uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Maria Nurowska - Zabójca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :566.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Maria Nurowska - Zabójca.pdf

uzavrano EBooki M Maria Nurowska
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 131 stron)

Nurowska Maria Zabojca

Ten pociąg odjeżdżał z Dworca Centralnego o dziesiątej z minutami, weszłam do przedziału pierwsza, dopiero potem pojawił się kolejny pasażer. Mruknął coś pod nosem i mimo że miejsce naprzeciw mnie przy oknie było wolne, usadowił się przy drzwiach. Nie wiem dlaczego, pomyślałam, że stroni od ludzi, nic wtedy o nim nie wiedziałam, ani kim jest, ani dokąd zmierza. Mógł wysiąść na pierwszej lepszej stacji, nie zamieniwszy ze mną słowa. Powinnam być zadowolona, że trafiłam na takiego milczka, najgorsi są bowiem podróżni gadatliwi, wścibscy, zadający kłopotliwe pytania. Przemieszczając się często z racji swojego zawodu, wynalazłam sposób obrony przed takim nagabywaniem: udawałam, że śpię. Mój towarzysz podróży też chyba na to wpadł, bo przymknął oczy. Przyjrzałam mu się ukradkiem: ciemne, krótko ścięte włosy z pasmami siwizny na skroniach, twarz o regularnych rysach, policzki pokryte kilkudniowym zarostem. Miał przy sobie tylko niewielki plecak, który niedbale rzucił na półkę. Może dlatego, że byliśmy w przedziale sami, mój wzrok uparcie wędrował w jego stronę. Czułam, że nie śpi. Wyglądał mi na kogoś, kto podróżuje od wielu dni. Może był cudzoziemcem i jechał do Krakowa zwiedzać zabytki. Nie wiem dlaczego, ale odniosłam wrażenie, że on nie jest stąd. Wkrótce przedział zapełnił się ludźmi i przestałam się nim zajmować, odnotowałam jedynie, że nie wysiadł w Krakowie, a więc zapewne jego miejscem docelowym, podobnie jak moim, było Zakopane. Udawałam się tam na rozmowę z salową z pewnego warszawskiego szpitala, która przedziwnym zrządzeniem losu została wytypowana jako pionek w grze tajnych służb. Centralne Biuro Antykorupcyjne chciało dopaść jej szefa, ordynatora oddziału, na którym pracowała. Być może spektakularne aresztowanie było potrzebne rządzącej partii w jej rozgrywkach politycznych, więc na oczach zdumionego personelu ordynator został wyprowadzony ze szpitala w kajdankach. Wkrótce potem w taki sam sposób wyprowadzono salową. Bez żadnych wyjaśnień zamknięto ją w celi, spędziła tam samotnie noc, a rano pojawiła się strażniczka z czystą kartką papieru i długopisem w ręku i powiedziała: – Podpisz tu na dole i będziesz wolna. – Co mam podpisać? – spytała uwięziona.

– No... że byłaś świadkiem przyjmowania przez ordynatora łapówek od mafii. – Ja tego nie podpiszę, bo to nieprawda – odrzekła, przypieczętowując tym swój los. Przesiedziała w areszcie dwa lata, tymczasem zlicytowano jej dom za grosze. Dobrzy ludzie zapłacili za nią kaucję, więc mimo toczącego się przeciw niej procesu wyszła na wolność, tyle że nie miała już domu. Na szczęście inni dobrzy ludzie wzięli ją do siebie. I ja tam właśnie jechałam. Byłam bardzo przejęta, kiedy naczelny w skrócie przedstawił mi jej sprawę, wprost nie mogłam uwierzyć, że coś podobnego mogło się wydarzyć w moim kraju, który nie zapomniał jeszcze obrzydliwych ubeckich metod. – Widocznie za krótko żyjesz – powiedział. – Pożyjesz dłużej, przestaniesz się dziwić. Wydawało mi się, że żyję dostatecznie długo, aby wiedzieć, co jest dobre, a co złe. Wychowywały mnie dwie kobiety, matka i babcia. Ojciec odszedł, gdy miałam niecałe dwa lata. Trzeba powiedzieć, że zachował się przyzwoicie, bo zostawił nam bardzo piękne mieszkanie w alei Róż w pobliżu Łazienek. Często chodziłam tam z babcią do parku, wystarczyło przejść przez ulicę. Babcia zabierała mnie też na koncerty pod pomnikiem Chopina, czym raczej nie byłam zachwycona. Kiedy miałam czternaście lat, mama podjęła niezbyt szczęśliwe życiowe decyzje, musiałyśmy opuścić mieszkanie i zamieszkać pod Warszawą w wynajętym domu. Była to właściwie rudera z kaflowymi piecami, bez bieżącej wody, jedyny czynny kran znajdował się w piwnicy. Wszystkie obowiązki, palenie w piecu, noszenie wody, spadły na babcię, bo ja i mama dojeżdżałyśmy do Warszawy: ja do szkoły, a mama na Politechnikę, gdzie pracowała jako bibliotekarka. Któregoś dnia babcia na mój widok nie wstała z fotela. Kiedy dotknęłam jej ręki, była zimna. Usiadłam na podłodze i położyłam głowę na jej kolanach. Tak nas zastała mama. Bardzo płakała, obwiniając siebie, że przez głupie decyzje zgotowała swojej matce taki los. – Ona ci wybaczyła – próbowałam ją pocieszyć. Było mi bardzo ciężko po śmierci babci, bo wszystkim dyrygowała, nawet śmiałyśmy się z mamą, że jest takim generałem w naszej rodzinie. To ona w najdrobniejszych szczegółach ustalała porządek dnia, każda z nas miała jakieś obowiązki: mama robiła zakupy, ja wynosiłam śmieci i zamiatałam podwórko. Zawsze po powrocie z Warszawy, przy obiedzie, opowiadałyśmy sobie dzień. Po

śmierci babci rozpierzchłyśmy się z mamą w dwie strony, każda z nas zaczęła prowadzić osobne życie. Właściwie przestałam jadać obiady, bo przeznaczone na nie pieniądze wydawałam głównie na kino. Uwielbiałam ten moment, kiedy gasły światła i ekran się rozjaśniał. To był dla mnie bardziej realny świat niż ten poza salą kinową. Po maturze postanowiłam nawet zdawać do szkoły teatralnej, ale na wszelki wypadek papiery złożyłam też na wydział dziennikarski. Byłam zdumiona, kiedy się okazało, że otrzymałam zielone światło na obu uczelniach. Po namyśle wybrałam dziennikarstwo, chyba dlatego, że jednak nie widziałam siebie jako aktorki, wolałam pozostać widzem. Poza tym znalazłam sobie wzór do naśladowania – była nim znana dziennikarka i podróżniczka, która wydała wiele książek o swoich podróżach. Po studiach trafiłam na staż do niskonakładowego, za to cenionego w środowisku dziennikarskim tygodnika „Na Wprost” i naczelny zaproponował mi etat. Pensja była, co tu dużo mówić, raczej symboliczna, ale dochodziły do tego wierszówki, więc wkrótce stać mnie już było na wynajęcie kawalerki, co uznałam za pierwszy życiowy sukces. Pociąg zbliżał się do końcowej stacji w Zakopanem, więc pasażerowie oprócz mnie i tego mężczyzny zerwali się z miejsc. Podniosłam się, dopiero gdy koła zaczęły hamować. Nieznajomy też wstał. Zaskoczyło mnie, że jest wyższy, niż sądziłam. Wyraźnie czekał, żebym opuściła przedział jako pierwsza. Szłam w tłumie podróżnych w stronę wyjścia do miasta, gdy nagle coś kazało mi odwrócić głowę. Zobaczyłam, że mój niedawny towarzysz podróży klęczy na peronie, ludzie przechodzą koło niego, ale on zdaje się tego nie dostrzegać. Na jego twarzy malowało się takie cierpienie, że wstrząsnęło to mną. Chciałam nawet do niego podejść i spytać, czy nie potrzebuje pomocy, ale już wstał i wyminął mnie, a ja, nie do końca rozumiejąc, dlaczego to robię, ruszyłam za nim. Zatrzymał się na przystanku autobusowym, było na nim niewiele osób, więc po namyśle postanowiłam wziąć taksówkę. Zapowiedziałam kierowcy, że jeśli człowiek, którego wskażę, wsiądzie do autobusu, ma za tym autobusem jechać, ale w bezpiecznej odległości. – Będzie – odpowiedział. Wkrótce nadjechał autobus, nieznajomy z pociągu wsiadł, a my podążyliśmy za pojazdem. – Warto to iść w koszta – odezwał się taksówkarz – dla takiego buzeranta?

– Dla kogo? – nie zrozumiałam. – No dla tego panocka! Wzruszyłam ramionami. – Jestem tutaj służbowo! – To wy może z policji? – Taksówkarz wyraźnie się przestraszył. – Z żadnej policji – odrzekłam niecierpliwie – niech pan lepiej pilnuje autobusu! – Ni ma obawy, mnie nie odjedzie – mruknął – przecie mom brykę dobro. Nieznajomy z pociągu wysiadł na przystanku w Kościelisku, więc odprawiłam taksówkę i ruszyłam w ślad za nim. Czułam się trochę jak myśliwy, który właśnie osaczył swoją zdobycz. Nie wiem dlaczego, postanowiłam śledzić tego człowieka. Co mnie w nim tak zafrapowało? Czy to dziwne zachowanie na peronie było jakimś znakiem? Szedł szybkim krokiem i trudno mi było za nim nadążyć, starałam się tylko, aby nie zniknął mi z oczu. Właśnie skręcił z głównej drogi i zaczął się wspinać pod górę, a ja oczywiście za nim. Nie było tu już domów, po obu stronach wysokiej skarpy ciągnęły się pola, zaniepokoiłam się więc, czy na pustej przestrzeni nie zorientuje się, że ma ogon. Na szczęście dalej pojawiły się gęste krzewy i łatwo mogłam się za nimi ukryć. Na szczycie wzniesienia droga nagle się urwała, a mężczyzna zniknął za rzędem świerków. Drzewa musiały wcześniej grać rolę żywopłotu, nieprzycinane wystrzeliły jednak w górę, tworząc szczelny parawan, poza którym trudno było cokolwiek dojrzeć. Wszystko wskazywało na to, że za nimi znajduje się dom. Najważniejsze, że mój „obiekt” został zlokalizowany. Nawet gdyby ten mężczyzna tutaj nie mieszkał, od właścicieli mogłabym później zdobyć o nim jakieś informacje. Wiosna się wyraźnie spóźniała, dzień był pochmurny i wietrzny. Sceneria jak z powieści Emily Bronté – pomyślałam, mając nadzieję, że nieznajomy z pociągu nie okaże się drugim Heathcliffem. Nawet był jakoś fizycznie do tamtego podobny, zresztą na Podhalu pełno jest takich Heathcliffów o ponurym spojrzeniu i mrocznej duszy. Jeżdżąc jako reporterka po Polsce, dość często tutaj zaglądałam. Kiedyś w czasie oględzin miejsca, w którym powiesił się młody góral, jak się okazało, syn znanego zakopiańskiego restauratora, policjantka, zesłana tu z centralnej Polski na staż, rozgadała się: – Co tutaj dochodzić i sprawdzać, przyszedł halny i połowa Zakopanego i okolic

dostała wariactwa. My tu nawet śmiejemy się między sobą: „Idzie halny, trzeba chować sznury od żelazka i postronki”. Halny to najbardziej tajemnicza sprawa w tamtych okolicach, wieje z prędkością siedemdziesięciu, a bywa, że i stu kilometrów na godzinę i ma jakiś wyjątkowo depresyjny wpływ na psychikę ludzką. Jest w tym naprawdę coś niesamowitego. Tuż przed nadejściem wiatru nad szczytami górskimi pojawia się charakterystyczny wał chmur, a jego uderzenie bywa straszne, potrafi łamać wiekowe świerki jak zapałki. O mieszkańcach Podhala miałam jak najgorsze zdanie. Gdyby odrzucić te wszystkie legendy o ich niezależności i honorze, pozostaliby ludzie mali duchem, zawistni, broniący swego nawet wtedy, kiedy przekracza to granice zdrowego rozsądku. Dwie rzeczy ludowi podhalańskiemu wychodziły: picie wódki i mnożenie potomstwa. Niezliczone dzieci zostawały spadkobiercami po rodzicach, którzy – aby było sprawiedliwie – obdzielali każde niewielką działką. I takie jest teraz Podhale, poszatkowane, własność ziemi spoczywa głównie w prywatnych rękach. Aby scalić kawałki i coś na nich wybudować, trzeba byłoby się między sobą dogadać, a to marzenie ściętej głowy. Wcześniej argumentem nie do odrzucenia były podpalenia krnąbrnego sąsiada i z tego powodu zaczęto stawiać drewniane chałupy tuż obok siebie, wtedy ten, co podkładał ogień, też mógłby się spalić. Spory przeniosły się więc przed oblicze Temidy i nie bez powodu sąd w Zakopanem nazywany jest „sądem góralskim”. Procesują się tam o wszystko: o miedzę, o dług wartości dwudziestu złotych, o krzywe spojrzenie... A ich okrutny stosunek do zwierząt! Po tym jak padł koń, który ciągnął przeładowany wóz z turystami do Morskiego Oka, zrobiło się spore zamieszanie, gazety i telewizja odsądzały woźniców od czci i wiary. No i co? Nic. Zaprzęgi śmierci dalej jadą pod górę... Powinnam była się stąd zabierać, bo „inwigilowany” w każdej chwili mógł się wyłonić zza świerków. Na pewno mnie zapamiętał z pociągu i od razu by się domyślił, że go śledzę. W drodze powrotnej miałam wiatr w plecy, więc niemal zbiegałam ze wzgórza, ale na dole nie mogłam złapać taksówki i mimo że byłam spóźniona na spotkanie, musiałam zaczekać na autobus. Z dziennikarskiego nawyku podsłuchiwałam, co inni oczekujący mówią między sobą, a to, co mówili, okazało się bardzo interesujące. W pewnej chwili pojawiła się stara góralka zakutana w wełnianą

wzorzystą chustę. – Podobno młody Madej wrócił nazod – powiedziała do kobiety, która stała na przystanku. – Co pleciecie! – tamta się obruszyła. – Ludziska go widzieli, jak seł do swojej chałupy. – Moze widzieli mare! – No, na pewno mare! – Ta w chuście się obraziła. Chwilę obie milczały. – A ftóry to, Jadam czy Stasek? – spytała zagadnięta. – A fto ta wie, przecie som oko w oko. – A jako wyglondoł? Chyba będzie ze dwadzieścia roków, jak ich we świat poniesło? – Jo ta nie wiem, ale jak jeden przyśtuderowoł, to i drugi za nim przydzie. Przecie byli nierozłoncni jako dwa smreki na jednym pniu. – Jak to bliźnioki. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, o kim te dwie góralki rozmawiały, swoją drogą wiadomości rozchodziły się tutaj lotem błyskawicy. Nadjechał bus i ludzie zaczęli się tłoczyć przy drzwiach. Byłam niezbyt uszczęśliwiona, że prywatny przewoźnik podebrał pasażerów temu z rozkładu jazdy, bo może czegoś ciekawego jeszcze bym się mogła dowiedzieć. Teraz miałam za zadanie odszukać w Zakopanem dom, w którym zatrzymała się bohaterka mojego reportażu. Zaopatrzona w bilet powrotny, powinnam wyjechać stąd wieczorem, ale oczywiście w tej sytuacji postanowiłam zostać. Ze znalezieniem taniego pensjonatu nie było kłopotu, bo po sezonie niemal wszystkie świeciły pustkami. Na wielu domach wisiały tabliczki: „Wolne pokoje z telewizorem i łazienką”, nawet na ulicy koczowali łapacze, jak ich nazywałam, zachwalający pensjonaty, a w nich oczywiście pokoje z łazienkami. Właściciele willi Nostalgia, którzy przygarnęli nieszczęsną salową, okazali się bardzo gościnni, zaprosili mnie na obiad, chociaż się wymawiałam. Do stołu usługiwała góralka, która – jak się potem okazało – mieszkała w Kościelisku, a więc mogła coś wiedzieć o rodzinie Madejów ze wzgórza. Ale najpierw musiałam spełnić swój obowiązek i nagrać rozmowę z panią Stasią. Szła w moją stronę, wspierając się na kulach, była wychudzona, miała rzadkie włosy związane w kitkę i mysią twarz, którą zasłaniały okulary w rogowej oprawie. Już

samym swoim wyglądem budziła litość, nic więc dziwnego, że ci wyjątkowi ludzie ją do siebie zaprosili, choć wkrótce się miało okazać, że naprawdę wyjątkowa była właśnie ona. Usiadłyśmy w niewielkim saloniku, gosposia przyniosła nam herbatę. Moja bohaterka odstawiła kule i wyjęła z kieszeni różaniec, a widząc moje spojrzenie, wyjaśniła, że pomaga jej „uładzić myśli”. Skoro tak, włączyłam magnetofon: Ja: Pani Stanisławo, dlaczego nie podpisała pani wtedy, zaraz po aresztowaniu, tego papieru? PS.: Bo wiedziałam, co oni chcą z tym zrobić, chcą oskarżyć pana ordynatora, a to dobry człowiek, dobry dla ludzi i dla świata... Ja: A wystawiał lewe zwolnienia dla mafii? P.S.: Wystawiał zwolnienia, jak kto potrzebował, panu ordynatorowi było wszystko jedno, czy ktoś jest z mafii czy nie z mafii, dla niego chory to był chory. Zresztą najwyższe instancje pana ordynatora uniewinniły. Ja: Ale pani nadal ma kłopoty, w sądzie toczy się sprawa przeciwko pani, zlicytowano pani dom, odebrano rentę. Więzienie do końca zrujnowało pani zdrowie. Warto było walczyć z wiatrakami? P.S.: Przykazanie mówi, aby nie dawać fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu, a ja chodzę do kościoła. Ja: Mogłaby się pani wyspowiadać i grzech byłby odpuszczony, a nikt by pani nie zabrał domu i renty. P.S.: Ale ja mam sumienie! Sumienie! Dawno nie słyszałam tego słowa. Właściciele willi, para lekarzy, kilka lat temu przenieśli się tutaj z Warszawy. Oboje kochali góry, mimo dość zaawansowanego wieku wspinali się, jeździli na nartach. – Żyjemy tu trochę jak w klasztorze – zwierzyła się pani Agnieszka – nie spotkaliśmy nikogo, z kim chcielibyśmy się zaprzyjaźnić, ale może wychodzi to na dobre, bo lepiej się słyszy własne myśli. O pani Stasi powiedziała: – To bohaterka. Jej sprawa przywodzi na myśl prześladowania pierwszych chrześcijan. Podobno w więzieniu ją głodzono, żeby zmusić do oczernienia przełożonego. – Po prostu dostała się w tryby brudnej polityki.

– To na pewno, co za absurdalne zarzuty jej stawiają? Że za namową ordynatora, z którym miała utrzymywać stosunki intymne, założyła konto w Szwajcarii, aby mógł przelewać tam pieniądze od mafii. No przecież istnieją jakieś granice prawdopodobieństwa! Ta schorowana kobieta kochanką profesora! Albo ona i konto w Szwajcarii! Każdy normalny człowiek wiedziałby, że to kompletna bzdura, a sądy przerzucają się tą sprawą jak gorącym kartoflem. Życzę tym tępogłowym sędziom, żeby się nim udławili. Uśmiechnęłam się smutno. – Trzymają się procedur. – Powiedzieć pani, gdzie mam takie procedury?! – wykrzyknęła moja rozmówczyni o wyglądzie prawdziwej damy. Udało mi się też porozmawiać z gosposią doktorostwa panią Danutą. Okazała się osobą bardzo komunikatywną. Wystarczyło, że spytałam ją o Madejów ze wzgórza, a dowiedziałam się od razu, że nad tą rodziną zawisła klątwa. Najpierw ojciec zostawił żonę dla jakiejś młodszej ze świata, był cieślą, ciągle wyjeżdżał, aż za którymś razem nie wrócił. Kobieta została sama z trójką dzieci, najstarsza Jagoda miała wtedy czternaście lat, a dwaj młodsi bracia bliźniacy Adaś i Stasiek po osiem. Siostra im trochę matkowała, bo Madejowa zatrudniła się jako kucharka w hotelu i wychodziła rano, a wracała wieczorem. To było zgodne rodzeństwo, dobrze się uczyli. Cała trójka śmigała na nartach i kiedy chłopcy podrośli, w zimie dorabiali na stoku, ucząc dzieciarnię jeździć. Jagoda po maturze dostała się na architekturę w Krakowie i dojeżdżała do domu tylko na sobotę i niedzielę, ale bracia dawali już sobie sami radę. Zły los o ich rodzinie jednak nie zapomniał – mówiła pani Danusia – „nopierwej zwinena sie matka, a jak sie żałoba skońcyła, to w jednom sobotę córka posła ze swoim kawalerem na zobawe, ale du domu juz sie nie wrócieła”... Podobno się pokłócili i wyszła pierwsza z karczmy. Długo jej szukali, były ogłoszenia w prasie, plakaty z jej zdjęciem rozlepiono w całej okolicy. I kamień w wodę. Początkowo podejrzenie padło na jej chłopaka, nawet potrzymali go w areszcie, ale potem musieli wypuścić, bo jak nie ma ciała, to nie ma zbrodni. Ludzie różnie zaczęli gadać, że znudził się jej miejscowy narzeczony i, niewierna jak jej ojciec, uciekła z innym, albo że się naraziła władzy, bo jeszcze za komunistów roznosiła ulotki po Zakopanem i podtykała znajomym i nieznajomym. Była za Solidarnością. Podobno tego dnia, co Jagoda zniknęła,

ktoś widział samochód z zaciemnionymi szybami, a przecież wiadomo, kto czymś takim jeździ. Porwali dziewczynę z zemsty i według słów pani Danusi „zadowili, jak kiedyś świętej pamięci księdza Popiełuske”... – A który to był rok? – spytałam. – To było, pani, niek przyboce... niedługo przed tymi wyborami, co to ksiondz straśnie grzmioł z ambony i kozoł syćkim iść głosować... – Czyli przed osiemdziesiątym dziewiątym rokiem – udało mi się jej przerwać. – Moze i haw tak było – zgodziła się. – I znalazła się ta studentka? – Naśli jom w lesie w Kirach... była owiniento w derkę, ale psy bacy Wawrytki jom wykopały... – Wiadomo, kto ją zamordował? W milczeniu pokręciła głową. – W rok po pogrzebie Jagody chłopcyska pole posprzedawali, Stasiu Madej pojechoł do Hameryki jakiś tam biznes robić, Adaś poseł za siostrom na studia... Ale i jego wywioło za wode... gazdówka stoi pusto, marnieje... Już nie – pomyślałam. To, czego się dowiedziałam o rodzinie Madejów, otwierało mi drogę do domu na wzgórzu. Mogłam spokojnie zapukać do drzwi, przedstawić się i poprosić o wywiad. „Jak pan odnajduje Polskę po latach nieobecności?” Nazajutrz, kiedy przedarłam się przez świerkowy zagajnik okalający zagrodę, stanęłam jak wryta. Miałam przed sobą drewnianą chałupę z podziurawionym gontowym dachem, z oknami zabitymi na krzyż i drzwiami wiszącymi na jednym zawiasie. Po chwili wahania weszłam do środka. Znalazłam się w wąskiej sieni, było tam kilkoro drzwi, otworzyłam pierwsze z brzegu. Od razu uderzył mnie zapach stęchlizny, wnętrze było zrujnowane, w rogu znajdowała się kaflowa kuchnia z żeliwną płytą i fajerkami, a na niej okopcone garnki. Był jeszcze zniszczony kredens i drewniany prostokątny stół, pod ścianą zobaczyłam leżący na podłodze śpiwór. Wyglądało na to, że nieznajomy z pociągu spędził tutaj noc. To była dobra i zła wiadomość: ta dobra, że nie zniknął mi z oczu, a zła, że mógł być jak ja zszokowany obecnym wyglądem rodzinnego domu, a co za tym idzie nieskory do zwierzeń. Może należało przełożyć nasze spotkanie, ale z drugiej strony uczucia, jakie nim targały tuż po powrocie, były właśnie czymś

najciekawszym. Chodziło o świeżość wypowiedzi. Stałam pośrodku kuchni, zastanawiając się, co powinnam teraz zrobić, aby nie spalić tematu, kiedy skrzypnęły drzwi i pojawił się w nich mężczyzna z pociągu. W ręku trzymał siatkę z zakupami. – Skąd się tu pani wzięła? Dobre pytanie – pomyślałam, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. – Jestem dziennikarką i... Na jego twarzy pojawił się grymas. Nie pozwolił mi dokończyć. – Tam są drzwi! – Ale mnie tu nikt nie przysłał, to ja sama, zależy mi bardzo... proszę dać mi szansę... – Szansę na co? – Na rozmowę. – A o czym? – Jego oczy niebezpiecznie się zwęziły. – O panu... o pańskim powrocie do Polski... – Co pani o mnie wie? – W jego głosie była już jawna wrogość. – Śledziła mnie pani! Kto za tym stoi? – Ja za tym stoję... ja sama... usłyszałam rozmowę na przystanku... dwie góralki rozmawiały o pana powrocie... – Na przystanku? Chyba jechaliśmy razem w przedziale... – Właśnie dlatego chciałam dowiedzieć się o panu czegoś więcej. Napięcie było tak silne, że po policzkach pociekły mi łzy. Wyraz twarzy mojego rozmówcy się zmienił. Chyba nie bardzo wiedział, jak się ma zachować w sytuacji, kiedy ktoś płacze. – Widzi pani, jak to wszystko wygląda – powiedział już innym tonem. – Będę tu miał mnóstwo roboty... Nie mam czasu na rozmowy... – Sam chce pan odbudować tę ruinę? – wyrwało mi się. – Ja panu pomogę. Roześmiał się. – Tak? Wejdzie pani na dach i poprzybija łaty? – Mogę podawać gwoździe. – Świetnie, ale na razie może napijemy się herbaty? A może woli pani kawę? – Poproszę herbatę. Rozpalił pod kuchnią: zdążył już przywieźć drewno i porąbać, bo mało prawdopodobne, aby czekało na niego przez dwadzieścia lat. Sprawnie wyjął

zakupy z torby i powkładał do odrapanego kredensu. Herbatę zaparzył w plastikowych kubkach. – Nie mam jeszcze lepszej zastawy – powiedział – a ta rodowa, jak pani widzi, nie jest w najlepszym stanie. Skwitowałam to uśmiechem. – Może czas się przedstawić – zaczęłam. – Nazywam się Joanna Padlewska, ale wszyscy mówią na mnie Aśka... On skinął głową. – To ja będę mówił Joanna – stwierdził. – Jestem Adam. – Więc to był ten brat bliźniak, który studiował architekturę. – Po co ci wywiad ze mną? – Dla kasy. Ty już wróciłeś, a ja bardzo chcę wyjechać, więc zbieram na bilet... – I wydaje ci się, że coś zarobisz na mojej historii? – Tak mi się wydaje – odrzekłam z przekonaniem. – Przecież nic o mnie nie wiesz. – Właśnie chcę się dowiedzieć. O tym na przykład, dlaczego wyjechałeś z kraju... Musiałam zaczekać na odpowiedź, gospodarz wyraźnie miał z tym kłopot. – Wyjechałem na wakacje, ale... już nie mogłem wrócić – powiedział wreszcie. – Co cię zatrzymało? Uśmiechnął się, tym razem jakoś tak smutno. – Co mnie zatrzymało, to bardzo długa historia, może ci kiedyś opowiem, ale na pewno nie teraz. – Dlaczego nie teraz? – Już ci mówiłem, teraz będę odbudowywał dom. – Ale... błagam, tylko jedno pytanie: dlaczego po wyjściu z pociągu ukląkłeś na ziemi, wydawało mi się, że coś przy tym mówisz... co mówiłeś i do kogo? – Co mówiłem i do kogo to moja sprawa – odrzekł ostro. – I nigdy więcej mnie o to nie pytaj! Na jego twarzy pojawiła się niechęć, postanowiłam więc nie przeciągać struny, ale ponieważ moje zawsze musiało być na wierzchu, powiedziałam: – Znam tylko dwóch ludzi, którzy całowali ziemię. To Jan Paweł II i ty. Skoro jesteś takim tradycjonalistą, dlaczego nie mówisz gwarą? Spojrzał na mnie spod oka. – Syćko, co kozecie! Kie my z moim kamratem Józkiem z Pardałówki łońskiego roku byli przy zielonyk stawkak, obezwoł się holny wiater, w potoku wanty

zagrały jak na basach, uwidzieli my onego, ryknon do nos, jaz mrowie po plecach posło, w tej pomyślołek, ze nase dziadki drzewiej słysały takom samom muzykę nasych hól. Zrozumiałaś coś z tego? – Nie wiem, kto to ten ony? – A kto ma być?! Niedźwiedź! – odrzekł, jakby to było oczywiste. W drodze powrotnej do Warszawy też zajęłam miejsce przy oknie, na miejscu Adama siedziała jakaś wyjątkowo niesympatyczna matrona. To, co się wydarzyło w ciągu tych dwóch dni, wydawało mi się jakieś mało realne. Skąd się brała moja fascynacja człowiekiem, o którym nic nie wiedziałam? Przyrzekł, że sam się do mnie odezwie, kiedy się trochę „obrobi” z domem, a ja mu wierzyłam, bo jeśli góral tradycjonalista coś powie, to tak właśnie będzie. Adam, jak mi powiedział, skończył czterdzieści lat, ale wyglądał poważniej, może przez te siwe włosy. Tylko oczy miał młode, w ciepłym brązowym kolorze, i kiedy się uśmiechał, pojawiały się w nich świetliki. Z pewnością mógł się podobać kobietom, nie myślałam jednak o nim w tych kategoriach. Sprawy damsko-męskie zawiesiłam na kołku. Faceci w moim otoczeniu byli teraz dla mnie albo kolegami, albo bohaterami reportaży. Podtekst erotyczny nie wchodził w grę. Jeśli któryś się wychylił, zostawał natychmiast nokautowany. Dziennikarka, którą niezmiennie podziwiam, też jest singielką, podróżuje po całym świecie, nakręciła cykl reportaży pod znamiennym tytułem Kobiety Czarnego lądu – okazał się strzałem w dziesiątkę. Gdyby mnie udało się w przyszłości wymyślić coś podobnego... W jednym z wywiadów tłumaczyła, że jej zamiłowanie do wolności jest tak wielkie, że przegrywa z nim każda bliższa relacja z mężczyzną. Dlatego jest ciągle sama. Ze mną będzie podobnie. Nie dlatego, że uważam się za feministkę, po prostu nie lubię mężczyzn, od dzieciństwa miałam z nimi złe doświadczenia: ojca nie pamiętam, a ten, który go zastępował, nie zapisał się dobrze w mojej pamięci, przez niego musiałyśmy się wyprowadzić z mamą i babcią z naszego mieszkania. Potem też nie było lepiej, nie wiem dlaczego, trafiałam na samych narcyzów i maminsynków. Oni tak naprawdę mnie nie widzieli, przeglądali się tylko we mnie jak w lustrze. A ci starsi wiekiem... nawet ja już chyba byłam dla nich za stara. Często widuję u boku podstarzałych tatusiów młode ciała odziane w szmaty z najdroższych magazynów mody! Ci tatusiowie mają kasę i kupują sobie w ten sposób drugą

młodość, a ci, co nie mają kasy, podglądają pewnie koleżanki swoich córek... Obrzydliwe! Gdybym zrobiła rachunek sumienia, nie znalazłby się żaden samiec na męskiej giełdzie, który by mi czymś zaimponował. Czasami żałuję, że nie jestem lesbijką, bo kilka kobiet by się znalazło. Po powrocie do Warszawy przysiadłam nad reportażem o pani Stasi salowej, zajęło mi to kilka dni, a zaraz potem zaczęłam szukać w Internecie informacji o zbrodni, którą przed dwudziestoma laty popełniono w okolicach Zakopanego. Udało mi się ściągnąć kilka wzmianek, jakie zamieścił „Tygodnik Podhalański”, najpierw o zaginięciu studentki architektury, a potem o odnalezieniu jej zwłok. Obok pierwszej z nich zamieszczono zdjęcie zaginionej. Spoglądały na mnie z niego jasne oczy dziewczyny o pucołowatej buzi, z włosami splecionymi w gruby warkocz. Nie odnalazłam w jej twarzy żadnego rodzinnego podobieństwa do brata. Ona była jakaś swoja własna, z dołeczkami w policzkach. Uśmiechała się do mnie z tej fotografii. Zginęła od uderzeń tępym narzędziem w głowę. Prawdopodobnie motyw był rabunkowy, bo nie znaleziono zegarka i złotego łańcuszka z krzyżykiem, a według świadków siostra Adama, opuszczając karczmę, miała te przedmioty przy sobie. Postanowiłam poszperać przy okazji w archiwach zakopiańskiej policji. Może znalazłoby się tam coś więcej niż tylko krótkie, bezosobowe wzmianki. Przecież to była młoda dziewczyna, która miała życiowe plany, chciała skończyć studia, wyjść za mąż i mieć dzieci. Nie zasłużyła sobie na to, aby ją w jakiejś płachcie wrzucono do dołu i zakopano w lesie. Może o niej też napisać? Nie tylko o nim, o Adamie, ale i o rodzinie Madejów, nad którą według sąsiadów zawisła klątwa. Na razie były dwa zgony i dwie emigracje... Muszę przyznać, że nigdy jeszcze tak nie czekałam na odzew ze strony przyszłego rozmówcy. Chyba nawet wtedy, gdy królowa reportażu Małgorzata Szejnert zgodziła się na krótki wywiad do naszego pisma. Nie wiem, co mnie tak zafrapowało w Adamie Madeju. Czułam, że ukrywa jakąś tajemnicę – przyszło mi to do głowy już wtedy w pociągu – i bardzo chciałam ją rozszyfrować. On niestety mógł jeszcze długo nie dać znaku życia albo wcale. Nie usłyszałam od niego, że odezwie się na pewno, powinnam więc znaleźć jakiś pretekst, by się u niego zjawić. Nie chciałabym tylko, aby potraktował mnie jak natręta. Mogłabym na przykład wziąć kilka dni zaległego urlopu i zaofiarować mu już

całkiem serio pomoc przy remoncie. Ta myśl przypadła mi do gustu, więc wystarczyło tylko zacząć działać. Najpierw upewniłam się, czy dostanę urlop, potem zakupiłam podręcznik o budowie i remontach drewnianych domów i przestudiowałam od deski do deski. Wkrótce wiedziałam już, jak się takie domy ociepla, jak kładzie izolacje, czym należy impregnować surowe drewno. Kiedy uznałam, że na tym etapie moja wiedza jest wystarczająca, kupiłam bilet do Zakopanego. Muszę powiedzieć, że nie czułam się pewnie, wysiadając z pociągu, a kiedy wyszłam przed dworzec, cały ten misternie wymyślony plan wydał mi się kompletnie bez sensu. Przecież on mnie wyśmieje, uzna za wariatkę, łagodnie mówiąc. Ale skoro już tu przyjechałam, kretyństwem byłoby jechać z powrotem. Powiedziałam „a”, więc powinnam teraz powiedzieć „be”. A tym „be” była jazda do Nowego Targu, gdzie nabyłam kamizelkę ochronną koloru kanarkowego i takąż czapkę z daszkiem. Do kompletu jeszcze rękawice. Przebrałam się w ten strój w drodze na wzgórze, ale im bliżej byłam szczytu, tym gorzej się czułam. Też wymyśliłaś przebranie – beształam samą siebie – mogłaś jeszcze pomalować twarz w paski i odstawić przed nim klauna. Ale jak się okazało, to wcale nie był zły pomysł, może trochę pomogły też moje zdolności aktorskie. Adam, którego zastałam na dachu, gdzie właśnie przybijał gonty, początkowo zaniemówił. Trzeba zacząć od tego, że mnie nie poznał, ale kiedy mu wyjaśniłam, kim jestem i dlaczego się tu zjawiłam, jednak zszedł na dół. – Po co ci ta kamizelka? – zadał mi zasadnicze pytanie. – Po to, że jakby przyszła kontrola z nadzoru budowlanego, a ja jako twój pomocnik nie miałabym tego ochronnego ubrania, wlepiliby ci mandat i cofnęli pozwolenie na remont. Wzruszył na to ramionami. – Ale ja nigdzie remontu nie zgłaszałem, a żaden urzędnik nie trafi na to wichrowe wzgórze! Ciarki mi przeszły po plecach, bo zupełnie jakbym to ja włożyła mu te słowa w usta. Ale on na szczęście nie okazał się Heathcliffem. Przez te parę tygodni zmienił się nie do poznania, przede wszystkim zniknęła ta chorobliwa bladość: mimo że wiosna ciągle się spóźniała i słońca było jak na lekarstwo, miał twarz ogorzałą od wiatru i wyglądał o wiele młodziej. Głos też mu się zmienił, nie

wyrzucał już z siebie nerwowo słów, nie patrzył na mnie podejrzliwie, tylko może trochę się zdziwił moją obecnością. – Więc przyjechałaś po to, żeby podawać mi gwoździe – powtórzył za mną. – Zobaczymy, czy potrafisz. – Podawać gwoździe każdy głupi potrafi. – Ale najpierw musi wejść na dach i się na nim utrzymać. – A nie może z drabiny? Uśmiechnął się przekornie. – Nie może, musi przytrzymać gwóźdź, który cieśla wbije jednym uderzeniem młotka. – A jak nie trafi? – Jak nie trafi, to pomocnik straci palec, ale zanim do tego dojdzie, chodź na herbatę. Kiedy weszliśmy do środka, dosłownie mnie zatkało. Zamiast odpadających tynków i zmurszałych desek na podłodze zobaczyłam odmalowane ściany, odświeżone ramy okienne z wprawionymi szybami i nową, jasną podłogę, na kuchni stały wyszorowane garnki, a obok nich czajnik. W tym czajniku Adam zagotował wodę na herbatę, znalazł się też porcelanowy czajniczek na esencję. – Może jesteś głodna? – spytał. Podziękowałam, bo z wrażenia nie mogłabym nic przełknąć. Szokująca była nie tylko przemiana tego wnętrza, o którym myślałam, że nic się z nim nie da zrobić, ale przede wszystkim zmiana w wyglądzie i sposobie bycia Adama Madeja. To nie był ten sam człowiek, którego zapamiętałam z poprzedniego spotkania. Przyszła mi nawet do głowy myśl, że mężczyzna, którego mam przed sobą, to ten drugi brat bliźniak. Przecież początkowo mnie nie rozpoznał, co prawda mógł go zmylić mój ubiór, ale czy w ciągu kilku tygodni można się tak zmienić, z mężczyzny o zamkniętej twarzy i chorej duszy stać się kimś w pełni akceptującym siebie i otoczenie? – Przyjechałaś na nowy reportaż? – Nie, specjalnie do ciebie. Zerknął na mnie znad swojego kubka. – Aż taki zaszczyt mnie spotkał? Nie mam jeszcze pokoju gościnnego, więc niestety nie mogę ci zaproponować noclegu. – Zatrzymałam się w hostelu na Krupówkach, fajne miejsce i tanie.

– Dlaczego mi się tak przyglądasz? – spytał po chwili. – Zastanawiam się, kim naprawdę jesteś. Patrzyliśmy sobie w oczy. – Jestem Adam Madej, syn marnotrawny, który właśnie powrócił z drugiej półkuli. – A co tam robiłeś przez tyle lat? Wyraźnie uciekł wzrokiem w bok. – Przyjechałaś mi pomagać czy prowadzić śledztwo dziennikarskie?! – Jedno drugiego nie wyklucza – odparłam – z tym że nie mam zamiaru cię przepytywać z twojego życia, wysłucham tego, co mi powiesz. Tak się umówiliśmy. Adam wyraźnie źle odebrał moje słowa. – Ja się na nic nie umawiałem – powiedział sucho – to ty mnie tu znalazłaś i zadajesz mi pytania, na które nie mam ochoty odpowiadać. Tak w ogóle, to dlaczego uważasz, że mam ci coś ciekawego do powiedzenia? Chwilę się zastanawiałam, czy nie jest za wcześnie na wyłożenie kart, ale na co właściwie miałam czekać, on mógł więcej nie chcieć się ze mną spotkać. Sam wyremontował sobie dom, jak mi powiedział, pracował od rana do wieczora, nie było tu jeszcze prądu, więc ostatnie prace kończył przy latarce. W ostatniej chwili stchórzyłam i powiedziałam: – Może na początek opowiesz o odbudowie rodzinnego gniazda. – To wspaniałe uczucie, kiedy walisz się na łóżko i od razu zasypiasz, a najwspanialsze jest to, że ci się nic nie śni. – Nie lubisz swoich snów? – Nie lubię. – A dlaczego? – Nic na to nie odrzekł, zaczął się krzątać po kuchni, umył kubki i postawił na suszarce. – A możesz mi powiedzieć, gdzie jest teraz twój brat? Musiało go to pytanie zdenerwować, bo zerwał się i bez słowa wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Długo nie wracał, więc i ja wyszłam przed dom. Był na dachu. – Mogę ci podawać te gwoździe? – spytałam, ale bez żadnego odzewu, odczekałam więc chwilę, a potem wróciłam do środka, kamizelkę ochronną upchałam w plecaku. Dlaczego on tak gwałtownie zareagował na moje pytanie o brata? Może rozstali się w gniewie? Jeszcze raz spróbowałam zagadać do

niego, ale udawał, że nie słyszy. – To ja spadam – rzekłam wreszcie. Odpowiedziało mi stukanie młotka. W podłym nastroju schodziłam ze wzgórza, wymyśliłam sobie scenariusz, który się niestety nie sprawdził. I to chyba ja zawiodłam bardziej niż mój rozmówca. Może on naprawdę nie ma mi nic do powiedzenia, może Ameryka go nie uwiodła i raczej chciałby o niej zapomnieć, niż snuć jakieś wspomnienia. Wszystko istniało nie w jego, ale w mojej głowie, więc powinnam przyjąć to do wiadomości i poszukać nowego tematu. Adam pewnie by powiedział „nowej ofiary” – zauważyłam, że potrafi być złośliwy. Ale naprawdę szkoda, już mi się wydawało, że zmieni się mój osąd na temat góralskiej zawziętości i co tu mówić, tępoty, a jedna z tych cech objawiła się w pełni u mojego niedoszłego bohatera wywiadu rzeki. No i trochę przesadziłam z urlopem, teraz nie było powodu, żebym zostawała w Zakopanem dłużej. Byłam tak zawiedziona, że nie chciało mi się nigdzie wychodzić z hostelu i leżąc na łóżku, bezmyślnie oglądałam telewizję. Tak mnie znudziły jałowe dyskusje polityków, że nie wiedząc kiedy, zasnęłam. Obudziło mnie pukanie do drzwi, za nimi stał Adam. – Mogę wejść? – spytał. – Proszę – odrzekłam oficjalnym tonem, cofając się w głąb pokoju. – Chciałem cię przeprosić za moje zachowanie rano. Byłem trochę zdenerwowany. – Zauważyłam. Nie zaproponowałam mu, aby usiadł. Postanowiłam niczego mu nie ułatwiać, jeśli naprawdę się przełamał, moja wstrzemięźliwość nie zaszkodzi, a nawet może pomóc. – Domyślam się, że chciałabyś opisać losy góralskiej rodziny w czasie wędrówki ludów po transformacji, ale... to chyba niezbyt szczęśliwe w moim wypadku, bo jestem rodziną jednoosobową, o ojcu nic nie wiem, matka, siostra i brat nie żyją, ale jeśli mimo wszystko moja osoba cię interesuje, to... przyniosłem ci lekturę... notatki, które prowadziłem w Stanach... – Chętnie przeczytam – odparłam obojętnym tonem, ale kiedy tylko wyszedł, niemal rzuciłam się na zeszyt w sfatygowanej oprawie. *** Nazywam się Adam Madej z matki Janiny, z ojca Henryka, urodzony 7 lipca 1970 roku w Kościelisku, gmina Zakopane. Po maturze zdałem na Wydział

Architektury w Krakowie, a po zaliczeniu pierwszego roku wyjechałem na wakacje do Stanów Zjednoczonych, gdzie przebywał mój brat Stanisław. Już stamtąd nie wróciłem, policja mi wszystko zabrała, paszport, bilet. Włożyli mi kajdany na nogi i ręce i zawieźli do aresztu. Dlaczego z powodu nieporozumienia tak się stało, może kiedyś napiszę, ale jeszcze nie teraz. Jedno tylko powiem: nie należy nikogo sądzić po pozorach. Jeśli ktoś trzyma w ręku zakrwawiony nóż, to nie znaczy, że kogoś zabił. Najpierw był areszt, sąd, a potem docelowo San Quentin. *** Oszołomiona tym, co przeczytałam, odłożyłam zeszyt i szybko zajrzałam do Internetu: Więzienie Stanowe San Quentin (San Quentin State Prison) – położone jest na północ od San Francisco. Zajmuje 1,7 km2. Zostało otwarte w lipcu 1852 roku i jest najstarszym więzieniem tego typu w Kalifornii. Wybudowali je mający w nim zamieszkać więźniowie. W San Quentin część więźniów oczekuje na wykonanie wyroku śmierci (tzw. death row). Mimo że więzienie nosi nazwę Saint Quentin, pochodzi ona od imienia indiańskiego wodza Qintina, który został pojmany właśnie w tym miejscu... A dalej cała litania nazwisk. Gwałciciele i wielokrotni mordercy, między innymi Charles Manson, głowa sekty Family, której członkinie zamordowały żonę Romana Polańskiego, czy Sirhan Sirhan, zabójca Roberta Kennedy’ego, albo taki rodzynek jak Henry Cowell – kompozytor, pewnie niczym Oscar Wilde, osądzony w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku za „przestępstwo obyczajowe”... Dlaczego on pisze o nieporozumieniu i zakrwawionym nożu? I dlaczego przyniósł mi swój dziennik, który zaczynał się od naprawdę szokujących informacji o jego życiu. Nie chciał odpowiedzieć na żadne moje pytanie, a dał mi do ręki coś, co głęboko go obnażało... Chyba że to jakaś fikcja, postanowił zostać literatem i teraz chce sprawdzić, jak ja to ocenię, nawet powiedział, że przyniósł mi lekturę... *** Jestem tutaj już trzeci rok, przedtem trzymali mnie do sprawy w areszcie – jak

mnie wieźli więziennym autobusem, naprzeciwko na ławce siedzieli sami Murzyni, pomyślałem, że wyglądają jak kawki na gałęzi, ale było mi nie do śmiechu. Wieziono mnie w miejsce, które cieszyło się złą sławą. W areszcie, gdzie przebywałem, strażnicy ciągle powtarzali: „Ciesz się życiem, chłopie, dopóki je masz”. Nie znałem wtedy angielskiego, ale pilnowało mnie dwóch takich polskiego pochodzenia i to oni sączyli mi do ucha te wszystkie mądrości. „Jeśli na początku okażesz, chłopie, strach i słabość, będzie po tobie”. „Jak już tak sobie pościeliłeś w życiu, chłopie, staraj się przynajmniej ochronić tyłek”. Jak złowieszcza była ta przestroga, miałem się wkrótce przekonać. Wszyscy w tym więziennym autobusie mieliśmy na sobie papierowe bluzy i spodnie, teraz wiem, że w takim ubraniu trudno byłoby uciekać. Nierzadko po drodze dochodziło do strzelaniny, bo mafia starała się odbić swoich ludzi. Opowiadali o tym strażnicy z aresztu, więc to nie były gazetowe plotki, ale wiadomości z pierwszej ręki. Cały czas podczas jazdy bałem się, że zostaniemy ostrzelani i zginę, zanim mnie dowiozą na miejsce. Kiedy autobus wjechał za bramę, wyobraziłem sobie, głupek jeden, że już jestem bezpieczny. Była nas trójka rodzeństwa: siostra Jadwiga, sześć lat starsza ode mnie i od mojego brata bliźniaka Stanisława. Mama pochodziła ze starego góralskiego rodu Gąsieniców, ale ojciec nie był stąd, urodził się na Mazowszu, więc nazywano go przybłędą. Nie był dobrym ojcem, chociaż jako cieślę go chwalono. Rzadko bywał w domu, ale to i dobrze, bo wtedy się upijał i bił matkę. A potem sobie poszedł ze wszystkim. Matka ciężko pracowała jako kucharka po hotelach, żeby utrzymać dom, a my byliśmy pozostawieni sami sobie. Zajęła się nami ciotka Barbara, najstarsza siostra mamy, która była znaną śpiewaczką nie tylko w Polsce, ale także w świecie. Kiedy zachorowała na artretyzm i musiała jeździć na wózku, wróciła na stałe do Zakopanego. Miała piękny dom i często nas, dzieci, zapraszała do siebie. Lubiliśmy do niej chodzić, bo zawsze było coś dobrego do jedzenia. Ciocia trzymała kucharkę i sprzątaczkę, i jeszcze ogrodnika. Któregoś razu Stasiu zapytał ją, dlaczego nasza mama nie gotuje dla cioci, tylko dla obcych ludzi. Cioci się to chyba nie spodobało, bo zapowiedziała, żebyśmy przychodzili do niej tylko we dwoje z Jagodą, bez naszego brata Stasia. Mnie było smutno, bo z bliźniakami to tak jest, że zawsze muszą wszystko robić razem, więc jak ciocia nie widziała, chowałem do kieszeni deser i przynosiłem

bratu. Raz piernik mi się rozpuścił w kieszeni i na spodniach zrobiła się plama, nie dało się tego doprać. Mama była zła i wyzywała mnie od ziajoków. Mama z kolei najbardziej była za bratem, może dlatego, że on się rodził po mnie trochę za długo i doktor powiedział, że Stasiu będzie trochę inny, będzie wolniej myślał. Jak poszliśmy do podstawówki, ciągle się musiałem przez niego bić, bo się z niego śmiali. Ale potem wyszło, że mój brat umie dobrze rachunki, najszybciej z uczniów rozwiązywał zadania, więc przyszła koza do woza, wszyscy od niego ściągali na klasówkach. W liceum pani od matematyki powiedziała nawet, że Stasiu ma talent matematyczny i namawiała go, aby zdawał na politechnikę. Ale on nie chciał, powiedział, że pojedzie do wuja do Stanów i tam będzie robił biznes. Nikt mu nie wierzył, nawet żartowali sobie z niego, ale potem tak się potoczyło, że zostaliśmy tylko we dwóch, sprzedaliśmy dwie działki widokowe i hektar łąki. Podobno bardzo dobrze. Ja to się w tym pogubiłem, bo zapłata była w dolarach. Stasiu negocjował z kupcami, a potem trzymał naszą kasę. No i napisał do wuja, że chciałby przyjechać, i on go do siebie zaprosił. Nikt by za mojego brata nie dał pięciu groszy, a on te nasze pieniądze przewiózł do Stanów, a tam nasz krewny mu pomógł zainwestować. Napisał w liście, że kupił mieszkanie i żebym przyjechał na wakacje. Ja się bardzo ucieszyłem, że sobie radzi, bo kiedy mama umierała, kazała mi przysięgnąć, że się będę nim opiekował. – To dobry dzieciak – powiedziała. Ciocia Barbara była innego zdania, bezdzietna i taka całkiem sama, szukała talentów w Jagodzie i we mnie. Szczególnie nad siostrą pracowała, uczyła ją śpiewu i gry na fortepianie. Bardzo pragnęła, aby Jagoda poszła w jej ślady, zachwycała się jej głosem, ale siostra w tajemnicy zdała na architekturę i powiedziała o tym ciotce, dopiero kiedy ją przyjęli na pierwszy rok. Pokłóciły się wtedy, jedna krzyczała i druga krzyczała: Jagoda: Ja mam swój rozum i wiem, co dla mnie najlepsze. Ciotka: Marnujesz talent! Jakbyś pracowała nad swoim głosem, mogłabyś występować w La Scali. Jagoda: A to mnie na co? Żeby wyfraczone się na mnie gapili? Ciotka: Głupia jesteś i tyle. Lata cię szkoliłam, cały mój wysiłek poszedł na marne. Wtedy Jagoda palnęła: Bo ciocia zawsze mądrzejsza, co dla kogo najlepsze, to

niech teraz ciocia zajmie się Staśkiem, bo on jeden nie wie, gdzie swój tyłek posadzić. Ciocia tak dziwnie na nią popatrzyła i powiedziała: Ten wasz Stasiek ma oczy mordercy, wcale bym się nie zdziwiła, jakby kiedyś kogoś zadźgał. Na to Jagoda wyszła, trzaskając drzwiami. Wtedy się widziały po raz ostatni, bo siostra wyjechała do Krakowa na studia, wpadała tylko na weekendy. Kiedy ciocię Barbarę odwiedzałem, wypytywała o nią. Po nieszczęściu, jakie spadło na naszą rodzinę, jeszcze przed pogrzebem Jagody, zaszedłem do niej, objęliśmy się i długo razem płakaliśmy. Moja siostra... zawsze ją pamiętam uśmiechniętą, bo ona była taką śmieszką, co kto głupiego powiedział, to chichotała. Ciocia ją oduczyła zasłaniać usta – mówiła, że tylko buraki tak robią. Mimo że ze swoim bratem byłem związany jak sznurem, z siostrą lepiej się rozumieliśmy. Była od nas starsza, podziwiałem ją, kiedy ciocia ją uczyła, siadałem w kącie i słuchałem, jak śpiewa. Raz jeden dała się namówić i na ślubie koleżanki zaśpiewała w kościele Ave Maria, ksiądz potem powiedział, że Jagoda śpiewa jak anioł i że nie wiem, ile by w życiu nagrzeszyła, to wrota niebieskie staną przed nią otworem. Może i tak się stało. Wcześniej jeszcze ludzie podobnie ją odbierali, kiedy przystępowała do pierwszej komunii świętej w białej sukience i w wianku na głowie, mała dziewuszka od sąsiadów rozpłakała się na jej widok i powiedziała, że Jagoda jest taka piękna jak sama Matka Boska. Lżej by mi było na duszy, gdybym był bardziej wierzący, ale tyle jest we mnie żalu do Pana Boga za to, co się stało z naszą rodziną. Przecież druga ciotka, Urszula, młodsza siostra mamy, przeżyła taką straszną tragedię i siebie za to winiła. Któregoś razu zamknęła dzieci i poszła grabić siano. Zauważyła z daleka, że straż jedzie na sygnale, nie wiedziała tylko, że to jej drewniana chałupa się pali. Nic nie zostało, same zgliszcza. Potem, jak ktoś przy niej zapalił zapałkę, krzyczała – takie zwierzęce wycie – ludzie ją zaczęli brać za głupią. Ale znalazła w końcu drugiego męża, aż z Pomorza, przyjechał na wczasy, ona mu sprzątała pokój w pensjonacie i się w niej zakochał. Pierwszy mąż ciotki Szymek jeszcze przed pożarem zszedł z tego świata, wątroba nie wytrzymała jego picia. Ciotka ma dwoje nowych dzieci, dwie dziewczyny, Hankę i Zośkę, ta starsza jest urodzona w tym samym roku co ja. Ale ani razu ich nie przywiozła na Podhale, jakby się bała, że co złego im się stanie.

Tutaj w San Quentin po rewizji dali nam bieliznę, buty, drelichową bluzę i spodnie żółtego koloru, a potem wszystkich zaprowadzili do takiego ogromnego hangaru, bez ścian i krat, gdzie co pół metra stały piętrowe prycze. Było głośno jak w ulu, bo wszyscy coś gadali, ja z tego nie rozumiałem ani słowa, tylko to bębnienie w głowie. Pomyślałem, że nie wytrzymam tutaj dłużej niż jeden dzień, a wytrzymałem trzy miesiące. Od takiego Bułgara, z którym domówiłem się po rosyjsku, miał pryczę pode mną, dowiedziałem się, że to blok przejściowy. Później inny współwięzień Robert powiedział mi, że ten cały Reception Center powinno się nazwać „Piekłem według Boscha”. Dwie rzeczy były najgorsze: hałas i smród potu pomieszanego z odorem moczu, bo niektórzy w nocy sikali wprost na ziemię. Jak takiego strażnicy nakryli, to pałowali, gdzie popadło, po plecach, po głowie, ale to były rzadkie wypadki, żeby kogoś złapali na uczynku. Nikt tutaj drugiego by nie wydał, bo nie dożyłby potem do rana. No i jeszcze szczury i karaluchy, które wyłaziły, jak tylko przyciemniono światło. Więzienie jest stare, brudne i stąd to towarzystwo. – Jak nie można się tego robactwa pozbyć, najlepiej polubić – powiedział Bułgar. Ja z wyrokiem dwadzieścia lat, Bułgar pięć. Powiedział, że na własne życzenie, bo mógł wyjść po trzech miesiącach, ale sodówka mu odbiła. Był dyplomatą i uważał, że nie można go aresztować w obcym kraju, ale się okazało, że można. Zaczęło się od tego, że z tej Bułgarii wysłał swoją narzeczoną do Ameryki, żeby się trochę podszkoliła w angielskim. Dzwonił do niej codziennie, a ona mu nawijała, że pilnie studiuje i na nic innego nie ma czasu. Dyplomata chciał jej zrobić niespodziankę i na weekend przyleciał do Stanów. Wczesnym rankiem otworzył własnym kluczem drzwi apartamentu, który dla niej wynajął. Była wystraszona, jak go zobaczyła, i miała czego się bać, bo w jej łóżku leżał całkiem nagi facet. Zrobiła się awantura, dyplomata wystawił tego typa za drzwi, a narzeczoną wybił po buzi. Ona wezwała policję, przyjechali, zakuli dyplomatę w kajdanki i odstawili do aresztu. Zaproponowali mu ugodę: trzy miesiące odsiadki i pięć tysięcy dolarów grzywny. Bułgar uniósł się honorem i sprawa trafiła do sądu. Adwokat zażyczył sobie sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów honorarium, pieniądze dostał, ale sprawę przegrał. Najgorsze, że Bułgar przeprosił się z narzeczoną, a ona musiała wrócić do domu. Skończyły im się fundusze. Pisała do niego, że kocha i będzie czekać. Pokazał mi zakończenie jej

listu: zamiast podpisu odbite czerwone usta. To, że go tutaj spotkałem, może mnie nawet uratowało, bo sam widziałem, co strażnicy zrobili z jednym takim z Jamajki, który nie rozumiał, co do niego gadają, na oczach wszystkich bili go po twarzy, kopali, a potem wywlekli z hangaru... Ja znalazłem tłumacza, często porozumiewaliśmy się na migi, bo u mnie z rosyjskim też słabo. Jakby tak ktoś z boku popatrzył, mógłby pomyśleć, że gadają dwie niemowy. Bułgar powiedział, że obaj mamy szczęście, że to jankeski angielski, bo prawdziwego Anglika to on za Chiny nie zrozumie. Naprawdę bez jego pomocy byłbym biedny... *** Dwadzieścia lat więzienia – myślałam. – Podobne wyroki zasądza się zwykle za morderstwo, a on nie wyglądał na kogoś, kto by z zimną krwią zabił człowieka. Miał takie ciepłe spojrzenie, oczywiście kiedy się nie złościł, ale w tej jego złości też było coś ludzkiego... Napisał, żeby nie sądzić nikogo po pozorach. I jeszcze: „jeśli ktoś trzyma w ręku zakrwawiony nóż, to nie znaczy, że kogoś zabił”. Co to mogło znaczyć? Że wyrok na niego był pomyłką sądową? Chyba że to jakaś metafora. Dał mi do czytania pierwszy zeszyt i powiedział, że jeśli mnie temat zainteresuje, będą dalsze. Właśnie „temat”, więc wszystko może być wytworem jego wyobraźni. Z drugiej strony pisze o swojej rodzinie, podaje fakty, które się zgadzają z tym, co słyszałam od innych osób... *** Po paru tygodniach już zacząłem trochę łapać język, nie żebym się uczył, nie bardzo miałbym z czego, tylko to, co wpadało w ucho. Kojarzyłem jak mały dzieciak: bread – chleb, water – woda, soap – mydło. Nauczyłem się też wyłączać z tego ula, buczenie się oddalało i przybliżało wtedy, kiedy chciałem. To było moje pierwsze malutkie zwycięstwo w tym obcym świecie. Z Bułgarem coś się pogorszyło, chyba popadł w jakąś depresję, bo prawie się nie odzywał i musiałem radzić sobie sam. A któregoś dnia nie wstał na śniadanie, próbowałem go namówić, jednak odwrócił się do mnie plecami. I tak przez kilka dni, aż przyszło dwóch łapiduchów w kitlach, położyli go na nosze i wynieśli. Nigdy już go nie spotkałem. Po trzech miesiącach pojawili się strażnicy, aż się zaroiło od ich mundurów, i zaczęli grupami prowadzić nas przez taką wąską furtkę do miejsca, które się nazywa kwarantanną. Tam znowu spędziłem trzy miesiące, w tym czasie strażnicy określają profil więźnia, czy jest podatny na recydywę czy chce tylko