, zając albo małe jagnię. Z latami ciotka robiła się bardziej okrągła, więc jakby mniejsza. Miała raczej męskie rysy, a jej górną wargę pokrywał czarny zarost. Z pewnością w ostatniej chwili zaszła jakaś pomyłka i zamiast chłopca, na świat przyszła ciotka Edwarda. Ochmistrzyni mawiała nawet, że te dwie siostry są jak ogień i woda. Ale może właśnie dlatego były do siebie bardzo przywiązane. Kiedy powstanie upadło, konferowały gorączkowo, co

zrobić, aby uchronić pałac i majątek przed konfiskatą. Karolina nie była oczywiście dopuszczana do tych rozmów, ale coś jej się obijało o uszy. Powtarzały się słowa: scheda, dokument dzielczy, część ojcowizny... Chodziło o to, aby udowodnić, że Cyprian Lechicki nie miał i nie ma do majątku żony żadnych praw, a Lechice są własnością ciotki Edwardy. W rzeczywistości było nieco inaczej. Ciotka Edwarda przeniosła się do włości swojego męża, generała Drukczennego, który zamknął oczy tuż przed powstaniem, a więc nie był o nic podejrzany, i została spłacona przez Ewelinę. Majątek, poważnie zadłużony, uratowały pieniądze Cypriana. Kto wie, czy powodem małżeństwa Eweliny z Cyprianem nie był właśnie ów dług ciążący na Lechicach. Teraz ciotka miała oko na wszystko, a w pierwszym rzędzie na Karolinę. Wrócił z aresztu mąż Mani, Henryk, o którym ciotka Edwarda nie była najlepszego zdania. Uważała, że jest lekkomyślny, ogląda się za kobietami i nie ma odpowiedniego stosunku do życia, skoro zdecydował się zostać malarzem. - Malarz - mówiła pogardliwie. - Malarzem był Rembrandt, Michał Anioł... 'Ale o Henryku Dębickim nie słyszałam. Skończyła się wolność niczym nie ograniczona, Karolina nie mogła już jeździć na Dianie bez opamiętania, całymi godzinami. Musiała pytać ciotkę o pozwolenie i po długich targach otrzymywała jakąś marną godzinkę. - Nie wypada, żeby młoda panna uganiała się konno po polach -9 twierdziła ciotka. - Można przejechać się na spacer, ale tylko po parku i stępa, stępa, Karolinko, a nie galopem. Karolina kiwała głową na znak, że się zgadza z ciotką, ale kiedy tylko dojeżdżała do parkanu, a drzewa zasłaniały ją przed oczyma opiekunki, ściągała uzdę podrywając konia do skoku. I już była po drugiej stronie, pędząc na oślep przed siebie po bezkresnej mazowieckiej równinie. Tego właśnie potrzebowała: przestrzeni, wiatru, słońca na twarzy. Z tego powodu ciotka też nie była zadowolona. Kazała nosić Karolinie parasolkę i osłaniać twarz. - Do czego to podobne - mówiła zagniewanym tonem. - Twarz masz ogorzałą jak chłopka. Matka Karoliny nie zwracała dotąd uwagi na te wszystkie sprawy i Karolina wysłuchiwała uwag ciotki Edwardy z niejaką pretensją. Bo skoro mama uważała, że nie ma w tym nic niestosownego, to widać miała rację. Kiedyś nie omieszkała tego ciotce wypomnieć. - Twoja mama żyła w świecie poetów - odparła tamta - i nie zajmowała się tak przyziemnymi sprawami jak wychowywanie córki... Westchnęła i wzniosła oczy ku górze na znak, że te obowiązki spadają teraz na nią. A Karolinę najbardziej na świecie obchodziły konie. Ale nikt z jej bliskich tego nie rozumiał. Ciocia Eda miała jej to wręcz za złe, a mama, ona była jakby trochę nieobecna. Karolina zawsze chciała

się do niej przybliżyć, ale onieśmielał ją wygląd matki, istoty doskonałej. Zawsze była tak starannie ubrana, miała wysoko upięte włosy i ani jeden kosmyk jej się nie wymykał, ujarzmiony spinkami. Twarz matki też była niedostępna. Jej oczy patrzyły gdzieś ponad głową Karoliny. Ten jeden jedyny raz znalazły się bardzo blisko siebie, to było w noc poprzedzającą wyjazd matki. Karolina weszła do jej pokoju, matka chodziła i pakowała rzeczy do podróżnego kufra, który stał pośrodku. Po raz pierwszy jej twarz była inna, fryzura matki nie miała już idealnej linii, kilka pasemek jasnych włosów opadało na policzki i szyję. Matka wydawała się jakaś bardziej ludzka, Karolina miała wrażenie, że z czymś sobie nie może poradzić, a nawet, że czegoś się boi. Już nie było między nimi zwykłego dystansu. Chociaż matka zapytała dawnym głosem: - Dlaczego nie śpisz? - nie mogło to już Karoliny powstrzymać. Nagle znalazła się blisko. Dotykała szyi matki, jej włosów. Wdychała jej zapach, który był jednocześnie zapachem delikatnych perfum. Od tego kręciło się Karolinie w głowie, a może była za bardzo podniecona. Czuła, że tym razem obie mają jakieś szansę na porozumienie się, na wzajemną bliskość. Za nic nie chciała tego stracić. Ale wtedy wszedł doktor i powiedział, że Mania urodziła córkę. Ta jedyna chwila przeminęła bezpowrotnie. Nikogo bliskiego poza matką Karolina nie miała, ojciec był bardziej związany z Manią, która całymi dniami siedziała z nosem w książkach, a potem o nich z ojcem rozmawiała. To były jakieś strasznie nudne dyskusje. Mania jako żona malarza uważała, że może wypowiadać się na temat malarstwa na przykład Leonarda da Vinci. Ojciec na szczęście nie bardzo się na tym znał i wolał rozmawiać z nią o sadownictwie, to była ich wspólna pasja. Sprowadzali najnowsze podręczniki i opracowania. Prenumerowali też miesięcznik “Sadownik”. Karolina nie mogła się w tym połapać, widywała ich, jak chodzili od drzewa do drzewa i przycinali specjalnymi nożycami gałązki. Czynił to ojciec, a Mania stała obok z otwartą książką w ręku i sprawdzała, czy to zgodne z instrukcją. Takie tam dziwactwo, podobnego zdania musiał być o tym ich ogrodnik, który do wybranych pod doświadczenia drzew nie miał dostępu. Karolina podsłuchała nawet, jak mówił kiedyś w kuchni żeby pękli, nie wyhodują gruszki na jabłonce. - No, no, cóż to Błażej tak bez szacunku o jaśnie państwie - skarciła go kucharka. - A, bo jaśnie państwu z tych nudów to się przewraca w głowach. Karolina wolałaby mówić z ojcem o swojej pasji jeździeckiej. Ojciec też przecież świetnie jeździł konno, kiedy był młodszy, brał nawet udział w zawodach. Ale Karolina już tego nie pamiętała. Pozostał jej jedynie w pamięci nastrój tych zawodów. Siedziały z matką w loży, panowało ogólne podniecenie. Mama spoglądała przez lornetkę, a potem pojawiły się konie, które rwały do przodu. Wszyscy się bardzo emocjonowali, a Mania nawet zaczęła płakać, bo zawsze była trochę strachliwa. Matka uspokajała ją. I jakiś koń dobiegł do mety. Ludzie powstawali z miejsc. A potem pod ich lożą zjawił się ojciec w towarzystwie jakichś panów, matka z nimi rozmawiała... Jak

to było dawno, jak wiele się od tego czasu zmieniło. Rodzice wyjechali do jakiegoś dalekiego kraju, a Mania umarła. Kiedy jej mąż wrócił z aresztu, już nie zastał przy życiu ani Mani, ani ich nowo narodzonej córeczki. Trumny stały w pałacowej kaplicy. On tam wszedł, ukląkł jakoś tak pośrodku drogi, pomiędzy obiema trumnami, większą i mniejszą. Wydawało się nawet Karolinie, że płacze. Robiła sobie wyrzuty, że tak mało odczuwa. Właściwie było to tylko zdziwienie, że Mania tak teraz wygląda. Miała nieruchomą, niczym odlaną z gipsu twarz. A jej córeczka wyglądała jak lalka z porcelany. Ubrano ją w białą sukienkę, pełną koronek. Rączki miała złożone, pomiędzy małe palce Katarzyna wsunęła święty obrazek. Wiedziała też, że dziecko zostało przed śmiercią ochrzczone i otrzymało imiona: Józefa Ewelina Edwarda Maria. A mama nic nie wie, co się tutaj stało, jest gdzieś tam daleko... Karolinie przychodziły do głowy różne myśli, gdyby tak udało jej się dorzucić na Syberię kłębek włóczki, a matka zaczęłaby go zwijać, doprowadziłby ją do domu. Karolina, stojąc na ganku, trzymałaby drugi koniec nitki. Prawie zobaczyła tę scenę. Oto matka podchodzi i oddaje jej zwinięty kłębek... Wioska, do której został zesłany Jan, położona była niedaleko rzeki, miała kilkadziesiąt chat stojących w nieznacznym oddaleniu jedna od drugiej; była tu cerkiew, urząd gminny, sklepik i kabak, czyli karczma, w której wieczorami zwykle było bardzo wesoło. Daleko niosły się śpiewy i pijackie podniesione głosy. Domy były różne, niektóre wyglądały biednie, z postrzępionymi dachami i walącymi się płotami, inne sprawiały wrażenie bardziej zamożnych, miały rzeźbione okiennice, ganki i przyzwoite ogrodzenia. Niemal w każdym obejściu na tyłach chałup stała bania, czyli łaźnia, budynki gospodarcze, a także był ogród warzywny. Dom, w którym Ewelina zamieszkała, należał do wdowy Jekateriny . Iwanowny, której z siedmiu synów, jakich wydała na świat, pozostał najmłodszy Jasza. Niektórzy poumierali już w dzieciństwie, ci, co się -uchowali, odeszli do wojska i już nie powrócili. Może pożenili się gdzieś tam w świecie i zapomnieli o starej matce, a może poginęli. Męża zabrała Jekatierinie Iwanownie tajga. Z Jaszy nie miała dużego pożytku, był -. wielki, rudy, o nieco niedźwiedziowatych ruchach, i bardzo leniwy. Całymi godzinami potrafił się wylegiwać w kuchni na ławie. Matka musiała się sporo nagadać, zanim udało jej się wypchnąć go do jakiejś roboty. Dopokąd rzeka nie zamarzła, pracował jako flisak, wiążąc wraz z innymi potężne leśne pnie w tratwy, które potem spławiano w dół z prądem. Zimą polował, otrzymując za skórki parę groszy. Zagroda była jednak biedna, obecność Jana a teraz i Eweliny wydawała się ratować budżet wdowy. Zanim Ewelina przyjechała, Jan stołował się u niej, Ewelina jednak zupełnie nie mogła się przyzwyczaić do tutejszej kuchni, gospodyni dodawała do potraw tłuszczu, który niby gęsty kożuch pływał na powierzchni zawiesistych zup. Najczęściej była to ucha, zupa rybna, albo szczególnie przez Ewelinę znienawidzony kapuśniak. Kiedy następnego dnia po przyjeździe Ewelina zeszła wczesnym

rankiem na dół, zastała wdowę i jej syna przy stole. Zdumiała się widząc, że jedzą śmietanę łyżkami, zagryzając pajdami chleba. Gospodyni piekła też szaniegi, okrągłe placki z kartoflanym nadzieniem. Czasami robiła je na słodko, dodając do nich konfitury. To było nawet smaczne. Konfitur w spiżarni było w bród. Obok słoików z przetworami stały butelki szyjką w dół, z korkiem zalanym smołą. Ewelina nie wiedziała, co to jest, sądziła, że jakaś nalewka. Okazało się, że to sok brzozowy. Zbierało się go nacinając w odpowiedni sposób drzewo, potem wlewało do butelki i dodawało kilka rodzynków. Napój był wyborny. Od przyjazdu tutaj nie potrafiła nawiązać bliższego kontaktu z Janem, zupełnie jakby żyli w dwu odrębnych światach. Ilekroć próbowała się do niego zbliżyć, widziała w jego oczach coś jak lęk. Całymi dniami leżał na łóżku i patrzył w sufit. To było jak choroba, na którą Ewelina nie potrafiła znaleźć lekarstwa. Jej przyjazd jeszcze tę chorobę pogorszył. Jan nie musiał już o nic zabiegać, nie musiał nawet schodzić na dół w porze posiłków. Jadali teraz na górze, Ewelina sama gotowała. Było o to trochę kwasów z gospodynią, która zgodziła się przyjąć lokatora z całodziennym utrzymaniem, ale Ewelina dość zręcznie to załatwiła. Powiedziała, że jest chora na żołądek i nie może jadać nic tłustego i smażonego. Ale zamiast we wsi albo w sklepiku, kupowała żywność od wdowy, więc Sybiraczka nie poniosła wielkiej straty. Stosunki między nimi ułożyły się dobrze. Kiedy Ewelina wiozła ze sobą ręczną maszynę do szycia, najnowszy zresztą model, nie przypuszczała, że będzie nią zarabiać na chleb. Stało się to trochę przez przypadek. Gospodyni rozdarła się spódnica, Ewelina zaproponowała, że ją zszyje, zrobiła to szybko i zręcznie. A potem przyszło pierwsze zamówienie: sukienka. Z najtańszego perkalu. Ewelina zrobiła z papieru formę, wykrój. I zeszyła. Udało się. odtąd przychodziły już dziewczyny ze wsi. Pierwszą zapłatę przyjęła w jajkach, w miarę jak zamówienia stawały się coraz bardziej wyszukane, zapłata była sowitsza. Ewelina znosiła te produkty do kuchni i właściwie mało trzeba było dokupować. Przywiozła ze sobą całą swoją biżuterię, spodziewając się, że będzie ją musiała spieniężać na życie. Ale raz jeden tylko wymieniła broszkę na skóry baranie, z których uszyła sobie kożuszek, krótki, najlepszy tutaj do chodzenia. Futro, w którym przyjechała, okazało się całkiem niepraktyczne, zbyt długie i ciężkie. Jan chodził w kurtce ze skórek zajęczych, lekkiej i ciepłej. Nieczęsto mu niestety służyła. Żyli w zupełnej izolacji, czuła, że meczą go wizyty jej klientek, które były głośne, gadatliwe. Śmiały się z byle czego. Ale nie mogła się już wycofać. I nie chciała. Bezczynność w tej sytuacji byłaby dla niej zabójcza. Opuściła dom, rodzinę dla człowieka, który zdawał się jej nie potrzebować. Od czasu jej przyjazdu ani razu nie doszło między nimi do zbliżenia, tak jakby Jan się czegoś obawiał. A może dotarło do niego, że Ewelina nie jest już młoda... Ubierała się teraz z wiejska, nie nosiła też już swojej twarzowej fryzury, włosy splatała w warkocz. Chustkę zawiązywała jak wszystkie tutaj kobiety, bo nie chciała się wyróżniać, teraz nie musiała robić

specjalnych wysiłków, żeby mieć także podobną do nich twarz. To, czego się bała, stawało się rzeczywistością. Różnica wieku pomiędzy nią i Janem jakby się powiększała. On stawał się coraz młodszy, niemal dziecinny, ona starzała się podwójnie, miesiące można było liczyć za. lata. Któregoś dnia wy buchnęła: - Nie kochasz mnie już, bo jestem stara! Jan uniósł się na łóżku, przez chwilę wydawało jej się, że nie zrozumiał, co powiedziała, a potem rzekł: - Jesteś piękna. Pod powieki napłynęły jej łzy. - Więc dlaczego mnie odtrącasz? Podszedł do niej, miał coś przepraszającego w oczach. Poczuła go bardzo blisko, ten jedyny zapach jego ciała. Rozpięła mu koszulę i wsunęła pod nią dłonie, palce zawadziły o zgrubiałą bliznę. To było wzruszenie i ból. On też jej szukał. Garnął się do jej oswobodzonego z łachów ciała, które było ciągle młode i piękne. Ewelina dotykała dłońmi jego pleców, jakby ucząc się na pamięć ciepła jego skóry. I to było to, co zawsze, zdumienie, że jest taki delikatny, tak kruchy, jakby miał się jej rozsypać w rękach. Powinna go chronić za wszelką cenę, powinna być szczęśliwa, że jej na to pozwala. On, największa miłość jej życia... Z Janem działo się jednak coś niedobrego, wypuścił ją nagle z objęć i ukrywając twarz zaszlochał. - Co się stało? - spytała przerażona. - Ja... nie jestem już mężczyzną - wyjąkał. I nagle jakby przerwała się w nim jakaś tama. Zaczął mówić. O tym, że nie potrafił zapanować nad lękiem, tam w lesie. Przerażał go zwyczajny szelest, trzask gałązki, trzepot skrzydeł ptaka. Powietrze zaroiło się od przeróżnych dźwięków. Słyszał je we śnie, a właściwie w takim na wpół czuwaniu. Jego chorobą stało się to, że nie mógł spać... Zaczęło się po pierwszej bitwie, wygranej zresztą. Mieli naprzeciw oddział kozacki słabo uzbrojony, a oni posiadali wyborową broń, dalekonośne sztucery. Długo nie dopuszczali Kozaków, ale nieliczni przedarli się przez ich ogień i doszło do walki wręcz. Na jego oczach Kozak rozpłatał na pół człowieka, zupełnie jakby przekroił go scyzorykiem, ze wszystkim, co było wewnątrz. Ochłapy ludzkiego i zwierzęcego mięsa mieszały się ze sobą, to były takie krwawe góry, z których wystawały potrzaskane kości. Koń leżący na boku, z rozprutym brzuchem, unosił głowę i wytrzeszczonymi oczami starał się dojrzeć miejsce, z którego uchodziło życie... Nad polem bitwy rozchodził się swąd prochu i odrażający odór porozrywanych wnętrzności. Jan musiał odjechać na bok, wstrząsały nim torsje. Napotkał kpiący wzrok starego wiarusa: