uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Mary Stewart - Ognie o polnocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :692.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Mary Stewart - Ognie o polnocy.pdf

uzavrano EBooki M Mary Stewart
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 21 osób, 26 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 146 stron)

Mary Stewart Ognie o północy (Wildfire at midnight) Przełożył Witold Nowakowski

I WYSPA MGIEŁ Spora część winy spada na moich rodziców, zwłaszcza za to, że mi nadali idiotyczne imię Gianetta. Nie… nie tak. Samo imię jest całkiem ładne, ale zaraz wywołuje skojarzenia z jakąś lekko opasłą matrona z mniej podziwianych obrazów dojrzałego Tycjana. Owszem, przyznaję, że tu i ówdzie mogę przypominać modelkę weneckiego mistrza, lecz zaręczam, że jako całość jestem typowym produktem angielskiej prowincji i dalibóg nie wiem, co jeszcze mogłoby mnie łączyć z renesansowymi wizerunkami Wenus. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że cała rodzina była pod nieuchwytnym wpływem włoskiego bagnio, skrytego co prawda w pomroce dziejów, lecz wciąż obecnego w naszym życiu. A moja matka miała wystarczająco wiele fantazji, weny i sentymentu, by nadać rudej córce imię, które przed laty nosiła ognistowłosa Gianetta Fox, ulubienica całego Londynu i piękność w czasach, gdy o urodzie pisano przez duże U, a znakomitość i piękno przyciągały uwagę w tym samym stopniu. Cudna Gianetta… Jak przypuszczam, jej matka tylko w połowie była Włoszką; o ojcu, nawet jeśli go znała, nie zwykła wspominać. Pojawiła się nagle, niczym Afrodyta, z zaułków Whitechapel i wiosną tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku rzuciła wiktoriańską Anglię na kolana. Miała wówczas zaledwie siedemnaście lat. Zanim skończyła dwadzieścia, uwiecznił ją w jakiejś alegorycznej pozie każdy londyński malarz (jedynym abstynentem okazał się Landseer), a ona odpłacała im zmysłową miłością. Landseer, jak sądzę, nie dostał premii. W tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym zgarnęła główną nagrodę za swe osobliwe cnoty i wyszła za baroneta. Zdołał utrzymać ją na tyle długo, by obdarzyła go dwojgiem dzieci. Potem uciekła z „nowoczesnym” artystą, gorącym miłośnikiem Francji, specjalizującym się w aktach. Syn i córka zostali pod wątpliwą opieką sir Charlesa. Ów syn był moim dziadkiem ze strony matki. A moja dobra, kochana i utalentowana matka, spędzająca większą część czasu na lepieniu małych, ślicznych garnuszków i miseczek, które następnie wypalała w piecu pobudowanym w ogrodzie naszej plebanii w Cotswold, nadała mi imię osławionej (i wciąż pamiętanej) prababki. I zupełnie się nie zastanawiała, jaki to może mieć wpływ na moje życie, zwłaszcza wówczas, gdy w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym sama ruszyłam na podbój Londynu. Miałam dziewiętnaście lat, osiem miesięcy wcześniej skończyłam szkołę, odbyłam w West End kurs modelek i czekałam na rozpoczęcie olśniewającej kariery w jakimś renomowanym domu mody. Dzieliłam z przyjaciółką wynajęty pokój, miałam własne, niewielkie konto (prezent od ojca), dwa ręcznie zrobione garnki i popielniczkę (prezent od matki) oraz pamiętnik (prezent od brata Luciusa). Świat leżał u moich stóp. Pewnie leżałby tam dość długo, gdyby galeria Morellich nie zakupiła obrazu Zollnera zatytułowanego „My Lady Greensleeves”, a Mario Morelli – ten Mario Morelli – nie

narobił niezłego szumu wokół transakcji. Pamiętacie tę awanturę? Pan Morelli po latach posuchy spowodowanych wojną chciał przywrócić sztuce jej dawną rangę. Nie mógł wybrać lepszego obiektu dla urzeczywistnienia swych celów. „My Lady Greensleeves” miała wszystkie cechy Zollnerowskiej bravura lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Naturalnej wielkości portret przedstawiał piękną kobietę spowitą w pióra, sznur pereł i suto zdobioną, jedwabną suknię. Nie sądzę, aby jakaś część stroju została kiedykolwiek staranniej odmalowana niż połyskujące na wzór damasceńskiej stali obfite zielone rękawy. Zupełne zaprzeczenie wojennej ascezy. Lecz nawet godna pawia orgia kolorów, tak charakterystyczna dla Zollnera, nie mogła przygasić triumfującej witalności modelki ani złagodzić blasku płomiennorudych włosów. To był ostatni portret w pełni ubranej Gianetty Fox i trzeba przyznać, że potrafiła wykorzystać do końca tę okazję. Morelli także nie zasypiał gruszek w popiele, podobnie jak jego kuzyn, Hugo Montefior, z zawodu projektant mody i mój pracodawca. Wpadli na pomysł, aby odtworzyć zieloną suknię widoczną na obrazie. Miałam w niej wystąpić w galerii, co rzecz jasna wzbudziłoby ogromną sensację w określonych kręgach i przyniosło kuzynom wymierne korzyści. Mnie chyba zresztą także, lecz kiedy Hugo przedstawił mi tę koncepcję, nie wpadło mi to do głowy. Byłam uradowana, zdumiona i potwornie zdenerwowana. Tak więc wystąpiłam w galerii, Morelli miał swoją Sensację, a ja, wystraszona widokiem tylu dystyngowanych gości, z trudem dukałam jakieś słowa przez zaciśnięte gardło. Wyglądałam jak nędzna kopia zmysłowej kokoty wyniośle spoglądającej z ram obrazu. Nie wiem, co o mnie myślał Nicholas Drury, lecz w końcu przebrnął przez tłum i podszedł, by się przedstawić. Oczywiście słyszałam o nim i to wcale nie wpływało kojąco na stan moich nerwów. Drury – choć skończył zaledwie dwadzieścia dziewięć lat – miał już za sobą trzy wyśmienite powieści i znany był z ciętego języka. Zgłupiałam ze strachu na widok jego ironicznej miny i zaczęłam mamrotać jakieś bzdury jak zawstydzona pensjonarka. Bogu dzięki, wziął to za kokieterię. Trzy miesiące później byliśmy po ślubie. Nie mam ochoty wspominać tego, co działo się przez kolejne trzy lata. Byłam dziko, potwornie i głupio zakochana. Mała dziewczynka zauroczona „wielkim światem”, obcym i w gruncie rzeczy przerażającym. Nicholas szybko odkrył swą pomyłkę. Chciał poślubić współczesną Gianettę Fox, rzutką i przedsiębiorczą osobę, taką, która bez trudu wtopiłaby się w tłum otaczających go przyjaciół. Niestety, dostał jedynie Gianettę Brooke, świeżo upieczoną absolwentkę ogólniaka, która namiastkę ogłady nabyła w fabryce modelek Mayfair i salonach Montefiora. Nie to jednak było główną przyczyną naszej małej tragedii. Miłość umie wznosić wspaniałe budowle i początkowo mieliśmy nadzieję, że nad dzielącą nas przepaścią wkrótce zawiśnie most porozumienia. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że Nicholas próbował równie usilnie jak ja. Gdybym zyskała nieco więcej poloru i wiedzy, bez wątpienia otoczyłby mnie niespotykaną czułością. Ale było za późno. Przepaść okazała się zbyt szeroka – i nie chodziło tutaj o dziesięć lat różnicy wieku, lecz o tysiącletnią otchłań stworzoną przez wojnę. Koszmar, który dla mnie był tylko mglistym wspomnieniem smutnego dzieciństwa, w umyśle Nicholasa pozostawił niezatarte blizny. Jakże ja, naiwna dziewiętnastolatka, miałam złagodzić jego cierpienia? Skąd mógł wiedzieć, że pod

pozorami spokoju głęboko skrywałam poczucie niepewności i strach? W końcu nastąpiło załamanie. Po dwóch latach nasze małżeństwo praktycznie nie istniało. Nicholas – w ciągłych rozjazdach, gdyż zbierał materiały do dalszych książek – coraz częściej wynajdywał powody, żeby zostawiać mnie w domu. Bez zdziwienia przyjęłam wiadomość, że nie podróżował samotnie, ale poczułam się skrzywdzona i oszukana. Przy najbliższej okazji – jak przystało na rudą – zrobiłam mu awanturę. Jeśli chciałam zatrzymać Nicholasa, zrobiłabym znacznie lepiej, gdybym umiała poskromić język. Gdy miłość zamiera i urażona duma jest jedyną obroną przed cynizmem, trudno walczyć z męską brutalnością. Nicholas wygrał bez trudu, choć nie dawałam po sobie poznać, jak bardzo mnie dotknął… W czterdziestym dziewiątym wzięliśmy rozwód. Przez wzgląd na matkę, która była tak religijna, że (wedle słów ojca) zasługiwała na portret w Watykanie, zatrzymałam nazwisko męża i nadal nosiłam obrączkę. Po pewnym czasie wróciłam do Londynu i do Montefiora. Okazał się anielsko uprzejmy, zagonił mnie do pracy i ani słowem nie napomknął o Nicholasie. Nikt zresztą o nim nie wspominał poza matką, która od czasu do czasu pytała w listach o jego zdrowie i zastanawiała się głośno, czy mamy zamiar powiększyć rodzinę… Po roku zaczęło mnie to bawić, choć nadal bywały chwile, gdy zmęczona i osowiała tęskniłam za kojącym spokojem plebanii Tench Abbas. W połowie maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku, gdy Londyn pękał w szwach od tłumów ściągających na koronację, Hugo Montefior zerknął raz i drugi na moją posępną minę, a potem namówił mnie na urlop. Zadzwoniłam do Tench Abbas, do matki. – Wakacje? – spytała. – Z początkiem czerwca? Cudownie, kochanie. Zjedziecie do nas, czy Nicholas ma inne plany? – Mamo… – Rzecz jasna, nie mamy telewizora – z dumą stwierdziła matka – ale przez radio możemy wysłuchać relacji z całej uroczystości. Rzuciłam okiem na witrynę salonu Montefiora, za którą rozciągał się widok na Regent Street. – Bardzo się cieszę – powiedziałam. – Ale, mamo… Przedtem bym chciała pojechać gdzie indziej. Oderwać się od wszystkiego… wiesz, tylko wzgórza, woda, ptaki. Myślałam o Lake District. – Za blisko – oświadczyła bez wahania. – Skye. Przez chwilę myślałam, że namawia mnie na podróż do nieba. – Ojciec rozmawiał kiedyś o tym w czasie garden party u Dunhillów – dodała. – Przez cały czas lało, więc musieli przenieść stoły do domu. Wiesz, że za każdym razem pada, gdy Maisie Dunhill urządza przyjęcie? To takie dla niej charakterystyczne. No więc wybrali się tam na dwa tygodnie. Siąpiło codziennie. – Och… – Wreszcie zrozumiałam. – Skye. – I bez telewizora.

– Brzmi całkiem zachęcająco – odpowiedziałam bez cienia ironii. – Pani D. dała ci adres? – Znowu piszczy w słuchawce – nerwowo rzuciła matka. – Nie rozmawiamy nawet trzech minut… Dobrze wiedzą, jak mnie to złości. O czym to ja… a, prawda. O Dunhillach. Wiesz, kochanie, kupili nowy samochód. Ogromny potwór… Jackal czy jaeger, czy coś w tym rodzaju… – Jaguar, mamo. Miałaś mi podać adres hotelu, w którym się zatrzymali. – Właśnie. A mówiłam ci już, że pułkownik Dunhill nigdy nie jeździ szybciej niż trzydzieści pięć mil na godzinę. Ojciec mówi… Co, kochanie? Usłyszałam w słuchawce stłumiony głos ojca. Potem znów odezwała się matka: – Ojciec zapisał nazwę hotelu. Nie wiem tylko… O, mam. Camas Fhionnaridh… – Jak?! – Camas… Lepiej przeliteruję. – Zaczęła czytać. – Naprawdę nie wiem… ale to musi być chyba ten hotel. Co mówisz, złotko? Znów zza jej pleców odezwał się głos ojca. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, przerywana jedynie popiskiwaniem na łączach, co zawsze przenosiło matkę z błogiej abstrakcji do stanu gorączkowego podniecenia. – Ojciec twierdzi, że to po celtycku i że należy mówić „Camasunary” – odezwała się w końcu. – Usytuowany jest na zupełnym pustkowiu, więc będziesz miała ptaszki i… i wodę, i wszystko, o czym wspominałaś, kochanie. Siedziałam przy telefonie, patrząc na Regent Street. Oczami wyobraźni widziałam chłodne, odległe, skąpane w deszczu góry. – Masz rację – powiedziałam powoli. – Zatem ustalone – z zadowoleniem oświadczyła matka. – Baw się dobrze, kochanie. Tak się cieszę, że miałam pod ręką ten adres. Patrz, co za zrządzenie losu. Dobrze, że nigdy nie zrozumiała prawdziwego sensu tej wypowiedzi. Tak więc późnym sobotnim popołudniem, trzydziestego maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku rozpoczęłam ostatni etap podróży do Camas Fhionnaridh na wyspie Skye. Matka miała zupełną rację, mówiąc, że to pustkowie. Końcową część drogi musiałam pokonać łódką; z Strathaird do Camas Fhionnaridh prowadziła lądem jedynie wąska ścieżka, dobra może dla bryczki, lecz nie dla rozklekotanego autobusu. Autobus podwiózł mnie więc w okolice Elgol, na wschodniej stronie Loch Scavaig, i zostawił wraz z bagażami na brzegu. Właściciel łodzi był bardziej uprzejmy. Wkrótce, wraz z jeszcze jednym pasażerem, znalazłam się na pokładzie i ruszyliśmy przez błyszczące wody jeziora w stronę odległej zatoki Camasunary. Okolica tchnęła spokojem. Jezioro okazało się wysmukłym fiordem, wciśniętym między skały i sięgającym Atlantyku. Na wrzosowisku przycupnęły domy rybackiej osady Elgol, po przeciwnej stronie zaś piętrzyło się postrzępione pasmo gór, rozkwitające

purpurą w promieniach zachodzącego słońca. To Cuillin, uśpiony olbrzym Wyspy Mgieł. Gładka jak stół tafla zatoki, zamknięta w ogromnych kamiennych ramionach, w miarę upływu czasu nabierała barwy głębokiego błękitu, przetykanego złotymi nitkami. Cienka, ostra jak rapier, połyskliwa linia migotała na granicy dwóch światów: realnego i skrytego gdzieś w morskiej toni. Łódź z monotonnym pomrukiem silnika sunęła równym kursem wzdłuż brzegu. Woda cmokała cicho pod dziobnicą i szeptała przy burtach. Słaba fala idąca od strony morza łagodnie kołysała pokładem. Wokół dryfowały czarne, czerwone i oliwkowozielone wodorosty, a w powietrzu unosił się ostry i ekscytujący zapach słonej wilgoci. Brzeg uciekał do tyłu; piargi i wrzosowiska, przesłonięte letnim obłokiem brzóz, znikały w oddali, a łódź miękko cięła jedwabistą wodę, zostawiając za sobą smugę znaczoną kolorem indygo i miedzi. Wprost przed nami, w otoczeniu zębatych szczytów, widziałam zieloną dolinę, schodzącą aż na brzeg morza. W górze kryło się prawdziwe jezioro, głębokie i wąskie, wciśnięte w kamienny basen. Dawało początek rzece; nawet stąd mogłam dostrzec delikatny połysk wartko płynącej wody i białe mury budynku wystającego ponad mgłę zieleni w miejscu, gdzie migotliwe cienie stykały się z mroczną krawędzią brzegu. Łódź ze spokojnym warkotem ciągnęła w tamtą stronę. Widziałam już cienkie niczym ołówek pasemko dymu, sączące się z komina hotelu. Słońce zeszło niżej, woda przestała migotać i ogromny cień masywu padł na maleńką dolinę. Butna skała stłumiła resztki blasku, przesłaniając swym ukośnym cieniem połowę zatoki. – Garsven – odezwał się mój towarzysz podróży. Podskoczyłam ze strachu. Tak byłam pochłonięta widokiem krajobrazu i poczuciem odosobnienia, iż na śmierć zapomniałam, że nie jestem sama. – Słucham? Uśmiechnął się. Był całkiem przystojny, miał około trzydziestki, włosy niespotykanej barwy ciemnego złota i niebieskie oczy. Wysoki, szczupły, choć bez wątpienia zwinny i krzepki. Twarz miał spaloną słońcem, jakby większość czasu spędzał na otwartej przestrzeni. Nosił wytarty płaszcz i coś, co dawniej musiało być eleganckim tweedowym garniturem. – Pierwszy raz w tych stronach, prawda? – spytał. – Tak. Czuję się nieco… przytłoczona. Wybuchnął śmiechem. – Nie wątpię. Znam tę okolicę jak własną kieszeń, a wciąż ich widok odbiera mi dech w piersiach. – Ich? – Szczytów Cuillinu. Ostatnie słowo wymówił w szczególny sposób, zapewne w miejscowej gwarze. Wbił wzrok gdzieś w dal, więc odwróciłam się, by spojrzeć w tę samą stronę. – Garsven – powtórzył. – To ten na końcu, pod dziwnym kątem sterczący w morze. A to Sgurr nan Eag. Ten, który wychodzi w morze. – Wyciągnął rękę nad moim ramieniem.

– A to Sgurr nan Eag. Ten, który przesłania słońce. I spiczasty Sgurr Biorach. – Sgurr Alasdair, psze pana – nieoczekiwanie wtrącił z tyłu właściciel łódki, krępy wyspiarz o ciemnej kanciastej twarzy i miękkim głosie. Stał nonszalancko oparty o ster i od czasu do czasu spluwał za burtę. – Sgurr Alasdair. Mój nowy znajomy z uśmiechem powiedział coś po celtycku, na co przewoźnik radośnie wyszczerzył zęby. – Murdo ma rację. – Jasnowłosy znów spojrzał w moją stronę. – Na mapach widnieje nazwa Alasdair. To na cześć jakiegoś wspinacza czy kogoś takiego. Ja jednak wolę stare imiona. Sgurr Biorach, a za nim Sgurr Dearg. Czerwona Turnia. – Wskazał na ostatni z wysokich szczytów, zupełnie czarny na tle nieba. – Sgurr nan Gillean. – Opuścił rękę i obdarzył mnie przepraszającym uśmiechem. Jak każdy prawdziwy Brytyjczyk wstydził się chwilowego wzruszenia. – Wybrała pani najlepszą chwilę, by je zobaczyć – powiedział ściszonym głosem. – Zmierzch, gwiazda wieczorna… wszystko działa w olśniewającym technikolorze. – Jest pan alpinistą? – Wspinaczem? Tak, trochę. – Pan Grant umie śmigać po stokach – rzucił Murdo. – Oj, umie. Grant wyjął papierosy, poczęstował mnie i przewoźnika, po czym rzucił spaloną zapałkę do wody. – Na długo pani przyjechała? – zagadnął. – Na tydzień… może na dziesięć dni. Zależy od pogody. Jeśli przez cały czas będzie tak jak dzisiaj… – Nie będzie – odparł z przekonaniem. – Co o tym sądzisz, Murdo? Wyspiarz z powątpiewaniem popatrzył na południowy wschód, gdzie ogromna płaszczyzna Atlantyku stykała się z granatowym niebem. Wskazał kciukiem. – Deszcz – powiedział dobitnie i krótko. – No to ładnie. Zrobiło mi się smutno. Teraz, gdy już tu byłam, skąpana w złocie dolina wydała mi się o wiele piękniejsza niż mokre zbocza gór, które widziałam w wyobraźni. – Nie ma się czym przejmować – oznajmił Grant. – Dobra pogoda na ryby. Chyba zrobiłam głupią minę, gdyż dodał: – Łowi pani? – Nie… – Ku własnemu zdziwieniu czułam się zawstydzona. – Ale… ale na pewno się nauczę. Patrzył na mnie z rosnącym zaciekawieniem. – Więc co? Wspinaczka? – Nie.

Poczułam się jak mieszczuch na wycieczce. – Przyjechałam… po prostu wypocząć. Spokój i cisza. To wszystko. Zerknął na moje walizki. – Z Londynu? – Uśmiechnął się. – Dobrze pani trafiła. Z dala od tłumu. Żadnych sąsiadów z wyjątkiem czarnych górskich szczytów. Najbliższy z nich… – przerwał gwałtownie. – Najbliższy? – Spojrzałam na hotel. Wyglądał jak ostrów pośrodku zieleni. Tuż przy nim, po wschodniej stronie, sterczał w niebo strzelisty blok skalny. – Mówi pan o tym? Jeszcze go nie poznałam. Jak się nazywa? – Blaven – z wyraźnym wahaniem odparł Grant. Przewoźnik wyjął z ust papierosa i splunął do wody. – Blaaaaven – powtórzył miękko. – Mmmmmm… – Błękitna Turnia… – dziwnym głosem dodał Grant. Rzucił niedopałek za burtę i spytał szorstko: – Dużo ludzi zjechało do Londynu? – Mnóstwo. Od miesięcy przybywa turystów i podniecenia. Miasto już przypomina czajnik buzujący na wolnym ogniu. Murdo skierował dziób łodzi do ujścia rzeki. – Londyn? – wymruczał z naiwnym zachwytem. – Nie chciała panienka obglądnąć koronacji? – Trochę chciałam. Ale… ostatnio dużo pracowałam i przede wszystkim potrzebowałam wakacji. – Skąd pomysł, żeby przyjechać właśnie tutaj? – spytał Grant. Nie spuszczał oka z Błękitnej Turni. – Bo ja wiem?… Każdy przecież od czasu do czasu wybiera Skye. Potrzebny mi spokój i całkowita odmiana. Pójdę na długi spacer… – Sama? Murdo powiedział to takim tonem, że popatrzyłam na niego z zaskoczeniem. – No… tak – odparłam zmieszana. Niespokojnie zerknął na Granta, a potem wlepił wzrok w niezbyt odległą przystań. Roześmiałam się. – Nie zginę – zapewniłam obu. – Na pewno nie odejdę daleko. Jestem zwykłym mieszczuchem, więc zawędruję najwyżej na brzeg jeziora lub na stok… jak mu tam?… Blavenu. Co mi się może stać? – Popatrzyłam na Granta. – A może Murdo myśli, że utonę we mgle albo ucieknę z jakimś wodnikiem? Przerwałam. Grant spojrzał mi prosto w oczy. Spochmurniał, jakby wiedział o wiele więcej, niż chciał powiedzieć. Po chwili opuścił wzrok.

– Sądzę raczej… Murdo właśnie wyłączył silnik i nagła cisza podziałała równie skutecznie jak wybuch dynamitu. Grant nie dokończył zdania. – Londyn… – z zadumą mruczał przewoźnik, pochylony nad bebechami motoru. – Kawał drogi. Długo by trzeba jechać… Wciąż mówił z nabożnym zachwytem, lecz odniosłam wrażenie, że próbował po prostu zagadać Granta. Na pewno nie był tak naiwny, za jakiego chciał uchodzić. – Ładne miasto, mówią. Westminster Abbey, Piccadilly Circus, zoo… Widziałem pocztówki… – Murdo – odezwałam się podejrzliwie, gdy łódź lekko stuknęła o pomost. – Kiedy ostatnio byliście w Londynie? Rzucił cumę, zerknął spod oka i wyciągnął rękę, żeby mi pomóc przy wysiadaniu. – Osiem lat temu, panienko – odparł cicho. – Jak przyszło wracać z Birmy i innego Wschodu… Grant wziął moje walizki i poszedł ścieżką wiodącą do hotelu. Ruszyłam za nim. Podświadomie wiedziałam, że Murdo przez długą chwilę spoglądał za nami, zanim na powrót zajął się łodzią. Po co udawał prostaka? Chciał coś ukryć? Co? Czemu tak szybko zmienił temat rozmowy? Hotel stał frontem w stronę doliny. W ślad za Grantem skręciłam za róg, by dotrzeć do drzwi, i znów zobaczyłam samotną skalną bryłę, czerniejącą jak jastrząb na tle nieba. Blaven? Błękitna Turnia? Obróciłam się tyłem do gór i weszłam do hotelu.

II NA KRAŃCU ŚWIATA To było godzinę później. Zdążyłam się umyć, przebrać i wyczesać z włosów dym lokomotywy. Zeszłam do klubu, by nacieszyć się chwilą samotności, nim inni goście wrócą na kolację. Z kieliszkiem wyśmienitej sherry zasiadłam przy kominku, otoczona z trzech stron przecudną górską panoramą. Było mi dobrze. Trzasnęły drzwi wejściowe. Przez szklane przepierzenie oddzielające klub od holu dostrzegłam dwie kobiety idące w stronę schodów. Jedna była mniej więcej w moim wieku. Niska, śniada, silnie zbudowana i ostrzyżona niemal na jeża. Podkute buty, spodnie i gruby wełniany sweter nadawały jej męski wygląd. Druga, może dwudziestoletnia, o prostych czarnych włosach i dziewczęcej urodzie, miała mocno zaczerwienione policzki i nieszczęśliwą minę. Pomyślałam, że z tymi ramionami uginającymi się pod ciężarem plecaka nie sprawia wrażenia zadowolonej z życia. Weszły na pierwsze piętro i zniknęły za zakrętem korytarza. Za niecałą minutę w tym samym miejscu pojawiła się dystyngowana starsza para: wysoki, szczupły, choć lekko pochylony dżentelmen oraz dorównująca mu wzrostem i postawą niewiasta. Nieśli zupełnie pusty wiklinowy kosz na ryby. Tuż za nimi człapała jeszcze jedna kobieta z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie płaszcza. Nie widziałam jej twarzy, lecz nisko opuszczone ramiona i ociężały krok wiele mówiły o jej zmęczeniu lub rezygnacji. Ziewnęłam, przysunęłam nogi do ognia i upiłam łyk sherry. Od niechcenia zaczęłam przerzucać leżący tuż obok mojego łokcia stary egzemplarz tygodnika. Z błyszczących stron wyzierały twarze skąpane w świetle flesza, wyłapane na jakimś charytatywnym balu albo przyjęciu u Hunta… piękne konie, mdłe panie, starannie ubrani panowie… Londyńska książka telefoniczna byłaby dużo ciekawsza – pomyślałam. Przewróciłam kartkę. Jak zwykle znalazłam swoje zdjęcie, przy klasycystycznym kominku Adama, w jednej z najlepszych wieczorowych kreacji Montefiora… Dobrze ją pamiętałam; śliczny ciuszek. Był też dział poświęcony gwiazdom teatru i filmu: Alec Guinness z przyprawioną brodą, Vivien Leigh, przy której bladła każda piękność, Marcia Maling prezentująca do kamery swój słynny uśmiech i zniewalającym wzrokiem wpatrzona w przestrzeń… Szklane drzwi klubu otworzyły się z cichym, ledwie słyszalnym szelestem. Marcia Maling weszła, usiadła naprzeciw mnie i zadzwoniła po kelnera. Gapiłam się na nią jak urzeczona. Nie mogłam się mylić. Miękkie złociste włosy, duże oczy, zgrabnie ukształtowany mały nosek i bez wątpienia patrycjuszowskie usta… Gwiazda romantycznych przedstawień, jakie od końca wojny nieprzerwanie grano przy pełnej widowni w jednym z największych teatrów Londynu. Kelner wręczył jej pełną szklankę. Pociągnęła niewielki łyk i spojrzała w moją stronę. Uśmiechnęła się zdawkowo, lecz chwilę później w jej oczach zamigotał błysk

zainteresowania. – Proszę wybaczyć – zagadnęła zmysłowym, z lekka schrypniętym głosem – lecz mam wrażenie, że gdzieś już panią widziałam. Znamy się? – Podziwiam pani odwagę, panno Maling – odparłam z uśmiechem. – Sądzę, że to raczej pani musi bez przerwy odpowiadać na podobne pytania. Niestety, nie. Nie spotkałyśmy się do tej pory. – A jednak pani twarz wydaje mi się dziwnie znajoma. Przesunęłam paznokciem po stronach pisma. – Być może. Jestem modelką. Radośnie skinęła głową. – Otóż to! Wiem! Pracuje pani dla Montefiora, prawda? – Dość często, choć nie stronie od innych firm. Nazywam się Drury. Gianetta Drury. Rzecz jasna widziałam pani przedstawienie i to ostatnie, i przedostatnie, i jeszcze poprzednie… – Uważaj, bo dobrniesz do zarania dziejów, kochanie. Wiem. To miłe. Pewnie jeszcze nosiłaś warkocze, gdy wystawiano „Wild Belles”. – Wcześnie je ścięłam – roześmiałam się. – I zaczęłam zarabiać na życie. – Dokonałaś trafnego wyboru. – Marcia powoli sączyła gin, przyglądając mi się z namysłem. – Już sobie przypominam, gdzie cię widziałam. Nie na zdjęciu, lecz podczas pokazu zimowej kolekcji Leducqa. Kupiłam boską koktajlową suknię… – Z żółtego jak topaz welwetu. Pamiętam. Prawdziwe cudo. Zmarszczyła nos. – Pewnie masz rację, ale to był błąd. Wiesz równie dobrze jak ja, że to nie jest odpowiednia kreacja dla blondynki. – Wtedy nie była pani blondynką – palnęłam bez zastanowienia. – Przepraszam… dodałam pospiesznie. – Ja… Marcia wybuchnęła wesołym, dźwięcznym śmiechem. – Masz rację. Zapomniałam. Ufarbowałam włosy na kasztanowo, do „Mitzi”. Wyglądałam okropnie, a sztuka zrobiła klapę. – Wyciągnęła przed siebie długie, zgrabne nogi. – Cieszę się, że tu jesteś. I nie mów do mnie „pani”. Przyjechałam trzy doby temu, a już się stęskniłam za miastem. Nawet nie miałam okazji pogadać o ciuchach. Uwielbiam się przebierać, a ty? – To zależy. W końcu pracuję… – Wiem, wiem – przerwała mi w pół zadania. – Ale tutaj ludzie rozprawiają tylko o rybach lub o wspinaczce. Źle się czuję wśród takich ponuraków. – Więc co tu robisz, u licha? – zawołałam zdziwiona. Nie brzmiało to chyba zbyt grzecznie, lecz Marcia odpowiedziała bez wahania:

– A jak sądzisz? Wypoczywam. – Rozumiem – mruknęłam ostrożnie. Marcia popatrzyła na mnie kpiąco i wybuchnęła śmiechem. – Serio? Chyba nie. Naprawdę wypoczywam. Sztuka zeszła z afisza tydzień temu. Adrian stwierdził, że muszę „odrosnąć”, a ponieważ niedawno czytałam książkę wychwalającą uroki Skye, postanowiłam to sprawdzić. – Z jakim skutkiem? – Różnym. Góry są wprost cudowne, a nie dalej jak wczoraj widziałam łanię z prześlicznym maleńkim jelonkiem, lecz główny kłopot polega na tym, że nie ma czego zwiedzać. Lubisz długie spacery? – Raczej tak. – Ja mam inne upodobania, a Fergus upiera się, że nie będzie jeździł po tutejszych drogach. – Fergus? Przyjechałaś z mężem? – Nie mogłam sobie przypomnieć, kto był jej obecnym wybrańcem. Mój Boże! Nie jestem zamężna! Przynajmniej na razie. Miła odmiana, nieprawdaż? – Parsknęła cichym śmiechem i sięgnęła po szklankę z ginem. Emanowała ciepłem i rzadko spotykaną żywotnością, która sprawiała, że nawet najbardziej wyświechtane frazesy nabierały w jej ustach całkiem nowego znaczenia. – Fergus to mój szofer. – Marcio! – bezwiednie nazwałam ją po imieniu i choć chwilę przedtem proponowała mi, by to zrobić, poczułam się nieco zawstydzona. – Zabrałaś tu szofera z samochodem? I to nazywasz „odrastaniem”? – Nie cierpię długich spacerów – wyjaśniła. – Poza tym niedługo ruszam dalej. Chcę popatrzeć na inne wyspy i góry. Napijmy się jeszcze po jednym. Ja stawiam. – Stuknęła w dzwonek. – Prawdę mówiąc, trafiliśmy tu głównie przez Fergusa. Jest rodowitym Szkotem i choć niezbyt się troszczy o auld lang syne i tym podobne sprawy, pomyślałam sobie, że pewnie chciałby odwiedzić stare kąty. A dla mnie to równie dobre miejsce jak każde inne. Wlepiłam w nią zdumione spojrzenie. Nie mogłam inaczej. – Jesteś… niezwykle wyrozumiała – wybąkałam. – Twoja służba… Tym razem jej słynny uśmiech bez wątpienia pochodził z frywolnej komedii „Yes, My Darling”. – Tak sądzisz? Fergus… och… proszę wytrawną sherry i jeszcze jedną porcję ginu. – Gdy kelner odszedł, znowu popatrzyła na mnie. – Wiesz, kiedy próbowałam z innymi gośćmi rozmawiać w ten sposób, każdy z nich sztywniał jak… jak pieczony pstrąg. – Kto jeszcze mieszka w hotelu? – Niech pomyślę… Pułkownik Cowdray-Simpson z żoną. Urocza para, ale nie grzeszą zbytnią inteligencją. Dniem i nocą chodzą na ryby, choć nigdy dotąd nic nie złowili. – Chyba ich już widziałam. Wracali z pustym więcierzem.

– Na pewno oni. Pozostając przy rybach, są jeszcze Corriganowie i Braine. – Alastair Braine? – Tak się właśnie nazywa. – Zmierzyła mnie wzrokiem. – Znasz go? – Spotkaliśmy się kiedyś. Pracuje w reklamie. – Najlepszy kumpel Corriganów. Choć z drugiej strony – dodała z zadumą – gdybym umiała współczuć kobiecie związanej z przystojnym mężczyzną, współczułabym żonie Hartleya Corrigana. – Dlaczego? – spytałam z lekkim rozbawieniem. Warto było posłuchać poglądów Marcii Maling na temat małżeństwa. – Ryby – rzuciła od niechcenia. – Ryby? Aaaaa… rozumiem. Chodzi ci o ryby? – Właśnie. Hartley i Braine przypominają Cowdray-Simpsonów. Łowią rano, w południe i w nocy, a ona nie robi nic, żeby zmienić tę sytuację, choć na pierwszy rzut oka widać, że się męczy. Najczęściej chodzi sama, z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie. Przypomniała mi się żałosna kobieca postać, ociężałym krokiem idąca po schodach za pułkownikiem i jego żoną. – Ją także widziałam. Owszem, nie wyglądała na zbytnio szczęśliwą, lecz wątpię… – zamyśliłam się chwilę – by któraś z nas była zdolna w pełni zawładnąć sercem zapalonego wędkarza. Marcia głębiej wcisnęła w fotel swe ponętne ciało i spytała: – Naprawdę? – Zgoda, ty – odpowiedziałam. – Albo Rita Hayworth. Ale nikt więcej. – Ona nawet nie spróbowała! – z oburzeniem stwierdziła Marcia. – On zaś… mniejsza z tym. Kto jeszcze?… – Widziałam dwie dziewczyny… – zaczęłam. – Prawda, nasze… jak to się mówi? Schwarmerinen. – Jej głos nabrał głębszych tonów. – Jestem pewna… – Marcio, przestań! Nie możesz tak mówić! Ale miss Maling okazała się nieugięta. Piękne oczy błysnęły wojowniczo. – Przecież to prawie dziecko! – zawołała. – Ma nie więcej niż dziewiętnaście lat i wszędzie jest ciągana przez tę wąsatą, despotyczną babę! – Gdyby nie chciała, toby za nią nie chodziła – zauważyłam przytomnie. – Mówię ci, że one… – Nie, Marcio. To zwykła potwarz. Jesteśmy w szkockim zajeździe, a nie na hollywoodzkim przyjęciu. – Może masz rację – westchnęła. – Obie uczą w tej samej szkole lub coś w tym

rodzaju. Młodsza niedawno zaczęła pracę, a starsza uzyskała P. K. albo R. T. , nie pamiętam. Sama się przyznała. – Do czego? – spytałam. – Że jest R. T. Co to takiego? – Bularz, jak sądzę – wymieniłam zasłyszaną gdzieś nazwę. – No i proszę – ponuro jęknęła Marcia. – Kto poza tym? W drodze z Elgol poznałam pewnego mężczyznę… – Pewnie Granta. Roderick Grant. Praktycznie tu mieszka. Szczupły, przystojny, z nieziemską czupryną? – Ten sam. O niebieskich oczach. – I to jak niebieskich – z przejęciem dodała Marcia. – Ze wszech miar godny uwagi, gdyby nie… – Przerwała i zajęła się ginem. Byłam coraz bardziej ciekawa, kim naprawdę jest Fergus. – Też lubi łowić? – Mówiłam o Grancie. – Słucham? Och, bez wątpienia. Jak wszyscy – padła cierpka odpowiedź. – Choć nie zalicza się do maniaków. Ciągle gdzieś znika. Rzadko go można spotkać w hotelu. – Wspina się – mruknęłam z rozbawieniem. – Zapewne. Jest jeszcze jeden. Niejaki Beagle. – Ronald Beagle? – Chyba tak. Twój kolejny znajomek? – Nie, lecz sporo o nim słyszałam. Słynny himalaista. Marcia spojrzała na mnie z nagłym zainteresowaniem. – Serio? Jak teraz o tym myślę, to faktycznie całymi wieczorami ślęczy nad mapą albo słucha radiowych doniesień o tej wyprawie, która zamierza wejść na Everest. – Zatem na pewno chodzi o niego. Kiedyś napisał książkę o wspinaczce na Nanga Parbat. – Tak? – Ciekawość Marcii wyraźnie przygasła. – To wyjaśnia, dlaczego się skumał z Hubertem Hayem. Ten też mi wygląda na pisarza. Mały i okrągły jak sorbo. – Sorbo? – Tak. Nie do zgniecenia. – Rozumiem. Dziwne słowo… Włoskie? Zachichotała perliście. – Boże, wydało się, jaka jestem już stara. Muszę uważać. Nie, kochanie, to nie ma nic wspólnego z Italią. Kiedyś, w latach trzydziestych, czyli zanim wyrosłaś z wózka, sprzedawali dzieciom twarde gumowe piłki. Nazywały się „sorbo bouncers”. – Miałaś taką?

– Jesteś bardzo miła, kochanie – odpowiedziała Marcia. – Wracając do Haya, rzeczywiście wygląda jak sorbo i zazwyczaj nosi śmieszny krótki tużurek. A wczoraj przyniosło następnego gościa. Nie wiem, jak się nazywa, lecz podejrzewam, że to także jakiś literat. – Wielkie nieba… – Właśnie. Wykroiła się cała konstelacja twórców, nieprawdaż? Tyle tylko, że wszystkim brakuje talentu. Zwłaszcza Hayowi. Choć ten ostatni mógłby być niezły… śniady i obdarzony iście diabelskim urokiem – zaczęła z patosem, lecz zaraz posmutniała. – Tylko, że łowi. – Całkiem ciekawy zbiór postaci – stwierdziłam. – Tak sądzisz? – bez przekonania spytała Marcia. – Jest jeszcze wiekowa dama, chyba matka Cowdray-Simpsona, która przez calusieńki czas robi na drutach, używając do tego włóczki w paskudnych kolorach. I trzej młodzieńcy w krótkich spodenkach, biwakujący nad rzeką. Przychodzą tu na posiłki, obwieszeni młotami, sierpami i czymś tam jeszcze… – Idę o zakład, że to studenci geologii – wtrąciłam. – I na pewno nie noszą sierpów. Wiesz, co powinnaś zrobić? Nauczyć się wędkowania. Ja w każdym razie zamierzam spróbować. Słyszałam, że to znakomity sposób na ukojenie nerwów. Spojrzała na mnie z podziwem zmieszanym ze zgrozą. – Boże! Co za pomysł! Ale… – Dostrzegła obrączkę na mojej lewej ręce i smętnie pokiwała głową. – Mogłam się tego domyślić. Masz męża. To jego robota. Skoro taka Corriganowa… – Nie jestem mężatką – oznajmiłam. Zmieszała się. – Przepraszam… – Rozwódką. – Och… – westchnęła z ulgą i obdarzyła mnie filuternym uśmiechem. – Ja też. – Wiem. – Trzy razy, kochanie. Trzy razy dawałam im odpust. To męczące, zwłaszcza jeśli nadepniesz na śmierdziela. – Słucham?! – Mężczyźni, kochanie. Każdy z nich to kawał łajdaka. – Och… – Twój był inny? – Nie – odparłam. – Na pewno. – Wiedziałam – oświadczyła Marcia i wysączyła resztkę ginu. – Jak się nazywał? – Nicholas. – Potwór – stwierdziła bez ogródek. Znów miałam przed sobą nieubłaganą amazonkę. –

Weź sobie jeszcze jedną sherry, Jeanette. Musisz mi wszystko opowiedzieć. – Tym razem ja stawiam – powiedziałam zdecydowanie i nakryłam ręką dzwonek. – A moje imię brzmi Gianetta. Dżia-ne-ta. Włoskiego pochodzenia, jak sorbo. – Ładne – odparła. – Skąd się wzięło w twojej rodzinie? – Stare dzieje… – Zamówiłam drinki, zadowolona, że rozmowa zeszła na inne tory. – Moja prababka nazywała się Gianetta. Należała do osób, o których pamięć trzyma się najczęściej pod kluczem, schowaną głęboko w rodzinnej komodzie. Tyle że moja prababka nie dałaby się nigdzie zamknąć. Nawet na chwilę. – Co takiego zrobiła? – z ciekawością spytała Marcia. – Zdążała prostą drogą ku upadkowi. Pozowała artystom, była kochanką kilku malarzy, wyszła za baroneta… – Tak jak ja – oznajmiła wesoło. – Potem go porzuciłam. A ona? – Też. Uciekła z młodym artystą do Paryża, gdzie zbiła spory majątek, nie pytaj jak, i zmarła w klasztorze w osiemdziesiątym siódmym roku życia. – To były czasy. – W głosie Marcii brzmiała wyraźna nuta nostalgii. – Nie mówię o klasztorze, ale reszta… Taka prababka to skarb, zwłaszcza jeśli pozostawiła tytuł i spadek. – Niestety – roześmiałam się – nic z tego nie zostało. Moja matka była jedynaczką, a pieniądze zgodnie z życzeniem Gianetty trafiły w ręce zakonu. – Odstawiłam pusty kieliszek. – Teraz muszę się wciąż ubierać, żeby zarobić na życie. Odwrotnie niż prababka. Przez szklane drzwi widziałam Cowdray-Simpsonów. Szli w kierunku jadalni. Przez klub przebiegła pokojówka. Za spadzistym stokiem Sgurr na Stri czerwone niebo z wolna nabierało barwy miedzi. Postrzępione zbocze odcinało się ciemnym konturem na tle zachodzącego słońca. Zobaczyłam trzech młodzieńców – studentów, o których napomknęła Marcia – idących od strony rzeki. Mignęli za oknem, po czym usłyszałam stłumiony trzask drzwi wejściowych. Zegar wybił siódmą. – Dzięki Bogu, że już czas na kolację – powiedziałam. – Porządnie zgłodniałam. Wstałam z fotela i podeszłam do okna, skąd rozciągał się widok na wschodnią część doliny. Przede mną leżał długi na milę, wygryziony przez owce pas trawy, płaski, jeśli nie liczyć kilku strumieni, które meandrami torowały sobie drogę ku zatoce. Wąska, pylista ścieżka wiodła w tym samym kierunku, potem skręcała w bok, wznosiła się i niknęła za grzbietem wzgórza. Po prawej mruczało morze – matowe i niemal czarne w cieniu szczytów. Daleko po lewej, u stóp Blavenu, nikły skrawek wody połyskiwał miedzią nieba. Spóźniona pardwa krzyknęła „wracam!”, a potem zapadła cisza. Mewa siedząca na brzegu szeroko rozpostarła skrzydła. Morze leżało uśpione. Dziki i posępny widok: żadnego dźwięku poza nawoływaniem ptaków, żadnego ruchu poza trzepotem skrzydeł. Potem pojawił się jakiś człowiek, niespiesznie idący przez łąkę w stronę ścieżki.

Zgrzytnęły obcasy butów na pylistej drodze. Cisza pękła. Za samotnym wędrowcem zygzakiem strzelił w niebo bekas. Widziałam srebrzysty błysk piór raz, drugi na tle Blavenu, później straciłam go z oczu. – Blaven – powiedziałam z namysłem. – Ciekawe… Za sobą usłyszałam ostry i nieprzyjemny głos Marcii: – Dość o tym. Przestań. Spojrzałam na nią ze zdumieniem. Jednym haustem wypiła resztkę trzeciej porcji ginu i popatrzyła na mnie bez słowa. Czułam się nieco zdezorientowana jej nagłą opryskliwością. Raczej arbitralnie skierowałam rozmowę na osobę Gianetty, lecz zrobiłam to tylko dlatego, że nie chciałam rozmawiać o Nicholasie. Marcia z początku wyglądała na zaciekawioną, więc jeśli teraz zaczęła się nudzić… ale nie. Oczy błyszczały jej gorączkowym podnieceniem. Obdarzyła mnie przepraszającym uśmiechem. – Nic na to nie poradzę – powiedziała. – Po prostu daj spokój. Proszę. – Jak chcesz – mruknęłam półgębkiem. – Nie ma sprawy. Odwróciłam się z powrotem do okna. Powitał mnie groźny cień skalnego masywu. Nagle zrozumiałam. Blaven. To nazwa góry spowodowała, że Marcia uciekła do szklaneczki z ginem niczym ślimak do swej skorupy. Roderick Grant, Murdo, a teraz miss Maling… A może to tylko gra wyobraźni? Wlepiłam wzrok w gęstniejącą ciemność. Spóźniony wędrowiec był już niespełna dwadzieścia metrów od drzwi hotelu. Przyjrzałam mu się dokładniej i… – O mój Boże – jęknęłam i jak wystrzelona z procy podbiegłam na powrót do kominka. Zatrzymałam się tuż przed Marcia. Wytrzeszczyła oczy. – O mój Boże – powtórzyłam bez tchu. – Co się stało? Nie chciałam… – To nie ma nic wspólnego z tobą – powiedziałam roztrzęsionym głosem. – Zobaczyłam właśnie, kto przyszedł. – I? – Marcia nadal niczego nie rozumiała. – To na pewno twój bezimienny, śniady i pięknooki pisarz… Znam go dobrze. Nazywa się Nicholas Drury. Otworzyła usta. – Nie! Chcesz powiedzieć… Skinęłam głową. – Tak. Mój mąż. – Ten… śmierdziel? Zdobyłam się na ponury uśmiech. – Otóż to. Właśnie. Coś mi się zdaje – dodałam bez przekonania – że nie będziemy się

nudzić.

III CAMASUNARY I Rzeczywiście, w księdze gości widniał zamaszysty wpis: Nicholas Drury, Londyn, 29 maja 1953 roku. Zagryzając wargi, patrzyłam na niego przez chwilę, a potem mój wzrok padł na sąsiednią stronicę, gdzie czerniły się słowa skreślone bez wątpienia tą samą ręką: Nicholas Drury, Londyn, 28 kwietnia 1953 roku. A więc był tu już miesiąc temu. Z marsową miną wpatrywałam się w księgę. Co mógł robić na Skye? Pewnie szukał pomysłów do nowej książki; trudno przypuszczać, żeby przyjechał po prostu na wakacje. Surowa Szkocja, zamglone wrzosowiska i ludzie w powycieranych tweedach – wszystko razem nie pasowało do Nicholasa. Gdy sięgnęłam po pióro, zauważyłam, że drżą mi ręce. Za nic w świecie nie byłam przygotowana na takie spotkanie ani tym bardziej na „przyjacielską” jowialność, jaką okazywali sobie zazwyczaj eks-małżonkowie w kręgach londyńskiej śmietanki towarzyskiej. Zanurzyłam pióro w kałamarzu, zawahałam się, w końcu napisałam: Gianetta Brooke, Tench Abbas, Warwickshire. Potem z niemałym trudem zdjęłam obrączkę z palca i wrzuciłam ją do torebki. Czekała mnie jeszcze rozmowa z właścicielem hotelu, majorem Persimmonem, któremu musiałam wyjaśnić, dlaczego pani Drury nieoczekiwanie stała się panną Brooke. Podejrzewałam, że obecność dwóch osób o tym samym nazwisku wywołałaby sporo zamieszania. Marcia obiecała dochować tajemnicy. Nicholas nie wiedział, że cztery lata temu nie wróciłam do panieńskiego nazwiska. Pewnie byłby nieźle zdumiony i zażenowany moim widokiem. Przycisnęłam bibułę do podpisu i zamknęłam księgę. Znałam mego przystojnego i nieobliczalnego męża na tyle, by wiedzieć, iż nie mogę liczyć na to, że zachowa się właściwie. W tej samej chwili usłyszałam za sobą męski głos: – Niech skonam, Janet Drury! Podskoczyłam jak wystraszona kotka i czym prędzej obróciłam głowę w stronę schodzącego ze schodów gościa. – Alastair! Co za spotkanie! Gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata? Alastair Braine chwycił mnie za ręce i obdarzył promiennym spojrzeniem. Był ogromnym, nieco kanciastym mężczyzną, o szerokich ramionach, wiecznie zwichrzonej blond czuprynie i rozbrajającym uśmiechu, za którym krył się przenikliwy i ścisły umysł. Ani trochę nie wyglądał na tego, kim był naprawdę – starego wyjadacza w bezlitosnym świecie reklamy. – Przede wszystkim w Ameryce, trochę w Brazylii i Pakistanie. Wiedziałaś, że pracuję dla „Pergamonu”? – Tak, mówiłeś mi kiedyś. Kiedy wróciłeś? – Jakieś półtora miesiąca temu. Dostałem urlop, więc przyjechałem tu z przyjaciółmi na ryby.

– Cieszę się z naszego spotkania – powiedziałam. – Dobrze ci z tą opalenizną. Wyszczerzył zęby. – Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie, maleńka. To znaczy… – zreflektował się w porę – też jestem rad, że cię widzę, ale wyglądasz, jeśli tak można powiedzieć, „po londyńsku”. Co się stało z twoją różową cerą? Nick cię tłucze? Popatrzyłam spod oka, lecz nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. – Hultaj nie zająknął się ani słowem, że do nas dołączysz – dodał wesoło. – O Boże… – westchnęłam. – Alastair, naprawdę nic nie wiesz? Jesteśmy po rozwodzie. Osłupiał. – Po rozwodzie? Od kiedy? – Ponad cztery lata. Nie słyszałeś o tym? – Ani słowa. – Potrząsnął głową. – Wciąż byłem poza krajem, a nie cierpię pisania listów… Nick zresztą też nie i stąd… – urwał i świsnął przez zęby. – A niech to… Przykro mi, Janet. Szczerze powiedziawszy, nie jestem specjalnie zaskoczony… Nie masz mi za złe, że tak mówię? – Ani trochę – odparłam rześkim i dźwięcznym głosem, jakby znajomość z Nicholasem była dla mnie jedynie przelotnym epizodem. – Po prostu się nie udało. Nie ma w tym niczyjej winy; wziął mnie za całkiem inną osobę. Widzisz, w moim zawodzie trzeba udawać twardą i zdecydowaną, choć prawda bywa zupełnie inna. – Nie jesteś twarda? – Nie byłam – odpowiedziałam. – Teraz już chyba nieco okrzepłam. – Trzy lata spędzone u boku kolegi Nicholasa zmieniłyby nawet westalkę – zauważył Alastair. – Kiepsko, Janet. Lecz jeśli mogę spytać, co tu właściwie robisz? – Tak jak ty, spędzam urlop i czekam, aż minie zamieszanie spowodowane koronacją. Nie miałam zielonego pojęcia, że znajdę tu Nicholasa. Czułam się nieco zmęczona i szukałam spokoju, a znajomi rodziców doradzili mi wyjazd na Skye. – Spokoju… – zachichotał. – Na moje uszy i bokobrody! I wpadłaś wprost na Nicka! – Jeszcze nie – mruknęłam posępnie. – Ta przyjemność dopiero przed nami. – Boże, Boże… – ze skruchą zawołał Alastair, ale zaraz znów poweselał. – Nie rób takiej grobowej miny, dziecinko. Nick cię nie zje. To raczej on powinien się martwić. Pozwolisz, że usiądę przy twoim stole podczas kolacji? Moim znajomym na pewno nie będzie przeszkadzać, jeśli przez chwilę zostaną sami. – Sprawisz mi wielką radość – powiedziałam z wdzięcznością. – Lecz jak to się stało, że Nicholas ci o nas nie powiedział? – Rzadko się widujemy. Zbyt jest zajęty podglądaniem folkloru. Pracuje nad nową książką, wciąż gdzieś znika i traktuje hotel jedynie jako bazę. Rzecz jasna pytałem o ciebie, lecz odparł krótko: „Wszystko w porządku. Nadal pracuje dla Hugona. Właśnie

przygotowują nowy pokaz”. I tyle. – Kiedy to było? – Zaraz po moim przyjeździe. Dziesiątego maja lub coś w tym rodzaju. – Tak się składa, iż rzeczywiście mieliśmy wówczas pokaz. Skąd o tym wiedział? – Nie pytaj – z uśmiechem odpowiedział Alastair i odwrócił się, by powitać nadchodzącą parę. Kobieta była szczupła, smagła i nieco bezbarwna, jeśli nie liczyć pięknych, rozmigotanych złotem, brązowych oczu okolonych długimi rzęsami. Ubrana w prosty kostium w przygnębiającym odcieniu zieleni. Pozbawione połysku włosy i ponuro skrzywione usta dopełniały reszty. Idący obok mężczyzna stanowił jej całkowite przeciwieństwo. Też szczupły, lecz wprost tryskający siłą i życiową energią. Miał ciemnoniebieskie oczy i regularne rysy, choć bruzdy wokół zmysłowych ust wyraźnie mówiły, że nieraz ulegał gwałtownym emocjom. – Alastair – powiedziałam pospiesznie. – Nazywam się Brooke, nie Drury. Pamiętaj. Mogłoby wydać się dziwne… – Masz rację. Oooo… – zwrócił się w stronę nowo przybyłych. – Hart, Alma, to jest Gianetta Brooke. Janet, to państwo Corrigan. Wymruczeliśmy nieco grzeczności. Pani Corrigan nie spuszczała wzroku z mojej sukni. Jej mąż obdarzył mnie przelotnym, choć uważnym spojrzeniem, po czym popatrzył w stronę drzwi, jakby na kogoś czekał. – Almo, zostawię was dzisiaj samych przy kolacji – usprawiedliwiał się Alastair. – Panna Brooke jest moją starą znajomą i mamy sobie dużo do powiedzenia. Pani Corrigan nie wyglądała na zbytnio uszczęśliwioną. Przez chwilę miałam wrażenie, że chce mnie zaprosić do wspólnego stołu, lecz potem zrozumiałam, że rozważała po prostu, co będzie mniejszym złem: dopuszczenie obcej kobiety w pobliże męża czy choćby krótkotrwała utrata przyjaciela. Wyglądało na to, że często musi się borykać z podobnym problemem. Zrobiło mi się jej żal. W czasie gdy Alastair radośnie paplał o niczym, rzuciłam okiem na Hartleya Corrigana. Dostrzegłam wyraz jego twarzy, gdy w drzwiach klubu pojawiła się Marcia Maling spowita w wonny obłok chanel numer pięć. Szczerze współczułam Almie Corrigan. Nie potrafiła się bronić. Po prostu stała, zgaszona, niema i urażona, a Marcia ze swym radosnym: „Jak tam dzisiejszy połów, kochani?” zdominowała całe towarzystwo. Pozornie nie wyróżniała nikogo, lecz po pewnej chwili zauważyłam – słuchając jednym uchem jakiejś banalnej opowieści wędkarskiej – że niczym doświadczona suka szkolona na owczych pastwiskach oddzieliła Hartleya od reszty stada. Gwoli prawdy, wysoki Irlandczyk nie stawiał zbytniego oporu. Jasne się stało, że ci dwoje woleliby być teraz sami. Nie chciałam patrzeć na Almę, więc odwróciłam głowę. Podświadomie czekałam na uderzenie gongu. Klub zapełnił się ludźmi; przybyli chyba wszyscy wymienieni przez Marcie. Cowdray-Simpsonowie opiekowali się starszą siwą damą z aparatem słuchowym w uchu, w kącie siedziały z lekka znudzone dwie dziwnie dobrane nauczycielki, a mój chwilowy towarzysz podróży, Roderick Grant, z zapałem omawiał wskazania barometru z

jakimś barczystym jegomościem – prawdopodobnie z Ronaldem Beagle’em. Jedynie Hubert Hay, okrąglutki i wbity w żółciutką kurtkę, siedział samotnie, pogrążony w lekturze gazety. Jako ostatni na szczycie schodów pojawił się Nicholas. Powiódł wzrokiem po zgromadzeniu. Zobaczył mnie niemal od razu. Zawahał się, po czym zbiegł z ostatnich stopni i ruszył w moją stronę. – Alastair – syknęłam przez zęby, wściekła, że nagle zaschło mi w gardle. Alastair odwrócił się, zobaczył Nicholasa i gładko jak olimpijski pływak przejął kontrolę nad sytuacją. – Cześć, Nick! – zawołał beztrosko. – Spójrz, kto zawitał… Pamiętasz Janet Brooke? Lekko przeciągnął ostatnie słowo. Czarne brwi Nicholasa powędrowały dobry cal w górę, a w oczach zamigotały dziwne iskierki. – Oczywiście. Witaj, Gianetto. Co słychać? Nagle uświadomiłam sobie z całą ostrością, że był jedynym człowiekiem, który nie skracał mojego imienia. Z niemałym wysiłkiem spojrzałam mu w oczy i powiedziałam spokojnie: – Wszystko po staremu. A u ciebie? – Nieźle, nieźle… Przyjechałaś na wakacje? – Na krótki urlop. Hugo dał mi wolne… Najgorsze minęło. Chwila, której najbardziej się obawiałam, odeszła w przeszłość, wciśnięta w gąszcz kurtuazji i konwencjonalnych pozdrowień, jakie nagle okazały się niezwykle skuteczną osłoną, na wzór pancerza chroniącą nagie nerwy. Z ulgą wróciłam do grupy, gdzie rej wciąż wodziła Marcia Maling. Rozmawiała z Hartleyem Corriganem, lecz spod rzęs uważnie obserwowała Nicholasa. W końcu zwróciła się do mnie: – Jeszcze jeden twój stary przyjaciel, kochanie? Pytanie zabrzmiało tak niewinnie i naturalnie, że przez moment zapomniałam, że jest aktorką, i wlepiłam w nią zdumione spojrzenie. Dopiero gdy zobaczyłam rozbawienie w jej oczach, wróciła mi przytomność umysłu. – Tak… właśnie. Wygląda na to, że Londyn jest bliżej, niż przypuszczałam. Nick, pozwól, że ci przedstawię miss Maling. Marcie Maling. Marcia, to jest Nicholas Drury. – Ten Nicholas Drury? – zagruchała Marcia głębokim, uwodzicielskim tonem. Emanowała tak silną zmysłowością, że każdy śmiertelnik powinien wyparować, niczym trafiony promieniem z blastera, lecz Nicholas niewzruszenie pozostał na miejscu. Ba, nawet z lekka znudzonym tonem wymamrotał jakiś komplement. Wiedziałam, że zauważył skrywaną wesołość Marcii. Zawsze był bystry. Potem głos zabrał Hartley Corrigan i zanim się spostrzegliśmy, już całe towarzystwo mówiło o rybach. No… przynajmniej mężczyźni. Marcia spoglądała na Hartleya Corrigana, Alma Corrigan obserwowała Marcie, a ja ukradkiem patrzyłam na Nicholasa.

Zmienił się przez ostatnie cztery lata. Skończył trzydziesty szósty rok życia, lecz wyglądał starzej. Schudł I choć nadal trzymał się prosto, wciąż prężył ramiona, jakby chciał zrzucić niewidzialny ciężar. Miał zmęczone spojrzenie i mocno napiętą skórę na policzkach tuż pod oczami. Zastanawiałam się, co mogło być przyczyną takiego stanu rzeczy. Na pewno nie praca nad nową książką, choć zdarzały się chwile, gdy napisanie choćby jednego zdania kosztowało go sporo wysiłku. Nie… Znałam go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że chodzi o co innego, coś, co go przytłaczało z niespotykaną siłą. Mogłam sobie tylko pogratulować, że tym razem ominą mnie jego humory. Właśnie zabrzmiał donośny dźwięk gongu. Zadowolona, że nie mam większych zmartwień niż troska o własny żołądek, dołączyłam do reszty gości i weszliśmy do jadalni.

IV SPÓR Po kolacji stało się jasne, że nie ja jedna znalazłam się w niezręcznej sytuacji wśród dziwnie dobranych gości hotelu w Camasunary. I nie była to tylko gra wyobraźni. Tłumione namiętności wzbierały ze wzmożoną siłą, choć początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że mogą się przerodzić w coś naprawdę groźnego. Zanim wstałam od stołu i wróciłam do holu, utworzyły się już nowe grupki i jak to bywa w małych wiejskich zajazdach, niemal wszyscy o czymś zawzięcie dyskutowali. Zauważyłam z cierpkim rozbawieniem, że Marcia opuściła Corriganów i usiadła obok Nicholasa. Moim zdaniem postąpiła słusznie. Skoro nie potrafiła się opanować na widok przystojnego mężczyzny, to przynajmniej zostawiła w spokoju Hartleya. Lepiej, że zajęła się Nicholasem; ten umiał o siebie zadbać. Alastair znalazł mi w kącie wolny fotel, potem przeprosił i zniknął w kuchni, żeby popatrzeć, jak ważą i oprawiają łososia, którego dziś złowił. Corrigan wstał bez słowa, nawet nie spojrzał na żonę, i także wyszedł. Alma siedziała pochylona, bez końca mieszając kawę. – Napije się pani? Czarną czy ze śmietanką? Uniosłam głowę i napotkałam jasne spojrzenie młodszej nauczycielki, która stanęła przede mną, trzymając w dłoniach dwa kubki. Miała na sobie sukienkę koloru wytrawnej sherry z wpiętą broszką z górskiego kryształu. Tak wyszukana barwa nie powinna do niej pasować, a jednak wyglądała zadziwiająco dobrze. Przypominała śliczną małą dziewczynkę przebraną w rzeczy starszej siostry. Świeża uroda przydawała jej niewinności. – Czarną – odpowiedziałam. – Bardzo dziękuję. Ale dlaczego bawisz się w kelnerkę? Wręczyła mi kubek. – Samoobsługa. Wnoszą kawę na dużej tacy, a dalej martwcie się sami. Dopiero pani przyjechała, prawda? – Tuż przed kolacją. – Wskazałam na sąsiedni fotel. – Usiądź na chwilę. Kompan porzucił mnie dla jakiejś ryby. Zawahała się lekko i rzuciła spłoszone spojrzenie w drugi koniec pokoju, gdzie siedziała jej towarzyszka, pogrążona w lekturze kolorowego magazynu. Potem ostrożnie przycupnęła na brzeżku fotela, jakby w każdej chwili miała się zerwać do lotu. – Ryby faktycznie, mają swoje sposoby – przyznała. – Przy okazji, jestem Roberta Symes. – Gianetta Brooke. Rozumiem, że nie łowisz? – Nie. Chodzimy po górach. Ja i Marion… to znaczy, Marion Bradford. Tam siedzi.