Jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest przypadkowe i niezamierzone. Postacie
występujące w tej powieści i ich losy są fikcyjne. Powieść jest mojego autorstwa i nie może być
wykorzystana bez mojej zgody. Z. U 1994 nr 24 poz 83
autorka, Marta Grzebuła-Jarzębina
Mojemu mężowi Henrykowi oraz synom dziękuję za wsparcie i miłość.
I pamięci mojej Mamy Basi…
Ponadto pragnę z całego serca podziękować za wszelkie rady i pomoc w opracowaniu,
przygotowaniu tej powieści do wydania Pani Wiolecie Umeckiej.
Blog autorski
http://martagrzebula.blog.onet.pl/
Profil autorski na Facebook
https://www.facebook.com/MartaGrzebula?ref=hl
Od autorki
Postacie oraz miejsce akcji, występujące w powieści, jak i losy są fikcyjne. Pamiętaj
Drogi Czytelniku, że i tu, jak w każdej powieści, fikcja miesza się z prawdą życia. Zaznaczam, że
zbieżność imion i nazwisk jest przypadkowa i niezamierzona.
Wiersze są mojego autorstwa.
Czasem mówimy, że los bywa okrutny. A może to ludzie są tacy? Z tym pytaniem
zapraszam Was do czytania. Czy udzielę w tej powieści odpowiedzi? Sprawdźcie to sami… A
może nie ma odpowiedzi?
Jedno życie, jedna miłość, a tyle zawirowań…
Iwona i Marcin, historia nie całkiem prawdziwa. A może jednak?
Marta Grzebuła
Zamknięta w ramach
Oprawiłam w ramki każdą chwilę,
którą z tobą spędziłam.
Oprawiłam każdą sekundę szczęścia,
która się w nas rodziła.
Oprawiłam każdą łzę radości,
zatrzymałam wspomnieniem…
Na błękicie ściany obrazy –
marzenie.
Oprawiłam w ramki i
twój wesoły śmiech.
Zatrzymałam jego echo
w mej duszy gdzieś na dnie.
Zatrzymałam i w ramy włożyłam,
muśnięcie twoich ust,
a smak ukryłam w kuli,
niech tęczą błyśnie znów.
Oprawiłam w ramki dłonie,
co miłość mi dawały
i czule po mym ciele
w swym tańcu wędrowały.
Zatrzymałam ciepło serca.
Zatrzymałam słowa twe,
że jestem wyjątkowa, lecz…
To przeszłość nasza jest…
Na ścianach mego domu,
w błękicie blasku dnia
i w srebrze gwiazd na niebie
wciąż w ramach życia trwam.
Ja jestem tylko cieniem,
wspomnieniem z wnętrza ram.
Zamknięta w świecie marzeń…
Miłości szukam bram.
Uwięziona przez gorycz,
czasu obecnego
wciąż szukam i szukam…
… tego jedynego…winnego.
Prolog
2013 rok. Listopad
Urodziłam się w pewien styczniowy wieczór, w roku 1969. W tamtych czasach zimy były
okrutne. Ta również taka była. Mróz skuł ziemię lodem i zmroził powietrze. Tak samo uczynił to
potem z moim życiem – z otaczającym mnie światem – oraz moimi emocjami.
Upłynęło od tego czasu wiele lat, a jeszcze więcej łez. Moich łez. Nikt i nic nie zwróci mi
mojej przeszłości, ani nie da nadziei na inną przyszłość. Zabito ją wraz z wiarą, ale nikomu nie
udało się unicestwić w moim sercu miłości. On i ja… Przyszłość, bez wspólnej przyszłości?
Zadaję sobie często to pytanie, choć zdarzają się też inne.
Czy tylko przeszłość musi mi dziś wystarczyć? Po prostu wspomnienia? Nasze rozmowy?
I nic więcej?
To czas, ten władca ludzi, ujawni mi tę tajemnicę. Bo póki co nic nie wiem…
Właśnie dlatego postanowiłam spisać nasze dzieje, naszą miłość, tak pełną sekretów i
tajemnic. To one spowodowały wszelkie zawirowania. Pragnę zapisać każdy dzień, ale wiem, że
to się nie uda, bo nie uchwycę każdego uśmiechu, każdej szczęśliwej minuty spędzonej z
Marcinem, ani nie przeleję na papier mojego żalu do tych, którzy moim zdaniem przyczynili się
do naszej rozłąki. Ale też wiem, że muszę nauczyć się w końcu wybaczać. Tylko czy będę
potrafiła?
Podnosi mnie na duchu jedna myśl: Amor Vincit Omnia – Miłość zwycięża wszystko…
Choć wciąż dręczy mnie pytanie: czy dane mi będzie za jakiś czas poznać odpowiedzi na
pytania, które zadaję sobie od lat, do chwili obecnej? Kto ponosi winę za nasze rozstanie? My?
Moja rodzina? Czy po prostu nie było nam pisane być razem? A może wszystko razem?
I czy nasze uczucie mimo wszystko ma jakąś przyszłość? Jeśli tak to, jaka ona będzie?
Czasie, och czasie, zdradź mi ten sekret, proszę.
I bądź nam łaskaw…
ROZDZIAŁ I
Bez sekretów.
I wspomnienia mają wady.
Lato 2010 rok.
Rankiem szykowałam się do pracy. W drzwiach zatrzymał mnie dźwięk telefonu. Serce
od razu podeszło mi do gardła. Miałam przeczucie. Wiedziałam, kto dzwoni. Nerwowo
sięgnęłam do torebki. Telefon wciąż dzwonił, wibrował. Drżącymi rękoma szukałam go w
czarnej, przepastnej torebce. Znalazłam, nie musiałam patrzeć na wyświetlacz komórki.
Domyślałam się czyj głos usłyszę za sekundę. Zawahałam się i dosłownie w ostatniej chwili
odebrałam:
– Słucham? – zająknęłam się, przeczuwając przebieg rozmowy.
– Dziecko, kiedy przyjeżdżasz do kraju? – Słowa mamy zabrzmiały stanowczo. Jej głos
od lat był taki sam; suchy i wyniosły.
– Nie wiem jeszcze. Nie mam urlopu…
– Ty zawsze się wykręcasz. Tym razem musisz przyjechać. Tato zachorował. Czekamy na
ciebie w niedzielę. W poniedziałek odwozimy ojca do szpitala – mama wcale mnie nie słuchała.
Wydaje tylko polecenia.
– Ale mamo…
– Jak nie, to nie… Poradzimy sobie z twoją siostrą. Wiedziałam – westchnęła. – Na ciebie
nie można liczyć – nie ukrywała swoich emocji. Odniosłam wrażenie, że jakby mogła, to
uderzyłaby mnie w tej chwili. Nie po raz pierwszy zresztą.
– Dobrze. Przyjadę. A co stało się tacie? No i ty, mamo, jak się czujesz? – zapytałam
nieśmiało.
– A jak mam się czuć? Głupie pytanie. A tato? Jak zawsze, udaje. Wiesz, jaki z niego
hipochondryk – wciąż brzmiała wrogo.
Nie zdążyłam niczego więcej się dowiedzieć. Po jej krótkim: „do zobaczenia” rozłączyła
się. W sumie, czego się spodziewałam? Przecież zawsze byłam tą gorszą z czworga rodzeństwa.
Czy naprawdę nie zasługiwałam nawet na zwykłe: „Córko, co u ciebie?”
Głos mamy nawet teraz brzmiał mi w uszach. Niemiły, wrogi i bez krzty uczucia. Było mi
przykro. Nie miałam sił nacisnąć klamki. Czułam, że się duszę. Ewidentnie brakowało mi
powietrza. Oparłam głowę o drzwi, przez co włosy przesłoniły mi twarz. Spłynęły kaskadą i
ukryły także moje łzy. Musiałam zebrać się w sobie. Nie stać mnie było na spóźnienie. Szef był
stanowczy i sam funkcjonował, jak szwajcarski zegarek.
Nie wiem, ile czasu upłynęło. Pięć, dziesięć minut, jak zdołałam otrząsnąć się po tej
rozmowie. Wiele przeszłam i wycierpiałam w swoim życiu głównie przez mamę. Ale myślałam,
że udało mi się w końcu wybaczyć. Nie tylko zresztą jej, siostrze i ojcu także.
Ale teraz odniosłam wrażenie, że chyba się pomyliłam. Tego, co mi uczynili nie można
wybaczyć, ani tym bardziej zapomnieć. Zdałam sobie w końcu sprawę z tego, że za każdym
razem głos matki, czy ojca, uruchamia we mnie lawinę wspomnień. Wiedziałam jednak, że
muszę z tym żyć i walczyć z własnymi emocjami. Czasem wieczorami, gdy dom wydawał się
taki cichy, gdy nikt nic ode mnie nie chciał, wkraczałam na bardzo niebezpieczne tereny. Tam w
labiryncie zdarzeń wikłałam się w kolejną porcję bólu. Wspomnienia raniły, ale bywało, że
pośród łez odnalazłam te chwile, w których czułam się szczęśliwa. To były ulotne chwile, ale
jednak już wtedy potrafiłam docenić ich znaczenie. Nie wiedziałam tylko, że po latach staną się
jedyną osłodą dla minionego czasu.
Na dworze deszcz obmywał chodniki, płynął strugami ulic miasta. Miasta, w którym
odnalazłam spokój i potrafiłam w końcu, po tylu latach tułaczki, stworzyć własny dom. Nie było
więcej czasu na rozmyślania. Wsiadłam do czerwonego opla, kupionego po pierwszym roku
mojej pracy. To miasto, ten kraj, ci ludzie, stali się dla mnie drugą ojczyzną. Tu nie musiałam
przed nikim mieć sekretów. Ale też nikt o nic mnie nie pytał. To ja z czasem zapragnęłam
mówić. Do wszystkiego trzeba dojrzeć, także i do tego, by móc chcieć opowiedzieć o swoim
życiu. Lata tułaczki, wędrówki po świecie również znacząco wpłynęły na mój rozwój. Na moje
postrzeganie nie tylko siebie, ale i ludzi. Kilka lat temu zawędrowałam razem z moimi dziećmi
do Holandii. Wcześniej mieszkałam przez siedem lat w Irlandii. Tamten czas, tamte lata były
pasmem ciągłej nauki. Nie tylko języka. A dziś tu, w tym kraju, w Holandii, potrafiłam odnaleźć
się znacznie szybciej. Czasami myślałam o sobie jak o wędrowcu-tułaczu.
Czego szukałam na świecie? Domu? Przyjaźni? Miłości? Myślę, że wszystkiego po
trochu. Teraz, gdy od kilku lat mieszkałam z dziećmi w Haarlem, w Holandii, wiedziałam i
czułam, że odnalazłam swoje miejsce na Ziemi. Miałam przyjaciół. Ludzi pragnących mnie
wspierać, zwłaszcza wtedy, gdy tego potrzebowałam najbardziej. Paradoks. Stąpałam po obcej
ziemi. Mówiono do mnie w innym języku niż mój własny ojczysty, ale wiedziałam, że nie tylko
ja rozumiem, ale jestem również rozumiana. I to w każdym, nawet w tym niewypowiedzianym
słowie. Bo w moim domu nikt nie był w stanie pojąć tego, co mówię. Po prostu, nikt mnie nie
słuchał, tylko ja musiałam to robić. I być posłuszna. Być może uogólniam, ale wciąż tkwi we
mnie poczucie doznanej krzywdy.
Auto ruszyło z impetem. Po pół godzinie wchodziłam szybkim krokiem do biura. Moje
obawy były płonne, gdyż przywitano mnie z uśmiechem. Mimo łez skrytych pod powiekami i
pod czernią rzęs, odwzajemniłam go.
Wieczór…
Salon wypełniony regałami pełnymi książek, będącymi niemal na każdej z kremowych
ścian, ułożonymi według tematyki, był moją oazą. To tu schowana pod pledem, siedząca na
moim pluszowym fotelu, wtulona w niego niczym w ramiona misia, mogłam nie tylko czytać, ale
przede wszystkim rozmyślać. Czasem odnosiłam wrażenie, że jest nas dwie. Iwona, która jest
zdyscyplinowana, silna, sumienna i ta, która jak dziś płacze w poduszkę. Poduszkę, którą właśnie
poprawiłam. Miękka, zielona, kontrastująca z brązem fotela stanowiła nieodzowny element
kremowego pledu. W mieszkaniu nie było zimno, choć za oknem szalał w najlepsze październik,
ale ja czułam przeszywający chłód. Drżałam. Dotknęłam policzka. Otarłam jedną zagubioną łzę.
I to właśnie byłam ja, ta druga…I chyba ta, najprawdziwsza. Słaba.
Przecież nie mogłam sama przed sobą mieć sekretów, udawać. Znałam siebie.
Wiedziałam, jakie konsekwencje, w mój tylko pozornie uporządkowany świat emocji, wniesie
telefon od mamy. Wiedziałam to już rano. A teraz mogłam jedynie spróbować wszystko raz
jeszcze sobie wytłumaczyć. Choć wiedziałam też, że każde tłumaczenie, będzie tylko formą
usprawiedliwień moich bliskich. Tak bardzo pragnęłam im wybaczyć i zrozumieć. Ale pomimo
upływu lat, nie mogłam. Skazali mnie i Marcina na rozłąkę. Na wieczną tułaczkę po świecie
pragnień i nadziei. Nic nie mogło być realne. Wszystko musiało pozostać jedynie w sferze
naszych marzeń. Naszych snów. Ja i on. Ja w jego ramionach. Jego usta na moich. Znajoma fala
znów wpłynęła w moje ciało. Nie, nie, stanowczo nie. Nie wolno mi nawet marzyć. To boli, to
zakazane. A jednak przegrywam. Poddaję się i wybucham płaczem. Mam ochotę nie tylko
krzyczeć, ale drzeć się na całe gardło. Jedno słowo ciśnie mi się na usta. Usta, które teraz drżą:
„Dlaczego?”. Pytanie to wciąż pozostaje bez odpowiedzi.
I wiedziałam, że tak właśnie będzie. Że jeszcze nie dziś, nie teraz, nie poznam jej. Może
kiedyś? Pomyślałam, sięgając pod pled i wyciągając z kieszeni szarej bluzy kolejną chusteczkę.
Stolik był już ich pełen. Leżały w bezładzie, tak jak moje myśli, jak moje emocje. Nic nie jestem
w stanie uporządkować dopóki nie poznam prawdy.
Przecież mówi się: „Prawda wyzwala”. Ale bałam i boję się, że ta PRAWDA, może mnie
tylko bardziej dobić…
Za oknem zapadł zmierzch. Moje dzieciaki już dawno wróciły: córki Kasia i Patrycja z
pracy, a Patryk, który studiował kulturoznawstwo, z wykładów’. Byłam dumną mamą.
Wiedziałam, że mogę liczyć na moje dzieci. One także zdawały sobie sprawę, że ja ich nie
zawiodę. Stanowiliśmy nierozłączny kwartet przez wszystkie lata tułaczki.
– Mamo już jestem! – Patrycja wbiegła do salonu, jak zwykle uśmiechnięta. Spojrzałam
na moją piękną, dorosłą córkę i wyciągnęłam rękę. Uchwyciła ją, po czym kucnęła obok fotela.
Dotknęłam jej kruczoczarnych włosów i spojrzałam w brązowe oczy, a przechylając głowę na
bok, spytałam:
– Jak było w pracy, kochanie?
Usiadła obok na podłodze. Oparła głowę o oparcie i, jakby niepomna mojego pytania,
badawczo zaczęła mi się przyglądać.
– Znów płakałaś?
Co miałam odpowiedzieć? Nie mogłam przecież skłamać.
– Tak, kochanie, ale to nic. Już jest dobrze. – Usiłowałam się uśmiechnąć. Skończyło się
tylko na grymasie.
– Mamuś, przecież widzę, że nic nie jest dobrze. Znów się zadręczasz.
Moja córka nie pytała. Stwierdzała jedynie fakt. Tak, bezsprzecznie, zadręczałam się. A
może to nie ja byłam temu winna? Może to wspomnienia, jak te kolce tkwiące latami w moim
sercu, ciele i duszy musiałam w końcu wyciągać, jedno po drugim? I to właśnie powodowało mój
stan odrętwienia i ciągłego pogrążania się w bezdennym cierpieniu? Już sama nie wiedziałam.
Wiedziałam jedynie to, że nie chcę martwić teraz, ani w żadnej innej chwili mojego dziecka. Na
mojej twarzy pojawił się uśmiech, ale myślę, że był on bardziej pełen goryczy niż zadowolenia.
Skryłam go, zasłaniając usta dłonią i nic nie odpowiedziałam.
– Mamusiu. Obiecałaś, że to koniec sekretów. Koniec tajemnic. Nawet tych, co tkwią w
umyśle.– Drążyła córka. Miałam wrażenie, że w jej głosie pojawiły się nutki żalu. Musiałam w
końcu coś odpowiedzieć.
– Tak, masz rację – uśmiechnęłam się w miarę autentycznie i, ocierając łzy, podniosłam z
fotela. Patrycja podążyła za mną.
Właśnie wtedy do pokoju weszła moja druga córka i syn.
– Coś nas ominęło? – spytała Kasia. Jej kasztanowe włosy, otulające drobną twarz,
zawędrowały na ramię w chwili, gdy bacznym wzrokiem, przechylając głowę usiłowała
rozszyfrować przygnębiającą ciszę w pokoju. Patryk również nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Nic wielkiego. Znów miałam chwilę słabości – odparłam, zbliżając się do stojących
nadal w progu dzieci.
– Ale już wszystko dobrze – dodałam całując każde z nich i od razu spytałam.
– Macie ochotę coś zjeść? Czy jedliście na mieście?
– Tak, już jedliśmy. – Kasia objęła mnie czule i wyszeptała wprost do ucha. – Kocham
cię, mamusiu.
– Ja ciebie też, dziecko. Ja też. – Chwilkę tak stałyśmy przytulone do siebie, między
salonem a holem.
Stałyśmy jakby na progu czasu, między tym, co było jeszcze pięć minut temu, a tym, co
niebawem się wydarzy. Między starym a nowym czasem. A zegar tykał. Tylko żadne z nas nie
wiedziało, co przyniesie nam kolejna godzina, ba! nawet minuta.
Mimo zapewnień dzieci, prawie już dorosłych młodych ludzi, że nie są głodni,
naszykowałam przekąskę. Pełna improwizacja.
Sałatka z pomidorów, a do tego chrupkie pieczywo i gorąca herbata malinowa stały się
posiłkiem dla nas wszystkich.
A gdy za oknem księżyc przetaczał się po granacie nieba, leżeliśmy już w łóżkach. Moje
jak zawsze, jak od lat, było samotne. Samotne jak ja. I puste. Bo tylko w snach mogłam być z
tym, który od tak wielu lat zajmował moje myśli i serce. Marcin. To imię pulsowało w mojej
głowie, niczym tętno, a umysł odtwarzał obrazy z przeszłości. Znów mogłam tulić się do niego.
Czuć zapach ciała. I słuchać głosu, słów, które ongiś były dla mnie jak świeży powiew wiatru. I
tak, co noc, od lat. Tylko w sennych marzeniach byliśmy ja i on.
I tylko tam.
Historia nie zawsze zatacza koło
Oława, 1987 r.
Moje dziś i moje wczoraj, cd…
Od wydarzeń i rozmowy z mamą, z pamiętnego poranka, minęły dwa tygodnie…
Pojechałam do domu. Każdy ze spędzonych tam dni, był istną udręką. Nie tylko ze
względu na panującą atmosferę, ale również dlatego, że z potężną siłą wróciły wspomnienia.
Zawsze tak jest. Dlatego nie mogę wracać w rodzinne strony, choćby tylko na cztery dni.
Były to bardzo długie cztery dni.
Tato, Staszek, został przeze mnie, mamę i siostrę, odwieziony do szpitala. I tak jak mama
przewidywała, jego pobyt został skrócony do wizyty na izbie przyjęć. Wykonano mu serię badań
i nie dopatrzono się żadnych kłopotów z sercem. Kiedy siedziałyśmy w trójkę na poczekalni,
mama, Irena, swoim wrogim i lekko zachrypniętym głosem, stwierdziła.
– Miałam rację. Stary dureń udaje.
Żadna z nas nie podchwyciła tematu. Co w sumie mogłyśmy powiedzieć? Że tato po
drugim zawale serca stał się przeczulony na punkcie własnego zdrowia? Tak, właśnie taki się
stał. Zresztą w skrytości ducha wcale mu się nie dziwiłam. Ale póki co siedziałam wraz z nimi na
korytarzu i czekałam na ostateczną decyzję lekarzy. A ta, wedle słów mamy, również była do
przewidzenia.
Pod wieczór wracaliśmy już w czwórkę. Tato się nie odzywał. Wpatrzony w krajobraz za
oknem, mruczał coś pod nosem. Mama utyskiwała, jak zawsze zresztą, na wszystko; ogólnie na
życie, na ojca, nas, dzieci, na to, że Burek ujada za głośno, że wiatr wieje akurat nie w tę stronę,
co trzeba. Narzekała po prostu na wszystko. Ula, moja siostra, również milczała. Prowadziłam
samochód, musiałam skoncentrować się na tej czynności, ale było mi trudno. Znajome obrazy,
drzewa, domy i wspomnienia.
Pamiętam dzień, w którym postanowiłam wyprowadzić się z domu. Z tego jakże mi
nieprzychylnego świata; ludzi i sytuacji. I tak, podejmując tą desperacką decyzję, trafiłam do
Oławy. W sumie opuszczałam dom, nie jak złodziej, po cichu, ale tak jak uznałam to za słuszne.
Po śniadaniu poinformowałam rodziców o mojej decyzji. Spojrzeli na mnie jak na wroga. Na
twarzy mamy pojawił się cierpki uśmiech, a z ust popłynęły słowa.
– Rób, co chcesz. Ale nie licz już na nas, skoro uważasz się za dorosłą. Ale wiedz, że
jesteś niezaradna. Latami chroniłam cię przed złem tego świata. I jestem więcej niż pewna, że nie
dasz sobie rady ani w szkole, ani wśród ludzi… – nagle wstała spojrzała na mnie z taką
nienawiścią, że mnie zmroziło. A z jej wąskich ust, nieco pobladłych, wydobyły się słowa.
Słowa, które na lata unicestwiły moje poczucie lojalności, względem niej a nawet ojca. Bo ten,
gdy one padły nic nie powiedział. Wzruszył jedynie ramionami, wstał od stołu i zwyczajnie
wyszedł. A słowa mamy odbiły się echem od lekko przybrudzonych ścian kuchni.
– W takim razie – zmrużyła oczy. – Wolna droga. Nic tu po tobie…
Zamarłam. Siedziałam, jak sparaliżowana. Nie tego się spodziewałam. Właściwie, czego?
Sama do dziś tego nie wiem. Ale na pewno nie takich słów oczekiwałam od kobiety, która
niespełna siedemnaście lat wcześniej trzęsła się nad kruszynką, siedmiomiesięcznym
wcześniakiem, któremu jakiś żołnierz oddał swoją krew, aby mógł przeżyć. A tamtego dnia
bezceremonialnie wyrzuciła mnie z domu. Nie tak chciałam odejść. Nie tak…
Poczułam chłód wędrujący po plecach. Fala zimna ogarnęła moje ciało. I to nakazało mi
powrót do dzisiejszych czasów.
– Mamo, zamknij okno, proszę. – Spojrzałam we wsteczne lusterko.
– Nie. Ojcu duszno – znów ten sam ton. Nieprzejednany. Wrogi.
Już nic nie powiedziałam. Za kolejnym zakrętem była droga wiodąca do domu. Domu, w
którym się wychowałam. W którym wraz z braćmi i siostrami dorastałam, i w którym nigdy tak
naprawdę nic dobrego mnie nie spotkało. Podobnie jak dziś.
Wciąż oczekiwano ode mnie czegoś, czego nie mogłam im dać. Nawet w sumie nie
wiedziałam, o co chodzi moim rodzicom. Wciąż czułam się jak na cenzurowanym. Więcej
zakazów i nakazów niż miłości. Nikt ze mną nie rozmawiał, niczego tak naprawdę nie tłumaczył.
Żądano ode mnie bezwarunkowego posłuszeństwa. I tylko ode mnie. Moje rodzeństwo miało
więcej swobody i wolności. A ja dostosowałam się do reżimu. Zresztą, jaką inną miałam
alternatywę? Żadną. Potem mijały lata, wyjechałam i zaczęłam żyć po swojemu. I dobrze
potrafiłam pokierować swoim losem. W końcu udowodniłam im, że nie jestem taką nieudacznicą,
za jaką mnie uważali. Zwłaszcza mama. Wspierałam materialnie rodziców, i to od lat, ale nie
było we mnie nic, co powinno łączyć dziecko z matką, czy ojcem. Tak jak nie było tego w nich,
moich rodzicach. Miłości. Miłości, którą odnalazłam właśnie w Oławie. Tam, chodząc do szkoły,
ucząc się i jednocześnie pracując, otoczyłam się wspaniałymi młodymi ludźmi. Zostałam
zaakceptowana. Choć nie od razu, ale jednak. Poznałam tam dziewczynę, moją rówieśniczkę,
Alinkę. Miłą, sympatyczną, o jasnych, lekko kręconych włosach i drobnej figurze. Alina i ja
stanowiłyśmy nierozłączny duet. Wszędzie razem chodziłyśmy a jej dom był taki, jaki zawsze
pragnęłam mieć. Rodzice, choć również nie należeli do najbogatszych, podobnie, jak moi,
okazali się skromnymi, i pełnymi ciepła ludźmi. Otaczali miłością nie tylko swoją córkę i syna,
ale i mnie. I tak, choć niespodziewanie, dane mi było zaznać tego, o czym marzy każde dziecko;
akceptacji, miłości i zrozumienia. Szkoda tylko, że tego nie doświadczyłam od moich bliskich.
Ponad rok nie jeździłam do rodzinnego domu. Nie miałam, po co. Przez ten czas
usiłowałam zrozumieć i wybaczyć rodzicom. Miałam wrażenie, że mimo wszystko jestem im coś
dłużna, dlatego zaczęłam pomagać finansowo. Ciężko pracowałam na każdy grosz i dlatego
mogłam sobie na to pozwolić. Gdy minął kolejny rok, odważyłam się ich odwiedzić…
I do dziś, od tamtego czasu, nic tak naprawdę się nie zmieniło.
Wjeżdżaliśmy na teren posesji. Mama i tato poszli do siebie, jak zwykle kłócąc się po
drodze. A ja i siostra udałyśmy się do kuchni. Kuchni, która oprócz tego, że miała inny kolor
ścian i zasłon, nic się nie zmieniła. Pozostała taka sama. Przytłaczająca wielkością i
bezdusznością wydzierającą z każdego kąta.
– Oni się już nie zmienią – doszedł mnie głos siostry, gdy wstawiałam wodę na kawę. Nic
nie odparłam, przytaknęłam jedynie głową. I tak minęły dwa kolejne dni. Na pustce wokół
mnie…
Dziś, gdy moje dzieciaki pojechały na wakacje, Patrycja i Kasia ze znajomymi do Włoch,
a Patryk na turnus rehabilitacyjny, mogłam w pełni swobodnie oddawać się rozmyślaniom, ale
nie tylko. Wspominaniu również. Bo i ja miałam urlop. Urlop niezaplanowany, ale jednak bardzo
mi potrzebny. Znów był wieczór, a ja tradycyjnie siedziałam w swoim fotelu otoczona
chusteczkami, tak na wszelki wypadek. Ale ku mojemu zdziwieniu, myśli powiodły mnie
pięknymi ścieżkami wspomnień…
Lipiec 1988 roku.
Słońce górowało nad miastem. Wszędzie dało się odczuć unoszący się znad rzeki zapach.
Ale nie była to niemiła woń. Wręcz przeciwnie. Śpiew ptaków, szum wiatru wypełniał każdy
milimetr przestrzeni. To było wyjątkowe lato, jedno z najpiękniejszych w moim życiu. To było
właśnie to lato, w którym poznałam Marcina.
Razem z moją przyjaciółką, rozkoszowałyśmy się wolnym czasem. W końcu miałyśmy
wakacje.
– Wieczorem idziemy do kina – zakomunikowała Alina. – Mam już bilety – jej uśmiech
mnie rozbroił i mimo, że już miałam zaoponować, zgodziłam się. I nie dlatego nie chciałam się
zgodzić, że miałam inne plany, ale przede wszystkim dlatego, że to ona znów fundowała kolejny
seans. Chciałam się w końcu zrewanżować za to wszystko co ona i jej rodzice, mi dawali. Ale
póki co nie stać mnie było nawet na tę formę rewanżu.
W ogóle Alina była, i nadal jest, wspaniałą towarzyszką i przyjaciółką. Do dziś. Co
prawda nasze drogi rozeszły się, i to lata temu, ale odnalazłyśmy się poprzez portal
społecznościowy. Ale to już inna historia…
Ale wtedy wiedziała, że oszczędzam. Że niemal każdy grosz odkładam dla rodziców.
Obie pracowałyśmy i uczyłyśmy się, ale to ja zazwyczaj nie miałam pieniędzy. Choć początki
były inne. Szalałam z radości, gdy za pierwszą pensję mogłam sobie kupić sukienkę, czy
pantofelki. Nie mówiąc już o jakiejś fiolce perfum. To był istny szał. Potem nadeszło
opamiętanie. Przecież wiedziałam jak bardzo ciężko jest moim rodzicom.
„Nieraz brakuje im na chleb, a ja wydaję pieniądze na kolejną torebkę” myślałam,
wkładając banknot za banknotem do mojej szkatułki, w której uzbierała się już całkiem
przyzwoita suma. Pamiętam, jak byłam z siebie dumna, gdy nadawałam ją na poczcie, wpisując
nazwisko mamy, jako odbiorcy. Czułam się dorosła i odpowiedzialna. Czyli dokładnie taka, za
jaką nie uważali mnie rodzice, a nawet rodzeństwo.
– Laska! Nad czym dumasz? – Alina szturchnęła mnie w ramię. Zmuszając niejako do
powrotu do tu i teraz…Obie rozłożone pod wielkim dębem, na brązowym kocu, szukałyśmy pod
nim odrobiny cienia. Z nieba lał się niemiłosierny żar.
– O czym dumam? Oj, tak sobie… W sumie o niczym – odparłam, przeciągając się. – Na
jaki idziemy film? – spytałam, chcąc odwieść ją od dalszego zadawania pytań. Udało się.
– O miłości, nie inaczej. Tylko takie filmy lubię. – Z piersi Alinki wydobyło się ciche
westchnienie. Miałyśmy skończone osiemnaście lat, a to był „najwyższy czas na to, aby się
zakochać”, jak ona to mówiła.
Wypowiedziała je pewnego wieczoru, kilka tygodni wcześniej, gdy wracałyśmy ze
spaceru. Minęli nas wówczas dwaj szalenie przystojni mężczyźni. Jeden o oczach jak heban, a
drugi jak bezkres nieba. Ale mnie urzekł jedynie ten pierwszy.
Jego spojrzenie utkwiło mi głęboko w pamięci, lecz jego uśmiech jeszcze głębiej. Był tak
niespotykany, tak inny, że choć odganiałam ten obraz, on wracał. I gdzieś w głębi duszy
marzyłam o tym, aby znów go spotkać.
A w tym wypadku czas pokazał mi, a wręcz udowodnił, że warto czasem marzyć…
– Alina pamiętasz tych chłopaków z parku? Było to wtedy, gdy wracałyśmy ze spaceru –
uniosłam się na łokciach, popatrzyłam wyczekująco na przyjaciółkę.
– A co mam nie pamiętać? Przecież, że tak. Ten blondyn był oszałamiający. Ale tobie, jak
sądzę, wpadł w oko ten drugi. Z oczami, jak gorąca czekolada – zaśmiała się. A ja zarumieniona
odparłam.
– Tak, ale jaka jest szansa, że ich znów spotkamy?
– Jak trafienie szóstki w totka – Alina wstała. Przeciągnęła się i zaraz dodała.
– Ale jak będziemy tu dłużej siedzieć i chować się w hotelu robotniczym to wierz mi,
szansa znacznie zmaleje… Prędzej trafimy szóstkę – wtrąciła, wciąż będąc ubawioną, a kucając
wyjęła napój.
Teraz i ja poczułam pragnienie. Po godzinie zaczęłyśmy się powoli zbierać do domu.
Mieszkałyśmy w hotelu, opłaty były niewielkie a i do pracy miałyśmy blisko. Do szkoły niestety
dalej. Tę drogę pokonywałyśmy pociągiem. Każda z nas po jej ukończeniu miała uzyskać zawód
technika ekonomii. Zaoczne studium ekonomiczne w soboty i niedziele, i praca w tygodniu,
skrzętnie wypełniały nam dni. Dlatego zazwyczaj wracałyśmy zbyt zmęczone, aby myśleć o
przyjemnościach, choćby o pójściu na dyskotekę. Ale latem, podczas wakacji, a tym bardziej,
gdy miałyśmy obie urlop, mogłyśmy zacząć marzyć. Marzyć o spotkaniu swojego księcia z bajki.
Mojego miałam wrażenie, że już spotkałam.
A czas miał mi uzmysłowić i ukazać prawdę słów: „i żyli długo i szczęśliwie”. Czy
zawsze wszystkie bajki tak się kończą?
Ale póki co szykowałyśmy się do wyjścia. Był wieczór. Lato kwitło pełnią barw, jak my,
młodością.
Film okazał się być kinowym hitem. Spłakane, jak przysłowiowy bóbr, trzymając w
garści pęk jednorazowych chusteczek, wychodziłyśmy z kina.
– Jejku, co za miłość – wzdychała Alina.
– Myślałam, że już się nie pogodzą – mój głos drżał. Pociągnęłam nosem. Otarłam łzy i
po chwili naciągnęłam czerwony sweter na kremową sukienkę na ramiączkach. Robiło się
chłodno. Przyjaciółka ubrana w dżinsy i wełniany czarny sweterek nie drżała z zimna jak ja. A
może to były emocje? Wtedy się nad tym nie zastanawiałam. Dziś wiem, że było to jedno i
drugie. I, że moja podświadomość wyczuła zbliżającą się ku mnie, i to wielkimi krokami, miłość.
Właśnie skręciłyśmy w małą uliczkę. Dzieliło nas od hotelu pracowniczego dosłownie
kilkanaście metrów, gdy za naszymi plecami rozległ się ujmujący męski głos.
– Dziewczyny! Poczekajcie!
Pierwsza odwróciłam się i zamarłam. Przede mną, jak z pod ziemi, wyłaniała się postać
wysokiego ciemnookiego mężczyzny, a na jego twarzy pojawiał się ten sam znajomy uśmiech.
Ten z parku. Stanął przede mną. Spojrzał prosto w oczy, jakby chciał przejrzeć mnie na wylot i
szepnął ale tak, aby te słowa zabrzmiały tylko w moich uszach.
– Uśmiechnij się piękna. Nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej. I nigdy nie
będzie tak źle, aby nie mogło być lepiej. Jeśli już czujesz, że masz dno pod nogami; Odbij się –
jego wzrok świdrował mnie na wylot. A w mojej głowie kołatały się myśli:
„Skąd on to wie? Skąd wie, co przeżywam?”
– Mam na imię Marcin… A tam – wskazał ręką za siebie – wlecze się mój przyjaciel
Kamil.
– Jestem Iwona – wyjąkałam i powiodłam wzrokiem z jego ręką.
Dopiero teraz dostrzegłam rosłego, szczupłego blondyna o oczach jak bezchmurne niebo.
Zerknęłam na Alinę. Tym razem to ona wrosła w ziemię. Musiałam wyglądać podobnie. Obie jak
posągi, wmurowane w chodnik, mogłyśmy jedynie ruszać oczami. Moje nogi, moje ciało, nadal
było odrętwiałe ze zdziwienia.
– Szukaliście nas? Zapamiętaliście z parku? – spytałam nieśmiało.
– I tak i nie – Marcin był nie tylko tajemniczy, ale wyraźnie rozbawiony. Ujął moją rękę.
– Są oczy, których się nie zapomina – szepnął. – Są twarze, które ożywają za każdym
razem pod powiekami. To obrazy, z którymi człowiek chce się budzić i zasypiać. Taki obraz
utkwił mi w głowie. Twój obraz. – Spojrzał na mnie tak, że ciarki przeszły mi po plecakach.
Jakby mnie mrówki oblazły, ale było to nad wyraz miłe doznanie. Nowe i całkiem nieznane
uczucie podniecenia. Wzdrygnęłam się i byłam tak zaskoczona, że zanim zdołałam coś z siebie
wydukać, ponownie zabrzmiał jego głos.
– Idziemy do kawiarenki – on nie pytał. On stwierdzał fakt. – Zabieramy was na kawę i
ciacho.
Alina poruszyła się, ja w końcu też i, choć nie znałyśmy naszych towarzyszy, to nie
wiedzieć czemu, zaufałyśmy im od razu. Przynajmniej ja.
A czas miał mi, jak zwykle zresztą, udowodnić, czy miałam rację tak postępując.
Ten wieczór należał do najwspanialszych, a ja nie mogłam oderwać oczu od Marcina. On
ode mnie też. Przyciągaliśmy się jak magnesy.
I tak moja miłość otrzymała imię, a brzmiało ono Marcin. Staliśmy się parą. Alina i
Kamil również sprawiali wrażenie nierozłącznych. I choć my obie nadal pracowałyśmy i
uczyłyśmy się razem, to nasze drogi lekko się rozeszły. Ponieważ każda z nas przeżywała swoją
pierwszą miłość. I każdą wolną minutę spędzałyśmy ze swoimi mężczyznami. Ale bywało i tak,
że czasem spotykaliśmy się w czwórkę, aby zwyczajnie, jak to młodzi, powygłupiać się,
poszaleć. Chodziliśmy do kina, czasem organizowaliśmy wypad do dyskoteki, ale Marcin szybko
zauważył, że ja tego nie lubię. Ten hałas, ten gwar i ogrom popychających się nawzajem ludzi,
nie był tym, czego oczekiwałam. Pragnęłam ciszy i spokoju. Więc niejako automatycznie,
odizolowaliśmy się od Alinki i Kamila. I byliśmy tylko we dwoje, z czasem już nie tylko w
dzień, ale i w nocy.
I ta pierwsza noc, gdy jego usta dotknęły moich. Gdy nieśmiała, speszona, a nawet
zlękniona wyszeptałam: „Tak”. To był niezapomniany wieczór. I to był mój pierwszy raz.
Pamiętam te minuty, godziny i te emocje, bo wtedy właśnie stałam się kobietą. Marcin był
delikatny i cierpliwy. Niczego nie przyśpieszał. Pozwolił mi na oswojenie się z każdą nową,
rodzącą się we mnie, emocją. A ja z czasem pozwalałam mu na coraz więcej. Sobie również…
Do dziś pamiętam, a nawet czuję jego ręce na mojej skórze. Każdy dotyk…
A teraz, w tej chwili, każde wspomnienie naszego zbliżenia, wywołuje u mnie falę ciepła,
falę pożądania i miłości, ale nie tylko. Również bólu. Bólu, ponieważ dziś już wiem to, z czego
wówczas nie zdawałam sobie sprawy…
Niestety jestem mądrzejsza o kilkadziesiąt lat cierpienia…
Kolejne dni, tygodnie a potem miesiące z czasem dwa lata, były niczym sen z bajki. Ale
mój książę dostał powołanie do wojska…Czekałam miesiącami, czekałam, i czekałam. Tęskniąc
i płacząc w poduszkę. Alina przechodziła to samo, ale ona szybciej niż ja zrozumiała, że nasi
książęta zaczęli żyć swoim życiem. Życiem, w którym nie było dla nas miejsca. Minęło sporo
czasu. Kolejnych kilka miesięcy, gdy pewnego dnia jadąc pociągiem do szkoły spotkałam
Marcina. Pamiętam ten szept przyjaciółki za moimi plecami.
– Nie bądź głupia. Nie podchodź pierwsza.
I nie podeszłam. Do dziś dnia mam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam. Czasem myślę, że
nie. Ale wtedy byłam nazbyt niedojrzała, nazbyt zraniona jego milczeniem, aby postąpić inaczej.
Alinki podszept był tylko kropką nad „i”. Upewniła mnie w tym, co sama zamierzałam.
I wtedy właśnie czar prysł, ale nie miłość. Tego dnia nasze spojrzenia więcej się nie
skrzyżowały. Ani serca. Miałam wrażenie, że umarło wszystko, co nas łączyło. Małego tego,
czułam, że i ja powoli umieram.
Moje wspomnienie…
Za oknem panował mrok. Noc niczym królowa zawładnęła okolicą. Mój dom, moje
miejsce na Ziemi, stał wtulony między dębem a brzozą. Między potęgą a słabością. A ja tkwiłam
między czasem przeszłym a obecnym. Wstałam powoli z fotela. Salon pochłonięty przez mrok
wydawał się być ciemną otchłanią. I choć znałam każdy jego metr, wyciągnęłam przed siebie
rękę. Doszłam do drzwi i zapaliłam światło. Moje oczy, nieprzywykłe do jasności, poraził ten
blask.
Przymknęłam powieki, po chwili, oswojona ze światłem, otworzyłam oczy. Wyszłam do
holu. Jasna łuna wypleniła i jego. Długi i cichy prowadził wprost do kuchni. Nastawiłam wodę.
Nasypałam kawy do filiżanki i w oczekiwaniu na wrzątek usiadłam przy stole. Głowę ukryłam
między rękoma i usiłowałam uwolnić się od obrazów, od wspomnień. Na próżno. Dopiero gwizd
czajnika pozwolił mi na powrót do rzeczywistości. Parę łyków kawy postawiło mnie na nogi. Sen
morzył mnie, ale umysł nie pozwalał zasnąć. Zgasiłam światło w kuchni. Tuż przed tą czynnością
zerknęłam na nią. Pozornie mała, przytulna, urządzona z gustem i smakiem, była moją chlubą.
Jasne meble kontrastujące z bordową ścianą, na której wisiały, i stalowa roleta w oknie. Lubiłam
to zestawienie kolorów. Dynamika i łagodność. Biel i bordo. Na środku stał niewielki okrągły
stół, cztery wysokie taborety i barek tuż pod oknem. Ale nie była to typowa kuchnia, nie miała
jednej ze ścian. W tym miejscu ulokowany był ów barek z kamiennym blatem. Zaczynał się
dokładnie w połowie i przechodził kształtem litery L pod okno. Za nim była jadalnia. W niej, po
środku, dominował drewniany, sporej wielkości stół, sześć krzeseł a pod oknami na całej
rozciągłości stały komody. Na nich zdjęcia; moje, dzieci, ogólnie bliskich oraz jego… Marcina.
Ta fotografia towarzyszyła mi przez wszystkie te lata. Zamknęłam oczy, tam pod powiekami
znów go ujrzałam.
Czy jestem opętana przez uczucie do niego? pomyślałam niemal z lękiem. I chyba tak
właśnie jest. Ale to opętanie ma konkretne powody by istnieć, by w ogóle być. To moja
przeszłość i to, co się w niej wydarzyło…
Na szczęście dziś, teraz, nie musiałam trzymać tych emocji w sobie. Minął czas sekretów.
Dziś mogłam mówić i czuć, co tylko chciałam, ale kiedyś… Kiedyś było to zakazane.
ROZDZIAŁ II
Miłość, to nie zawsze znaczy to samo.
Lata 1990-1991-1996.
Minęło lato, pełne tęsknoty a jednocześnie niedowierzania, że Marcin o mnie zapomniał.
Kontakt z Alinką również się urwał. A ja poniekąd zmuszona do powrotu do domu uczyniłam to
zaraz po wakacjach. Szkoła była już za mną, czas było ponownie szukać pracy. I tak otoczona
tymi samymi obrazami, tą samą przeszłością, usiłowałam zbudować nową. Tuż pod koniec
września znalazłam zatrudnienie w prywatnej firmie krawieckiej. Zajęłam się księgowością.
Naliczenia, wyliczenia i bilanse stanowiły główną treść mojej pracy. Niezbyt pasjonujące zajęcie,
ale starałam się wykonywać ją sumiennie. A ponadto wokół mnie byli mili ludzie. Każdy dzień w
pracy, choć tak podobny do siebie, był odskocznią od tego, co w domu i od myśli. Te niepokorne
gnębiły mnie wieczorami. Czasem zażegnywałam ten stan nostalgii, wiecznej tęsknoty, idąc do
kawiarni ze znajomymi z pracy, czy też do kina. Pewnego dnia wybraliśmy się na przyjęcie
urodzinowe naszej koleżanki, tam poznałam jego, przystojnego, miłego i wybitnie mną
zainteresowanego mężczyznę. Z czasem okazało się, że jest on również synem znajomego
mojego ojca. Więź między nami się zacieśniała i choć nie przejawiałam zbytniej ochoty na tą
znajomość, z czasem uległam nie tylko urokowi Radka, ale namowom rodziny. Potrafili dniami i
nocami uświadamiać mi, jaka to wspaniała okazja. Jaka to świetna dla mnie partia. Naprawdę
starałam się go pokochać. Z czasem uwierzyłam we własne pragnienia.
Grudzień 1991 miał stać się tym rokiem i miesiącem, na który zaplanowany był nasz ślub.
Radek nie był romantyczny, ale praktyczny. Sprawiał wrażenie człowieka pragnącego zapewnić
rodzinie dostatek i poczucie bezpieczeństwa. I tak było na początku. Ale w dzień ślubu ogarnęło
mnie przerażenie. Zdałam sobie sprawę z tego, że go nie kocham. Że nie jestem gotowa na
małżeństwo. I, że przede wszystkim w moim sercu, moim umyśle, wciąż istnieje tylko jeden
mężczyzna, Marcin. Ale na wszystko było za późno.
Pamiętam też chwilę, gdy stojąc przed lustrem, błagałam siostrę Ulę, aby ta poszła do
rodziców, aby powiedziała, że pomysł ze ślubem jest niewypałem. Zmuszona, poniżona i
osaczona szukałam u niej ratunku.
– Iwona! – Ulka po moich słowach pobladła.
– Czy ty chcesz, aby rodzice dostali zawału? Chcesz dobić ojca? – Ściszyła głos. Podeszła
do mnie pochyliła się do ucha i niemal sycząc, dodała. – Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć.
– Ale tak naprawdę, to nikt mnie nie pytał o zdanie – usiłowałam się bronić. – Tatko
szalał z radości na wieść o tym, że Radek się mną interesuje. Zapominałaś już? – Postanowiłam
dać odpór słowom siostry.
– Ale to ty miałaś ostatnie zdanie…
– Tak ci się tylko wydaje – zdążyłam odburknąć.
Tym czasem podeszła do okna, nie bacząc na moje słowa i, patrząc na tłum zbierających
się ludzi pod domem, oznajmiła.
– Patrz. Oni wszyscy zostali zaproszeni na ślub. Wiesz ile na to poszło kasy?
Ula nie pytała, stwierdzała fakt. A ja w tym ułamku sekundy zrozumiałam, że nie ma
odwrotu. Klamka zapadła. Nie zdążyłam nic odpowiedzieć, do pokoju wszedł brat, Wojtek,
brunet, niezbyt wysoki i wystrojony, jak na ślub przystało.
– Gotowa? – spojrzał na mnie badawczo. Dostrzegł łzy, ale nie skomentował tego. –
Wszyscy się denerwują. Została godzina do ceremonii. Matka każe wam schodzić.
Jego głos był niemal taki sam jak mamy. Stanowczy i ostry. To właśnie Wojtek miał mnie
prowadzić do Ołtarza. Tato po kolejnym incydencie z sercem nie czuł się na siłach. Ostatnimi
czasy w ogóle unikał sytuacji, bądź to konfliktowych, bądź pełnych emocji. Wyciszył się.
Zresztą, nie on był głową w naszym domu. Nią była mama. Ale kiedyś było inaczej. Tato nie
należał do tego typu mężczyzn, którzy zbytnio troszczą się o dom, o atmosferę w nim panującą.
Nie ukrywam też, lubił sobie sporo wypić, ale po pierwszym zawale serca zmienił nawyki.
Schodziłam po schodach na sztywnych nogach. A co najgorsze, nie mogłam przestać
płakać. Jakbym wyczuwała to, co ma się dopiero wydarzyć… Intuicja coś mi szeptała. A szepty
te były niepokojące…
– No, wreszcie. – Mama podeszła do mnie i obejrzała dokładnie. Tu i ówdzie coś
pociągnęła, pogłaskała, wyprostowała i przybierając postawę dumnej mamy, zakomunikowała
gościom.
– Panna młoda gotowa do ślubu! Prawda, że ma piękną suknię?
Nie czekała na odpowiedź, tylko wciąż zachwycając się, kontynuowała.
– To prawdziwa koronka i malutkie perły. A nie jakieś tam szkiełka. Kochani, mogę
powiedzieć, że to rodowa suknia. Moja mama dostała ją od swojej mamy. Ja od niej, a teraz
przyszedł czas na Iwonkę. Prawda, że wygląda ślicznie?
O dziwo, tym razem poczekała na reakcję gości. A ja stałam jak słup soli i walczyłam ze
łzami. Na próżno. Ale goście bardziej koncentrowali się na sukni niż na mnie. Rozległy się
oklaski.
Połowy osób nie znałam. Kuzynostwo, od strony rodziców. Jacyś wujkowie, stryjkowie i
ciocie, których twarze znałam zazwyczaj ze zdjęć. Ale byli pośród nich i tacy, których nawet w
ten sposób niedane było mi poznać. Należeli do rodziny mojego przyszłego męża. Znałam
jedynie Radka rodziców. Puszysta szatynka, ubrana w koronkową kremową sukienkę i łysiejący,
dobrze zbudowany mężczyzna, w czarnym garniturze, byli moimi teściami. To do nich miałam
mówić „mamo” i „tato”. Przypominali moich rodziców; równie surowi i bezwzględni. I to
powinno mi było dać do myślenia. Niestety nie dało. Zapomniałam o powiedzeniu: „Jaki ojciec
taki syn, jaka matka taka córka”.
Ale o dziwo, ja w ogóle nie jestem podobna do moich rodziców. Przynajmniej z
charakteru. Za to Radek do swoich i owszem, ale o tym miałam przekonać się wkrótce…
Niewiele pamiętam z samej ceremonii, ani z tego, co było po niej. W mojej głowie do
dziś rozbrzmiewają jedynie słowa księdza i przysięgi małżeńskiej. Przysięgi, którą ja
dotrzymałam, ale nie Radek…
Pamiętam też tą ciszę. Była na swój sposób zatrważająca. Nastała zaraz po słowach
księdza Andrzeja, pytającego mnie: „Czy chcesz tego oto Radosława za męża…”
I była tak przejmująca, że aż żenująca. Kątem oka spojrzałam na rodziców, na teściów…
Ich twarze skamieniały ze strachu, bo ja wciąż milczałam. Nie mogłam wykrztusić z siebie
słowa… Mijały kolejne minuty… W końcu z moich drżących ust wydobyło się razem z łkaniem
słowo: „Tak”.
A potem było przyjęcie weselne. Weselne dla innych, nie dla mnie. I szybko okazało się,
że ten, co ślubował mi miłość i wierność, nie dotrzyma nic ze słów przysięgi. Mało tego, szybko
poznałam jego prawdziwie oblicze; władcy i pana, niezdolnego do miłości, a zdolnego jedynie do
tego, aby być tyranem. Nie zważał na to, co czuję, co pragnę. On po prostu brał to, co chciał.
Nawet siłą. I tak pod koniec sierpnia urodził się nasz pierworodny syn, Patryk. Z czasem okazało
się, że jest chory. Jego układ kostny nie był należycie wykształcony. I wtedy spadła na mnie
lawina przekleństw. Zagrzebywano mnie w poczuciu winy i to każdego dnia. A brylował w tym
mój mąż. Pewnego dnia stwierdził, że to nie może być jego syn. Że się z kimś puściłam… I
przeklął syna, mało tego, nazwał go bękartem.
Właściwie mówił tak o nim niemal od pierwszych miesięcy ciąży. Nie chciał tego
dziecka. Ale ja pokochałam synka, dosłownie od pierwszej sekundy, gdy go zobaczyłam.
Kochałam go, gdy był w moim łonie.
Jednak osaczona, znów pomiatana, popadłam w dziwny stan. Oscylowałam między
depresją a przygnębieniem. Bywały dni, że leżałam całymi godzinami w łóżku, a
funkcjonowałam jak lunatyczka.
I wtedy zdarzył się cud. Pewnego dnia spotkałam Marcina…
***
Padało, a niebo pochmurne i ciemne, nie wróżyło poprawy. Szybko wprowadziłam wózek
z płaczącym synkiem do posesji. Stanęłam przy drzwiach. I gdy już miałam wyjąć z niego
Patryka, doszedł mnie znajomy głos. Brzmiał niepewnie.
– Cześć Iwonko… to twoje dziecko?
Zamarłam w pół ruchu. Nie musiałam podnosić głowy, aby wiedzieć, do kogo należy.
Przede mną, zupełnie niezmieniony, stał Marcin, ten sam, co lata temu. Uśmiechał się, ale ten
uśmiech cechował smutek. Smutek, który emanował ze spojrzenia. Nie umiałam nic
odpowiedzieć. Kiwnęłam tylko głową. Wtedy z domu wyszła siostra Ulka i brat Krzysiek, był
najmłodszy z nas. Dość sucho i beznamiętnie przywitali się z Marcinem. Znali go. Przyjeżdżałam
z nim jeszcze wtedy, gdy byliśmy parą.
– Cześć. Kopę lat – brat podał mu dłoń. Uścisnęli sobie ręce.
– Iwona, co się tak guzdrzesz? – zwrócił się do mnie.
Krzysiek też był władczy. Całe moje rodzeństwo posiadało tę cechę. Tylko nie ja. Czasem
miałam wrażenie, że nie jestem dzieckiem swoich rodziców. Tak bardzo różniłam się od nich, i
od swojego rodzeństwa. Alinka mówiła mi, że to przez to, że przetoczono mi krew tego
żołnierza. To owa transfuzja krwi, jej zdaniem, wpłynęła znacząco na mój charakter. Wiem, to
był żart, ale czasem zastanawiałam się, czy aby na pewno.
Ale wtedy nie takie myśli absorbowały mój umysł. Usiłowałam zrozumieć, co
spowodowało, że po tylu latach Marcin mnie odwiedził.
Ten wszedł niepewnie do domu, zaproszony przez Ulę. A ja nie mogłam powstrzymać się
od łez.
Uciekłam pod byle pretekstem do łazienki. Tam, tłumiąc jęk i szloch, usiłowałam się
uspokoić. Długo mi to zajęło. W końcu z podpuchniętymi oczami weszłam do pokoju. Rozmowa
się nie kleiła. Marcin wypił kawę, wymienił kilka zdań z ojcem, nawet mamą i widziałam, że i on
zaczyna się męczyć tę atmosferą wymuszonej grzeczności. Po niespełna półgodzinie zaczął
zbierać się do wyjścia. A ja miałam wrażenie, że mój świat ponownie runął w zgliszcza.
A może zawsze tam tkwił? Tylko ja łudziłam się, że cokolwiek udało się mi zbudować?
Domek z piasku. Pomyślałam, gdy już w drzwiach żegnałam odchodzącego Marcina. Na
odchodne szepnął mi cicho tak, aby nikt nie usłyszał:
– Dlaczego Iw? Dlaczego?
Nie tylko, nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, ale i o co pyta. Usiłowałam nadal pojąć
cel jego pojawienia się w moim domu. Dlatego w ogóle nie zdążyłam zareagować. A za moimi
plecami wyrosła, jak spod ziemi czujna, jak zawsze, mama.
– Do widzenia, Marcin. Miło, że nas odwiedziłeś. – Jej jaszczurkowaty uśmiech nawet
mnie przeraził. A co dopiero jego. Skinął głową, raz jeszcze pomachał ręką i rzucił pozornie
wesoło:
– Do zobaczenia. I dziękuję za gościnę. Napiszę list.
Nie wiem, do kogo to powiedział. Ale z pewnością nie do mamy. Więc czekałam…
A tymczasem moje małżeństwo stało się istnym piekłem na ziemi. Uciekłam po kolejnym
pobiciu przez Radka, już z trójką dzieci. Na świat przyszły jeszcze moje córeczki. Zdrowie i
śliczne i ze wszech miar mądre dziewczynki.
Był grudzień, gdy pobita i zapłakana stanęłam, trzęsąc się z zimna i emocji w drzwiach
domu rodzinnego. I wtedy usłyszałam od matki.
– Masz wrócić do męża! Tam jest twoje i dzieci miejsce. Nie u nas.
Ale na tę noc przygarnęła nas, choć tyle. Jedna spokojna noc. I sen. W końcu.
Następnego dnia wróciłam do męża. Być może wystraszył się tego, że stać mnie jednak
na odważną decyzję, na odejście od niego, i na jakiś czas zapanował pozorny spokój.
Wyjechaliśmy na trzy lata w jego rodzinne strony… I wtedy rozpętało się prawdziwe piekło…
***
Noc za oknem zarzuciła czarną pelerynę na pola, łąki i sady. Siedziałam w domu. Już
dawno temu zrozumiałam, że tylko kwestią czasu jest moje odejście od Radka. Dziś znów
siedział od rana i popijał wiejskim klubie. Tym razem z kolegami a nie jak zazwyczaj z ojcem.
Teść też lubił sobie popić. Ale on dbał choć o finanse rodziny, a Radek dbał tylko oto by mieć, co
do gardła wlać. Pamiętam też początki naszego związku. I nic nie zapowiadało tego koszmaru.
Ujmujący, taktowny wręcz szarmancki aż do nocy poślubnej. Ale w sumie, czego mogłam
oczekiwać? Tam gdzie nie ma miłości, gdzie nawet siła przyzwyczajenia nie jest klamrą łączącą
ludzi, nie może być dobrze. Tak jak właśnie nie było w moim związku. Starałam się go
pokochać. Wmawiałam sobie to niemal każdego dnia. Doszukiwałam się zalet, ale im bardziej się
mu przyglądałam, tym bardziej upewniałam, że poddałam się fali nakazów, poleceń rodziców a
nie, że to ja podjęłam decyzję. Osaczona, zniewolona jak nie przez rodzinę to męża tkwiłam w
emocjonalnym mrozie uczuć. Wręcz już otchłani. I co najgorsze, zaczynałam się postrzegać, jako
ofiarę, nieudolną do działań. Stałam się bezwolna, akceptując prawie wszystko, łącznie z biciem.
Ale czy naprawdę? Czy też tylko czułam się zastraszona? Tego jeszcze nie wiedziałam. Ale dziś
siedząc, w moje małej kuchni, gdzie rząd szafek w kolorze pomarańczowym wisiał tuż nad moją
głową, zastanawiałam się na sobą. Nad ratunkiem dla siebie i dzieci, które bawiąc się pod stołem,
śmiejąc się, rozrzucały swoje zabawki. Moje kończyny służyły im za drzewa lub coś podobnego,
bo co rusz jakiś zagubiony w trasie samochodzik uderzał o moją nogę. Ale nie przeszkadzało mi
to. Ja nie czułam przecież bólu, a one były szczęśliwe. W końcu się śmiały, swobodnie i bez
przymusu, a nie jak bywało – pod dyktando tatusia, który jakże często nakazywał im dyscyplinę,
ale również, co szalenie absurdalne, miały się śmiać z tego, co i jak mówi, oraz z zabaw, jakie im
z rzadka organizował.
Kochający tatuś, psia mać, pomyślałam o Radku ze złością. Mało powiedziane, już z
nienawiścią. Ale gdzieś na dnie mojego umysłu niczym hydra wyłaził strach… Zbliżała się
osiemnasta trzydzieści, było ciemno, chłodno a jego jeszcze nie było w domu. I w takim układzie
mogłam wszystkiego się spodziewać…
Zegar z kukułką wybił dwudziestą, kiedy w moim domu rozpętało się piekło…
– Jesteś podły! – mój głos drżący, z nutami żalu, przedzierał się przez salwę przekleństw
Radka. Wystraszone dzieci schowały się pod ławą w pokoju. Miałam tego serdecznie dość. „Nie
zniosę więcej kolejnej pijackiej awantury”, myślałam, usiłując się nie rozpłakać. Bo co by mi to
dało? Nic. Co najwyżej znów doprowadziłoby go to do głupawego śmiechu. Zawsze tak było.
Drwił i szydził ze mnie, gdy okazywałam słabość. Gdy płakałam. Dziś postanowiłam się
postawić. I miałam po kilku minutach tego pożałować. Ale czy pożałowałam? Mimo wszystko
nie. Tak, więc podniosłam głowę, spojrzałam hardo w jego przymglone, pozbawione blasku,
szare oczy i warknęłam.
– Więcej mnie nie uderzysz!
– Jesteś tego pewna? – syczał.
– Nie jestem workiem treningowym! Od tylu lat traktujesz mnie jak wywłokę…
– Bo nią jesteś! Twój kochaś… Zapomniałaś o nim? Bo ja nie. Te twoje listy do niego,
twoje łaknie, gdy się nie odzywał…
– Skąd to wiesz? – doznałam szoku. Przecież nigdy mu nie wspominałam o Marcinie.
– Skąd, skąd? A gówno cię to obchodzi, szmato! Wiem i tyle! Ale wiedziałem też jak to
załatwić. Bo nie pozwolę, żadnej wywłoce rządzić w moim domu! Ani nie pozwolę sobie
przyprawiać rogów! – wciąż się wydzierał, a ja patrzyłam na niego i nie mogłam wyjść ze
zdziwienia. I choć zaczęło mi się przypominać, jak swojego czasu szeptał z moją mamą, czy
siostrą, a nawet ojcem nigdy nie pomyślałam, że właśnie to może być tematem ich rozmów. I
wątpiłam, aby ktokolwiek z nich pokusił się o powiedzenie mu o mnie i Marcinie. Ale prawda
była taka, że on wiedział. Pozostało jedynie pytanie: Skąd i od kogo? Nabrałam powietrza wraz z
odwagą i odparłam.
– Ale to już historia… Nigdy cię nie zdradziłam. Nigdy. Rozumiesz?! – i ja podniosłam
głos. A Radek wciąż z zaciśniętymi ustami i pięściami patrzył na mnie z rosnącym
obrzydzeniem. Zresztą, ja na niego również. I kiedy miałam coś jeszcze dodać, zobaczyłam, jak
zbliża się do mnie.
I dokładnie w tym momencie zobaczyłam pięść. Wielką, siną kulę, przedzierającą się
przez kolejne warstwy powietrza.
– Szmato, nie pozwolę ci szargać mojego nazwiska!
Nie zdążyłam zrobić uniku. Porażający ból przeniknął przez moją głowę. Upadłam. Ale
Radek nie skończył. Kolejne ciosy zadawał nogą. Skuliłam się i to była ostatnia sytuacja, którą
zarejestrował mój mózg. Potem zemdlałam. Nie wiem, ile czasu leżałam na podłodze w kuchni.
Ale gdy z trudem otworzyłam oczy dojrzałam pochylone nad sobą, zapłakane córeczki i synka. I
wtedy podjęłam decyzję…
„Nigdy więcej” pomyślałam, zaciskając zęby. „Nigdy więcej bicia i przemocy”
powtarzałam w kółko, podnosząc się z wielkim trudem. W głowie mi huczało. Z nosa ciekła
krew a jedno oko zasłaniała opuchlizna.
Latami byłam bita, seks był jednym wielkim gwałtem i co najgorsze, nie było widać tego
końca. Bo nic nie miałam do powiedzenia, aż do owej ostatniej soboty marca. Wtedy
postanowiłam uciec. I decyzję, raz podjętą, zrealizowałam. Odczekałam, aż zaśnie i wymknęłam
się z domu…
Znów stanęłam z jedną reklamówką w dłoni, i trójką dzieci w drzwiach rodzinnego domu.
Nie miałam dokąd się udać. W końcu miałam tylko ich. Po wysłuchaniu mojej opowieści, choć
sprawiali wrażenie, że mi nie wierzą, to jednak tym razem nie kazali mi wracać. Chyba bardziej
niż słowa, przekonał ich mój wygląd. A ja i tak bym nie wróciła do Radka. Potrzebowałam
miesięcy na to, aby wygoić wszystkie rany, nie tylko te na ciele. Te w mojej duszy goją się do
dziś dnia.
Tylko rok byłam w rodzinnym domu. Na wiosnę udało mi się wynająć małe mieszkanie. I
tak zamieszkałam niemal po sąsiedzku. W tym samym okresie trwała moja sprawa rozwodowa.
To było również przerażające doświadczenie. Nie mogłam liczyć na pomoc, ani rodziców, ani
rodzeństwa. Zajęci własnym życiem nie mieli dla mnie czasu, ale myślę, że tak naprawdę nie
chcieli mi pomóc. Zresztą nie oczekiwałam tego. Ula mieszkała wraz mężem i synkiem u
rodziców. I sama borykała się z problemami. Podobnie rodzice. Choroba ojca coraz to bardziej
dawała się mu we znaki. Matka była już nie tylko żoną, ale każdego dnia stawała się dla niego
pielęgniarką. Wiele musiała się w związku z tym nauczyć. Rozumiałam ich, ale przyznaję
uczciwie, było mi przykro.
I nie wiedziałam, że istnieje jeszcze jeden powód, jakby niechęci do mnie… Pozornie
odizolowani mieli znaczący wpływ na moje życie. Ale ja, póki co, o niczym nie wiedziałam.
Mama i Ulka były tamą dla pewnej wiedzy. Mało tego, ta wiedza była przeznaczona tylko
dla mnie a ja wciąż tkwiłam w nieświadomości i to wcale niebłogiej… Tymczasem żyłam w
miarę spokojnie, i nieświadoma niczego wychowywałam dzieci. Borykałam się samotnie z
każdym problemem a do tego bardzo ciężko pracowałam, wciąż nie mając o niczym pojęcia.
Tajemnica więziła prawdę, która mogła mnie wyzwolić od ciągłego żalu, wspominania i być
może pozwoliłaby mi na unormowanie już wtedy wielu spraw uczuciowych.
A tak… Tak zapętlam się we wspomnieniach i pretensji do Marcina, że o mnie
zapominał. Że nie byłam, mimo jego deklaracji, tak ważna, jak mówił.
A zegar tykał…
Po roku otrzymałam rozwód. Odetchnęłam z ulgą.
Spojrzałam na swoją przyszłość z większą nadzieją. Zaczęłam starać się o pracę za
granicą. Czekał mnie kilkuletni kontrakt. Nawet moi bliscy, nawet rodzeństwo, zaczęło mnie
wspierać. Co mnie szalenie dziwiło i cieszyło, ale dopatrywałam się w tym jakiegoś podstępu.
Nie mogłam ich rozszyfrować. Nie rozumiałam, dlaczego tak nagle zmienili front. Mijały
miesiące, potem lata na nauce, na kształceniu się, i w końcu dopięłam swego…
Po pięciu latach otrzymałam wymarzoną pracę za granicą. Stałam się konsultantką do
spraw sprzedaży nieruchomości. I nie mogłam nie skorzystać z szansy. Moje życie, i życie dzieci
diametralnie się zmieniło.
Ale ja wciąż tęskniłam za Marcinem. Nigdy o nim nie zapomniałam…
Dziwna to miłość, której upływający czas nie jest w stanie przygasić, ani ludzie, ani
praca, ani tym bardziej inni mężczyźni. Nie umiałam pokochać.
Moje serce wciąż tęskniło tylko za tym jedynym. Za Marcinem.
Niestety, zniknął na kolejnych kilka lat… I słuch o nim przepadł, jak sądziłam…
A ja przez ten czas sprawiałam wrażenie, że pogodziłam się z losem. A może tak było
naprawdę? Mijały kolejne miesiące, aż nadszedł dzień, w którym otrzymałam wiadomość o
chorobie mamy. Początkowo miałam opory. Nie chciałam wracać. Ale coś mi szeptało:
„Wracaj”. I tak też się stało. Dla mamy również to uczyniłam, bo naprawdę martwiłam się o nią.
I o ojca, z nim również nie było najlepiej.
Szykowałam się do podróży, będąc dość mocno zdenerwowaną. Nie wiedziałam, co
czeka mnie w kraju, co czeka w domu…
Przez całą drogę do Polski nad tym się zastanawiałam. I nie wiedziałam, żyłam w
niepewności. I choć jedne sprawy były za mną, i były uregulowane, jak kontrakt o pracę, który
właśnie dobiegł końca, czy sprzedaż wszystkiego, czego się dorobiłam, to inne nie. One czekały
na odpowiedzi.
A co do spraw majątkowych, musiałam tak zrobić. Wracałam do Polski na stałe, jak
wówczas sądziłam, więc sprzedaż była tylko formalnością. Ponadto wiozłam ze sobą bagaż
pozytywnych wspomnień, i nie tylko, również dość znaczące zaplecze finansowe. Ale jednak
wiedziałam w głębi duszy, że wiozę też inny bagaż, i że jest on mniej pozytywny. Wracała do
mnie przeszłość. I to mnie przerażało najbardziej. Konfrontacja z nią była odstręczająca…
Znów ten sam dom; szary, na kamiennej podmurówce, z czarnym jak sadza dachem i dwa
usychające obok niego dęby. Wracałam w te same miejsca. Bałam się zetknięcia z minionym
czasem. Czy miałam rację?
Przywitano mnie tak, jak się tego spodziewałam. Sucho, rzeczowo i od razu zasypano
mnie listą pilnych spraw, które miałam natychmiast załatwić. Zwłaszcza dla Uli i jej męża,
Przemka. To im brakowało pieniędzy na remont dachu. Wojtek i Krzysiek potrzebowali również
wsparcia finansowego, ponieważ ich firmy, a konkretnie warsztaty samochodowe, wymagały
inwestycji. Jedynie Grażynka niczego ode mnie nie chciała. Ona była z dala od rodziców i od
wszelkich problemów. Mieszkała już we Włoszech. I rzadko przyjeżdżała w rodzinne strony.
Z czasem Krzysiek i Wojtek również podążyli jej śladami, ale póki co pomogłam im w
sprawach, które zazwyczaj są solą w oku, czyli finanse. Lecz nie przykładałam do nich wagi.
Miałam wystarczająco, aby i im pomóc. Owszem, przyznaję uczciwie, po kilku latach spłacili
względem mnie długi, ale zapomnieli o innym równie ważnym. Zwykłym, choć serdecznym
słowie: „dziękuję”.
Ale póki co stałam przed domem. Rodzice i siostra z mężem witali mnie z uśmiechem.
Widziałam, że męczy ich ta serdeczność. Wymuszali to z siebie. Może nie Przemek, on nie zdołał
się uwikłać w dominującą w moim domu oschłość.
Po kilku minutach znalazłam się z dziećmi w kuchni. Nic się nie zmieniła, podobnie jak
rodzice. Może jedynie tato się zmienił. Przygasł. Nawet się nie uśmiechał. Jakby zamarł w
oczekiwaniu na nieuchronne. Na swoją śmierć, która nadeszła kilka miesięcy później…. A ja już
wtedy widziałam, jak gaśnie w oczach każdego dnia… Ale póki co usiadł przy stole, sięgnął po
kubek z herbatą i nieco chrapliwym głosem spytał.
– I co córko… Zostajesz tym razem na dłużej?
– Tak, tato – usiadłam obok.
– A kiedy planujesz kupić sobie mieszkanie?
Mamy słowa, jak zwykle szybko sprowadziły mnie do rzeczywistości.
A już byłam gotowa się rozczulić. Ojca widok tak na mnie podziałał.
– Myślę, że do miesiąca czasu, mamo – odparłam spoglądając na kobietę bardziej zajętą
tym, co właśnie gotuje się w brązowym garnku, niż swoimi wnukami, które obległy ją, tuląc się i
ciesząc jej widokiem. Nawet nie zwróciła na nich większej uwagi. Jedynie szybkim ruchem ręki
wykonała coś w rodzaju poklepania po plecach i rzuciła sucho.
– Siadajcie przy stole. Nie kręćcie się tu, bo zupa wrze. A gdzie chcesz kupić sobie
mieszkanie? – dość szybko wróciła do zasadniczego tematu.
A tymczasem moje dzieci usiadły grzecznie obok mnie. Kasia i Patrycja wyglądały na
zmęczone. Patryk z zainteresowaniem oglądał katalogi, które pokazywał mu Przemek.
Samochody wyścigowe, to do dziś pasja mojego syna.
– Myślę, mamo, że rozejrzę się za kupnem mieszkania we Wrocławiu – mówiąc to,
wstałam. Podeszłam do małej szafki i sięgnęłam po kubek. Siadając, nalałam sobie herbaty.
– A pracę jakąś będziesz mieć? – tym razem Ula wykazała się zainteresowaniem moją
przyszłością.
Miałam serdecznie dość przepytywania, więc tylko burknęłam znad kubka.
– To się okaże. Na razie zamierzam wam pomóc – wiedziałam, że mówiąc to, zakończę
odpytywanie zmierzające tylko do jednego skrywanego pytania: „Jak długo będę siedzieć im na
karku wraz dziećmi?”
I takie właśnie było moje przywitanie. Pożegnanie nie wyglądało inaczej… Niestety.
Od tego dnia minęło pół roku.
Gdy życie nie rozpieszcza.
Lato 2008 roku
– Mamo, zobacz, jaki fajny portal – zawołała Kasia. – Tu możesz odszukać swoich
znajomych. Ja znalazłam całą moją klasę – powiedziała dumnie.
Zerknęłam przez ramię córeczki. Zainteresowałam się tym, co mi powiedziała i pokazała.
Dostrzegłam w tym szansę i dla siebie. Miałam cichą nadzieję na to, że może i ja odszukam nie
tylko swoich znajomych, na przykład Alinkę, z którą kontakt urwał się lata temu, ale przede
wszystkim miałam nadzieję na odszukanie Marcina. Poinstruowana przez córkę, gdzie i jak się
zalogować na Naszej Klasie, rozpoczęłam dość żmudne poszukiwania. Aż w końcu udało się.
Nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu. Moim oczom ukazała się fotografia Marcina.
Przedstawiła go na tle gór i błękitu nieba. Wysoki, dobrze zbudowany. Znacznie mężniejszy i
znacznie starszy… Moja jedyna i prawdziwa miłość… Popłakałam się.
Wpatrywałam się w jego uśmiechniętą twarz i miałam ochotę ucałować monitor. Moje
dzieci z uwagą i lekko rozbawione zaczęły mi się przyglądać. I wtedy właśnie postanowiłam
opowiedzieć im conieco mojej historii miłości. Miłości niespełnionej. Trudnej i pełnej
westchnień. Słuchały z uwagą, a nawet w oczach córeczek, wówczas kilkunastoletnich,
dostrzegłam wzruszenie. A syn, Patryk, siedział niedaleko nas i również słuchał. Na jego twarzy
dostrzegłam podziw. I on zrozumiał, jak wyjątkowe było we mnie to uczucie. Uczucie, którego
nie stłumił czas. Gdy skończyłam, dzieci objęły mnie i wtulając się we mnie, szepnęły.
– To piękna miłość, mamusiu. Walcz o nią.
I taki miałam zamiar. W końcu chciałam poznać prawdę. Dlaczego, choć obiecał, nie
napisał do mnie ani jednego listu?
***
Był słoneczny dzień. Sobota. Miałam wolne od pracy. Od powrotu do kraju minęło
kilkanaście miesięcy. Przez ten czas musiałam odbudować swoje życie od podstaw. Nowe
mieszkanie, nowa szkoła dla dzieci i praca. Wszystko było nowe. Tylko ja w środku wciąż ta
sama. Czułam się stara. Taka sama, bezwolna i pokonana. Matka i tato mieli swoje lata, ale mimo
początkowych kłopotów ze zdrowiem, trwali w tym swoim uporze bycia okrutnymi. Aż do dnia,
w którym pewnego wieczoru tato nie wyszedł na ganek. Usiadł z tym swoim zatrzymanym w
czasie uśmiechem na wiecznie niedogolonej twarzy, wraz z wiernym i zawsze mu
towarzyszącym Burkiem, i wszystkim nam wydawało się, że zasnął. Ale to nie był sen. Niestety.
Ta śmierć wstrząsnęła nami.
Choć w sumie mogliśmy się tego spodziewać. W końcu przeszedł dwa zawały serca. Trzeciego
nie mógł po prostu już przeżyć.
Pogrążyliśmy się w rozpaczy i żałobie. A z mamą zaczęło się dziać coś dziwnego. Z dnia
na dzień stawała się coraz bardziej milcząca, lecz gdy się już odezwała sprawiała wrażenie, jakby
to nas wszystkich winiła za to, co się stało. Często myślałam, że po prostu powoli i dość
dyskretnie wraca dawna Irena; zgorzkniała i pełna pretensji… A do tego na swój sposób okrutna.
Ale wtedy nawet nie wiedziałam, jak bardzo potrafi nią być. I nie tylko ona. Zmowa milczenia
trwała. Prawda nadal była ukrywana przede mną. Ale jak to w życiu bywa, w końcu musiała
wyjść na jaw. Stało się to w pewną sobotę, zalogowałam się na portal Naszej Klasy i nie byłam w
stanie uwierzyć…
Sama wcześniej nie miałam odwagi wysłać zaproszenia do Marcina. On jednak zdobył się
na to. I nie tylko…
Siedząc przed monitorem płakałam i zwijałam się z bólu, czytając list od niego, który
otworzył mi oczy:
„Kochana Iwonko.
Szukałem cię kilka lat. Nie odpowiadałaś na listy.
Nie odezwałaś się, gdy dzwoniłem. Zawsze twoi bliscy mówili mi, że jesteś nieobecna. W
końcu się poddałem. Przez te wszystkie lata wysłałem do ciebie dziesiątki, jeśli nie setki listów.
Dlaczego milczałaś? Przecież wystarczyłby jeden, w którym byś napisała, dlaczego nie chciałaś
się do mnie odezwać, wtedy w pociągu. Dlaczego ani razu nie odpisałaś, gdy byłem w wojsku? I
dlaczego, gdy spotkaliśmy się po latach, gdy miałaś już synka, nie odezwałaś się. Czy to, co nas
łączyło naprawdę nic dla ciebie nie znaczyło?
Twój, od lat, Marcin.”
Omal nie spadłam z krzesełka. Z moich ust wydobył się jęk, aby po chwili przerodzić się
w krzyk.
– Jakie listy?!
– Mamo! – Kasia wpadła do pokoju, zaniepokojona krzykiem.– Co się stało?
Nie czekając na moją odpowiedź, której zresztą nie byłam w stanie udzielić, tak płakałam,
sama zaczęła czytać. I oniemiała.
– Kto wam to zrobił? – głos córki był przygnębiony, a ja zwinięta w kłębuszek, trzymając
się za brzuch, miałam wrażenie, że wciąga mnie otchłań pełna bólu i cierpienia.
Miałam wrażenie, iż wiem, kto zgotował nam ten los. Ale zanim podjęłam decyzję o
konfrontacji z bliskimi, musiałam się uspokoić i mu odpisać. Nie przyszło to łatwo. Pomogła mi
Kasia. Nie byłam w stanie dostrzec klawiatury.
Obraz rozmazywał się. Nie tylko łzy, ale również drżące ręce nie pozwalały na pisanie. W
końcu wymieniliśmy się numerami telefonów…
I usłyszałam jego głos, po raz pierwszy od ponad piętnastu lat. To było niewiarygodne. I
przepełniło mnie w takim samym stopniu radością, co bólem. Słyszałam głos mężczyzny, którego
kochałam łącznie od ponad dwudziestu lat. A on mnie? Tego nie wiedziałam…
I wciąż wyjaśnienia oczekiwało pytanie: Kto nam to zrobił? Kto nas rozdzielił i złamał
życie?
Godzinami usiłowałam zrozumieć. Nie spałam po nocach, rozmyślając nad tym, co mi
napisał i powiedział przez telefon. Kochałam go i wierzyłam, a mimo to wydawało mi się, że nie
może to być prawdą. To było nazbyt niewiarygodne i bolesne. Pamiętam nie tylko łzy, ale i ból,
który mi wówczas towarzyszył. I pamiętam słowa Kasi.
– Mamusiu, wiem i rozumiem, że to, czego się dowiedziałaś wydaje ci się
nieprawdopodobne. Tak mi przykro – szepnęła moja córka gładząc mnie po głowie, która od tylu
dni mnie bolała. Leżałam w łóżku i nie byłam w stanie się ruszyć.
Ale tego wieczoru, gdy za oknem czerwcowy księżyc leniwie przetaczał się po
nieboskłonie wpatrywałam się w oczy Kasi, widząc w nich nie tylko troskę, ale i współczucie
połączone z miłością. Zrozumiałam, że i one, moje dzieci, przeżywają tę całą sytuację na swój
sposób. Pojęłam, że najbardziej martwi ich mój depresyjny stan. Dlatego, gdy Kasia siedziała tuż
obok i gładziła moją głowę, usiłowałam się do niej uśmiechnąć, a ona całkiem poważnie po
chwili powiedziała:
– Domyślam się, jak bardzo ci jest przykro z tego powodu. Ani ja, ani Patrycja z
Patrykiem nie podejrzewalibyśmy babci i cioci Uli, a już w ogóle dziadka i wujka, o tak
misternie uknutą intrygę, ale niestety, mamusiu, wszystko na to wskazuje. To ktoś z nich położył
kres waszej miłości. Ktoś nieźle wam zaszkodził, namieszał w życiu. Ale dlaczego? I nam to
pytanie nie daje spokoju. Wiem, mamo, wiem, że gdyby twoje życie potoczyło się inaczej… –
westchnęła, ale jakoś tak smutno.
Spojrzałam na nią z obawą. Jej oczy emanowały ewidentnie skrywanym lękiem.
Takie odniosłam wrażenie. Aż usiadłam wygodniej i patrzyłam na moją córeczkę z
obawą. Nie wiedziałam, co też za chwilę usłyszę. A ona, biorąc głębszy oddech, wypowiedziała
słowa, które mnie początkowo zabolały, lecz potem pojęłam zawiłość wypowiedzi. I jej lęki.
– Nas by nie było… – Zabrzmiało w pokoju. – Ale zresztą, kto to wie… – uśmiechnęła
się tajemniczo.
Po chwili położyła się obok mnie, przytuliła i biorąc mnie za rękę, dodała.
– Na pewno miałabyś dzieci. Na pewno tak samo byś je kochała, ale z pewnością byłabyś
szczęśliwsza niż dziś, gdybyś mogła być z Marcinem. Jestem młoda, mam zaledwie czternaście
lat, ale odnoszę wrażenie, że poprzez to, co musiałam przejść wraz z tobą, wraz z rodzeństwem,
stałam się bardziej dojrzała. Mamo, ani ciebie, ani nas życie nie rozpieszczało, lecz to ty byłaś
nam opoką. Ty wyrwałaś z piekła, jakim było życie z ojcem. Ale paradoks, gdyby twoi rodzice
cię do tego piekła nie wepchnęli, dziś nie leżałybyśmy obok siebie, nie trzymały za ręce i razem
nie płakały. Ale nie wiem, czemu mam wrażenie, że bylibyśmy razem… mimo wszystko –
dodała spoglądając na mnie ufnie i z wiarą, że tak właśnie by było. – Z tym tylko, że w tej chwili,
w innym otoczeniu, domu – szeptała dalej. – To Marcin byłby naszym tatą. Takim kochanym,
fajnym, a ty byłabyś najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale stało się tak, jak się stało, mamusiu.
Lecz wiedz, że kochamy cię i wspieramy. Ale nie tylko – głos mojej córki zadrżał. – Pomożemy
ci, jak tylko się da, odkryć prawdę, kto i dlaczego wepchnął cię w ręce kata, jakim był ojciec.
Na kilka sekund zapadła cisza. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Moja córka miała
rację w każdym słowie. Nie byłoby ich na świecie, to pewne, więc zrozumiałam, co tak naprawdę
usiłowało mi powiedzieć moje dziecko. Drugie dno słów, pomyślałam, mocniej przytulając Kasię
do siebie. Teraz to ja ucałowałam i pogłaskałam ją po głowie. I tak wtulone w siebie, leżąc w
ciemności pokoju, usiłowałyśmy zaakceptować i tę prawdę. Że gdyby nie moje małżeństwo z
Radkiem, nie miałabym ich, moich dzieci. I w końcu przestałam żałować tego, co się stało. W
końcu przestałam odnosić się do mojej przeszłości, do mojego skądinąd nieudanego małżeństwa
z odrazą. A zaczęłam akceptować fakt, że tak właśnie musiało się stać. I od tego dnia nie
żałowałam już ani jednej minuty, jaką przeżyłam z Radkiem. Bo dzięki temu mam tak wspaniałe
dzieci. I gdyby nie one, i ja nie przetrwałabym tego koszmaru. A dziś moja Kasia, moje dziecko
również usiłuje mi pomóc. Byłam jej, i moim dzieciom, wdzięczna. I do dzisiejszego dnia
jestem…
Ale i tak musiałam poznać całą prawdę.
Poznać winnych…
Tego wieczoru już więcej nie poruszałyśmy tego tematu, ale ja z całych sił starałam się
wyjść nie tylko ze swojej skorupki bólu, ale przede wszystkim w dwójnasób okazać miłość moim
dzieciom. Zawsze mówiłam, jak ważni są dla mnie, ale od tego wieczoru powtarzałam to
Marta Grzebuła OSZUKANA
Jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest przypadkowe i niezamierzone. Postacie występujące w tej powieści i ich losy są fikcyjne. Powieść jest mojego autorstwa i nie może być wykorzystana bez mojej zgody. Z. U 1994 nr 24 poz 83 autorka, Marta Grzebuła-Jarzębina Mojemu mężowi Henrykowi oraz synom dziękuję za wsparcie i miłość. I pamięci mojej Mamy Basi… Ponadto pragnę z całego serca podziękować za wszelkie rady i pomoc w opracowaniu, przygotowaniu tej powieści do wydania Pani Wiolecie Umeckiej. Blog autorski http://martagrzebula.blog.onet.pl/ Profil autorski na Facebook https://www.facebook.com/MartaGrzebula?ref=hl
Od autorki Postacie oraz miejsce akcji, występujące w powieści, jak i losy są fikcyjne. Pamiętaj Drogi Czytelniku, że i tu, jak w każdej powieści, fikcja miesza się z prawdą życia. Zaznaczam, że zbieżność imion i nazwisk jest przypadkowa i niezamierzona. Wiersze są mojego autorstwa. Czasem mówimy, że los bywa okrutny. A może to ludzie są tacy? Z tym pytaniem zapraszam Was do czytania. Czy udzielę w tej powieści odpowiedzi? Sprawdźcie to sami… A może nie ma odpowiedzi? Jedno życie, jedna miłość, a tyle zawirowań… Iwona i Marcin, historia nie całkiem prawdziwa. A może jednak? Marta Grzebuła
Zamknięta w ramach Oprawiłam w ramki każdą chwilę, którą z tobą spędziłam. Oprawiłam każdą sekundę szczęścia, która się w nas rodziła. Oprawiłam każdą łzę radości, zatrzymałam wspomnieniem… Na błękicie ściany obrazy – marzenie. Oprawiłam w ramki i twój wesoły śmiech. Zatrzymałam jego echo w mej duszy gdzieś na dnie. Zatrzymałam i w ramy włożyłam, muśnięcie twoich ust, a smak ukryłam w kuli, niech tęczą błyśnie znów. Oprawiłam w ramki dłonie, co miłość mi dawały i czule po mym ciele w swym tańcu wędrowały. Zatrzymałam ciepło serca. Zatrzymałam słowa twe, że jestem wyjątkowa, lecz… To przeszłość nasza jest… Na ścianach mego domu, w błękicie blasku dnia i w srebrze gwiazd na niebie wciąż w ramach życia trwam. Ja jestem tylko cieniem, wspomnieniem z wnętrza ram. Zamknięta w świecie marzeń… Miłości szukam bram. Uwięziona przez gorycz, czasu obecnego wciąż szukam i szukam… … tego jedynego…winnego.
Prolog 2013 rok. Listopad Urodziłam się w pewien styczniowy wieczór, w roku 1969. W tamtych czasach zimy były okrutne. Ta również taka była. Mróz skuł ziemię lodem i zmroził powietrze. Tak samo uczynił to potem z moim życiem – z otaczającym mnie światem – oraz moimi emocjami. Upłynęło od tego czasu wiele lat, a jeszcze więcej łez. Moich łez. Nikt i nic nie zwróci mi mojej przeszłości, ani nie da nadziei na inną przyszłość. Zabito ją wraz z wiarą, ale nikomu nie udało się unicestwić w moim sercu miłości. On i ja… Przyszłość, bez wspólnej przyszłości? Zadaję sobie często to pytanie, choć zdarzają się też inne. Czy tylko przeszłość musi mi dziś wystarczyć? Po prostu wspomnienia? Nasze rozmowy? I nic więcej? To czas, ten władca ludzi, ujawni mi tę tajemnicę. Bo póki co nic nie wiem… Właśnie dlatego postanowiłam spisać nasze dzieje, naszą miłość, tak pełną sekretów i tajemnic. To one spowodowały wszelkie zawirowania. Pragnę zapisać każdy dzień, ale wiem, że to się nie uda, bo nie uchwycę każdego uśmiechu, każdej szczęśliwej minuty spędzonej z Marcinem, ani nie przeleję na papier mojego żalu do tych, którzy moim zdaniem przyczynili się do naszej rozłąki. Ale też wiem, że muszę nauczyć się w końcu wybaczać. Tylko czy będę potrafiła? Podnosi mnie na duchu jedna myśl: Amor Vincit Omnia – Miłość zwycięża wszystko… Choć wciąż dręczy mnie pytanie: czy dane mi będzie za jakiś czas poznać odpowiedzi na pytania, które zadaję sobie od lat, do chwili obecnej? Kto ponosi winę za nasze rozstanie? My? Moja rodzina? Czy po prostu nie było nam pisane być razem? A może wszystko razem? I czy nasze uczucie mimo wszystko ma jakąś przyszłość? Jeśli tak to, jaka ona będzie? Czasie, och czasie, zdradź mi ten sekret, proszę. I bądź nam łaskaw…
ROZDZIAŁ I Bez sekretów. I wspomnienia mają wady. Lato 2010 rok. Rankiem szykowałam się do pracy. W drzwiach zatrzymał mnie dźwięk telefonu. Serce od razu podeszło mi do gardła. Miałam przeczucie. Wiedziałam, kto dzwoni. Nerwowo sięgnęłam do torebki. Telefon wciąż dzwonił, wibrował. Drżącymi rękoma szukałam go w czarnej, przepastnej torebce. Znalazłam, nie musiałam patrzeć na wyświetlacz komórki. Domyślałam się czyj głos usłyszę za sekundę. Zawahałam się i dosłownie w ostatniej chwili odebrałam: – Słucham? – zająknęłam się, przeczuwając przebieg rozmowy. – Dziecko, kiedy przyjeżdżasz do kraju? – Słowa mamy zabrzmiały stanowczo. Jej głos od lat był taki sam; suchy i wyniosły. – Nie wiem jeszcze. Nie mam urlopu… – Ty zawsze się wykręcasz. Tym razem musisz przyjechać. Tato zachorował. Czekamy na ciebie w niedzielę. W poniedziałek odwozimy ojca do szpitala – mama wcale mnie nie słuchała. Wydaje tylko polecenia. – Ale mamo… – Jak nie, to nie… Poradzimy sobie z twoją siostrą. Wiedziałam – westchnęła. – Na ciebie nie można liczyć – nie ukrywała swoich emocji. Odniosłam wrażenie, że jakby mogła, to uderzyłaby mnie w tej chwili. Nie po raz pierwszy zresztą. – Dobrze. Przyjadę. A co stało się tacie? No i ty, mamo, jak się czujesz? – zapytałam nieśmiało. – A jak mam się czuć? Głupie pytanie. A tato? Jak zawsze, udaje. Wiesz, jaki z niego hipochondryk – wciąż brzmiała wrogo. Nie zdążyłam niczego więcej się dowiedzieć. Po jej krótkim: „do zobaczenia” rozłączyła się. W sumie, czego się spodziewałam? Przecież zawsze byłam tą gorszą z czworga rodzeństwa. Czy naprawdę nie zasługiwałam nawet na zwykłe: „Córko, co u ciebie?” Głos mamy nawet teraz brzmiał mi w uszach. Niemiły, wrogi i bez krzty uczucia. Było mi przykro. Nie miałam sił nacisnąć klamki. Czułam, że się duszę. Ewidentnie brakowało mi powietrza. Oparłam głowę o drzwi, przez co włosy przesłoniły mi twarz. Spłynęły kaskadą i ukryły także moje łzy. Musiałam zebrać się w sobie. Nie stać mnie było na spóźnienie. Szef był stanowczy i sam funkcjonował, jak szwajcarski zegarek. Nie wiem, ile czasu upłynęło. Pięć, dziesięć minut, jak zdołałam otrząsnąć się po tej rozmowie. Wiele przeszłam i wycierpiałam w swoim życiu głównie przez mamę. Ale myślałam, że udało mi się w końcu wybaczyć. Nie tylko zresztą jej, siostrze i ojcu także. Ale teraz odniosłam wrażenie, że chyba się pomyliłam. Tego, co mi uczynili nie można wybaczyć, ani tym bardziej zapomnieć. Zdałam sobie w końcu sprawę z tego, że za każdym razem głos matki, czy ojca, uruchamia we mnie lawinę wspomnień. Wiedziałam jednak, że muszę z tym żyć i walczyć z własnymi emocjami. Czasem wieczorami, gdy dom wydawał się taki cichy, gdy nikt nic ode mnie nie chciał, wkraczałam na bardzo niebezpieczne tereny. Tam w labiryncie zdarzeń wikłałam się w kolejną porcję bólu. Wspomnienia raniły, ale bywało, że pośród łez odnalazłam te chwile, w których czułam się szczęśliwa. To były ulotne chwile, ale
jednak już wtedy potrafiłam docenić ich znaczenie. Nie wiedziałam tylko, że po latach staną się jedyną osłodą dla minionego czasu. Na dworze deszcz obmywał chodniki, płynął strugami ulic miasta. Miasta, w którym odnalazłam spokój i potrafiłam w końcu, po tylu latach tułaczki, stworzyć własny dom. Nie było więcej czasu na rozmyślania. Wsiadłam do czerwonego opla, kupionego po pierwszym roku mojej pracy. To miasto, ten kraj, ci ludzie, stali się dla mnie drugą ojczyzną. Tu nie musiałam przed nikim mieć sekretów. Ale też nikt o nic mnie nie pytał. To ja z czasem zapragnęłam mówić. Do wszystkiego trzeba dojrzeć, także i do tego, by móc chcieć opowiedzieć o swoim życiu. Lata tułaczki, wędrówki po świecie również znacząco wpłynęły na mój rozwój. Na moje postrzeganie nie tylko siebie, ale i ludzi. Kilka lat temu zawędrowałam razem z moimi dziećmi do Holandii. Wcześniej mieszkałam przez siedem lat w Irlandii. Tamten czas, tamte lata były pasmem ciągłej nauki. Nie tylko języka. A dziś tu, w tym kraju, w Holandii, potrafiłam odnaleźć się znacznie szybciej. Czasami myślałam o sobie jak o wędrowcu-tułaczu. Czego szukałam na świecie? Domu? Przyjaźni? Miłości? Myślę, że wszystkiego po trochu. Teraz, gdy od kilku lat mieszkałam z dziećmi w Haarlem, w Holandii, wiedziałam i czułam, że odnalazłam swoje miejsce na Ziemi. Miałam przyjaciół. Ludzi pragnących mnie wspierać, zwłaszcza wtedy, gdy tego potrzebowałam najbardziej. Paradoks. Stąpałam po obcej ziemi. Mówiono do mnie w innym języku niż mój własny ojczysty, ale wiedziałam, że nie tylko ja rozumiem, ale jestem również rozumiana. I to w każdym, nawet w tym niewypowiedzianym słowie. Bo w moim domu nikt nie był w stanie pojąć tego, co mówię. Po prostu, nikt mnie nie słuchał, tylko ja musiałam to robić. I być posłuszna. Być może uogólniam, ale wciąż tkwi we mnie poczucie doznanej krzywdy. Auto ruszyło z impetem. Po pół godzinie wchodziłam szybkim krokiem do biura. Moje obawy były płonne, gdyż przywitano mnie z uśmiechem. Mimo łez skrytych pod powiekami i pod czernią rzęs, odwzajemniłam go. Wieczór… Salon wypełniony regałami pełnymi książek, będącymi niemal na każdej z kremowych ścian, ułożonymi według tematyki, był moją oazą. To tu schowana pod pledem, siedząca na moim pluszowym fotelu, wtulona w niego niczym w ramiona misia, mogłam nie tylko czytać, ale przede wszystkim rozmyślać. Czasem odnosiłam wrażenie, że jest nas dwie. Iwona, która jest zdyscyplinowana, silna, sumienna i ta, która jak dziś płacze w poduszkę. Poduszkę, którą właśnie poprawiłam. Miękka, zielona, kontrastująca z brązem fotela stanowiła nieodzowny element kremowego pledu. W mieszkaniu nie było zimno, choć za oknem szalał w najlepsze październik, ale ja czułam przeszywający chłód. Drżałam. Dotknęłam policzka. Otarłam jedną zagubioną łzę. I to właśnie byłam ja, ta druga…I chyba ta, najprawdziwsza. Słaba. Przecież nie mogłam sama przed sobą mieć sekretów, udawać. Znałam siebie. Wiedziałam, jakie konsekwencje, w mój tylko pozornie uporządkowany świat emocji, wniesie telefon od mamy. Wiedziałam to już rano. A teraz mogłam jedynie spróbować wszystko raz jeszcze sobie wytłumaczyć. Choć wiedziałam też, że każde tłumaczenie, będzie tylko formą usprawiedliwień moich bliskich. Tak bardzo pragnęłam im wybaczyć i zrozumieć. Ale pomimo upływu lat, nie mogłam. Skazali mnie i Marcina na rozłąkę. Na wieczną tułaczkę po świecie pragnień i nadziei. Nic nie mogło być realne. Wszystko musiało pozostać jedynie w sferze naszych marzeń. Naszych snów. Ja i on. Ja w jego ramionach. Jego usta na moich. Znajoma fala znów wpłynęła w moje ciało. Nie, nie, stanowczo nie. Nie wolno mi nawet marzyć. To boli, to
zakazane. A jednak przegrywam. Poddaję się i wybucham płaczem. Mam ochotę nie tylko krzyczeć, ale drzeć się na całe gardło. Jedno słowo ciśnie mi się na usta. Usta, które teraz drżą: „Dlaczego?”. Pytanie to wciąż pozostaje bez odpowiedzi. I wiedziałam, że tak właśnie będzie. Że jeszcze nie dziś, nie teraz, nie poznam jej. Może kiedyś? Pomyślałam, sięgając pod pled i wyciągając z kieszeni szarej bluzy kolejną chusteczkę. Stolik był już ich pełen. Leżały w bezładzie, tak jak moje myśli, jak moje emocje. Nic nie jestem w stanie uporządkować dopóki nie poznam prawdy. Przecież mówi się: „Prawda wyzwala”. Ale bałam i boję się, że ta PRAWDA, może mnie tylko bardziej dobić… Za oknem zapadł zmierzch. Moje dzieciaki już dawno wróciły: córki Kasia i Patrycja z pracy, a Patryk, który studiował kulturoznawstwo, z wykładów’. Byłam dumną mamą. Wiedziałam, że mogę liczyć na moje dzieci. One także zdawały sobie sprawę, że ja ich nie zawiodę. Stanowiliśmy nierozłączny kwartet przez wszystkie lata tułaczki. – Mamo już jestem! – Patrycja wbiegła do salonu, jak zwykle uśmiechnięta. Spojrzałam na moją piękną, dorosłą córkę i wyciągnęłam rękę. Uchwyciła ją, po czym kucnęła obok fotela. Dotknęłam jej kruczoczarnych włosów i spojrzałam w brązowe oczy, a przechylając głowę na bok, spytałam: – Jak było w pracy, kochanie? Usiadła obok na podłodze. Oparła głowę o oparcie i, jakby niepomna mojego pytania, badawczo zaczęła mi się przyglądać. – Znów płakałaś? Co miałam odpowiedzieć? Nie mogłam przecież skłamać. – Tak, kochanie, ale to nic. Już jest dobrze. – Usiłowałam się uśmiechnąć. Skończyło się tylko na grymasie. – Mamuś, przecież widzę, że nic nie jest dobrze. Znów się zadręczasz. Moja córka nie pytała. Stwierdzała jedynie fakt. Tak, bezsprzecznie, zadręczałam się. A może to nie ja byłam temu winna? Może to wspomnienia, jak te kolce tkwiące latami w moim sercu, ciele i duszy musiałam w końcu wyciągać, jedno po drugim? I to właśnie powodowało mój stan odrętwienia i ciągłego pogrążania się w bezdennym cierpieniu? Już sama nie wiedziałam. Wiedziałam jedynie to, że nie chcę martwić teraz, ani w żadnej innej chwili mojego dziecka. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, ale myślę, że był on bardziej pełen goryczy niż zadowolenia. Skryłam go, zasłaniając usta dłonią i nic nie odpowiedziałam. – Mamusiu. Obiecałaś, że to koniec sekretów. Koniec tajemnic. Nawet tych, co tkwią w umyśle.– Drążyła córka. Miałam wrażenie, że w jej głosie pojawiły się nutki żalu. Musiałam w końcu coś odpowiedzieć. – Tak, masz rację – uśmiechnęłam się w miarę autentycznie i, ocierając łzy, podniosłam z fotela. Patrycja podążyła za mną. Właśnie wtedy do pokoju weszła moja druga córka i syn. – Coś nas ominęło? – spytała Kasia. Jej kasztanowe włosy, otulające drobną twarz, zawędrowały na ramię w chwili, gdy bacznym wzrokiem, przechylając głowę usiłowała rozszyfrować przygnębiającą ciszę w pokoju. Patryk również nie spuszczał ze mnie wzroku. – Nic wielkiego. Znów miałam chwilę słabości – odparłam, zbliżając się do stojących nadal w progu dzieci. – Ale już wszystko dobrze – dodałam całując każde z nich i od razu spytałam. – Macie ochotę coś zjeść? Czy jedliście na mieście? – Tak, już jedliśmy. – Kasia objęła mnie czule i wyszeptała wprost do ucha. – Kocham
cię, mamusiu. – Ja ciebie też, dziecko. Ja też. – Chwilkę tak stałyśmy przytulone do siebie, między salonem a holem. Stałyśmy jakby na progu czasu, między tym, co było jeszcze pięć minut temu, a tym, co niebawem się wydarzy. Między starym a nowym czasem. A zegar tykał. Tylko żadne z nas nie wiedziało, co przyniesie nam kolejna godzina, ba! nawet minuta. Mimo zapewnień dzieci, prawie już dorosłych młodych ludzi, że nie są głodni, naszykowałam przekąskę. Pełna improwizacja. Sałatka z pomidorów, a do tego chrupkie pieczywo i gorąca herbata malinowa stały się posiłkiem dla nas wszystkich. A gdy za oknem księżyc przetaczał się po granacie nieba, leżeliśmy już w łóżkach. Moje jak zawsze, jak od lat, było samotne. Samotne jak ja. I puste. Bo tylko w snach mogłam być z tym, który od tak wielu lat zajmował moje myśli i serce. Marcin. To imię pulsowało w mojej głowie, niczym tętno, a umysł odtwarzał obrazy z przeszłości. Znów mogłam tulić się do niego. Czuć zapach ciała. I słuchać głosu, słów, które ongiś były dla mnie jak świeży powiew wiatru. I tak, co noc, od lat. Tylko w sennych marzeniach byliśmy ja i on. I tylko tam. Historia nie zawsze zatacza koło Oława, 1987 r. Moje dziś i moje wczoraj, cd… Od wydarzeń i rozmowy z mamą, z pamiętnego poranka, minęły dwa tygodnie… Pojechałam do domu. Każdy ze spędzonych tam dni, był istną udręką. Nie tylko ze względu na panującą atmosferę, ale również dlatego, że z potężną siłą wróciły wspomnienia. Zawsze tak jest. Dlatego nie mogę wracać w rodzinne strony, choćby tylko na cztery dni. Były to bardzo długie cztery dni. Tato, Staszek, został przeze mnie, mamę i siostrę, odwieziony do szpitala. I tak jak mama przewidywała, jego pobyt został skrócony do wizyty na izbie przyjęć. Wykonano mu serię badań i nie dopatrzono się żadnych kłopotów z sercem. Kiedy siedziałyśmy w trójkę na poczekalni, mama, Irena, swoim wrogim i lekko zachrypniętym głosem, stwierdziła. – Miałam rację. Stary dureń udaje. Żadna z nas nie podchwyciła tematu. Co w sumie mogłyśmy powiedzieć? Że tato po drugim zawale serca stał się przeczulony na punkcie własnego zdrowia? Tak, właśnie taki się stał. Zresztą w skrytości ducha wcale mu się nie dziwiłam. Ale póki co siedziałam wraz z nimi na korytarzu i czekałam na ostateczną decyzję lekarzy. A ta, wedle słów mamy, również była do przewidzenia. Pod wieczór wracaliśmy już w czwórkę. Tato się nie odzywał. Wpatrzony w krajobraz za oknem, mruczał coś pod nosem. Mama utyskiwała, jak zawsze zresztą, na wszystko; ogólnie na życie, na ojca, nas, dzieci, na to, że Burek ujada za głośno, że wiatr wieje akurat nie w tę stronę, co trzeba. Narzekała po prostu na wszystko. Ula, moja siostra, również milczała. Prowadziłam samochód, musiałam skoncentrować się na tej czynności, ale było mi trudno. Znajome obrazy, drzewa, domy i wspomnienia. Pamiętam dzień, w którym postanowiłam wyprowadzić się z domu. Z tego jakże mi
nieprzychylnego świata; ludzi i sytuacji. I tak, podejmując tą desperacką decyzję, trafiłam do Oławy. W sumie opuszczałam dom, nie jak złodziej, po cichu, ale tak jak uznałam to za słuszne. Po śniadaniu poinformowałam rodziców o mojej decyzji. Spojrzeli na mnie jak na wroga. Na twarzy mamy pojawił się cierpki uśmiech, a z ust popłynęły słowa. – Rób, co chcesz. Ale nie licz już na nas, skoro uważasz się za dorosłą. Ale wiedz, że jesteś niezaradna. Latami chroniłam cię przed złem tego świata. I jestem więcej niż pewna, że nie dasz sobie rady ani w szkole, ani wśród ludzi… – nagle wstała spojrzała na mnie z taką nienawiścią, że mnie zmroziło. A z jej wąskich ust, nieco pobladłych, wydobyły się słowa. Słowa, które na lata unicestwiły moje poczucie lojalności, względem niej a nawet ojca. Bo ten, gdy one padły nic nie powiedział. Wzruszył jedynie ramionami, wstał od stołu i zwyczajnie wyszedł. A słowa mamy odbiły się echem od lekko przybrudzonych ścian kuchni. – W takim razie – zmrużyła oczy. – Wolna droga. Nic tu po tobie… Zamarłam. Siedziałam, jak sparaliżowana. Nie tego się spodziewałam. Właściwie, czego? Sama do dziś tego nie wiem. Ale na pewno nie takich słów oczekiwałam od kobiety, która niespełna siedemnaście lat wcześniej trzęsła się nad kruszynką, siedmiomiesięcznym wcześniakiem, któremu jakiś żołnierz oddał swoją krew, aby mógł przeżyć. A tamtego dnia bezceremonialnie wyrzuciła mnie z domu. Nie tak chciałam odejść. Nie tak… Poczułam chłód wędrujący po plecach. Fala zimna ogarnęła moje ciało. I to nakazało mi powrót do dzisiejszych czasów. – Mamo, zamknij okno, proszę. – Spojrzałam we wsteczne lusterko. – Nie. Ojcu duszno – znów ten sam ton. Nieprzejednany. Wrogi. Już nic nie powiedziałam. Za kolejnym zakrętem była droga wiodąca do domu. Domu, w którym się wychowałam. W którym wraz z braćmi i siostrami dorastałam, i w którym nigdy tak naprawdę nic dobrego mnie nie spotkało. Podobnie jak dziś. Wciąż oczekiwano ode mnie czegoś, czego nie mogłam im dać. Nawet w sumie nie wiedziałam, o co chodzi moim rodzicom. Wciąż czułam się jak na cenzurowanym. Więcej zakazów i nakazów niż miłości. Nikt ze mną nie rozmawiał, niczego tak naprawdę nie tłumaczył. Żądano ode mnie bezwarunkowego posłuszeństwa. I tylko ode mnie. Moje rodzeństwo miało więcej swobody i wolności. A ja dostosowałam się do reżimu. Zresztą, jaką inną miałam alternatywę? Żadną. Potem mijały lata, wyjechałam i zaczęłam żyć po swojemu. I dobrze potrafiłam pokierować swoim losem. W końcu udowodniłam im, że nie jestem taką nieudacznicą, za jaką mnie uważali. Zwłaszcza mama. Wspierałam materialnie rodziców, i to od lat, ale nie było we mnie nic, co powinno łączyć dziecko z matką, czy ojcem. Tak jak nie było tego w nich, moich rodzicach. Miłości. Miłości, którą odnalazłam właśnie w Oławie. Tam, chodząc do szkoły, ucząc się i jednocześnie pracując, otoczyłam się wspaniałymi młodymi ludźmi. Zostałam zaakceptowana. Choć nie od razu, ale jednak. Poznałam tam dziewczynę, moją rówieśniczkę, Alinkę. Miłą, sympatyczną, o jasnych, lekko kręconych włosach i drobnej figurze. Alina i ja stanowiłyśmy nierozłączny duet. Wszędzie razem chodziłyśmy a jej dom był taki, jaki zawsze pragnęłam mieć. Rodzice, choć również nie należeli do najbogatszych, podobnie, jak moi, okazali się skromnymi, i pełnymi ciepła ludźmi. Otaczali miłością nie tylko swoją córkę i syna, ale i mnie. I tak, choć niespodziewanie, dane mi było zaznać tego, o czym marzy każde dziecko; akceptacji, miłości i zrozumienia. Szkoda tylko, że tego nie doświadczyłam od moich bliskich. Ponad rok nie jeździłam do rodzinnego domu. Nie miałam, po co. Przez ten czas usiłowałam zrozumieć i wybaczyć rodzicom. Miałam wrażenie, że mimo wszystko jestem im coś dłużna, dlatego zaczęłam pomagać finansowo. Ciężko pracowałam na każdy grosz i dlatego mogłam sobie na to pozwolić. Gdy minął kolejny rok, odważyłam się ich odwiedzić…
I do dziś, od tamtego czasu, nic tak naprawdę się nie zmieniło. Wjeżdżaliśmy na teren posesji. Mama i tato poszli do siebie, jak zwykle kłócąc się po drodze. A ja i siostra udałyśmy się do kuchni. Kuchni, która oprócz tego, że miała inny kolor ścian i zasłon, nic się nie zmieniła. Pozostała taka sama. Przytłaczająca wielkością i bezdusznością wydzierającą z każdego kąta. – Oni się już nie zmienią – doszedł mnie głos siostry, gdy wstawiałam wodę na kawę. Nic nie odparłam, przytaknęłam jedynie głową. I tak minęły dwa kolejne dni. Na pustce wokół mnie… Dziś, gdy moje dzieciaki pojechały na wakacje, Patrycja i Kasia ze znajomymi do Włoch, a Patryk na turnus rehabilitacyjny, mogłam w pełni swobodnie oddawać się rozmyślaniom, ale nie tylko. Wspominaniu również. Bo i ja miałam urlop. Urlop niezaplanowany, ale jednak bardzo mi potrzebny. Znów był wieczór, a ja tradycyjnie siedziałam w swoim fotelu otoczona chusteczkami, tak na wszelki wypadek. Ale ku mojemu zdziwieniu, myśli powiodły mnie pięknymi ścieżkami wspomnień… Lipiec 1988 roku. Słońce górowało nad miastem. Wszędzie dało się odczuć unoszący się znad rzeki zapach. Ale nie była to niemiła woń. Wręcz przeciwnie. Śpiew ptaków, szum wiatru wypełniał każdy milimetr przestrzeni. To było wyjątkowe lato, jedno z najpiękniejszych w moim życiu. To było właśnie to lato, w którym poznałam Marcina. Razem z moją przyjaciółką, rozkoszowałyśmy się wolnym czasem. W końcu miałyśmy wakacje. – Wieczorem idziemy do kina – zakomunikowała Alina. – Mam już bilety – jej uśmiech mnie rozbroił i mimo, że już miałam zaoponować, zgodziłam się. I nie dlatego nie chciałam się zgodzić, że miałam inne plany, ale przede wszystkim dlatego, że to ona znów fundowała kolejny seans. Chciałam się w końcu zrewanżować za to wszystko co ona i jej rodzice, mi dawali. Ale póki co nie stać mnie było nawet na tę formę rewanżu. W ogóle Alina była, i nadal jest, wspaniałą towarzyszką i przyjaciółką. Do dziś. Co prawda nasze drogi rozeszły się, i to lata temu, ale odnalazłyśmy się poprzez portal społecznościowy. Ale to już inna historia… Ale wtedy wiedziała, że oszczędzam. Że niemal każdy grosz odkładam dla rodziców. Obie pracowałyśmy i uczyłyśmy się, ale to ja zazwyczaj nie miałam pieniędzy. Choć początki były inne. Szalałam z radości, gdy za pierwszą pensję mogłam sobie kupić sukienkę, czy pantofelki. Nie mówiąc już o jakiejś fiolce perfum. To był istny szał. Potem nadeszło opamiętanie. Przecież wiedziałam jak bardzo ciężko jest moim rodzicom. „Nieraz brakuje im na chleb, a ja wydaję pieniądze na kolejną torebkę” myślałam, wkładając banknot za banknotem do mojej szkatułki, w której uzbierała się już całkiem przyzwoita suma. Pamiętam, jak byłam z siebie dumna, gdy nadawałam ją na poczcie, wpisując nazwisko mamy, jako odbiorcy. Czułam się dorosła i odpowiedzialna. Czyli dokładnie taka, za jaką nie uważali mnie rodzice, a nawet rodzeństwo. – Laska! Nad czym dumasz? – Alina szturchnęła mnie w ramię. Zmuszając niejako do powrotu do tu i teraz…Obie rozłożone pod wielkim dębem, na brązowym kocu, szukałyśmy pod nim odrobiny cienia. Z nieba lał się niemiłosierny żar.
– O czym dumam? Oj, tak sobie… W sumie o niczym – odparłam, przeciągając się. – Na jaki idziemy film? – spytałam, chcąc odwieść ją od dalszego zadawania pytań. Udało się. – O miłości, nie inaczej. Tylko takie filmy lubię. – Z piersi Alinki wydobyło się ciche westchnienie. Miałyśmy skończone osiemnaście lat, a to był „najwyższy czas na to, aby się zakochać”, jak ona to mówiła. Wypowiedziała je pewnego wieczoru, kilka tygodni wcześniej, gdy wracałyśmy ze spaceru. Minęli nas wówczas dwaj szalenie przystojni mężczyźni. Jeden o oczach jak heban, a drugi jak bezkres nieba. Ale mnie urzekł jedynie ten pierwszy. Jego spojrzenie utkwiło mi głęboko w pamięci, lecz jego uśmiech jeszcze głębiej. Był tak niespotykany, tak inny, że choć odganiałam ten obraz, on wracał. I gdzieś w głębi duszy marzyłam o tym, aby znów go spotkać. A w tym wypadku czas pokazał mi, a wręcz udowodnił, że warto czasem marzyć… – Alina pamiętasz tych chłopaków z parku? Było to wtedy, gdy wracałyśmy ze spaceru – uniosłam się na łokciach, popatrzyłam wyczekująco na przyjaciółkę. – A co mam nie pamiętać? Przecież, że tak. Ten blondyn był oszałamiający. Ale tobie, jak sądzę, wpadł w oko ten drugi. Z oczami, jak gorąca czekolada – zaśmiała się. A ja zarumieniona odparłam. – Tak, ale jaka jest szansa, że ich znów spotkamy? – Jak trafienie szóstki w totka – Alina wstała. Przeciągnęła się i zaraz dodała. – Ale jak będziemy tu dłużej siedzieć i chować się w hotelu robotniczym to wierz mi, szansa znacznie zmaleje… Prędzej trafimy szóstkę – wtrąciła, wciąż będąc ubawioną, a kucając wyjęła napój. Teraz i ja poczułam pragnienie. Po godzinie zaczęłyśmy się powoli zbierać do domu. Mieszkałyśmy w hotelu, opłaty były niewielkie a i do pracy miałyśmy blisko. Do szkoły niestety dalej. Tę drogę pokonywałyśmy pociągiem. Każda z nas po jej ukończeniu miała uzyskać zawód technika ekonomii. Zaoczne studium ekonomiczne w soboty i niedziele, i praca w tygodniu, skrzętnie wypełniały nam dni. Dlatego zazwyczaj wracałyśmy zbyt zmęczone, aby myśleć o przyjemnościach, choćby o pójściu na dyskotekę. Ale latem, podczas wakacji, a tym bardziej, gdy miałyśmy obie urlop, mogłyśmy zacząć marzyć. Marzyć o spotkaniu swojego księcia z bajki. Mojego miałam wrażenie, że już spotkałam. A czas miał mi uzmysłowić i ukazać prawdę słów: „i żyli długo i szczęśliwie”. Czy zawsze wszystkie bajki tak się kończą? Ale póki co szykowałyśmy się do wyjścia. Był wieczór. Lato kwitło pełnią barw, jak my, młodością. Film okazał się być kinowym hitem. Spłakane, jak przysłowiowy bóbr, trzymając w garści pęk jednorazowych chusteczek, wychodziłyśmy z kina. – Jejku, co za miłość – wzdychała Alina. – Myślałam, że już się nie pogodzą – mój głos drżał. Pociągnęłam nosem. Otarłam łzy i po chwili naciągnęłam czerwony sweter na kremową sukienkę na ramiączkach. Robiło się chłodno. Przyjaciółka ubrana w dżinsy i wełniany czarny sweterek nie drżała z zimna jak ja. A może to były emocje? Wtedy się nad tym nie zastanawiałam. Dziś wiem, że było to jedno i drugie. I, że moja podświadomość wyczuła zbliżającą się ku mnie, i to wielkimi krokami, miłość. Właśnie skręciłyśmy w małą uliczkę. Dzieliło nas od hotelu pracowniczego dosłownie kilkanaście metrów, gdy za naszymi plecami rozległ się ujmujący męski głos. – Dziewczyny! Poczekajcie! Pierwsza odwróciłam się i zamarłam. Przede mną, jak z pod ziemi, wyłaniała się postać wysokiego ciemnookiego mężczyzny, a na jego twarzy pojawiał się ten sam znajomy uśmiech.
Ten z parku. Stanął przede mną. Spojrzał prosto w oczy, jakby chciał przejrzeć mnie na wylot i szepnął ale tak, aby te słowa zabrzmiały tylko w moich uszach. – Uśmiechnij się piękna. Nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej. I nigdy nie będzie tak źle, aby nie mogło być lepiej. Jeśli już czujesz, że masz dno pod nogami; Odbij się – jego wzrok świdrował mnie na wylot. A w mojej głowie kołatały się myśli: „Skąd on to wie? Skąd wie, co przeżywam?” – Mam na imię Marcin… A tam – wskazał ręką za siebie – wlecze się mój przyjaciel Kamil. – Jestem Iwona – wyjąkałam i powiodłam wzrokiem z jego ręką. Dopiero teraz dostrzegłam rosłego, szczupłego blondyna o oczach jak bezchmurne niebo. Zerknęłam na Alinę. Tym razem to ona wrosła w ziemię. Musiałam wyglądać podobnie. Obie jak posągi, wmurowane w chodnik, mogłyśmy jedynie ruszać oczami. Moje nogi, moje ciało, nadal było odrętwiałe ze zdziwienia. – Szukaliście nas? Zapamiętaliście z parku? – spytałam nieśmiało. – I tak i nie – Marcin był nie tylko tajemniczy, ale wyraźnie rozbawiony. Ujął moją rękę. – Są oczy, których się nie zapomina – szepnął. – Są twarze, które ożywają za każdym razem pod powiekami. To obrazy, z którymi człowiek chce się budzić i zasypiać. Taki obraz utkwił mi w głowie. Twój obraz. – Spojrzał na mnie tak, że ciarki przeszły mi po plecakach. Jakby mnie mrówki oblazły, ale było to nad wyraz miłe doznanie. Nowe i całkiem nieznane uczucie podniecenia. Wzdrygnęłam się i byłam tak zaskoczona, że zanim zdołałam coś z siebie wydukać, ponownie zabrzmiał jego głos. – Idziemy do kawiarenki – on nie pytał. On stwierdzał fakt. – Zabieramy was na kawę i ciacho. Alina poruszyła się, ja w końcu też i, choć nie znałyśmy naszych towarzyszy, to nie wiedzieć czemu, zaufałyśmy im od razu. Przynajmniej ja. A czas miał mi, jak zwykle zresztą, udowodnić, czy miałam rację tak postępując. Ten wieczór należał do najwspanialszych, a ja nie mogłam oderwać oczu od Marcina. On ode mnie też. Przyciągaliśmy się jak magnesy. I tak moja miłość otrzymała imię, a brzmiało ono Marcin. Staliśmy się parą. Alina i Kamil również sprawiali wrażenie nierozłącznych. I choć my obie nadal pracowałyśmy i uczyłyśmy się razem, to nasze drogi lekko się rozeszły. Ponieważ każda z nas przeżywała swoją pierwszą miłość. I każdą wolną minutę spędzałyśmy ze swoimi mężczyznami. Ale bywało i tak, że czasem spotykaliśmy się w czwórkę, aby zwyczajnie, jak to młodzi, powygłupiać się, poszaleć. Chodziliśmy do kina, czasem organizowaliśmy wypad do dyskoteki, ale Marcin szybko zauważył, że ja tego nie lubię. Ten hałas, ten gwar i ogrom popychających się nawzajem ludzi, nie był tym, czego oczekiwałam. Pragnęłam ciszy i spokoju. Więc niejako automatycznie, odizolowaliśmy się od Alinki i Kamila. I byliśmy tylko we dwoje, z czasem już nie tylko w dzień, ale i w nocy. I ta pierwsza noc, gdy jego usta dotknęły moich. Gdy nieśmiała, speszona, a nawet zlękniona wyszeptałam: „Tak”. To był niezapomniany wieczór. I to był mój pierwszy raz. Pamiętam te minuty, godziny i te emocje, bo wtedy właśnie stałam się kobietą. Marcin był delikatny i cierpliwy. Niczego nie przyśpieszał. Pozwolił mi na oswojenie się z każdą nową, rodzącą się we mnie, emocją. A ja z czasem pozwalałam mu na coraz więcej. Sobie również… Do dziś pamiętam, a nawet czuję jego ręce na mojej skórze. Każdy dotyk… A teraz, w tej chwili, każde wspomnienie naszego zbliżenia, wywołuje u mnie falę ciepła, falę pożądania i miłości, ale nie tylko. Również bólu. Bólu, ponieważ dziś już wiem to, z czego wówczas nie zdawałam sobie sprawy…
Niestety jestem mądrzejsza o kilkadziesiąt lat cierpienia… Kolejne dni, tygodnie a potem miesiące z czasem dwa lata, były niczym sen z bajki. Ale mój książę dostał powołanie do wojska…Czekałam miesiącami, czekałam, i czekałam. Tęskniąc i płacząc w poduszkę. Alina przechodziła to samo, ale ona szybciej niż ja zrozumiała, że nasi książęta zaczęli żyć swoim życiem. Życiem, w którym nie było dla nas miejsca. Minęło sporo czasu. Kolejnych kilka miesięcy, gdy pewnego dnia jadąc pociągiem do szkoły spotkałam Marcina. Pamiętam ten szept przyjaciółki za moimi plecami. – Nie bądź głupia. Nie podchodź pierwsza. I nie podeszłam. Do dziś dnia mam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam. Czasem myślę, że nie. Ale wtedy byłam nazbyt niedojrzała, nazbyt zraniona jego milczeniem, aby postąpić inaczej. Alinki podszept był tylko kropką nad „i”. Upewniła mnie w tym, co sama zamierzałam. I wtedy właśnie czar prysł, ale nie miłość. Tego dnia nasze spojrzenia więcej się nie skrzyżowały. Ani serca. Miałam wrażenie, że umarło wszystko, co nas łączyło. Małego tego, czułam, że i ja powoli umieram. Moje wspomnienie… Za oknem panował mrok. Noc niczym królowa zawładnęła okolicą. Mój dom, moje miejsce na Ziemi, stał wtulony między dębem a brzozą. Między potęgą a słabością. A ja tkwiłam między czasem przeszłym a obecnym. Wstałam powoli z fotela. Salon pochłonięty przez mrok wydawał się być ciemną otchłanią. I choć znałam każdy jego metr, wyciągnęłam przed siebie rękę. Doszłam do drzwi i zapaliłam światło. Moje oczy, nieprzywykłe do jasności, poraził ten blask. Przymknęłam powieki, po chwili, oswojona ze światłem, otworzyłam oczy. Wyszłam do holu. Jasna łuna wypleniła i jego. Długi i cichy prowadził wprost do kuchni. Nastawiłam wodę. Nasypałam kawy do filiżanki i w oczekiwaniu na wrzątek usiadłam przy stole. Głowę ukryłam między rękoma i usiłowałam uwolnić się od obrazów, od wspomnień. Na próżno. Dopiero gwizd czajnika pozwolił mi na powrót do rzeczywistości. Parę łyków kawy postawiło mnie na nogi. Sen morzył mnie, ale umysł nie pozwalał zasnąć. Zgasiłam światło w kuchni. Tuż przed tą czynnością zerknęłam na nią. Pozornie mała, przytulna, urządzona z gustem i smakiem, była moją chlubą. Jasne meble kontrastujące z bordową ścianą, na której wisiały, i stalowa roleta w oknie. Lubiłam to zestawienie kolorów. Dynamika i łagodność. Biel i bordo. Na środku stał niewielki okrągły stół, cztery wysokie taborety i barek tuż pod oknem. Ale nie była to typowa kuchnia, nie miała jednej ze ścian. W tym miejscu ulokowany był ów barek z kamiennym blatem. Zaczynał się dokładnie w połowie i przechodził kształtem litery L pod okno. Za nim była jadalnia. W niej, po środku, dominował drewniany, sporej wielkości stół, sześć krzeseł a pod oknami na całej rozciągłości stały komody. Na nich zdjęcia; moje, dzieci, ogólnie bliskich oraz jego… Marcina. Ta fotografia towarzyszyła mi przez wszystkie te lata. Zamknęłam oczy, tam pod powiekami znów go ujrzałam. Czy jestem opętana przez uczucie do niego? pomyślałam niemal z lękiem. I chyba tak właśnie jest. Ale to opętanie ma konkretne powody by istnieć, by w ogóle być. To moja przeszłość i to, co się w niej wydarzyło… Na szczęście dziś, teraz, nie musiałam trzymać tych emocji w sobie. Minął czas sekretów. Dziś mogłam mówić i czuć, co tylko chciałam, ale kiedyś… Kiedyś było to zakazane.
ROZDZIAŁ II Miłość, to nie zawsze znaczy to samo. Lata 1990-1991-1996. Minęło lato, pełne tęsknoty a jednocześnie niedowierzania, że Marcin o mnie zapomniał. Kontakt z Alinką również się urwał. A ja poniekąd zmuszona do powrotu do domu uczyniłam to zaraz po wakacjach. Szkoła była już za mną, czas było ponownie szukać pracy. I tak otoczona tymi samymi obrazami, tą samą przeszłością, usiłowałam zbudować nową. Tuż pod koniec września znalazłam zatrudnienie w prywatnej firmie krawieckiej. Zajęłam się księgowością. Naliczenia, wyliczenia i bilanse stanowiły główną treść mojej pracy. Niezbyt pasjonujące zajęcie, ale starałam się wykonywać ją sumiennie. A ponadto wokół mnie byli mili ludzie. Każdy dzień w pracy, choć tak podobny do siebie, był odskocznią od tego, co w domu i od myśli. Te niepokorne gnębiły mnie wieczorami. Czasem zażegnywałam ten stan nostalgii, wiecznej tęsknoty, idąc do kawiarni ze znajomymi z pracy, czy też do kina. Pewnego dnia wybraliśmy się na przyjęcie urodzinowe naszej koleżanki, tam poznałam jego, przystojnego, miłego i wybitnie mną zainteresowanego mężczyznę. Z czasem okazało się, że jest on również synem znajomego mojego ojca. Więź między nami się zacieśniała i choć nie przejawiałam zbytniej ochoty na tą znajomość, z czasem uległam nie tylko urokowi Radka, ale namowom rodziny. Potrafili dniami i nocami uświadamiać mi, jaka to wspaniała okazja. Jaka to świetna dla mnie partia. Naprawdę starałam się go pokochać. Z czasem uwierzyłam we własne pragnienia. Grudzień 1991 miał stać się tym rokiem i miesiącem, na który zaplanowany był nasz ślub. Radek nie był romantyczny, ale praktyczny. Sprawiał wrażenie człowieka pragnącego zapewnić rodzinie dostatek i poczucie bezpieczeństwa. I tak było na początku. Ale w dzień ślubu ogarnęło mnie przerażenie. Zdałam sobie sprawę z tego, że go nie kocham. Że nie jestem gotowa na małżeństwo. I, że przede wszystkim w moim sercu, moim umyśle, wciąż istnieje tylko jeden mężczyzna, Marcin. Ale na wszystko było za późno. Pamiętam też chwilę, gdy stojąc przed lustrem, błagałam siostrę Ulę, aby ta poszła do rodziców, aby powiedziała, że pomysł ze ślubem jest niewypałem. Zmuszona, poniżona i osaczona szukałam u niej ratunku. – Iwona! – Ulka po moich słowach pobladła. – Czy ty chcesz, aby rodzice dostali zawału? Chcesz dobić ojca? – Ściszyła głos. Podeszła do mnie pochyliła się do ucha i niemal sycząc, dodała. – Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć. – Ale tak naprawdę, to nikt mnie nie pytał o zdanie – usiłowałam się bronić. – Tatko szalał z radości na wieść o tym, że Radek się mną interesuje. Zapominałaś już? – Postanowiłam dać odpór słowom siostry. – Ale to ty miałaś ostatnie zdanie… – Tak ci się tylko wydaje – zdążyłam odburknąć. Tym czasem podeszła do okna, nie bacząc na moje słowa i, patrząc na tłum zbierających się ludzi pod domem, oznajmiła. – Patrz. Oni wszyscy zostali zaproszeni na ślub. Wiesz ile na to poszło kasy? Ula nie pytała, stwierdzała fakt. A ja w tym ułamku sekundy zrozumiałam, że nie ma odwrotu. Klamka zapadła. Nie zdążyłam nic odpowiedzieć, do pokoju wszedł brat, Wojtek,
brunet, niezbyt wysoki i wystrojony, jak na ślub przystało. – Gotowa? – spojrzał na mnie badawczo. Dostrzegł łzy, ale nie skomentował tego. – Wszyscy się denerwują. Została godzina do ceremonii. Matka każe wam schodzić. Jego głos był niemal taki sam jak mamy. Stanowczy i ostry. To właśnie Wojtek miał mnie prowadzić do Ołtarza. Tato po kolejnym incydencie z sercem nie czuł się na siłach. Ostatnimi czasy w ogóle unikał sytuacji, bądź to konfliktowych, bądź pełnych emocji. Wyciszył się. Zresztą, nie on był głową w naszym domu. Nią była mama. Ale kiedyś było inaczej. Tato nie należał do tego typu mężczyzn, którzy zbytnio troszczą się o dom, o atmosferę w nim panującą. Nie ukrywam też, lubił sobie sporo wypić, ale po pierwszym zawale serca zmienił nawyki. Schodziłam po schodach na sztywnych nogach. A co najgorsze, nie mogłam przestać płakać. Jakbym wyczuwała to, co ma się dopiero wydarzyć… Intuicja coś mi szeptała. A szepty te były niepokojące… – No, wreszcie. – Mama podeszła do mnie i obejrzała dokładnie. Tu i ówdzie coś pociągnęła, pogłaskała, wyprostowała i przybierając postawę dumnej mamy, zakomunikowała gościom. – Panna młoda gotowa do ślubu! Prawda, że ma piękną suknię? Nie czekała na odpowiedź, tylko wciąż zachwycając się, kontynuowała. – To prawdziwa koronka i malutkie perły. A nie jakieś tam szkiełka. Kochani, mogę powiedzieć, że to rodowa suknia. Moja mama dostała ją od swojej mamy. Ja od niej, a teraz przyszedł czas na Iwonkę. Prawda, że wygląda ślicznie? O dziwo, tym razem poczekała na reakcję gości. A ja stałam jak słup soli i walczyłam ze łzami. Na próżno. Ale goście bardziej koncentrowali się na sukni niż na mnie. Rozległy się oklaski. Połowy osób nie znałam. Kuzynostwo, od strony rodziców. Jacyś wujkowie, stryjkowie i ciocie, których twarze znałam zazwyczaj ze zdjęć. Ale byli pośród nich i tacy, których nawet w ten sposób niedane było mi poznać. Należeli do rodziny mojego przyszłego męża. Znałam jedynie Radka rodziców. Puszysta szatynka, ubrana w koronkową kremową sukienkę i łysiejący, dobrze zbudowany mężczyzna, w czarnym garniturze, byli moimi teściami. To do nich miałam mówić „mamo” i „tato”. Przypominali moich rodziców; równie surowi i bezwzględni. I to powinno mi było dać do myślenia. Niestety nie dało. Zapomniałam o powiedzeniu: „Jaki ojciec taki syn, jaka matka taka córka”. Ale o dziwo, ja w ogóle nie jestem podobna do moich rodziców. Przynajmniej z charakteru. Za to Radek do swoich i owszem, ale o tym miałam przekonać się wkrótce… Niewiele pamiętam z samej ceremonii, ani z tego, co było po niej. W mojej głowie do dziś rozbrzmiewają jedynie słowa księdza i przysięgi małżeńskiej. Przysięgi, którą ja dotrzymałam, ale nie Radek… Pamiętam też tą ciszę. Była na swój sposób zatrważająca. Nastała zaraz po słowach księdza Andrzeja, pytającego mnie: „Czy chcesz tego oto Radosława za męża…” I była tak przejmująca, że aż żenująca. Kątem oka spojrzałam na rodziców, na teściów… Ich twarze skamieniały ze strachu, bo ja wciąż milczałam. Nie mogłam wykrztusić z siebie słowa… Mijały kolejne minuty… W końcu z moich drżących ust wydobyło się razem z łkaniem słowo: „Tak”. A potem było przyjęcie weselne. Weselne dla innych, nie dla mnie. I szybko okazało się, że ten, co ślubował mi miłość i wierność, nie dotrzyma nic ze słów przysięgi. Mało tego, szybko poznałam jego prawdziwie oblicze; władcy i pana, niezdolnego do miłości, a zdolnego jedynie do tego, aby być tyranem. Nie zważał na to, co czuję, co pragnę. On po prostu brał to, co chciał. Nawet siłą. I tak pod koniec sierpnia urodził się nasz pierworodny syn, Patryk. Z czasem okazało
się, że jest chory. Jego układ kostny nie był należycie wykształcony. I wtedy spadła na mnie lawina przekleństw. Zagrzebywano mnie w poczuciu winy i to każdego dnia. A brylował w tym mój mąż. Pewnego dnia stwierdził, że to nie może być jego syn. Że się z kimś puściłam… I przeklął syna, mało tego, nazwał go bękartem. Właściwie mówił tak o nim niemal od pierwszych miesięcy ciąży. Nie chciał tego dziecka. Ale ja pokochałam synka, dosłownie od pierwszej sekundy, gdy go zobaczyłam. Kochałam go, gdy był w moim łonie. Jednak osaczona, znów pomiatana, popadłam w dziwny stan. Oscylowałam między depresją a przygnębieniem. Bywały dni, że leżałam całymi godzinami w łóżku, a funkcjonowałam jak lunatyczka. I wtedy zdarzył się cud. Pewnego dnia spotkałam Marcina… *** Padało, a niebo pochmurne i ciemne, nie wróżyło poprawy. Szybko wprowadziłam wózek z płaczącym synkiem do posesji. Stanęłam przy drzwiach. I gdy już miałam wyjąć z niego Patryka, doszedł mnie znajomy głos. Brzmiał niepewnie. – Cześć Iwonko… to twoje dziecko? Zamarłam w pół ruchu. Nie musiałam podnosić głowy, aby wiedzieć, do kogo należy. Przede mną, zupełnie niezmieniony, stał Marcin, ten sam, co lata temu. Uśmiechał się, ale ten uśmiech cechował smutek. Smutek, który emanował ze spojrzenia. Nie umiałam nic odpowiedzieć. Kiwnęłam tylko głową. Wtedy z domu wyszła siostra Ulka i brat Krzysiek, był najmłodszy z nas. Dość sucho i beznamiętnie przywitali się z Marcinem. Znali go. Przyjeżdżałam z nim jeszcze wtedy, gdy byliśmy parą. – Cześć. Kopę lat – brat podał mu dłoń. Uścisnęli sobie ręce. – Iwona, co się tak guzdrzesz? – zwrócił się do mnie. Krzysiek też był władczy. Całe moje rodzeństwo posiadało tę cechę. Tylko nie ja. Czasem miałam wrażenie, że nie jestem dzieckiem swoich rodziców. Tak bardzo różniłam się od nich, i od swojego rodzeństwa. Alinka mówiła mi, że to przez to, że przetoczono mi krew tego żołnierza. To owa transfuzja krwi, jej zdaniem, wpłynęła znacząco na mój charakter. Wiem, to był żart, ale czasem zastanawiałam się, czy aby na pewno. Ale wtedy nie takie myśli absorbowały mój umysł. Usiłowałam zrozumieć, co spowodowało, że po tylu latach Marcin mnie odwiedził. Ten wszedł niepewnie do domu, zaproszony przez Ulę. A ja nie mogłam powstrzymać się od łez. Uciekłam pod byle pretekstem do łazienki. Tam, tłumiąc jęk i szloch, usiłowałam się uspokoić. Długo mi to zajęło. W końcu z podpuchniętymi oczami weszłam do pokoju. Rozmowa się nie kleiła. Marcin wypił kawę, wymienił kilka zdań z ojcem, nawet mamą i widziałam, że i on zaczyna się męczyć tę atmosferą wymuszonej grzeczności. Po niespełna półgodzinie zaczął zbierać się do wyjścia. A ja miałam wrażenie, że mój świat ponownie runął w zgliszcza. A może zawsze tam tkwił? Tylko ja łudziłam się, że cokolwiek udało się mi zbudować? Domek z piasku. Pomyślałam, gdy już w drzwiach żegnałam odchodzącego Marcina. Na odchodne szepnął mi cicho tak, aby nikt nie usłyszał: – Dlaczego Iw? Dlaczego? Nie tylko, nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, ale i o co pyta. Usiłowałam nadal pojąć cel jego pojawienia się w moim domu. Dlatego w ogóle nie zdążyłam zareagować. A za moimi
plecami wyrosła, jak spod ziemi czujna, jak zawsze, mama. – Do widzenia, Marcin. Miło, że nas odwiedziłeś. – Jej jaszczurkowaty uśmiech nawet mnie przeraził. A co dopiero jego. Skinął głową, raz jeszcze pomachał ręką i rzucił pozornie wesoło: – Do zobaczenia. I dziękuję za gościnę. Napiszę list. Nie wiem, do kogo to powiedział. Ale z pewnością nie do mamy. Więc czekałam… A tymczasem moje małżeństwo stało się istnym piekłem na ziemi. Uciekłam po kolejnym pobiciu przez Radka, już z trójką dzieci. Na świat przyszły jeszcze moje córeczki. Zdrowie i śliczne i ze wszech miar mądre dziewczynki. Był grudzień, gdy pobita i zapłakana stanęłam, trzęsąc się z zimna i emocji w drzwiach domu rodzinnego. I wtedy usłyszałam od matki. – Masz wrócić do męża! Tam jest twoje i dzieci miejsce. Nie u nas. Ale na tę noc przygarnęła nas, choć tyle. Jedna spokojna noc. I sen. W końcu. Następnego dnia wróciłam do męża. Być może wystraszył się tego, że stać mnie jednak na odważną decyzję, na odejście od niego, i na jakiś czas zapanował pozorny spokój. Wyjechaliśmy na trzy lata w jego rodzinne strony… I wtedy rozpętało się prawdziwe piekło… *** Noc za oknem zarzuciła czarną pelerynę na pola, łąki i sady. Siedziałam w domu. Już dawno temu zrozumiałam, że tylko kwestią czasu jest moje odejście od Radka. Dziś znów siedział od rana i popijał wiejskim klubie. Tym razem z kolegami a nie jak zazwyczaj z ojcem. Teść też lubił sobie popić. Ale on dbał choć o finanse rodziny, a Radek dbał tylko oto by mieć, co do gardła wlać. Pamiętam też początki naszego związku. I nic nie zapowiadało tego koszmaru. Ujmujący, taktowny wręcz szarmancki aż do nocy poślubnej. Ale w sumie, czego mogłam oczekiwać? Tam gdzie nie ma miłości, gdzie nawet siła przyzwyczajenia nie jest klamrą łączącą ludzi, nie może być dobrze. Tak jak właśnie nie było w moim związku. Starałam się go pokochać. Wmawiałam sobie to niemal każdego dnia. Doszukiwałam się zalet, ale im bardziej się mu przyglądałam, tym bardziej upewniałam, że poddałam się fali nakazów, poleceń rodziców a nie, że to ja podjęłam decyzję. Osaczona, zniewolona jak nie przez rodzinę to męża tkwiłam w emocjonalnym mrozie uczuć. Wręcz już otchłani. I co najgorsze, zaczynałam się postrzegać, jako ofiarę, nieudolną do działań. Stałam się bezwolna, akceptując prawie wszystko, łącznie z biciem. Ale czy naprawdę? Czy też tylko czułam się zastraszona? Tego jeszcze nie wiedziałam. Ale dziś siedząc, w moje małej kuchni, gdzie rząd szafek w kolorze pomarańczowym wisiał tuż nad moją głową, zastanawiałam się na sobą. Nad ratunkiem dla siebie i dzieci, które bawiąc się pod stołem, śmiejąc się, rozrzucały swoje zabawki. Moje kończyny służyły im za drzewa lub coś podobnego, bo co rusz jakiś zagubiony w trasie samochodzik uderzał o moją nogę. Ale nie przeszkadzało mi to. Ja nie czułam przecież bólu, a one były szczęśliwe. W końcu się śmiały, swobodnie i bez przymusu, a nie jak bywało – pod dyktando tatusia, który jakże często nakazywał im dyscyplinę, ale również, co szalenie absurdalne, miały się śmiać z tego, co i jak mówi, oraz z zabaw, jakie im z rzadka organizował. Kochający tatuś, psia mać, pomyślałam o Radku ze złością. Mało powiedziane, już z nienawiścią. Ale gdzieś na dnie mojego umysłu niczym hydra wyłaził strach… Zbliżała się osiemnasta trzydzieści, było ciemno, chłodno a jego jeszcze nie było w domu. I w takim układzie mogłam wszystkiego się spodziewać… Zegar z kukułką wybił dwudziestą, kiedy w moim domu rozpętało się piekło…
– Jesteś podły! – mój głos drżący, z nutami żalu, przedzierał się przez salwę przekleństw Radka. Wystraszone dzieci schowały się pod ławą w pokoju. Miałam tego serdecznie dość. „Nie zniosę więcej kolejnej pijackiej awantury”, myślałam, usiłując się nie rozpłakać. Bo co by mi to dało? Nic. Co najwyżej znów doprowadziłoby go to do głupawego śmiechu. Zawsze tak było. Drwił i szydził ze mnie, gdy okazywałam słabość. Gdy płakałam. Dziś postanowiłam się postawić. I miałam po kilku minutach tego pożałować. Ale czy pożałowałam? Mimo wszystko nie. Tak, więc podniosłam głowę, spojrzałam hardo w jego przymglone, pozbawione blasku, szare oczy i warknęłam. – Więcej mnie nie uderzysz! – Jesteś tego pewna? – syczał. – Nie jestem workiem treningowym! Od tylu lat traktujesz mnie jak wywłokę… – Bo nią jesteś! Twój kochaś… Zapomniałaś o nim? Bo ja nie. Te twoje listy do niego, twoje łaknie, gdy się nie odzywał… – Skąd to wiesz? – doznałam szoku. Przecież nigdy mu nie wspominałam o Marcinie. – Skąd, skąd? A gówno cię to obchodzi, szmato! Wiem i tyle! Ale wiedziałem też jak to załatwić. Bo nie pozwolę, żadnej wywłoce rządzić w moim domu! Ani nie pozwolę sobie przyprawiać rogów! – wciąż się wydzierał, a ja patrzyłam na niego i nie mogłam wyjść ze zdziwienia. I choć zaczęło mi się przypominać, jak swojego czasu szeptał z moją mamą, czy siostrą, a nawet ojcem nigdy nie pomyślałam, że właśnie to może być tematem ich rozmów. I wątpiłam, aby ktokolwiek z nich pokusił się o powiedzenie mu o mnie i Marcinie. Ale prawda była taka, że on wiedział. Pozostało jedynie pytanie: Skąd i od kogo? Nabrałam powietrza wraz z odwagą i odparłam. – Ale to już historia… Nigdy cię nie zdradziłam. Nigdy. Rozumiesz?! – i ja podniosłam głos. A Radek wciąż z zaciśniętymi ustami i pięściami patrzył na mnie z rosnącym obrzydzeniem. Zresztą, ja na niego również. I kiedy miałam coś jeszcze dodać, zobaczyłam, jak zbliża się do mnie. I dokładnie w tym momencie zobaczyłam pięść. Wielką, siną kulę, przedzierającą się przez kolejne warstwy powietrza. – Szmato, nie pozwolę ci szargać mojego nazwiska! Nie zdążyłam zrobić uniku. Porażający ból przeniknął przez moją głowę. Upadłam. Ale Radek nie skończył. Kolejne ciosy zadawał nogą. Skuliłam się i to była ostatnia sytuacja, którą zarejestrował mój mózg. Potem zemdlałam. Nie wiem, ile czasu leżałam na podłodze w kuchni. Ale gdy z trudem otworzyłam oczy dojrzałam pochylone nad sobą, zapłakane córeczki i synka. I wtedy podjęłam decyzję… „Nigdy więcej” pomyślałam, zaciskając zęby. „Nigdy więcej bicia i przemocy” powtarzałam w kółko, podnosząc się z wielkim trudem. W głowie mi huczało. Z nosa ciekła krew a jedno oko zasłaniała opuchlizna. Latami byłam bita, seks był jednym wielkim gwałtem i co najgorsze, nie było widać tego końca. Bo nic nie miałam do powiedzenia, aż do owej ostatniej soboty marca. Wtedy postanowiłam uciec. I decyzję, raz podjętą, zrealizowałam. Odczekałam, aż zaśnie i wymknęłam się z domu… Znów stanęłam z jedną reklamówką w dłoni, i trójką dzieci w drzwiach rodzinnego domu. Nie miałam dokąd się udać. W końcu miałam tylko ich. Po wysłuchaniu mojej opowieści, choć sprawiali wrażenie, że mi nie wierzą, to jednak tym razem nie kazali mi wracać. Chyba bardziej niż słowa, przekonał ich mój wygląd. A ja i tak bym nie wróciła do Radka. Potrzebowałam miesięcy na to, aby wygoić wszystkie rany, nie tylko te na ciele. Te w mojej duszy goją się do dziś dnia.
Tylko rok byłam w rodzinnym domu. Na wiosnę udało mi się wynająć małe mieszkanie. I tak zamieszkałam niemal po sąsiedzku. W tym samym okresie trwała moja sprawa rozwodowa. To było również przerażające doświadczenie. Nie mogłam liczyć na pomoc, ani rodziców, ani rodzeństwa. Zajęci własnym życiem nie mieli dla mnie czasu, ale myślę, że tak naprawdę nie chcieli mi pomóc. Zresztą nie oczekiwałam tego. Ula mieszkała wraz mężem i synkiem u rodziców. I sama borykała się z problemami. Podobnie rodzice. Choroba ojca coraz to bardziej dawała się mu we znaki. Matka była już nie tylko żoną, ale każdego dnia stawała się dla niego pielęgniarką. Wiele musiała się w związku z tym nauczyć. Rozumiałam ich, ale przyznaję uczciwie, było mi przykro. I nie wiedziałam, że istnieje jeszcze jeden powód, jakby niechęci do mnie… Pozornie odizolowani mieli znaczący wpływ na moje życie. Ale ja, póki co, o niczym nie wiedziałam. Mama i Ulka były tamą dla pewnej wiedzy. Mało tego, ta wiedza była przeznaczona tylko dla mnie a ja wciąż tkwiłam w nieświadomości i to wcale niebłogiej… Tymczasem żyłam w miarę spokojnie, i nieświadoma niczego wychowywałam dzieci. Borykałam się samotnie z każdym problemem a do tego bardzo ciężko pracowałam, wciąż nie mając o niczym pojęcia. Tajemnica więziła prawdę, która mogła mnie wyzwolić od ciągłego żalu, wspominania i być może pozwoliłaby mi na unormowanie już wtedy wielu spraw uczuciowych. A tak… Tak zapętlam się we wspomnieniach i pretensji do Marcina, że o mnie zapominał. Że nie byłam, mimo jego deklaracji, tak ważna, jak mówił. A zegar tykał… Po roku otrzymałam rozwód. Odetchnęłam z ulgą. Spojrzałam na swoją przyszłość z większą nadzieją. Zaczęłam starać się o pracę za granicą. Czekał mnie kilkuletni kontrakt. Nawet moi bliscy, nawet rodzeństwo, zaczęło mnie wspierać. Co mnie szalenie dziwiło i cieszyło, ale dopatrywałam się w tym jakiegoś podstępu. Nie mogłam ich rozszyfrować. Nie rozumiałam, dlaczego tak nagle zmienili front. Mijały miesiące, potem lata na nauce, na kształceniu się, i w końcu dopięłam swego… Po pięciu latach otrzymałam wymarzoną pracę za granicą. Stałam się konsultantką do spraw sprzedaży nieruchomości. I nie mogłam nie skorzystać z szansy. Moje życie, i życie dzieci diametralnie się zmieniło. Ale ja wciąż tęskniłam za Marcinem. Nigdy o nim nie zapomniałam… Dziwna to miłość, której upływający czas nie jest w stanie przygasić, ani ludzie, ani praca, ani tym bardziej inni mężczyźni. Nie umiałam pokochać. Moje serce wciąż tęskniło tylko za tym jedynym. Za Marcinem. Niestety, zniknął na kolejnych kilka lat… I słuch o nim przepadł, jak sądziłam… A ja przez ten czas sprawiałam wrażenie, że pogodziłam się z losem. A może tak było naprawdę? Mijały kolejne miesiące, aż nadszedł dzień, w którym otrzymałam wiadomość o chorobie mamy. Początkowo miałam opory. Nie chciałam wracać. Ale coś mi szeptało: „Wracaj”. I tak też się stało. Dla mamy również to uczyniłam, bo naprawdę martwiłam się o nią. I o ojca, z nim również nie było najlepiej. Szykowałam się do podróży, będąc dość mocno zdenerwowaną. Nie wiedziałam, co czeka mnie w kraju, co czeka w domu… Przez całą drogę do Polski nad tym się zastanawiałam. I nie wiedziałam, żyłam w niepewności. I choć jedne sprawy były za mną, i były uregulowane, jak kontrakt o pracę, który właśnie dobiegł końca, czy sprzedaż wszystkiego, czego się dorobiłam, to inne nie. One czekały na odpowiedzi. A co do spraw majątkowych, musiałam tak zrobić. Wracałam do Polski na stałe, jak wówczas sądziłam, więc sprzedaż była tylko formalnością. Ponadto wiozłam ze sobą bagaż
pozytywnych wspomnień, i nie tylko, również dość znaczące zaplecze finansowe. Ale jednak wiedziałam w głębi duszy, że wiozę też inny bagaż, i że jest on mniej pozytywny. Wracała do mnie przeszłość. I to mnie przerażało najbardziej. Konfrontacja z nią była odstręczająca… Znów ten sam dom; szary, na kamiennej podmurówce, z czarnym jak sadza dachem i dwa usychające obok niego dęby. Wracałam w te same miejsca. Bałam się zetknięcia z minionym czasem. Czy miałam rację? Przywitano mnie tak, jak się tego spodziewałam. Sucho, rzeczowo i od razu zasypano mnie listą pilnych spraw, które miałam natychmiast załatwić. Zwłaszcza dla Uli i jej męża, Przemka. To im brakowało pieniędzy na remont dachu. Wojtek i Krzysiek potrzebowali również wsparcia finansowego, ponieważ ich firmy, a konkretnie warsztaty samochodowe, wymagały inwestycji. Jedynie Grażynka niczego ode mnie nie chciała. Ona była z dala od rodziców i od wszelkich problemów. Mieszkała już we Włoszech. I rzadko przyjeżdżała w rodzinne strony. Z czasem Krzysiek i Wojtek również podążyli jej śladami, ale póki co pomogłam im w sprawach, które zazwyczaj są solą w oku, czyli finanse. Lecz nie przykładałam do nich wagi. Miałam wystarczająco, aby i im pomóc. Owszem, przyznaję uczciwie, po kilku latach spłacili względem mnie długi, ale zapomnieli o innym równie ważnym. Zwykłym, choć serdecznym słowie: „dziękuję”. Ale póki co stałam przed domem. Rodzice i siostra z mężem witali mnie z uśmiechem. Widziałam, że męczy ich ta serdeczność. Wymuszali to z siebie. Może nie Przemek, on nie zdołał się uwikłać w dominującą w moim domu oschłość. Po kilku minutach znalazłam się z dziećmi w kuchni. Nic się nie zmieniła, podobnie jak rodzice. Może jedynie tato się zmienił. Przygasł. Nawet się nie uśmiechał. Jakby zamarł w oczekiwaniu na nieuchronne. Na swoją śmierć, która nadeszła kilka miesięcy później…. A ja już wtedy widziałam, jak gaśnie w oczach każdego dnia… Ale póki co usiadł przy stole, sięgnął po kubek z herbatą i nieco chrapliwym głosem spytał. – I co córko… Zostajesz tym razem na dłużej? – Tak, tato – usiadłam obok. – A kiedy planujesz kupić sobie mieszkanie? Mamy słowa, jak zwykle szybko sprowadziły mnie do rzeczywistości. A już byłam gotowa się rozczulić. Ojca widok tak na mnie podziałał. – Myślę, że do miesiąca czasu, mamo – odparłam spoglądając na kobietę bardziej zajętą tym, co właśnie gotuje się w brązowym garnku, niż swoimi wnukami, które obległy ją, tuląc się i ciesząc jej widokiem. Nawet nie zwróciła na nich większej uwagi. Jedynie szybkim ruchem ręki wykonała coś w rodzaju poklepania po plecach i rzuciła sucho. – Siadajcie przy stole. Nie kręćcie się tu, bo zupa wrze. A gdzie chcesz kupić sobie mieszkanie? – dość szybko wróciła do zasadniczego tematu. A tymczasem moje dzieci usiadły grzecznie obok mnie. Kasia i Patrycja wyglądały na zmęczone. Patryk z zainteresowaniem oglądał katalogi, które pokazywał mu Przemek. Samochody wyścigowe, to do dziś pasja mojego syna. – Myślę, mamo, że rozejrzę się za kupnem mieszkania we Wrocławiu – mówiąc to, wstałam. Podeszłam do małej szafki i sięgnęłam po kubek. Siadając, nalałam sobie herbaty. – A pracę jakąś będziesz mieć? – tym razem Ula wykazała się zainteresowaniem moją przyszłością. Miałam serdecznie dość przepytywania, więc tylko burknęłam znad kubka. – To się okaże. Na razie zamierzam wam pomóc – wiedziałam, że mówiąc to, zakończę odpytywanie zmierzające tylko do jednego skrywanego pytania: „Jak długo będę siedzieć im na karku wraz dziećmi?”
I takie właśnie było moje przywitanie. Pożegnanie nie wyglądało inaczej… Niestety. Od tego dnia minęło pół roku. Gdy życie nie rozpieszcza. Lato 2008 roku – Mamo, zobacz, jaki fajny portal – zawołała Kasia. – Tu możesz odszukać swoich znajomych. Ja znalazłam całą moją klasę – powiedziała dumnie. Zerknęłam przez ramię córeczki. Zainteresowałam się tym, co mi powiedziała i pokazała. Dostrzegłam w tym szansę i dla siebie. Miałam cichą nadzieję na to, że może i ja odszukam nie tylko swoich znajomych, na przykład Alinkę, z którą kontakt urwał się lata temu, ale przede wszystkim miałam nadzieję na odszukanie Marcina. Poinstruowana przez córkę, gdzie i jak się zalogować na Naszej Klasie, rozpoczęłam dość żmudne poszukiwania. Aż w końcu udało się. Nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu. Moim oczom ukazała się fotografia Marcina. Przedstawiła go na tle gór i błękitu nieba. Wysoki, dobrze zbudowany. Znacznie mężniejszy i znacznie starszy… Moja jedyna i prawdziwa miłość… Popłakałam się. Wpatrywałam się w jego uśmiechniętą twarz i miałam ochotę ucałować monitor. Moje dzieci z uwagą i lekko rozbawione zaczęły mi się przyglądać. I wtedy właśnie postanowiłam opowiedzieć im conieco mojej historii miłości. Miłości niespełnionej. Trudnej i pełnej westchnień. Słuchały z uwagą, a nawet w oczach córeczek, wówczas kilkunastoletnich, dostrzegłam wzruszenie. A syn, Patryk, siedział niedaleko nas i również słuchał. Na jego twarzy dostrzegłam podziw. I on zrozumiał, jak wyjątkowe było we mnie to uczucie. Uczucie, którego nie stłumił czas. Gdy skończyłam, dzieci objęły mnie i wtulając się we mnie, szepnęły. – To piękna miłość, mamusiu. Walcz o nią. I taki miałam zamiar. W końcu chciałam poznać prawdę. Dlaczego, choć obiecał, nie napisał do mnie ani jednego listu? *** Był słoneczny dzień. Sobota. Miałam wolne od pracy. Od powrotu do kraju minęło kilkanaście miesięcy. Przez ten czas musiałam odbudować swoje życie od podstaw. Nowe mieszkanie, nowa szkoła dla dzieci i praca. Wszystko było nowe. Tylko ja w środku wciąż ta sama. Czułam się stara. Taka sama, bezwolna i pokonana. Matka i tato mieli swoje lata, ale mimo początkowych kłopotów ze zdrowiem, trwali w tym swoim uporze bycia okrutnymi. Aż do dnia, w którym pewnego wieczoru tato nie wyszedł na ganek. Usiadł z tym swoim zatrzymanym w czasie uśmiechem na wiecznie niedogolonej twarzy, wraz z wiernym i zawsze mu towarzyszącym Burkiem, i wszystkim nam wydawało się, że zasnął. Ale to nie był sen. Niestety. Ta śmierć wstrząsnęła nami. Choć w sumie mogliśmy się tego spodziewać. W końcu przeszedł dwa zawały serca. Trzeciego nie mógł po prostu już przeżyć. Pogrążyliśmy się w rozpaczy i żałobie. A z mamą zaczęło się dziać coś dziwnego. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej milcząca, lecz gdy się już odezwała sprawiała wrażenie, jakby to nas wszystkich winiła za to, co się stało. Często myślałam, że po prostu powoli i dość
dyskretnie wraca dawna Irena; zgorzkniała i pełna pretensji… A do tego na swój sposób okrutna. Ale wtedy nawet nie wiedziałam, jak bardzo potrafi nią być. I nie tylko ona. Zmowa milczenia trwała. Prawda nadal była ukrywana przede mną. Ale jak to w życiu bywa, w końcu musiała wyjść na jaw. Stało się to w pewną sobotę, zalogowałam się na portal Naszej Klasy i nie byłam w stanie uwierzyć… Sama wcześniej nie miałam odwagi wysłać zaproszenia do Marcina. On jednak zdobył się na to. I nie tylko… Siedząc przed monitorem płakałam i zwijałam się z bólu, czytając list od niego, który otworzył mi oczy: „Kochana Iwonko. Szukałem cię kilka lat. Nie odpowiadałaś na listy. Nie odezwałaś się, gdy dzwoniłem. Zawsze twoi bliscy mówili mi, że jesteś nieobecna. W końcu się poddałem. Przez te wszystkie lata wysłałem do ciebie dziesiątki, jeśli nie setki listów. Dlaczego milczałaś? Przecież wystarczyłby jeden, w którym byś napisała, dlaczego nie chciałaś się do mnie odezwać, wtedy w pociągu. Dlaczego ani razu nie odpisałaś, gdy byłem w wojsku? I dlaczego, gdy spotkaliśmy się po latach, gdy miałaś już synka, nie odezwałaś się. Czy to, co nas łączyło naprawdę nic dla ciebie nie znaczyło? Twój, od lat, Marcin.” Omal nie spadłam z krzesełka. Z moich ust wydobył się jęk, aby po chwili przerodzić się w krzyk. – Jakie listy?! – Mamo! – Kasia wpadła do pokoju, zaniepokojona krzykiem.– Co się stało? Nie czekając na moją odpowiedź, której zresztą nie byłam w stanie udzielić, tak płakałam, sama zaczęła czytać. I oniemiała. – Kto wam to zrobił? – głos córki był przygnębiony, a ja zwinięta w kłębuszek, trzymając się za brzuch, miałam wrażenie, że wciąga mnie otchłań pełna bólu i cierpienia. Miałam wrażenie, iż wiem, kto zgotował nam ten los. Ale zanim podjęłam decyzję o konfrontacji z bliskimi, musiałam się uspokoić i mu odpisać. Nie przyszło to łatwo. Pomogła mi Kasia. Nie byłam w stanie dostrzec klawiatury. Obraz rozmazywał się. Nie tylko łzy, ale również drżące ręce nie pozwalały na pisanie. W końcu wymieniliśmy się numerami telefonów… I usłyszałam jego głos, po raz pierwszy od ponad piętnastu lat. To było niewiarygodne. I przepełniło mnie w takim samym stopniu radością, co bólem. Słyszałam głos mężczyzny, którego kochałam łącznie od ponad dwudziestu lat. A on mnie? Tego nie wiedziałam… I wciąż wyjaśnienia oczekiwało pytanie: Kto nam to zrobił? Kto nas rozdzielił i złamał życie? Godzinami usiłowałam zrozumieć. Nie spałam po nocach, rozmyślając nad tym, co mi napisał i powiedział przez telefon. Kochałam go i wierzyłam, a mimo to wydawało mi się, że nie może to być prawdą. To było nazbyt niewiarygodne i bolesne. Pamiętam nie tylko łzy, ale i ból, który mi wówczas towarzyszył. I pamiętam słowa Kasi. – Mamusiu, wiem i rozumiem, że to, czego się dowiedziałaś wydaje ci się nieprawdopodobne. Tak mi przykro – szepnęła moja córka gładząc mnie po głowie, która od tylu dni mnie bolała. Leżałam w łóżku i nie byłam w stanie się ruszyć. Ale tego wieczoru, gdy za oknem czerwcowy księżyc leniwie przetaczał się po nieboskłonie wpatrywałam się w oczy Kasi, widząc w nich nie tylko troskę, ale i współczucie
połączone z miłością. Zrozumiałam, że i one, moje dzieci, przeżywają tę całą sytuację na swój sposób. Pojęłam, że najbardziej martwi ich mój depresyjny stan. Dlatego, gdy Kasia siedziała tuż obok i gładziła moją głowę, usiłowałam się do niej uśmiechnąć, a ona całkiem poważnie po chwili powiedziała: – Domyślam się, jak bardzo ci jest przykro z tego powodu. Ani ja, ani Patrycja z Patrykiem nie podejrzewalibyśmy babci i cioci Uli, a już w ogóle dziadka i wujka, o tak misternie uknutą intrygę, ale niestety, mamusiu, wszystko na to wskazuje. To ktoś z nich położył kres waszej miłości. Ktoś nieźle wam zaszkodził, namieszał w życiu. Ale dlaczego? I nam to pytanie nie daje spokoju. Wiem, mamo, wiem, że gdyby twoje życie potoczyło się inaczej… – westchnęła, ale jakoś tak smutno. Spojrzałam na nią z obawą. Jej oczy emanowały ewidentnie skrywanym lękiem. Takie odniosłam wrażenie. Aż usiadłam wygodniej i patrzyłam na moją córeczkę z obawą. Nie wiedziałam, co też za chwilę usłyszę. A ona, biorąc głębszy oddech, wypowiedziała słowa, które mnie początkowo zabolały, lecz potem pojęłam zawiłość wypowiedzi. I jej lęki. – Nas by nie było… – Zabrzmiało w pokoju. – Ale zresztą, kto to wie… – uśmiechnęła się tajemniczo. Po chwili położyła się obok mnie, przytuliła i biorąc mnie za rękę, dodała. – Na pewno miałabyś dzieci. Na pewno tak samo byś je kochała, ale z pewnością byłabyś szczęśliwsza niż dziś, gdybyś mogła być z Marcinem. Jestem młoda, mam zaledwie czternaście lat, ale odnoszę wrażenie, że poprzez to, co musiałam przejść wraz z tobą, wraz z rodzeństwem, stałam się bardziej dojrzała. Mamo, ani ciebie, ani nas życie nie rozpieszczało, lecz to ty byłaś nam opoką. Ty wyrwałaś z piekła, jakim było życie z ojcem. Ale paradoks, gdyby twoi rodzice cię do tego piekła nie wepchnęli, dziś nie leżałybyśmy obok siebie, nie trzymały za ręce i razem nie płakały. Ale nie wiem, czemu mam wrażenie, że bylibyśmy razem… mimo wszystko – dodała spoglądając na mnie ufnie i z wiarą, że tak właśnie by było. – Z tym tylko, że w tej chwili, w innym otoczeniu, domu – szeptała dalej. – To Marcin byłby naszym tatą. Takim kochanym, fajnym, a ty byłabyś najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale stało się tak, jak się stało, mamusiu. Lecz wiedz, że kochamy cię i wspieramy. Ale nie tylko – głos mojej córki zadrżał. – Pomożemy ci, jak tylko się da, odkryć prawdę, kto i dlaczego wepchnął cię w ręce kata, jakim był ojciec. Na kilka sekund zapadła cisza. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Moja córka miała rację w każdym słowie. Nie byłoby ich na świecie, to pewne, więc zrozumiałam, co tak naprawdę usiłowało mi powiedzieć moje dziecko. Drugie dno słów, pomyślałam, mocniej przytulając Kasię do siebie. Teraz to ja ucałowałam i pogłaskałam ją po głowie. I tak wtulone w siebie, leżąc w ciemności pokoju, usiłowałyśmy zaakceptować i tę prawdę. Że gdyby nie moje małżeństwo z Radkiem, nie miałabym ich, moich dzieci. I w końcu przestałam żałować tego, co się stało. W końcu przestałam odnosić się do mojej przeszłości, do mojego skądinąd nieudanego małżeństwa z odrazą. A zaczęłam akceptować fakt, że tak właśnie musiało się stać. I od tego dnia nie żałowałam już ani jednej minuty, jaką przeżyłam z Radkiem. Bo dzięki temu mam tak wspaniałe dzieci. I gdyby nie one, i ja nie przetrwałabym tego koszmaru. A dziś moja Kasia, moje dziecko również usiłuje mi pomóc. Byłam jej, i moim dzieciom, wdzięczna. I do dzisiejszego dnia jestem… Ale i tak musiałam poznać całą prawdę. Poznać winnych… Tego wieczoru już więcej nie poruszałyśmy tego tematu, ale ja z całych sił starałam się wyjść nie tylko ze swojej skorupki bólu, ale przede wszystkim w dwójnasób okazać miłość moim dzieciom. Zawsze mówiłam, jak ważni są dla mnie, ale od tego wieczoru powtarzałam to