uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Marta Tomaszewska - Tapatiki (3-4)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Marta Tomaszewska - Tapatiki (3-4).pdf

uzavrano EBooki M Marta Tomaszewska
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

Marta Tomaszewska Tapatiki kontra Mandiable

Rozdział I WYPRAWA DO RUIN ZAMKU. GDZIE JEST GURUL? Pewnego sierpniowego popołudnia Tapati siedziała w oknie Domu Tapatików na Jodłowej Polanie i wyobrażała sobie, że jest lato. Trzeba było doprawdy mieć jej fantazję, żeby w to uwierzyć. Pomiędzy kołyszącymi się niemrawo w błękicie nieba opasłymi, napęczniałymi chmurami uganiał się silny, zimny wiatr, ujadając niby owczarek pośród stada osłabłych z przejedzenia owiec, które trzeba spędzić z pastwiska; a chmury jakby ze złości, że przerywa im sjestę, pęczniały jeszcze bardziej i zamieniając się w deszcz, wymykały się prześladowcy. Wiatr naturalnie spadał z deszczem na ziemię i rozwścieczony, kręcił wierzchołkami jodeł z taką siłą, że w ogromnym szumie zataczały się jak pijane. I tak było codziennie. Wiosna, która wybuchła nad Jodłową Polaną niby bomba z zielenią, kwiatami, ptakami, ciepłymi wiaterkami i wiosenną radością, najwidoczniej spieszyła się, jakby pragnęła przeskoczyć lato i upodobnić się do jesieni, czym najbardziej martwił się Dziadek. Te osobliwe zaburzenia pogody niepokojąco potwierdzały przypuszczenia posterunku Straży Granicznej Galaktyki na Szmaragdowej Gwieździe, że Mandiable-Pożeracze Kwitnących Planet, z którymi mieszkańcy Tapatii stoczyli szereg wojen zakończonych po latach walk ostatecznym zwycięstwem, zamierzają tym razem zaatakować Ziemię. Co więcej, Klif milczał. Od czasu ostatniego meldunku, w którym przekazywał, że atakują go Fabokle, meldunku urwanego w pół słowa - jak gdyby Klif musiał ratować się ucieczką - żaden sygnał nie przychodził z Księżyca. Dyżury w Obserwatorium przynosiły więc ciągle to samo, czyli nic. A statek Apollo, bez którego stereolot Tapatików (statek, jak wiadomo, przebywający odległości nie większe niż sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów) nie mógł polecieć, miał wystartować dopiero w październiku! Nic więc dziwnego, że Dziadek chodził chmurny i zły, w nastroju bynajmniej nie wskazanym przy paskudnej pogodzie, co wszystkim psuło i tak już nie najlepsze humory. Każdy ratował się jak mógł przed tymi humorami i przed tą pogodą. Tapatik ze Zgryzikiem budowali model stereolotu (by pozostał na pamiątkę, kiedy przybysze z Tapatii odlecą na swą rodzinną planetę). Bimbel szlifował do swojej ukochanej lunety nowe szkła, które miały mu zastąpić dawne, bohatersko strzaskane w czasie ataku gliptodonta na Wielkiej Mesie w pobliżu Diabelskiej Góry. Dziadek bez końca czyścił fajki lub siedział w Obserwatorium, zajęty jakimiś

tajemniczymi, bliżej nieokreślonymi obserwacjami. Babcia często przebywała u Mamy Piastka, od której uczyła się prząść na kołowrotku. Robot kuchenny XL, którego Mali Mieszkańcy Pogórza przestali się wreszcie bać, w wolnych chwilach schodził do wsi i pozwalał się podziwiać (wysławiając przy okazji pod niebiosa zalety swej pani, czyli Babci, jedynej osoby na Tapatii, która jeszcze czasem sama, osobiście gotowała). Tapati wreszcie... Tapati słuchała baśni opowiadanych przez Piastka, a czasem przez samą Kociubę, marzyła o spotkaniu z Kotem Niepowszednim z Lipowej Doliny i często - jak właśnie tego sierpniowego popołudnia - siadywała w oknie domu Tapatików i wyobrażała sobie, że jest lato. Dzisiaj jednak próżno wysilała wyobraźnię: słońce i różowe obłoczki przegrywały z wiatrem, deszczem i chmurami. Wiało silniej niż zwykle, chmury przypominały gąbki nasiąknięte czarnym atramentem, a w Wysokich Górach padał śnieg. Tapati nie wierzyła własnym oczom, kiedy ten śnieg zobaczyła;. Przetarła je szybko i pomyślała: Ja przecież nie chciałam wyobrazić sobie śniegu, skoro więc widzę śnieg, to znaczy, że śnieg pada naprawdę. Ale to jest całkiem niemożliwe. Zeskoczyła z okna i pobiegła do garażu, pewna, że znajdzie tam Bimbla. Bimbel, który lubił pracować nad swoją lunetą w pobliżu Tapatika i Zgryzika, budujących (jak już wiemy) model stereolotu, był tam istotnie. - Czy przez tę twoją lunetę już coś widać? - spytała trochę wyniośle, bo jedynak Cioci Babili, mimo swego wyczynu w czasie Akcji Ratowniczej na Wielkiej Mesie, ciągle wydawał się jej raczej antypatyczny. - To zależy, kto spojrzy - odburknął Bimbel, doskonale zdając sobie sprawę z antypatii kuzynki. - Mnie tam wszystko jedno kto, byle ktoś spojrzał na Wysokie Góry i powiedział, co tam widzi. Bimbel wahał się przez chwilę, jego nieposkromiona ciekawość jednak silniejsza była od chęci podroczenia się z Tapati. Wstał, wyszedł przed garaż i wycelował lunetę w stronę Wysokich Gór. - Co widzisz? - spytała niecierpliwie Tapati. - Widzę, że pada śnieg - odparł Bimbel, rozczarowany. I chciał jeszcze dodać, że śnieg zasypie wejście do podziemi w ruinach zamku, co oznaczałoby odcięcie drogi przebywającemu w nich Gurulowi. Chciał, ale... nie powiedział. Zbyt dobrze pamiętał reakcję Tapati na swój komentarz, który wygłosił, gdy wypatrzył w tychże ruinach ognisko. O mało nie zemdlała, a

przecież on, Bimbel, tylko zażartował sobie, że ktoś piecze na rożnie jej Gurula!... - Więc jednak naprawdę pada śnieg - zdumiała się Tapati. - W drugiej połowie sierpnia. I nagle jej serce zabiło: druga połowa sierpnia? To znaczy, że już mija termin wyznaczony przez Gurula! Można by więc zorganizować następną wyprawę! Pierwsza wyprawa do ruin zamku na zboczu Wysokich Gór, gdzie jak wszyscy przypuszczali (choć nikt nie miał całkowitej pewności), przebywał Gurul ze swym niepodobnym do innych robotem Tymoteuszem Drugim, odbyła się w trzy dni po triumfalnym powrocie stereolotu (pilotowanego całkiem przypadkowo przez Tapatika) z Akcji Ratowniczej na Wielkiej Mesie. Teraz tak to się nazywało: Triumfalny Powrót z Akcji Ratowniczej. Jak gdyby wszyscy zapomnieli, że stereolot, w którym Tapatik objaśniał Zgryzikowi sposób uruchamiania statku przy (jak sądził) wyłączonych silnikach i na ziemi, wystartował z Jodłowej Polany na skutek złośliwego kawału pragnącego pomścić zniewagę Bimbla. A doleciał do Wielkiej Mesy tylko dlatego, że Tapatik, po raz pierwszy w życiu siedzący za sterami, nie posłuchał Dziadka i zrobił sobie samowolną wycieczkę. Przez całe trzy dni świętowano na Jodłowej Polanie ten powrót oraz - co nie mniej ważne - koniec przykrej niezgody między rodziną Tapatików a Małymi Mieszkańcami Pogórza. Trzeciego dnia Tapati, która niepokoiła się bardzo o Gurula, od miesięcy (ściśle: od chwili wylądowania stereolotu Tapatików na Ziemi) przebywającego samotnie w Wysokich Górach, powiedziała do Piastka: - Słuchaj, Piastek! Jeżeli nie dotrzymasz obietnicy i nie pójdziesz ze mną do ruin zamku, to ja ciebie więcej nie chcę znać. Brzmiało to bardzo groźnie i zdecydowanie, toteż Piastek, z którego serca Tapati wyparła nawet telewizję, przestraszył się nie na żarty i już nie próbował dyskutować (podając ważne powody usprawiedliwiające odkładanie istotnie planowanej od dawna wyprawy). - Kiedy chcesz pójść? - zapytał tylko (ruch jego ręki odgarniającej z czoła płowe włosy zdradzał rozterkę). - Jutro - odparła nieustępliwie Tapati. Ani ona, ani Piastek nie mieli pojęcia, że Dziadek zupełnie przypadkowo - akurat koło nich przechodził szukając Chochli, która po ucieczce z pierwszego przyjęcia po powrocie (a siedziała, pamiętacie, na honorowym miejscu, bo i ona, najtchórzliwsze stworzenie na Pogórzu, należała do bohaterów Akcji Ratowniczej), jeszcze nie wróciła i nie pokazała się więcej na Jodłowej Polanie -był świadkiem całej sceny. Co wybawiło nieszczęsnego wielbiciela Tapati ze straszliwego kłopotu.

- Cóż to, kruszynko, spiskujecie za moimi plecami? Wybierasz się na tę wyprawę beze mnie?! Czyżbyś zapomniała, że zgodziłem się pójść na czele i nawet zarządziłem zaprawę przed wyprawą? Nie pamiętasz? Tapati odwróciła się, zaskoczona. Głos Dziadka huczał, ale jego oczy pod krzaczastymi brwiami świeciły właściwym im figlarnym blaskiem. - Ależ, Dziadku! - powiedziała z wyrzutem. - Wiesz dobrze, że ja najbardziej lubię, jak robimy coś wszyscy razem. Tylko myślałam ... - Od myślenia to ja jestem, kruszynko! - zagrzmiał Dziadek poprawiając na szyi swą okropną czerwoną chustkę w żółte grochy. - Chcesz iść jutro? Świetnie, idziemy jutro. Dość już tego świętowania, jeszcze trochę, a XL przepali się od pichcenia, czego należy zaoszczędzić Babci! A poza tym trzeba wytrząsnąć z siebie to jedzenie, bo tylko patrzeć, jak brzuchy nam wyrosną i stereolot nas nie uniesie! Piastek odetchnął; on, co prawda, wolałby jak najczęściej być sam na sam z Tapati. Ale tak poważne przedsięwzięcie jak wyprawa do ruin zamku na zboczu Wysokich Gór, gdzie nigdy nie był, choć urodził się i mieszkał w pobliżu tych stromych, urwistych zboczy i groźnych szczytów, budziła w nim lęk. Och, poszedłby z Tapati, sam przecież zaproponował jej, że wybiorą się na poszukiwanie... Było to wówczas, gdy Tapati z takim smutkiem patrzyła na Gurula, który nie pożegnawszy się z nikim (nawet z nią!) poszedł sobie gdzieś, nie bardzo wiadomo dokąd, ale w każdym razie daleko od stereolotu i Jodłowej Polany, a jego długa, żółta sylwetka nikła w fioletowych cieniach Wysokich Gór... Ale teraz był bardzo rad, że Dziadek tak zdecydowanie przejął inicjatywę... - Jeżeli szukasz Chochli - powiedział z wdzięcznością - to siedzi w swoim Domku w Korzeniach Starego Buka. - Nie szukam żadnej Chochli! - huknął Dziadek, a jego dolna warga zadrżała z irytacji. Naturalnie szukał Chochli, o czym każdy wiedział. Było już bowiem sprawą powszechnie znaną, że Chochla, jako jedyne stworzenie w całym wszechświecie, podziwiała jego okropną czerwoną chustkę w żółte grochy, a Dziadek bardzo lubił być podziwiany, wszystko jedno z jakiego powodu, byle często... - Oj, Dziadku - roześmiała się Tapati - kiedy ty będziesz dorosły! - Nigdy! - odparł z mocą Dziadek wymachując wygasłą fajką. -Wolę się najpierw zestarzeć. A w ogóle to zabieramy się do pakowania plecaków, skoro mamy jutro wyruszyć. Gdzie Babcia? Gdzie Tapatik? Zwołaj wszystkich. Natychmiast do roboty. No i zapędził wszystkich do roboty... I czyż trzeba dodawać, że jego plecak pakowała Babcia? Dziadek w ostatniej chwili (czytaj: w momencie, gdy przystępowali do pakowania)

przypomniał sobie. że zostawił w Obserwatorium Ważne Obliczenia i musi je właśnie teraz dokończyć, bo jeżeli natychmiast tego nie zrobi - to zapomni, czy powinien dodać, czy odjąć pięć od podstawowej liczby i całą pracę diabli wezmą... - A ty byś przecież tego nie chciała, Dusieczko? - wołał patrząc natchnionym (i trochę niespokojnym) wzrokiem na Babcię. - Ależ skąd. Tiku - zaprzeczyła Babcia i położyła jego pusty plecak obok swego... Wyruszyli wczesnym rankiem. Pogoda jeszcze wtedy wyjątkowo nie kaprysiła. Wiosna była po prostu wiosną, nie przybierała się w cudze piórka, wdzięczyła się do słońca wszystkimi swymi barwami a ono, zachwycone, wdzięczyło się do niej. Wszyscy więc byli w znakomitych humorach. Zwłaszcza Dziadek, który miał okazję do założenia swego historycznego stroju „wysokogórskiego", pochodzącego z okresu słynnych i brzemiennych w skutki wypadów na tajemniczą Górę Arunczumalaj. - Ja ci mówię, Tapati - szepnął Tapatik, odciągając swą siostrę-bliźniaczkę na bok - Dziadek tylko dlatego nie zgodził się, żebyśmy polecieli na aerotraxach, że chciał znowu ubrać się w te ciuchy. Ta cała gadanina o konieczności rozprostowania zardzewiałych mięśni to tylko mowa-trawa. Szepnął i szybko uciekł. Wiedział, że Tapati nie znosi, kiedy w ten sposób dogaduje Dziadkowi. Ale nie mógł się oprzeć pokusie, tym bardziej że marzył o tym, by się posłużyć dwoma ziemskimi wyrażeniami, które przyswoił sobie oglądając wraz z Piastkiem telewizję Ludzi... Tapati zresztą nie była w stanie gniewać się na niego. Tak bardzo cieszyła się, że wreszcie idą na tę wyprawę, że niedługo zobaczy Gurula! - Że też ty, kruszynko, masz takie nabożeństwo do tego jaśnie-pana - pokpiwał Dziadek, widząc jej podniecenie. - No dobrze, już dobrze, kruszynko, nie chmurz się. Wybaczę mu to jego jaśnie-państwo, jeżeli zrobi coś pożytecznego, to znaczy stwierdzi, czy nasz ród wywodzi się z Ziemi, czy nie. Bądź co bądź taki był naukowy cel naszej ekspedycji. Ale mamy ważniejsze sprawy na głowie, więc gdyby on zrobił chociaż to... Trzeba tu powiedzieć, że Dziadek, bardziej niż się do tego przyznawał, ciekaw był, czy Ziemia jest rzeczywiście (jak to sam ogłosił na Tapatii) kolebką rodu Tapatików. I ta ciekawość sprawiła, że prowadził wycieczkę w morderczym tempie, więc kiedy po dwóch godzinach marszu dotarli do podnóża Wysokich Gór, zdobycie najłagodniejszego nawet zbocza wydawało się absolutnym niepodobieństwem. A zamierzali wejść na jedno z bardziej stromych. Zanosiło się na to, że będą musieli rozbić obóz i przez kilka dni odpoczywać.

Dziadek po prostu szalał - z bezsilnej złości. Padł w miękką, pachnącą trawę jak inni i jak inni, ręką i nogą nie był w stanie poruszyć. Mimo to raz po raz czynił desperackie próby zmobilizowania swoich, a zwłaszcza cudzych sił, wyczerpanych, doskonale to wiedział, z jego winy... - Mięczaki! Francuskie pieski! - wołał, a raczej dyszał, bezskutecznie próbując podnieść się z miejsca. - Czego się śmiejecie? -sapał, choć nikt nie miał siły nawet się uśmiechnąć. - Czy to znowu taka dziwota, że ja, stary, mam pewne trudności, które zresztą zaraz przezwyciężę?... Uniósł się na kolana, po czym rymnął jak długi z powrotem na ziemię i leżał już bez słowa z miną tak okropnie nieszczęśliwą, że Babcia ulitowała się wreszcie nad nim. I nad wszystkimi. - Zdaje się, że przez pomyłkę wzięłam jednak aerotraxy, chociaż sobie tego nie życzyłeś. Tiku. Zapakowałam je, zanim powiedziałeś, żeby nie brać! Zamierzałam je wyjąć z plecaków, chyba jednak w tym całym zamieszaniu zapomniałam i... Dziadek (bezsilny, osłabły Dziadek) wstał. - Dusiu! - zawołał, tym razem głosem normalnym i świeżym. -Jesteś najcudowniejszą Babcią w całym wszechświecie! Co prawda ostatnio jakoś często o różnych rzeczach zapominasz - dodał siląc się na surowość (co mu absolutnie nie wyszło, bo cały promieniał). Dziadek okropnie nie znosił opóźnień w tym, co sobie zaplanował! Przypięli więc aerotraxy (Babcia zabrała dwa zapasowe: dla Piastka i dla Zgryzika) i polecieli. Bardzo wolno, żeby nie przeoczyć ruin zamku. Choć dobrze widoczne z Jodłowej Polany, znikały gdzieś, gdy się patrzyło od podnóża gór. W tak dobrym miejscu zbudowali tę potężną, niegdyś warowną twierdzę rycerze-rozbójnicy, będący swego czasu postrachem nie tylko okolicznej ludności. Góra była szara, nie rozjaśniona najmniejszą barwną plamą. Na zboczu najeżonym skałami i głazami, zboczu, które wyglądało jak kamienna ściana porąbana siekierami rozwścieczonych olbrzymów, nic nie rosło: ani drzewa, ani krzaki, ani najmarniejsza bodaj trawka. W ogóle nie było widać śladu życia. Jedynie ptaki przelatywały czasem lotem chwiejnym i niepewnym, jakby zabłąkane w tej niegościnnej, kamienistej krainie. Co więcej, widocznie bały się nawet pisnąć, bo żaden nie śpiewał przelatując, a przecież była wiosna, czyli pora, kiedy ptakom po prostu dzioby się nie zamykają. - Jeżeli tutaj mieszkały kiedyś jakieś istoty z rodu Tapatików, to ja nie jestem Tapatik! - rzekł Tapatik rozglądając się wokół z odrazą. - A ten Gurul to musi mieć jeszcze większego fioła, niż myślałem. Żeby się z własnej woli zamelinować w takim miejscu! Ja bym się wcale nie śmiał, gdyby go tutaj dawno albo w ogóle nie było!

- Każdy z naszych dostojnych kuzynów Guru-l-ów-Ta-pa-tik chodzi po górach jak kozica. Zapomniałeś, że oni czują się dobrze tylko wtedy, gdy są wyżej niż inni - burknął Dziadek, znowu zły, bo i jemu góra bardzo się nie podobała. - Może to nie ta góra? - powiedziała z nadzieją Tapati. - Już byśmy przecież zobaczyli ruiny. I w tym właśnie momencie Piastek, szczęśliwy Piastek (skóra na nim cierpła na myśl, czego się podjął: samemu przyprowadzić Tapati tutaj!), wyciągnął przybrudzony palec ku niebu i zawołał: - Na pewno tam! - W niebie! - zaśmiał się złośliwie Bimbel. - Dziadku, on już nic nie potrafi zobaczyć na ziemi, odkąd przeleciał się stereolotem! - Cicho bądź! - rzekła gniewnie Tapati. Ona od razu wiedziała, o co chodzi. Niebo nad szarym zboczem wydawało się odrobinę mniej błękitne, ale ptak, którego Piastek wskazał palcem (bo naturalnie wskazał nie niebo, tylko co innego), rysował się ostro na tym jakby przydymionym błękicie, taki był ogromny. Opadał ku zboczu wolno, na niemal nieruchomych skrzydłach. - Ten ptak! Tam! - powiedziała. - On często krąży nad ruinami. Widziałam go z Jodłowej Polany. - Jeżeli ten ptak tu mieszka, to jest tak samo pomylony jak Gurul - palnął Tapatik (był dzisiaj wyjątkowo dokuczliwy, bo czuł się trochę nieswojo w ciszy szarych kamieni. Poza tym bardzo przyzwyczaił się do tego, że jest bohaterem, dowódcą, a tutaj nie był ani jednym, ani drugim). Nikt nie zwrócił uwagi na jego kolejną uszczypliwość. No, może niezupełnie nikt: Babcia coś sobie pomyślała, ale była to tak dziwna myśl, że odsunęła ją jako kukułczą. Bo mianowicie pomyślała sobie, że Tapatik po powrocie z Akcji Ratowniczej jakoś dziwnie upodobnił się do... Bimbla. Ale może to dlatego, że Bimbel (Bimbel!) jest teraz o wiele mniej złośliwy... Zmienili kierunek lotu i wkrótce zobaczyli ruiny zamku. Powiedzieć, że było to miejsce dzikie i posępne, to doprawdy za mało. Z zamku, a raczej warownej twierdzy, niewiele zostało. Ale to, co zostało - skrawki murów, baszty jakby połamane ciosami maczugi, schody urywające się w powietrzu, okna zawieszone w pustce, pełno zardzewiałego żelastwa i w ogóle różnych trudnych do zidentyfikowania przedmiotów - wszystko, zarosłe kamieniami, beznadziejnie opuszczone i zaniedbane, budziło grozę (tak pomyślała Tapati). Tapati (obdarzona niezwykłą wyobraźnią Tapati) patrząc wyobraziła sobie

natychmiast, że ktoś zbudował ten zamek w jakimś innym świecie (czytaj: na innej planecie), a potem go w całości gdzieś przewoził i właśnie tu, w tym miejscu, przypadkiem lub z konieczności upuścił i naturalnie zamek się rozbił, roztrzaskując przy okazji zbocze góry. Stali z minami dosyć niepewnymi, jakby każdy osobno rozważał decyzję, czy trzeba stąd uciekać już, czy też może za małą chwilę (bo co powiedzą inni?). - Może byśmy napili się soku ananasowego? - zaproponowała Babcia. - Nie wiem jak wy, ale ja mam okropne pragnienie, kiedy patrzę na takie resztki. Nie wiadomo, co bardziej podziałało: ta zupełnie zwykła propozycja czy słowo „resztki", które od razu zmniejszyło grozę bijącą od potrzaskanych murów. W każdym razie zrobiło się przyjemniej. - Ja bym się napił czegoś mocniejszego - zażartował Dziadek, poprawiając na szyi swą czerwoną chustkę w żółte grochy. A Tapati, która oderwała oczy od spadającego (w jej wyobraźni) i roztrzaskującego się w huku i łoskocie zamku, spojrzała już przytomniej i zapytała. - No dobrze, ale gdzie jest Gurul? Natychmiast wszyscy zapomnieli o soku ananasowym. Właśnie! Gdzie jest Gurul? Wypatrywali błysku jego żółtej szaty wśród kamieni - na próżno. Bimbel sam, z własnej woli (co zauważyła tylko Babcia), wdrapał się na głaz i przyłożywszy do oczu swą ukochaną lunetę, oglądał ruiny dosłownie centymetr po centymetrze. - Nie widzę ani Gurula, ani tego jego robota - rzekł schodząc. - Myślę, że trzeba zacząć od nawoływań - podsunęła Babcia. -W górach głos dobrze niesie. Więc jeżeli Gurul gdzieś tu jest, to chociaż nas nie dojrzał, może usłyszy. - Niezła myśl - przyznał łaskawie Dziadek. - Tylko ja proponuję, żebyśmy wołali wszyscy razem, na komendę. Będzie głośniej. Uwaga. Raz... dwa... trzy! - Gu-rul! Gu-rul! Gu-rul! Głos istotnie niósł się świetnie w przejrzystym górskim powietrzu i nawet strącił ze zbocza kilka mniejszych kamyków. Na Gurula jednak nie podziałał. - Mówiłem, że go tu nie ma - mruknął Tapatik. - Nie ma rady, musimy udać się na poszukiwania - westchnął Dziadek. - Zabraniam jednak łażenia po tych kamieniach. Włączyć aerotraxyl - Uważajcie, żeby nie zaczepić o jakąś starą armatę albo o ostrze miecza - dodała Babcia. - A w ogóle to trzymajmy się lepiej razem. Jak na Księżycu. Po kilkunastu minutach fruwania nad rumowiskiem wypatrzyli jedynie ślady wielkiego

ogniska, które ktoś (nie tak dawno chyba) tutaj rozpalił na czymś, co od biedy można by uznać za zamkowy dziedziniec (o ile nie była to podłoga zamkowej komnaty). - Więc jednak miałem rację - nie wytrzymał Bimbel. - Ktoś naprawdę palił tutaj ognisko! Dobrze widziałem! Nie musiał dodawać, że tym kimś nie był Gurul, każdy wiedział, że Guru-l-Tapa-tik nie zniżał się do tak prozaicznych zajęć jak rozpalanie ognisk. - Kto mógł się tutaj wdrapać? - spytał Dziadek z irytacją (bo powątpiewał, czy on, zdobywca Góry Arunczumalaj, potrafiłby osiągnąć to zbocze). - Po Wysokich Górach czasem chodzą taternicy - wyjaśnił Piastek. - Zgryzik nawet kiedyś wi... - urwał patrząc wokół ze zdumieniem. - Ale gdzie jest Zgryzik? Zgryzika nie było. A raczej był. Tylko zupełnie gdzie indziej. Jako skrzat (słowiański) domowy, przyzwyczajony do myszkowania po różnych kryjówkach i zakamarkach, szybko miał dosyć tego, jak to pogardliwie określał, szukania z powietrza. Skorzystawszy wiec z chwili zamieszania, która nastąpiła po odkryciu pozostałości tajemniczego ogniska, opuścił się na ziemię i rozpoczął fachowe szperanie. Z nadzieją, że to właśnie on znajdzie Gurula i będzie znowu bohaterem jak wówczas, gdy we wnętrzu rozbitego samolotu znalazł brakującą śrubkę do radia. Albowiem i Zgryzik bardzo polubił „być bohaterem". Usłyszał, że go wołają. Zamierzał dopóty udawać, że nie słyszy, dopóki czegoś nie znajdzie, bodaj śladu obecności Gurula, zawstydził się jednak, bo w głosach nawołujących dźwięczał niepokój. Boją się o mnie, że gdzieś wpadłem albo co - pomyślał wzruszony. - Tu jestem! - zawołał i nacisnąwszy guzik aerotraxu uniósł się w górę. - Gurula nie znalazłem - rzekł, gdy nadlecieli. - Ani tego robota - dodał szybko, żeby powstrzymać Dziadka, w którego oczach można było wyczytać gniewne słowa, tłoczące się już na końcu jego języka. - Jest tu tylko coś... - Zgryzik zawahał się - coś dziwnego, o tu... Nie wiem, co to jest, coś jakby zardzewiała zbroja czy w ogóle zardzewiałe żelastwo. Tu leży, przy tej dziurze. Wskazał głową ową dziurę i - odskoczył, przerażony. Bo to, co nazwał zardzewiałą zbroją czy też zardzewiałym żelastwem, wstało! I w dodatku przemówiło! - Nazywać mnie, Tymoteusza Drugiego, robota zaprogramowanego do glansowania trzewików jaśnie wielmożnych panów Guru-l-ów-Tapa-tik zardzewiałym żelastwem! - zazgrzytał swym zardzewiałym głosem niepodobny do innych Gurulowy robot Tymoteusz Drugi. W tej chwili zresztą nieopisanie brudny, odrapany, cudacznie powgniatany, był niepodobny nie tylko do innych robotów z Tapa- tii, ale i... do samego siebie. A ściśle: był niepodobny do samego siebie tylko do momentu, kiedy się odezwał. Bo kiedy się odezwał we

właściwy sobie arogancki i zarozumiały sposób, wszyscy (poza Zgryzikiem, który go nie widział przedtem) natychmiast go rozpoznali. - Tymoteusz Drugi! - rzekł ze zdumieniem Dziadek. - Ja go znalazłem! Ja go znalazłem! - wołał ochłonąwszy z przerażenia Zgryzik (znowu bohater). Tymoteusz Drugi pogardliwie wzruszył ramionami, czemu towarzyszyło nieprzyjemne dla ucha skrzypienie, jakby ktoś ostrym nożem przejechał po szkle. - Gdzie jest twój pan?! - zapytała Tapati wlepiając w niego srogie spojrzenie. Niepodobny do innych robot nie raczył odpowiedzieć, tylko wskazał głową (jak to poprzednio zrobił Zgryzik) w kierunku dziury, przy której dopiero co leżał. Gestowi towarzyszyły dziwne piski - z głowy robota wypadły żółtodziobe pisklęta, szczęśliwie już na tyle podrosłe, że mogły, rozwinąwszy skrzydełka, bez szwanku opaść na ziemię! - O raju, trzymajcie mnie! - wołał tupiąc radośnie Tapatik. -Ptaki uwiły sobie gniazdo w jego łepetynie, ha! ha! ha! Śmieli się wszyscy, nawet Tapati. Ale to ona pierwsza spoważniała. Przypadła do kolan Dziadka, co zawsze czyniła w wielkim strapieniu. - Dziadku! On pokazał tę dziurę! Czy myślisz, że... Gurul tam wpadł? - pytała głosem, w którym już słychać było łzy. - Ależ skąd, kruszynko! - zagrzmiał Dziadek. - On najwyżej wszedł tam z własnej woli. No nie płacz, zaraz się wszystkiego dowiemy. - I zwrócił się do Tymoteusza Drugiego, który stał nieporuszony, choć biały strumyk ptasiego łajna spływał z jego nie przeciążonego myśleniem czoła: - Gadaj szybko, gdzie jest Gurul! Niepodobny do innych robot milczał przez sekundę czy dwie (bo dłużej nie wytrzymał groźnego spojrzenia Dziadka). - Mój pan - zazgrzytał wreszcie obrażonym tonem - bada podziemia tego zamku. Gdyby ktoś o niego pytał, mam powiedzieć, że wyjdzie w drugiej połowie miesiąca sierpnia. Mój pan prosił, żeby mu nie przeszkadzać. Aha, i jeszcze - robot wyraźnie walczył z sobą (taką trudność sprawiało mu powiedzenie czegoś przyjemnego) - prosił, żeby pozdrowić od niego jakąś bzzy, grr, przepraszam, coś mi się zacina, jakąś Tapati. A ja mogę kszt...kch... przepraszam, ja mogę spać. Dobra... gzzy, grr... noc... grych. Co rzekłszy wygiął się dziwacznie, przez krótki moment stał pochylony do tyłu niemal pod kątem prostym, potem runął na ziemię w brzęku i łoskocie dokładnie w to samo miejsce, z którego niedawno wstał. I zaraz zasnął.

- No, no - mruknął Dziadek w pełnej oszołomienia ciszy (w tej ciszy słychać było jedynie, jak bije serce poruszonej, szczęśliwej - Gurul nie zapomniał o niej! -Tapati). -Jeżeli Gurul z własnej woli zszedł do podziemi, to oznacza tylko jedno: natrafił na coś interesującego. Przypomnij mi, Dusieczko - zwrócił się do Babci - żebyśmy tu wrócili w drugiej połowie sierpnia. Chciałbym wiedzieć, co ten dziwak wyszperał. Druga połowa sierpnia. Pamiętaj, Dusiu. I właśnie była - dokładnie - druga połowa sierpnia...

Rozdział II CZY DZIADEK ZWARIOWAŁ?! - Babciu - powiedziała Tapati wbiegając na werandę - już możesz przypomnieć Dziadkowi, że chciał się wybrać na drugą wyprawę do ruin zamku. Moglibyśmy pójść nawet jutro! Babcia, okutana w grubą wełnianą chustę - dar Kociuby -przyszywała żabki do żółtych firanek, które zamierzała zawiesić we wszystkich oknach, żeby chociaż w domu było słonecznie, skoro pogoda tego lata (z zagadkowej przyczyny) upodobała sobie kolor szary i tylko od czasu do czasu, bardzo rzadko, pozwalała słońcu wychylić złotą twarz zza chmur. - Ja pamiętam, dziecinko, pamiętam. Sama się dzisiaj nad tym zastanawiałam. Ale w Wysokich Górach sypie śnieg. - No właśnie! Właśnie dlatego powinniśmy polecieć tam jak najszybciej! Bo może śnieg zasypał wejście do tych lochów, które bada Gurul, i on nie może się wydostać. Trudno przecież liczyć na tego okropnego robota Tymoteusza Drugiego. - Ten śnieg szybko stopnieje. A Gurul... Nie sądzę, żeby potrzebna mu była pomoc. On najlepiej radzi sobie właśnie wówczas, gdy nikt mu nie pomaga. Gurulowie nie lubią przyjmować pomocy od kogokolwiek, bo nie lubią się czuć zobowiązani. - Zobowiązani? Nie rozumiem. Babciu... - Kto nie umie dawać, nie umie przyjmować - powiedziała Babcia, próbując nawlec igłę. -Ale naturalnie, dziecinko, możemy zapytać Dziadka, czy nie ma ochoty na nową wycieczkę. Tylko trzeba z tym poczekać do wieczora. - Dziadek jest znowu w Obserwatorium i robi te swoje obliczenia! Och, Babciu, co on tak oblicza i oblicza?! I tylko z tego obliczania robi się coraz bardziej zły. Ostatnio do Dziadka w ogóle odezwać się nie można. On jest zupełnie jak nie Dziadek. - Dziadek niczego nie oblicza - powiedział Tapatik, który wychodząc z pokoju usłyszał słowa siostry. - Właśnie dlatego wywiesza na drzwiach tę kartkę z napisem: „Nie przeszkadzać. Obliczam". Żeby nikt nie wszedł i nie zobaczył tego, co ja zobaczyłem. Bo Dziadek tylko udaje, że oblicza, a tak naprawdę to rysuje różne różności. O raju, trzymajcie mnie, widziałem, jak rysował szanowną Kociubę lecącą na odkurzaczu, ha, ha, ha! Mówię wam, jakie to było śmieszne! O mało się nie zdradziłem, że... Zmieszany, ugryzł się w język, ale już było za późno. - Że podglądasz - dokończyła Babcia walcząc z nitką, która nie chciała przejść przez uszko igły. Tapatik poczerwieniał i chciał, korzystając z tego, że Babcia na niego nie patrzy,

wycofać się po angielsku, czyli po prostu umknąć. Nie, nie przed spodziewanymi wymówkami (Babcia na ogół wymówek nie robiła), a przed uczuciem wstydu: uważał bowiem, że jest nazbyt palące, a on nie lubi się pocić, bo wtedy brzydko pachnie. Uchylił już drzwi, gdy Babcia podniosła głowę znad roboty. - Tapatik, nawlecz mi igłę - powiedziała jak gdyby nigdy nic. Tapatik wstawił nogę między drzwi, jakby się bał, że ktoś mu je przed nosem zatrzaśnie. - Babciu, ja... ja zostawiłem mleko na gazie i ono właśnie w tej chwili kipi - wykrztusił, czerwony, i znikł. Było to piramidalne kłamstwo, o czym Tapatik wiedział (i wiedział, że Babcia wie), ale rozumował z pewną dozą logiki, że skoro i tak już się najadł wstydu, to może zjeść jeszcze trochę, a nawet w pewnym sensie robi dobry uczynek: bo jeżeli ucieknie, nikt nie będzie czuł, jak on się poci... Babcia pokiwała głową. - Wiesz co, Tapati - powiedziała ponawiając próby nawleczenia igły - przyszło mi na myśl, że od czasu powrotu z Akcji Ratowniczej Tapatik zaczyna mieć w stosunku do Dziadka uczucia rywalizacyjne. - Tapatik ma dobre serce - rzekła gorąco Tapati, która nie bardzo rozumiała, co to znaczy uczucia rywalizacyjne. - Daj tę igłę, Babuniu. Nawlokę ci. I w ogóle ci pomogę - dodała mężnie, bo nie znosiła szyć, a żabek do przyszycia była cała góra. Siedziały więc na werandzie i przyszywały żabki do firanek w kolorze słońca, a tymczasem chmury, wściekłe na zakłócający ich spokój wiatr, znowu bluznęły deszczem. Bluzgało, rozjątrzone, z taką furią, że zrobiło się zupełnie ciemno i robot kuchenny XL pozapalał światła we wszystkich pokojach (oraz na werandzie), pozostawiając Tapati do zapalenia to jedno, które sama lubiła zapalać - światło małej latarenki nad drzwiami wejściowymi. Każdy, kto wracał wieczorem, w nocy lub w wywołanych kaprysami pogody ciemnościach, zobaczywszy z daleka tę latarenkę, to światło domu, wiedział, że jest już blisko, że na niego czekają... Deszcz nie przestał padać do wieczora. Dziadek przyszedł z Obserwatorium przemoczony, bo zapomniał zabrać parasol (doprawdy dziwne przeoczenie, skoro co dzień padało), i zły. Babcia i Tapati uznały, że nie jest to odpowiedni moment na poruszanie sprawy wycieczki do ruin zamku. Zresztą nie było czasu, żeby z nim o czymkolwiek porozmawiać. Dziadek bowiem zamknął się w łazience i leżał w wannie przez całe pół godziny (normalnie wychodził po dziesięciu minutach), a potem oznajmiwszy, że nie będzie jadł kolacji, poszedł do Domu Chorej Pani na telewizję.

- Dziadkowi chyba coś jest - powiedziała Tapati, zatroskana. -Nie zjadł kolacji i poszedł na telewizję! On się chyba rozchorował. Babciu? - Sądzę, dziecinko, że on się po prostu bardzo gryzie swoją bezsilnością - odparła łagodnie Babcia. - Wie, że Klif na Księżycu musi być w poważnych tarapatach, skoro nie daje znaku życia. Podejrzewa, że Mandiable mogą wkrótce zaatakować Ziemię i - aż do października - nie może nic zrobić. A poza tym Dziadek się nudzi... - Właśnie! Dlatego trzeba zorganizować nową wycieczkę do Wysokich Gór - stwierdziła rezolutnie Tapati. - Ja dzisiaj porozmawiam z Dziadkiem na ten temat. Do rozmowy jednak nie doszło. Bo oto co się stało jeszcze tego samego wieczoru, tylko trzy kwadranse później: Babcia i Tapati przy pomocy XL-a rozwieszały w oknach słoneczne firanki i... o mało nie spadły z parapetu. Bo w przedpokoju rozległ się straszliwy rumor, jakby galopowało, a potem raptownie zatrzymało się w miejscu stado dzikich koni. Nie były to jednak oczywiście ani dzikie konie, ani inne zwierzęta, tylko Dziadek, Tapatik, Bimbel, Piastek i Zgryzik. Biegli w takiej właśnie kolejności i z takim obłędnym pośpiechem, że wywrócili stojak na parasole tudzież wieszak na kapelusze. Tapatik pierwszy zdołał się wyplątać i blady wpadł do pokoju. - Babciu! - zawołał autentycznie przestraszony. - Dziadek chyba zwariował. Oglądaliśmy właśnie Dziennik Telewizyjny i Dziadek nagle zerwał się, i... - Tere fere! - zagrzmiał Dziadek wpadając tuż za nim. - Jak ktoś kogoś nie rozumie, to zaraz posądza go o to, że zwariował! Nic się nie przejmuj, Dusiu. Nie zamierzałem zwariować i nie zwariowałem. Po prostu jutro lecimy na Księżyc. No, co tak patrzysz, Dusiu? Naprawdę nie zwariowałem. Czyżbyś miała co do tego jakieś wątpliwości? - Wątpienie jest cechą umysłów wybitnych - rzekła skromnie Babcia. - Ja tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego masz na głowie ten kapelusz. Raczej nie jest zbyt twarzowy... - Ja? Kapelusz?! - krzyknął ze zgrozą Dziadek (uznawał wyłącznie czapeczki z pomponikami). - To chyba ty, Dusiu, nie jesteś przy zdrowych zmysłach - dodał oskarżycielsko i popatrzywszy po wszystkich z komicznie zdumioną miną, ostrożnie poruszył głową. A Bimbel (rozchichotany Bimbel) już mu podsuwał pod nos lustro. I Dziadek chcąc nie chcąc musiał zobaczyć. A zobaczył wielką, rozwichrzoną głowę, głowę obieżyświata,, włóczęgi lub hippisa, pośrodku której tkwił maleńki (ale bardzo wytworny) czarny cylinder, zapomniany w domu Tapatików przez jednego z Izików, elegantów i smakoszy... - Zabierzcie mi stąd zaraz tego idiotę! - zawołał Dziadek, otrząsając się ze wstrętem. - No dobrze już, dobrze - dokończył wśród ogólnego śmiechu. - Nie odpowiadam za kapelusze,

które same pchają się na moją głowę! A w ogóle dosyć żartów! Siadajcie. I słuchajcie! Nie mamy sekundy do stracenia. Przed chwilą w Dzienniku Telewizyjnym Ludzi podano, że wystrzelono Naukową Stację Orbitalną... Urwał, jakby oczekując entuzjazmu równego temu, który rozpromieniał jego twarz, jak i okrzyków podziwu (bo minę miał taką, jakby sam osobiście tę stację wystrzelił). Panowała jednak pełna nieufnego wyczekiwania cisza. Dolna warga Dziadka zaczęła drgać. Szybko się jednak uspokoiła. - Ach, prawda, wy nic nie wiecie - rzekł Dziadek z ulgą. - Ja dokonałem wielkiego odkrycia. Mianowicie na podstawie obserwacji nieba i żmudnych obliczeń odkryłem, że Ziemia ma nie jeden, ale dwa Księżyce. - O, było o tym w telewizji! - wyrwał się Piastek, podniecony. -Taka teoria! Dziadek spiorunował go wzrokiem, a potem uśmiechnął się z wyższością. - Może i było. Ale ja tę teorię udowodnię. A poza tym odkryłem jeszcze coś. Że ten drugi Księżyc ma bardzo silne promieniowanie. Natura tego, euch... promieniowania, jest mi, euch... bliżej nie znana. Na razie! Zauważyłem jednak, że działa ono przyciągająco na materiał, z którego jest zbudowany nasz stereolot. Przyciąga jak magnes żelazo. No, teraz już chyba wszystko rozumiecie - zakończył, wodząc wokół triumfalnym spojrzeniem. - Obawiam się, że zaczynam rozumieć - powiedziała Babcia tak cicho, że nikt (oprócz stojącego za jej krzesłem robota kuchennego) tego nie usłyszał. Nikt też (poza nią) nie zaczynał rozumieć. Chociaż teraz już nikt nie posądzał Dziadka o utratę zmysłów, cała sprawa zaczynała wyglądać poważnie. - No i co wy na to? Nic? - zagrzmiał Dziadek, rozczarowany. -Nic?! - Jesteśmy dumni z twego odkrycia, Tiku - wtrąciła Babcia pojednawczo. - Ale co ma do tego odkrycia Orbitalna Stacja Naukowa? -wyraził ogólną wątpliwość Tapatik. W jego zuchowatej twarzy sceptycyzm walczył z radością. Tapatik jeszcze niewiele rozumiał, czuł jednak, że naprawdę zanosi się na nową przygodę. - Jak to, co? - skoczył Dziadek. - Nie przypuszczałem, że jesteście tacy niedomyślni! No dobrze. Oto mój projekt: jak wiadomo, naszym stereolotem nie możemy dolecieć do Księżyca. Ale możemy do niego dolecieć z tego drugiego Księżyca. A na ten drugi Księżyc wcale nie musimy dolatywać, bo nas sam przyciągnie. Jasne? - Jasne - rzekł z nieukrywanym podziwem Tapatik. - Tylko ja ciągle nie rozumiem, po co Dziadkowi ta Stacja... - Aha, zapomniałem - przerwał mu Dziadek. - Otóż to promieniowanie drugiego

Księżyca jest za słabe, żeby unieść stereolot z Ziemi. Trzeba być dużo bliżej. - No to przecież na tę wysokość, na jakiej krąży Stacja, sami możemy dolecieć - nie dawał za wygraną Tapatik. - W dalszym ciągu nie rozumiem... - Już dawno byś zrozumiał, gdybyś ciągle nie przerywał! Otóż doszedłem do wniosku, że drugi Księżyc przyciągnie stereolot tylko wówczas, gdy będzie on stał zupełnie nieruchomo, i w dodatku pod pewnym obliczonym przeze mnie kątem. Dlatego wylądujemy na Stacji Orbitalnej, ustawimy się odpowiednio i wstrzelimy się w to promieniowanie, jak wstrzeliliśmy się w ogon komety Kontroler Pierwszy, gdy przelatywała w pobliżu Szmaragdowej Gwiazdy! No, teraz Dziadek nie musiał czekać na okrzyki (i inne oznaki) ogólnego entuzjazmu! Nawet Babcia promieniała, choć przewidywała całą masę kłopotów w związku z tym, że Dziadek na pewno będzie chciał wyruszyć jak najprędzej, co dla niej oznaczało przygotowanie wszystkich niezbędnych do zabrania rzeczy w rekordowym tempie. Piastek i Zgryzik też się ogromnie cieszyli. Aż do momentu, kiedy przyszła im do głowy (obydwu jednocześnie) ta sama myśl: Tapatiki odlatują, a oni... - A my? - zawołali razem. Dziadek popatrzył na nich poważnie. - Chętnie zabrałbym was na tę wyprawę. Ale musicie zostać na Ziemi. Mam dla was i dla innych, a przede wszystkim dla was, bardzo ważne zadanie. A teraz zjadłbym coś. Wydaje mi się, że nie podano mi dzisiaj kolacji! Zgodnie z przewidywaniami Babci, Dziadek chciał wyruszyć jak najszybciej. Kiedy jednak po zjedzeniu (na spóźnioną kolację) trzech omletów z sokiem malinowym oznajmił nieco omdlałym głosem, że wyznacza start stereolotu na dzień jutrzejszy, stanowczo zaprotestowała. - Najwcześniej pojutrze, Tiku! Muszę mieć chociaż jeden dzień na przygotowania. Wolałabym zresztą dwa. Nie zapominaj, że wrócimy dopiero w październiku. - Kto by się tego spodziewał - mruknął Dziadek dziwnie ni przypiął, ni przyłatał i... chrapnął. - Babciu! Dziadek mówił przez sen! - powiedział z uciechą Tapatik. Istotnie, Dziadkowi, wyczerpanemu wielodniową pracą w Obserwatorium, półgodzinną gorącą kąpielą, wstrząsem, jakim była dla niego wiadomość o wystrzeleniu Stacji i wszystkimi związanymi z tym faktem przeżyciami, starczyło jeszcze sił na zjedzenie trzech ogromnych omletów, ale te omlety po prostu go dobiły. Właściwie Dziadek spał (z otwartymi oczyma) już jedząc trzeci. A taki się zrobił ciężki, że wszyscy, jak ich było siedmioro, nie zdołali go przenieść do łóżka i trzeba było wzywać na pomoc Piastkowego Tatę. Dziadek przespał całą noc i trzy czwarte następnego dnia, o co miał straszliwą pretensję

do Babci (która nie pozwoliła go obudzić). - Chciałam, Tiku - powiedziała, gdy grad wymówek począł spadać na jej zaprzątniętą pakowaniem głowę - abyś solidnie wypoczął przed czekającymi cię trudami. Los naszej wyprawy, a tym samym los Klifa, a może i całej Ziemi, zależy od tego, czy tym trudom podołasz. - Jasne, że podołam! - huknął Dziadek, pochlebiony, i poszedł do garażu, aby się przekonać, czy wszystkie urządzenia w stereolocie są w stanie najwyższej gotowości (wiedział, że były, chciał jednak wyjść z domu, gdyż, jak pamiętacie, bałagan przedwyjazdowy, a zwłaszcza postawiona na widocznym miejscu pusta walizka - źle wpłynął na stan jego nerwów). Pogoda nie miała najmniejszych względów dla przygotowań na Jodłowej Polanie. Nie zaprzestała zabawy w jesień. Pozostawała królewsko obojętna aż do dnia, na który Dziadek wyznaczył start. Wówczas zaczęła przejawiać wyjątkową wprost złośliwość: ona też coś zaplanowała. Wyznaczyła mianowicie spotkanie najczarniejszych, najobrzydliwszych chmur świata nad Jodłową Polaną. Ciągnęły więc ze wszystkich stron ciężkie, dostojne niby dobrze odżywione krowy, zbijały się w stada nad jodłami i gapiły się na Polanę właśnie zupełnie jak krowy. Tapatik i Bimbel mieli mnóstwo roboty z rozpraszaniem tych stad. Aparat do rozpędzania chmur, zwany popularnie odkurzaczem, groził przegrzaniem, więc Dziadek odwołał „kowbojów". - Podmuchamy przed samym startem! Te chmury mi się nie podobają - rzekł patrząc podejrzliwie w niebo. - Myślisz, Dziadku, że to sprawka Mandiablów? - spytał wojowniczo Tapatik. Dziadek w zamyśleniu pociągnął wąsa. - Nie sądzę, aby wypuszczali się aż tak daleko, ale kto wie... -powiedział cicho, aby go nie usłyszeli zebrani na werandzie goście. Goście przybyli nie tylko po to, by asystować przy starcie (prawie wszyscy przynieśli ze sobą czyste białe chusteczki, żeby nimi pożegnalnie pomachać); Dziadek nie lubił gapiów. Przyszli, ponieważ zostali zaproszeni w bardzo ważnej sprawie. I czuli się bardzo ważni i zaszczyceni, a zarazem lekko zaniepokojeni, gdyż nie było ich zbyt wielu. I do tego faktu właśnie nawiązał Dziadek od razu na wstępie swego przemówienia. - Moi drodzy - zaczął nabijając fajkę (co miało stwarzać wrażenie, że jest w zupełnie zwyczajnym nastroju) - jak powszechnie wiadomo, jestem przeciwnikiem zebrań, narad, konferencji itd., itd., bo uważam je za...

- Tiku, okropnie rozsypujesz tytoń, a już pozamiatałam na werandzie - wtrąciła Babcia. - Co? - mruknął Dziadek patrząc na nią niezbyt przytomnie (bo wybity z natchnienia). - Wcale nie rozsypuję tyto... Aha! W porządku. Więc krótko: musimy polecieć teraz na Księżyc, żeby zobaczyć, co się stało z naszym tamtejszym posterunkiem. Chcę jednak, żeby tu, na Ziemi, ktoś czuwał. Nie wezwałem wszystkich, bo nie chcę wywołać paniki... Ojciec Piastka poruszył się niespokojnie i poszukał wzrokiem syna. Brat Zgryzika wyjął notes podarowany mu przez Dziadka na urodziny, inni zaczęli pokaszliwać i szurać nogami; niemożność utrzymania nóg w spokoju świadczy jak wiadomo, o dużym zdenerwowaniu... - Czy nam coś grozi? - spytał, skorzystawszy z okazji, że Dziadek zapalał fajkę. Najstarszy Polkoń. - Na razie nie - odparł Dziadek i szuranie nóg ustało. - Rzecz przedstawia się następująco: mamy pewne wiadomości, że Man-diable-Pożeracze Kwitnących Planet zamierzają zaatakować Ziemie - (bardzo silne szuranie). - Nie bać się! - huknął Dziadek, którego to szuranie wytrącało z natchnienia. - Powtarzam, że na razie nic nam nie grozi. A poza tym my, Tapatiki, czuwamy! Wiem, że nigdy nie słyszeliście o Mandiablach. Są to istoty o naturze sępów: żywią się padliną. Wyszukują we wszechświecie planety, na których jest życie, i albo te planety roztapiają, albo zamrażają, to znaczy oddziaływując na pogodę, oziębiają lub ocieplają klimat. Albo i to, i to jednocześnie, aż doprowadzą do zagłady życia -(szuranie). - Powiedziałem, nie bójcie się! - zagrzmiał Dziadek wymachując wygasłą fajką. - Bezpośrednia zagłada nam nie grozi. Mandiable działają długoplanowo. Ich podstawową metodą jest sianie zamętu i ogłupianie. W ten sposób doprowadzają do tego, że - słuchajcie uważnie - istoty zamieszkujące daną kwitnącą planetę same ją niszczą. Jedną z wypróbowanych metod Mandiablów jest zrzucanie na wybraną planetę tysięcy Faboklów, którzy zarażają, głównie młodzież, swoją ideologią zbawienia świata przez wykręcanie się od wszelkiego wysiłku. Fabokle są bardzo groźni - rzekł z naciskiem Dziadek i jakby mimochodem spojrzał na Tapati. Tapati szybko wtuliła zaczerwienioną twarz w puchowe futerko swego ukochanego Złotego Misia; jak za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki znalazła się znowu na Księżycu pośród Faboklów. Widziała wielkie, rozczochrane czupryny spadające im na czoła, brzydko pachnące niebieskawe obłoczki nad ich głowami, oczy o napuchniętych powiekach. Widziała, jak siedzieli wokół pagórka, na którego szczycie tkwił nieruchomy Gurul, i kołysząc się śpiewali dziwną, monotonną pieśń bez słów i jak wtedy, na jedną krótką straszną chwilę, poczuła, że wszystko jej obojętnieje, że już nie kocha nikogo, niczego... Zadrżała, i nagle przypomniała sobie: Gurul! Odlatują za piętnaście minut, a Gurul nic o tym nie wie!

- Dziadku, a Gurul? - zawołała. Dziadek, który jeszcze rozwodził się nad szkodliwym wpływem wywieranym przez Fabokli, przerwał w pół słowa i zmarszczył gniewnie swe krzaczaste brwi. Jego oczy jednak szybko złagodniały. - Nie zdążymy go już zabrać, kruszynko - rzekł ciepło. - Ale możesz napisać do niego list, naturalnie jak chcesz... Tylko pośpiesz się, malutka, bo ja już kończę. A więc, jak powiedziałem -kończył Dziadek - bezpośredniego zagrożenia nie ma. Ponieważ jednak istnieją oznaki, że coś niedobrego zaczyna się dziać na Ziemi, a my chwilowo odlatujemy, mam dla was dwa ważne zadania: po pierwsze, przygotujcie jak największy zapas gumy do żucia. Zebrani na werandzie goście niepewnie popatrzyli po sobie. - Powiedziałeś: gumy do żucia? - spytał z wahaniem brat Zgryzika. - Powiedziałem - przytaknął Dziadek, a Najstarszy Polkoń nie wiadomo dlaczego (może po prostu dlatego, że był Polkoniem) parsknął śmiechem. - Mandiable przepadają za gumą do żucia. A kiedy zaczynają żuć, rytmiczny, monotonny ruch szczękami działa wybitnie usypiająco na ich mózgi. Można ich wtedy zgarniać jak odymione pszczoły. - Ihaha - zarżał Najstarszy Polkoń (coraz bardziej rozweselony), czym ściągnął na siebie liczne kuksańce: goście obawiali się, że Dziadek będzie zły. Dziadek jednak, który sam podobnymi wstawkami urozmaicał często przeróżne zebrania, narady, konferencje itp., nie tylko nie był zły, ale nawet się uśmiechnął. - Spożywanie gumy do żucia zostało Mandiablom surowo zabronione przez ich Wodza, toteż za nic na świecie sami o nią nie poproszą. Kiedy jednak ktoś im gumę zaproponuje, nie oprą się. Po tym właśnie ich rozpoznacie. Sam Wódz, trzeba wam wiedzieć, oraz członkowie jego najbliższego otoczenia mają wstręt do gumy do żucia. - Właśnie - wtrącił żywo Ojciec Piastka. - Jak ich rozpoznać? - Z tym może być pewna bieda. Wygląd Mandiablów zmienia się w zależności od sytuacji i okoliczności. Są bardzo plastyczni, rozumiecie? A więc uwaga: jeżeli tu na Pogórzu pojawi się ktoś z Naszego Bractwa, ktoś, kogo nikt nigdy przedtem nie widział i nie zna, trzeba szybko zapytać: czy miałbyś ochotę na gumę do żucia? A wtedy oczy tego kogoś zrobią się czerwone. I okropnie głodne. A jeżeli ten z was, kto zaproponował gumę, nie ma jej przy sobie, Mandiabl pójdzie za nim jak krowa na postronku. Więc pamiętajcie: przygotować zapas gumy do żucia. - Skąd ją wziąć? - spytał z troską jeden z Izików (który sam bardzo lubił gumę do żucia o smaku owocowym). - Do nas na Pogórze jeszcze ta moda nie doszła. Nie widziałem ani jednego chłopca żującego gumę.

- Ihaha - zarżał radośnie Najstarszy Polkoń. - Ale dzieciaki żują - wyrwał się Zgryzik. - Dostają od turystów. - Otóż to - zawołał Dziadek. - To jest przede wszystkim zadanie dla Zgryzika i Piastka. - Tak jest! - krzyknęli ochoczo. - A co mamy robić ze złapanymi Mandiablami? - zaniepokoił się Ojciec Piastka. - Co oni jedzą? - Powiążcie ich w snopki i schowajcie do jakiejś szopy - odparł Dziadek niecierpliwie i spojrzał na zegarek. - Je toto wszystko, byle trochę nieświeże czy zakalcowate. Ale mówiąc szczerze, nie przypuszczam, żeby zapuścili się aż tutaj. Ledwo skończył mówić, na werandzie zrobiło się ciemno. Mrok zapadł w sposób niesłychanie podstępny. Jeszcze przed chwilą, zanim Dziadek zaczął mówić, było jasno, czyli szaro. I nagle raptownie pociemniało, przy czym wszyscy odnieśli wrażenie, jakby ktoś bezszelestnie stanął za ich plecami i zakrył im oczy rękami. Niestety, nie towarzyszył temu znajomy, figlarny okrzyk: a kuku, zgadnij, kim jestem! Była to ciemność nagła, cicha i paraliżująca. Nikt nie pisnął, nikt nie jęknął. Tylko jeden z Izików odruchowo włożył rękę do kieszeni i zacisnął ją na szklanym pudełeczku zawierającym przysmak nad przysmaki: galaretkę z leśnych poziomek1 . Wydawało się, że już całe wieki siedzą w tej strasznej ciemności (choć minęły zaledwie trzy sekundy), gdy wtem coś lekko zachrobotało na schodkach wejściowych. - Dzień dobry, przepraszam, że się spóźniłam - powiedziała Chochla cichym, nieśmiałym głosem. - Czy ktoś nie mógłby być tak uprzejmy i zapalić światło? Byłam już przy domu, gdy nadpłynęła ta czarna chmura... - Chmura! - wrzasnął Tapatik z ulgą. - Tapa-ti-ti! Ja ją zaraz wykurzę. - Chochla! - zawołał Dziadek, uradowany, i sięgnął ręką do szyi, aby sprawdzić, czy nie zapomniał zawiązać swej okropnej (ale bardzo podziwianej przez Chochlę) chustki, czerwonej w żółte grochy. - Dusiu! Zapal światło! Babcia zapaliła światło. Tapatik i Bimbel chwycili odkurzacze i wycelowali je w niebo. Chmura jednak nie zrobiła tego, co zrobić powinna, czyli nie rozproszyła się, tylko powoli, niechętnie odsunęła się znad domu Tapatików i... przystanęła. Stała na skraju Jodłowej Polany opierając swe ciężkie, czarne cielsko na jodłach niby na laskach. Takie porównanie nasunęło się naturalnie Tapati, którą ciemność zaskoczyła w trakcie pisania listu do Gurula. Przejęta tym, co pisała, nie zdążyła się przestraszyć. Dopiero teraz, 1  Zagrożone Iziki ratują najpierw pokarm, a potem siebie.

patrząc przez okno, poczuła, że ogarnia ją niepokój. Szybko więc wróciła do przerwanego pisania. Niepokój ogarnął nie tylko ją. Prawdę mówiąc, wszyscy zebrani na werandzie poczuli, że dziwne, nieprzyjemne mrowienie przebiega im po plecach. Babcia szybko dała znak XL-owi. XL znikł w kuchni, skąd po chwili wrócił, niosąc tacę zastawioną filiżankami z gorącą czekoladą. - Dusiu! - jęknął Dziadek. - Dopiero teraz o tym pomyślałaś. Już nie mamy czasu. - Jeszcze nie skończyłeś udzielania instrukcji, Tiku - rzekła spokojnie Babcia. - A myślę, że możesz ich równie dobrze udzielić przy filiżance czekolady. - Niegłupio to wymyśliłaś - przyznał łaskawie Dziadek. - A zatem na czym to stanęliśmy? - Na wiązaniu Mandiablów w snopki - podsunął usłużnie Najstarszy Polkoń. Po czym zarżał radośnie i podskoczył, co niewątpliwie przyczyniło się do całkowitego przywrócenia dobrego nastroju. - Aha - rzekł Dziadek. - Teraz uwaga: zadanie numer dwa. Proponuję, żebyście zorganizowali dyżury przy teleksie w Obserwatorium na wypadek, gdybym dawał jakieś sygnały. Będę sygnalizował alfabetem Morse'a. To byłoby wszystko. - A ja? - zapytała Chochla, otulając się szczelniej swą szarą chustą, jakby złapały ją dreszcze. Chochlę ogromnie uszczęśliwiło zaproszenie do Domu Tapatików na Krótkie, ale Miłe i Ważne Towarzyskie Spotkanie (tak osobiście sformułował to zaproszenie Dziadek, który za żadne skarby świata nie użyłby słowa „zebranie" czy „narada"). Od czasu powrotu z Akcji Ratowniczej, w której (zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy) odegrała bohaterską rolę, prawie nie wychodziła ze swego Domku w Korzeniach Starego Buka. Całe dnie spędzała przed otwartą szafą i liczyła. Liczyła i liczyła: ręczniki, serwetki, prześcieradła, chustki do nosa itp., itd. Wcale nie dlatego, że napadła ją mania porządkowania. Nie przygotowywała się też bynajmniej do Olimpiady Matematycznej. Po prostu Chochla okropnie się wstydziła, była pewna, że wszyscy (a najbardziej Dziadek i Babcia) mają jej za złe zmarnowanie wspaniałego rosołu, który wylała wówczas na Wielkiej Mesie na to coś, co chciało się wedrzeć do pozostawionego pod jej opieką stereolotu, a miała przecież pod ręką czajnik pełen zimnej wody! Zaproszenie, przyniesione i wręczone uroczyście przez jednego z Polkoniów, potraktowała jako dowód, że jej przebaczono. I że - kto wie - oczekują od niej, najtchórzliwszego stworzenia na całym Pogórzu (bo za takie ciągle się uważała), dokonania

jakiegoś czynu, bodaj najskromniejszego, który by jej pozwolił - kto wie - zrehabilitować się w oczach wszystkich. A zwłaszcza Dziadka i Babci. I przeżyła wielkie rozczarowanie, gdy Dziadek, rozdzielając zadania, w ogóle jej nie wymienił. Pewnie zapomniał - pomyślała. - No cóż, tyle ma na głowie. Ale Dziadek nie zapomniał. Z tej to przyczyny, że nie przewidywał dla niej żadnego zadania. Po prostu chciał, aby przyszła, aby go podziwiała. A teraz, widząc w jej chochlowatych oczach straszliwy zawód, stropił się bardzo. I w dodatku zrobiło mu się bardzo głupio. - Hm, tego, hm, tego - powtórzył dwa razy, aby zyskać na czasie, i rzucił rozpaczliwie, błagające o pomoc spojrzenie ku Babci. - Postanowiliśmy, Tiku, poprosić Chochlę, by miała pieczę nad naszym domem, gdy nas nie będzie. Nie wiem jednak, czy zechce, bo to bardzo poważne zadanie - powiedziała Babcia, dając jednocześnie znak XL-owi, że już czas zbierać i zmywać puste filiżanki po czekoladzie. - Zechce! Zechce! - zawołał Dziadek z ulgą. - Chochla jest bardzo dzielna i odważna! Tak znakomicie strzegła stereolotu, że spokojnie zostawię dom na jej głowie! To jest właśnie moje zadanie dla ciebie, kochana Chochlo! Zgadzasz się, prawda? Chochla milczała tak długo, że dolna warga zaskoczonego i już niemal obrażonego Dziadka zaczęła podejrzanie drgać. Ale właśnie w momencie, kiedy Dziadek, ściskając mocno w ręku wygasłą fajkę, bliski był wybuchu, Chochla siąknęła parę razy nosem, który sterczał z jej twarzy niby klucz zapomniany w zamku. - Ja... ja zrobię wszystko - rzekła z głębi serca. - Będę nawet omiatała pajęczyny, chociaż... chociaż robią je te przebrzydłe - Chochla wzdrygnęła się ze wstrętu - pająki. I... i już na pewno nigdy nie zmarnuję żadnego rosołu! - zapewniała żarliwie. - Brawo, Chochla! - rozpromieniony Dziadek klasnął w ręce, potem zawadiacko poprawił na szyi swą (podziwianą przez Chochlę) okropną czerwoną chustkę w żółte grochy. - Gdyby cokolwiek atakowało nasz dom, upoważniam cię do wylania na to cokolwiek nie tylko rosołu, ale nawet zupy jagodowej - (przysmak Dziadka) - gdybyś akurat miała ją pod ręką - kończył wśród ogólnego śmiechu. - A więc, moi mili, wyruszamy. Komu w drogę, temu czas.

Rozdział III CZARNA CHMURA W ATAKU Tym razem (zupełnie wyjątkowo) obyło się bez przepakowywania walizek w ostatniej chwili. Dopiero Mama by się zdziwiła - pomyślała Tapati. I zatęskniła do swej pozostawionej na jakże odległej Tapatii Mamy... - Co też może robić w tej chwili - dumała idąc za Babcią do stereolotu, w którym Dziadek już siedział przy sterach... - Za piętnaście dwunasta. Mama pewnie wstaje od biurka w swym gabinecie, by pójść do stołówki na obiad. Albo może już idzie tą miłą, zacienioną ścieżką przez Klonowy Lasek? Jakie to dziwne i niepojęte: w tej samej chwili Mama tam, na Tapatii, idzie przez Lasek, a ja tu, na Ziemi - za Babcią do stereolotu, który za chwilę wystartuje w Niebezpieczną. Podróż. Dlaczego jestem tu, a nie tam, razem z Mamą? I jak to jest, że tyle się dzieje w różnych miejscach, gdzie mnie, Tapati, nie ma? Poczuła ból na myśl, że nie może być wszędzie, że jest cały, ogromny świat, którego nigdy nie zobaczy. Nigdy go nie zobaczę, a on jest - myślała boleśnie zdziwiona. I nagle wydała się sobie bardzo mdła, przerażająco mała w porównaniu z ogromem wszechświata.. Nigdy do tej pory nie doznała takiego uczucia. Przeciwnie: często poruszona pięknem widoku, jak wówczas, gdy patrzyła na cudowną Równinę Wiatru Długich Noży u stóp tajemniczej Góry Arunczumalaj, rosła, wznosiła się, stawała się wszystkim, całym cudownym światem. A teraz czuła się tak przerażająco mała. I przytłoczona. Przede wszystkim przytłoczona. Pomyślawszy to, odruchowo uniosła głowę ku niebu, bo wydawało się, że to niebo ją gniecie. Ale nad jej głową i nad Jodłową polaną rozpościerała się piękna, błękitna chusta przyozdobiona miłymi, szarymi frędzelkami. Ta chusta była wspólnym dziełem Tapatika i Bimbla, którzy ją artystycznie wydmuchali odkurzaczem w grubej warstwie chmur. Co zrobili bynajmniej nie ze względu na stereolot (co tam znaczą chmury dla statku kosmicznego!), ale żeby przyjemniej było odlatywać przy ładnej pogodzie. A jednak coś gniecie - pomyślała Tapati i rozejrzała się wokół, nieszczęśliwa. - Jeżeli szukasz tej czarnej chmury, której nie można rozbić odkurzaczem, to ona jest tam - powiedział Bimbel i przyłożył do oczu swą ukochaną lunetę z nowymi szkłami, własnoręcznie przez niego, jedynaka Cioci Babili, wyszlifowanymi. Tapati drgnęła i chciała odpowiedzieć, że nie interesuje się żadnymi chmurami, lub dać jakąś inną godną Bimblowych zaczepek odpowiedź, ale mimo woli spojrzała tam, gdzie on

patrzył, i natychmiast o nim zapomniała. Czarna chmura istotnie była, tylko się trochę odsunęła. To znaczy widać było tylko jak gdyby grube, czarne łapy wsparte na jodłach (tuż przy skraju Polany) niby na laskach, a ponad tymi łapami chwiał się dziwaczny czarny łeb okrągłym, napuchniętym nosem celujący prosto w przygotowany do startu stereolot. Ten łeb doprawdy mógł przerazić. Nie dlatego, żeby wyglądał wyjątkowo groźnie. Właściwie był śmieszny. Groteskowy jak głowa niedźwiedzia, w którego skórę lubią się przystrajać fotografowie w górskich kurortach. Tym bardziej więc, przez kontrast, budził grozę na skutek emanującej od niego szczególnej, złośliwej zaborczości. Jakby czekał, żeby nas pożreć - pomyślała Tapati i zbladła. - Ja ci mówię, że ta chmura nas zje! - rzekł z satysfakcją Bimbel. - Otworzy tę czarną paszczę i chaps! - nie ma stereolotu! W jej brzuszysku musi być okropnie ciemno, ha! ha! ha! W śmiechu Bimbla dźwięczał strach. Czas, kiedy jedynak Cioci Babili marzył o katastrofie, należał do przeszłości. Już na Szmaragdowej Gwieździe Bimbel dowiedział się, że byłaby to katastrofa i dla niego. Co nie wydawało mu się zachwycającą perspektywą. Zwłaszcza od momentu, gdy zrozumiał, że zależy mu na Tapatiku. Nie potrafił jednak odmówić sobie przyjemności straszenia kuzynki. Czym wywoływał przeważnie wręcz przeciwny skutek. Bo ze złości i urazy Tapati zapominała o strachu. Tak jak właśnie teraz. - Mnie się coś wydaje, że jeżeli ta chmura ma na kogoś apetyt, to na ciebie - rzuciła ostro, czego zaraz pożałowała. Wyrządzanie komukolwiek przykrości przekraczało jej siły: zbyt ją to samą bolało... - Tapati! Bimbel! Co się z wami dzieje? Czekamy na was! Szybko wbiegli po schodkach do stereolotu. A po chwili nie było już schodków. Znikły wewnątrz pojazdu. Na Polanie odprowadzający wyciągnęli chusteczki. - Do zobaczenia! - krzyknęli chórem. (Chusteczki zatrzepotały niby stado spłoszonych gwizdem białych gołębi). - Do zobaczenia! - zawołał Dziadek wychylając się z okienka. -Nie bójcie się o nas! Wrócimy. Dziadek mówi w taki sposób, jakby chciał przekonać sam siebie - zdziwiła się Tapati. Nie tylko ona to spostrzegła. Babcia, która podczas startu nie wchodziła do kabiny pilota, bo Dziadek tego nie lubił, teraz weszła tam zaraz po włączeniu silników. A Dziadek nie protestował... Stereolot śmignął w górę jak strzała. Dziadek jednak zdążył zauważyć, że czarna chmura, przycupnięta na skraju Jodłowej Polany, podniosła swój groteskowy łeb.