uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Mary Stewart - Przadki ksiezycowe

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :747.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Mary Stewart - Przadki ksiezycowe.pdf

uzavrano EBooki M Mary Stewart
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 229 stron)

Mary Stewart PRZĄDKI KSIĘŻYCOWE Tytuł oryginału: The Moon-Spinners

ROZDZIAŁ PIERWSZY Zwiastun ten mały lekko wzbił się w górę... Przed siebie leci... Aż pląsy przerwał przy grocie omszałej, Skąd źródło z pluskiem tryska bezustannie W ciszę powietrza... John Keats: Endymion Wszystko zaczęło się od czapli wylatującej z cytrynowego gaju. Nie chcę twierdzić, że od pierwszej chwili dopatrywałam się w niej umownego herolda zwiastującego przygodę, białego rogacza z bajki, który wyskakując z za- czarowanej gęstwiny leśnej wywabia księcia daleko od świty i gubi go w borze, gdzie z zapadnięciem zmroku czyha niebezpieczeństwo. Lecz gdy wielki ptak wyfrunął nagle z gąszczu błyszczącego listowia i kwiatów drzew cytrynowych i poszybował ku górom, ruszyłam za nim. Kto postąpiłby inaczej, gdyby taka rzecz zdarzyła mu się w promienne kwietniowe południe u stóp Białych Gór na Krecie, gdy szosa jest rozpalona i pełna kurzu, a wąwóz kusi zielenią i pluskiem wody, gdy w górze białe skrzydła unoszą ptaka ku cienistej otchłani, a powietrze przesycone jest zapachem cytrynowego kwiatu?

Z Heraklionu samochód dowiózł mnie do miejsca, gdzie od traktu skręca w bok ścieżka do Agios Georgios. Wysiadłam, przerzuciłam przez ramię dużą torbę z brezentu, służącą mi za chlebak, po czym zwróciłam się do pary Amerykanów, żeby im podziękować za podwiezienie. — To była dla nas przyjemność, kochanie. — Pani Studebaker wyjrzała przez okno samochodu z miną trochę zaniepokojoną. — Czy pani jest aby pewna, że to tu? Nie mam wcale ochoty wysadzać pani samej w sercu nie zn- anego kraju. Czy pani jest pewna, że to właśnie tutaj? Co piszą na dro- gowskazie? Zapytany o radę drogowskaz obwieszczał pokrzepiająco: AGGEORGIOS — No i co pani z tego? — spytała pani Studebaker. — Słuchaj no, koch- anie... — Wszystko w porządku — roześmiałam się. — To właśnie jest Agios Georgios i zgodnie z opinią pani kierowcy, no i z mapą, wieś leży o trzy czwarte mili stąd; trzeba zejść w dół tą ścieżką. Jak tylko obejdę tamtą stromą skalną ścianę, prawdopodobnie zobaczę już zabudowania. — Ja też tak sądzę. — Pan Studebaker wysiadł z wozu razem ze mną i przyglądał się kierowcy, który wyjąwszy z bagażnika moją małą walizkę postawił ją obok mnie na skraju szosy. Pan Studebaker był tęgim mężczyzną o różowych policzkach i łagodnym usposobieniu, miał na sobie pomarańczową koszulę wypuszczoną na szare drelichowe spodnie oraz płócienny kapelusz z szerokim oklapniętym rondem. Uważał panią Studebaker za najinteligentniejszą i najpiękniejszą kobietę na świecie i wcale się z tym nie krył; jego żona, osoba również miła i łagodnego usposobienia, posiadała w dodatku spory zmysł spostrzegawczy. Oboje odzn- aczali się ową ciepłą, otwartą i trochę naiwną dobrocią, będącą, jak mi się wydaje, specyficzną zaletą Amerykanów. Zawarłam z nimi znajomość zaled- wie wczoraj wieczór w moim hotelu i skoro tylko dowiedzieli się, że wyruszam na południowe wybrzeże Krety, nie dali mi spokoju, póki nie wyraziłam zgody, że odbędę część drogi razem z nimi samochodem wynajętym przez nich na zwiedzanie wyspy. A teraz zdawało mi się, że największą przyjemność spraw- iłabym im, gdybym się wyrzekła niemądrego projektu odwiedzenia wioski w zapadłym kącie kraju i dołączyła do ich wycieczki. — Nie podoba mi się tu — powiedział pan Studebaker, niespokojnie spoglądając na kamienistą ścieżynę, wijącą się od szosy łagodnymi skrętami w dół wśród skalistych stoków obrośniętych niskimi krzewami i karłowatym jałowcem. — Niechętnie zostawiam tu panią samą. Wie pani — zwrócił ku

mnie poważne spojrzenie łagodnych niebieskich oczu — zanim tu przyjechałem z żoną, przeczytałem książkę o Grecji i niech mi pani wierzy, panno Ferris, oni mają tu jeszcze takie zwyczaje, że pani po prostu by nie uwi- erzyła. Wedle tej książki Grecja w niektórych dziedzinach jest do dziś bardzo, bardzo pierwotnym krajem. Roześmiałam się. — Być może. Ale jednym z ich pierwotnych obyczajów jest to, że traktują cudzoziemców jak świętość. Nawet na Krecie nikt by nie zamordował gościa! Niech się pan nie martwi o mnie, naprawdę. Bardzo to miłe z pańskiej strony, ale nic mi się nie stanie. Wspominałam już państwu, że mieszkam w Grecji przeszło rok, dogadam się dobrze po grecku, no i już raz byłam na Krecie. Możecie mnie więc państwo spokojnie tu zostawić. Wysiadłam na pewno we właściwym miejscu i za dwadzieścia minut będę już na dole we wsi. W hotelu oczekują mnie dopiero jutro, ale wiem, że nie mają tam żadnych gości, więc łóżko znajdzie się na pewno. — A co z tą kuzynką, która miała być z panią? Czy jest pani pewna, że się tu zjawi? — Oczywiście, że tak. — Miał tak wystraszoną minę, że jeszcze raz musi- ałam mu wszystko wytłumaczyć. — Miała jakieś trudności i spóźniła się na samolot, ale poleciła mi nie czekać na siebie, więc zostawiłam dla niej wiado- mość. Gdyby nawet nie zdążyła na jutrzejszy autobus, złapie jakiś samochód czy coś w tym rodzaju. Jest bardzo obrotna. — Uśmiechnęłam się. — Martwiła się, żebym się nie pętała bez celu czekając na nią i nie straciła ani dnia wakacji, toteż będzie państwu wdzięczna tak jak ja za oszczędzenie mi całej doby. — Zgoda, jeśli pani jest pewna... — Jestem całkowicie pewna. A zatem, nie chcę państwa dłużej zatrzymy- wać. To cudownie, że podwieźliście mnie tak daleko. Gdybym czekała na jutrzejszy autobus, straciłabym cały dzień na dojazd. — Z uśmiechem podałam mu rękę. — Iw dodatku dobiłam właśnie tu! Jak państwo widzicie, podarowaliście mi cały dodatkowy dzień, nie mówiąc już o cudnej prze- jażdżce! Raz jeszcze państwu dziękuję. Nareszcie uspokojeni pojechali w dalszą drogę. Samochód powoli ruszył po stwardniałym na cement błocie górskiej drogi, podskakując i chybocząc się w koleinach wyrytych potokami zimowych deszczy. Borykał się z okrążeniem stromego stoku, po czym zanurzył się w głąb lądu. W ślad za nim gęstą smugą wzbijał się kurz, powoli rozpraszany przez lekki wietrzyk. Stałam obok mojej walizki i rozglądałam się wokoło.

Białe Góry to pasmo wysokich szczytów, kościec zachodniej, górzystej części Krety. Na południowym zachodzie wyspy pasmo górskie spada uskokami ku wybrzeżu, bardzo tu stromemu, dzikiemu i poszarpanemu. Wzdłuż brzegu, nad zatokami, w które wpadają bystre strumienie drążąc w skalistych szańcach wyłomy, usadowiły się rozsypane domki, uczepione nawarstwiających się zwałów kamyków nadmorskich i korzystające ze świeżej wody potoków, zamknięte na zapleczu dzikimi górami, gdzie owce i kozy sku- bią swoje skąpe pożywienie. Do niektórych wiosek można dotrzeć tylko stromymi ścieżkami wiodącymi przez labirynt górskich stoków lub żaglówką od strony morza. Właśnie jedną z takich wiosek, Agios Georgios, czyli wieś św. Jerzego, obrałam sobie na spędzenie tygodnia wielkanocnych ferii. Jak to już opowiedziałam Studebakerom, mieszkałam w Atenach od stycznia ubiegłego roku, pracując w charakterze młodszej sekretarki w Am- basadzie Brytyjskiej. Uważałam się za szczęśliwą, że w wieku lat dwudziestu jeden zdobyłam choćby skromniutką posadkę w kraju, o którego zwiedzeniu marzyłam, jak daleko zdołam sięgnąć pamięcią. Osiadłam w Atenach, uczyłam się pilnie języka (co zostało nagrodzone szybkim osiągnięciem biegłości), zaś wakacje i weekendy wykorzystywałam na zwiedzanie wszystkich sławnych miejsc w zasięgu moich możliwości. Na miesiąc przed feriami wielkanocnymi dowiedziałam się z wielką radoś- cią, że moja kuzynka, Frances Scorby, wybiera się tej wiosny do Grecji planując wycieczkę morską w towarzystwie kilku przyjaciół. Frances jest zn- acznie starsza ode mnie, jest raczej rówieśnicą moich rodziców niż moją. Gdy przed trzema laty umarła mi matka (ojca nie znałam wcale, zginął podczas wojny), zamieszkałam u Frances w Berkshire, gdzie jest ona współwłaścicielką dość już sławnej plantacji roślin skalnych. Pisuje też artykuły i wygłasza odczyty o tych roślinach, robi piękne kolorowe fotografie, ilustrujące jej książki i wykłady. Moje pełne zachwytu listy z opisami dzikiej roślinności Grecji przyniosły więc owoce. Otóż grono jej przyjaciół wynajęło mały jacht na wycieczkę z Brindisi do Pireusu, gdzie zamierzali zatrzymać się na kilka dni, aby zwiedzić Ateny i okolice, po czym mieli zamiar pożeglować sobie wśród wysp greckich. Ich przyjazd do Pireusu zbiegał się w czasie z moimi feriami wielkanocnymi, lecz (co napisałam w obszernym liście do Frances) nawet dla niej nie chciałam poświęcić tych cennych kilku dni wolności, by je spędzić wśród świątecznych tłumów, wśród kotłujących się rzesz turystów, którzy na okres kilku tygodni zalewali miasto. Zaproponowałam więc kuzynce, żeby na kilka dni odłączyła się od swojego towarzystwa i spotkała się ze mną na Krecie, gdzie w spokoju będzie mogła obejrzeć krajobraz i legendarne kwiaty

Białych Gór. Mogłybyśmy potem razem odnaleźć jacht, który w następnym tygodniu zawinie do Heraklionu, płynąc na Rodos i Sporady; później, w drodze powrotnej, mogłaby zostać na kilka dni u mnie w Atenach i oglądać widoki nie przesłonięte przez wielkanocne tłumy. Frances zgodziła się z entuzjazmem na moją propozycję, jej towarzysze okazali się bardzo mili, a mnie pozostało zadanie wynalezienia, jeśli to możli- we, jakiegoś cichego zakątka na południowym zachodzie Krety, gdzie można by zażyć spokoju i podziwiać piękno „prawdziwej Grecji", nie rezygnując równocześnie z pewnego komfortu, na co nowa era turystyki kładzie szczególny nacisk. Chociaż połączenie tych zalet nie jest łatwo osiągalne, to jednak zdawało mi się, że znalazłam to, czego szukałam. Pewien kawiarniany znajomy w Atenach — duński autor powieści podróżniczych, który spędził kilka tygodni badając mniej uczęszczane szlaki greckiego archipelagu — opowiedział mi o małej, odosobnionej wiosce na południowym wybrzeżu Krety u stóp Białych Gór. — Jeśli pani rzeczywiście szuka czegoś takiego, szczerej wsi, do której nawet nie ma dojazdu — po prostu tuzin chat, mały kościółek i morze — to Agios Georgios jest właściwym miejscem — orzekł. — Sądzę, że pani ma też ochotę popływać? A więc zapewniam panią, że jest tam doskonałe miejsce na kąpiel, skały, z których można skakać do wody, piaszczyste dno. A jeśli zachce się pani kwiatów i pięknych widoków — zgoda, może pani ruszyć w jakim bądź kierunku, wszędzie jest cudownie, a tak dziko, jak tylko można sobie wymarzyć. Oprócz tego, Nicola, jeśli panią to interesuje, idąc wybrzeżem, o pięć mil na wschód, znajdzie pani mały, opuszczony kościółek; chwasty za- rosły wejście, ale można jeszcze zobaczyć resztki dziwacznych, malowniczych mozajek bizantyjskich na plafonie i mogę przysiąc, że jeden z kamiennych słupów przy odrzwiach jest oryginalną kolumną dorycką. — Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe — powiedziałam — ale niech tam, chcę wierzyć, tylko jakie są ukryte minusy? Gdzie będziemy spały? Czy nad tawerną z oryginalnymi doryckimi pluskwami? Skądże znowu! I tu, jak się zdawało, tkwiło sedno sprawy. Wszystkie at- rakcje Agios Georgios można znaleźć w całej masie podobnych wiosek na Krecie czy gdzie indziej. Lecz Agios Georgios ma hotel. Był to, prawdę mówiąc, wiejski kafeneion, czyli kawiarenka z kilkoma izbami nad barem. Lecz zarówno ten, jak i sąsiadujący domek przeszedł ostat- nio w ręce nowego właściciela, który stworzył z nich zalążek czegoś, co miało kiedyś stać się wygodnym małym hotelikiem.

— On dopiero to rozpoczął; prawdę mówiąc byłem jego pierwszym goś- ciem — przyznał się mój informator. — O ile mi wiadomo,, władze chcą w na- jbliższych latach zbudować szosę aż do samej wsi, ale tymczasem pan Alexia- kis, facet, który kupił tę tawernę, realizuje już swój plan. Izby są bardzo sk- romne, ale idealnie czyste i — niech pani posłucha uważnie — jedzenie jest doskonałe. Spojrzałam na niego z nabożnym szacunkiem. Poza hotelami wyższej kat- egorii i droższymi restauracjami jedzenie w Grecji — mimo całej miłości do tego kraju — muszę przyznać, rzadko bywa doskonałe. Na ogół bardzo jed- nostajne, nie ma potraw gorących czy zimnych, wszystko jest letnie. A tym- czasem miałam przed sobą Duńczyka, okrągłego, dobrze odżywionego Duńczyka (w Danii mają chyba kuchnię najlepszą w Europie), który oto pole- cał mi jedzenie w greckiej tawernie wioskowej. Roześmiał się widząc moje zdumienie i wyjaśnił mi całą tajemnicę. — To bardzo proste. Ten Alexiakis jest Grekiem przybyłym z Soho, ale urodzonym w Agios Georgios; przed dwudziestu laty wyemigrował do Londynu, dorobił się tam restauracji, zbił spory majątek i jak większość jego ziomków,, zapragnął wrócić do ojczyzny — no i właśnie teraz osiadł tu na stałe. Postanowił sobie jednak, że Agios Georgios musi znaleźć swoje miejsce na mapie, wobec czego najpierw kupił tę tawernę i sprowadził sobie do pomocy przyjaciela ze swojej londyńskiej restauracji. Na razie nie rozpoczęli jeszcze prawdziwej działal- ności, zdążyli wyporządkować dwie izby na sypialnie, w trzeciej urządzili łazienkę, a gotowali dla własnej przyjemności. Jestem jednak pewny, Nicola, że panią przyjmą. Dlaczego nie miałaby pani spróbować? Założyli nawet telefon. Następnego dnia zatelefonowałam do nich. Właściciel był zdziwiony, lecz wyraźnie uradowany. Powiedział, że hotel nie jest jeszcze oficjalnie otwarty; jeszcze go przebudowują i malują, co muszę uwzględnić, nie ma w nim też dotąd żadnych gości; wszystko jest bardzo skromne... Lecz gdy się dowiedział, że właśnie czegoś takiego szukamy, wyraził zadowolenie, że będzie nas mógł powitać. Jednakże nasze plany nie ułożyły się tak gładko. Ustaliłyśmy z Frances, ze w poniedziałek wieczór polecimy samolotem na Kretę, zatrzymamy się na noc w Heraklionie i następnego dnia autobusem kursującym dwa razy w tygodniu pojedziemy do Agios Georgios. Lecz w niedzielę kuzynka zatelefonowała do mnie z Patras, gdzie jacht jej przyjaciół z powodu jakichś przeszkód musiał się zatrzymać, nalegając, żebym moich cennych kilkudniowych ferii nie traciła na oczekiwanie jej, żebym pojechała sama na Kretę, a już ona własnym

przemysłem co prędzej za mną tam przyjedzie. A że Frances zawsze i wszędzie umiała sobie doskonale poradzić sama, zgodziłam się, przełknęłam gorycz rozczarowania i postanowiłam polecieć zaraz w niedzielę wieczór, po- zostać przez jeden dzień w Heraklionie i wedle planu wyruszyć wtorkowym autobusem. Lecz szczęśliwy los w postaci Studebakerów ofiarował mi w poniedziałek rano okazję samochodową wprost do południowo--zachodniego zakątka Krety. Tak oto znalazłam się tutaj, wygrywając jeden dzień, wysad- zona w samym sercu tak dzikiej i opustoszałej okolicy, że dzikszej i bardziej opustoszałej nie mógł sobie wymarzyć najbardziej fanatyczny odludek. Za moimi plecami od strony lądu kraj wznosił się stromo w górę, skaliste stoki strzelały ku niebu srebrzystą szarością, srebrzystym brązem, srebrzystym fioletem, poprzerzynane parowami i ożywione szybującymi cieniami wysokich, pierzastych chmur, które zdawały się dymić wśród wid- mowych grani. Poniżej drogi w kierunku morza krajobraz był bardziej zielony. Ścieżyna do Agios Georgios przebijała się w dół poprzez wysokie pachnące greckie zarośla — maquis. Poczułam zapach werbeny, lawendy i czegoś podobnego do szałwi. Ponad rozpalonymi białymi skałami i ciemną zielenią maquis drzewka judaszowe rozsiewały woń kwiecia koloru purpurowych laurów, ich gałęzie wyciągały się ku lądowi, odwracając się od afrykańskich wiatrów. Przez odległą rozpadlinę w skałach, o wiele poniżej miejsca, w którym się znajdowałam, dostrzegłam nagle połyskującą jasność — to lśniąca tafla morza. Cisza. Ani głosu ptaka, ani dzwonka owiec. Jedynie brzęczenie pszczół nad niebieską szałwią na skraju drogi. Nigdzie wokoło ani śladu ludzkiej ręki, poza drogą, na której stałam, ścieżki przede mną i białej kity dymu wysoko na promiennym niebie. Sięgnęłam po walizkę stojącą wśród zakurzonej szałwi i ruszyłam ścieżką w dół. Od morza wiał lekki wiaterek, ścieżka opadała stale w dół, szłam więc dość szybko, niemniej dopiero po piętnastu minutach dotarłam do prosto- padłej skały, zasłaniającej mi jej dalszy, niżej położony odcinek, i wtedy o paręset jardów dalej zobaczyłam pierwszy ślad pozostawiony przez ludzi. Był to most, mały mostek z barierą z surowego kamienia przerzucony przez wąski strumień, prawdopodobnie zaopatrujący Agios Georgios w wodę. Z tego miejsca nie było jeszcze widać wsi, choć domyślałam się, że musi już być blisko, gdyż ściany wąwozu rozszerzały się po obu stronach, ukazując szeroki wycinek morza, lśniącego i błyszczącego u następnego zakrętu ścieżki.

Na mostku zatrzymałam się, postawiłam na ziemi walizkę, zdjęłam z rami- enia brezentową torbę, po czym usiadłam na barierze w cieniu klonu, machając nogami i przyglądając się z uwagą ścieżce prowadzącej do wsi. Do morza — o ile mogłam to ocenić — było jeszcze około pół mili drogi. Poniżej mostka rzeczka płynęła spokojnie, z jednej szerokiej niecki przelewała się do następnej, niżej położonej, ślizgając się po lśniących płyciznach, między brzegami zarośniętymi niskimi krzewami i rozjaśnianymi barwnymi plamami drzew judaszowych. Poza tym wąwóz pozbawiony był drzew, jego skaliste zbocza wydawały się gromadzić i przetrzymywać w sobie upał dnia. Południe. Nie drgnął żaden listek. Znikąd żadnego głosu, oprócz chłodne- go szmeru płynącej wody i nagłego plaśnięcia żaby skaczącej do głębszej niecki pod mostkiem. Spojrzałam w górę strumienia, gdzie wzdłuż brzegu wiła się pod wi- erzbami ścieżka. Potem zeskoczyłam z bariery, zniosłam walizkę pod most i starannie, żeby jej nie było widać, ukryłam w gąszczu jeżyn i głogów. Brezentową torbę ze śniadaniem, owocami i płaską butelką kawy przerzu- ciłam sobie przez ramię. W hotelu nie spodziewano się mnie dziś, to bardzo dobrze, nic więc nie stało na przeszkodzie, bym w pełni wykorzystała cały dzień; znajdę chłodne miejsce nad wodą, zjem swój posiłek i zanim zejdę do wioski, nasycę się przedtem ciszą i odosobnieniem gór. Ruszyłam cienistą ścieżką wzdłuż rzeczki. Ścieżka wnet zaczęła się wznosić, z początku łagodnie, a potem dość stromo, brzegi stawały się coraz bardziej skaliste, po bokach liczne wodospady coraz głośniejsze, im węższe robiło się gardło doliny. Nad zielonym rwącym potokiem, do którego nigdy nie docierało słońce, ścieżka zmieniła się w udeptaną drogę. Korony drzew tworzyły zwarty baldachim, paprocie ociekały wodą, echo moich kroków odbijało się od skał. Lecz, sądząc z różnych oznak, owa pozorna samotnia musiała być traktem uczęszczanym przez ludzi i zwierzęta. Na mocno ubitej ścieżce widniały ślady kopyt, wszędzie można było zobaczyć wystarczające dowody, że drogą tą codziennie chodziły muły, osły i owce. Po kilku minutach przekonałam się, dlaczego tak jest. Wchodziłam pod górę stromym zboczem, wśród coraz rzadszych sosen, i raptem wynurzyłam z cienia wąwozu i stanęłam na otwartej równince, szerokiej na pół mili i dwieście lub trzysta jardów głębokiej, podobnej do obszernej półki wśród gór. Oto pola należące do mieszkańców Agios Georgios. Płaskowyż z trzech stron osłonięty drzewami, od południa, ku morzu, spadał tarasami i stokami pełnymi olbrzymich głazów narzutowych Od

północy, za uprawnymi polami, wznosiły się góry wznosiły się, srebrzyście brunatne w promiennym świetle, tu i ówdzie zacienione drzewami oliwnymi i poprzecinane zarośniętymi parowami. Z największego parowu spływała rzeka szerokim zakolem torując sobie drogę poprzez płaskowyż. Każdy jard płaskowyżu był przekopany, obrobiony motykami, zbronow- anу. Wśród uprawnych zagonów ciągnęły się rzędy drzew owocowych, drzewka judaszowe morele wszędobylskie oliwki i drzewa cytrynowe. Pola były poprzegradzane wąskimi rowami lub płaskimi kamiennymi tarasami. Wszędzie gdzie popadło rósł koper, mak i pietruszka oraz setki ziół, które jak wiedziałam, zostaną później zebrane jako pożyteczne. Tu i tam na przeciwległej krawędzi płaskowyżu, wesołe wiatraczki kreteńskie obracały swoje białe płócienne żagle, napędzając wodę do rowów przecinających suchą glebę. Na około nigdzie ani żywej duszy. Minęłam ostatni wiatrak, przebrnęłam przez rzędy winorośli przegradzające wznoszący się w górę teren i przystałam w cieniu drzewa cytrynowego. Zastanowiłam się, czyby tu nie odpocząć. Od morza wiał rześki, wiaterek, kwiat cytrynowy pachniał cudownie, widok był wspaniały - gdy u mych stóp dostrzegłam wielkie muchy, bzyczące nad pozostawioną przez muły w kurzu kupką nawozu, i w chwastach nad brzegiem wody rozmiękłe pudełko po papi- erosach. Choć napis na pudełku brzmiał EONOE zamiast rodzimych wood- bine'ów czy playersow. nie mogło to jednak zmienić faktu, że pudełko było śmieciem zdolnym zeszpecić okolicę na całą milę dokoła. Spojrzałam w drugą stronę, na ścieżkę wiodącą wzwyż Białe Góry na Krecie są rzeczywiście białe: nawet gdy w środku lata śniegi stopnieją, wyżej położone łańcuchy wciąż jeszcze są srebrzyste —Szare skały błyszczące w słońcu, wydają się bledsze, mniej konkretne niż błękitne niebo za nimi; łatwo wtedy uwierzyć, że wśród tych odległych niejako falują- cych szczytów urodził się król bogów. Podanie głosi, że Zeus przyszedł na świ- at w grocie góry Diecte w Białych Górach. Pokazują dokładnie w którym miejscu... W tej samej chwili, gdy o tym pomyślałam, spomiędzy błyszczącego lis- towie popdal, powolnymi, majestatycznymi uderzeniami skrzydeł wyleciał duży, biały ptak i poszybował nad moją głową. Był to ptak jakiego nigdy przedtem nie widziałam, podobny do czapli, mlecznobiały, z długim czarnym dziobem. Leciał tak jak czapla, z szyją wygiętą do tyłu i nogami wyciągniętymi za tułowiem, bijąc mocno skrzydłami. Czapla? Osłoniłam ręką oczy, żeby ob-

serwować ptaka. Wzbił się ku słońcu, po czym zawrócił i odleciał z powrotem ponad cytrynowym gajem, nad parowem, by wreszcie zniknąć mi z oczu między drzewami. Jeszcze dziś nie uświadamiam sobie w pełni, co w tym momencie się stało! Z przyczyn, których nie potrafię zanalizować, widok tego wielkiego, bi- ałego nie znanego ptaka, zapach kwiatu cytrynowych drzew, łopot płócien obracających się skrzydeł wiatraków, plusk wody, promienie słońca przenika- jące poprzez listowie i padające na białe anemony z czarnymi jak sadze środkami, a ponadto pierwszy raz oglądane Białe Góry... wszystko to razem zdawało się zlewać w jakiś miraż, w szczęście przeszywające jak strzała, uderzające nagłymi przypływami radości, tak bardzo fizycznie i tak ściśle sprecyzowanymi, że można dokładnie określić moment, w którym świat zmi- enił się w oczach. Przypominam sobie, co powiedziałam parze Amerykanów: że przywożąc mnie tutaj podarowali mi jeden dzień. Teraz zrozumiałam w pełni, że tak właśnie było. I nie wydawało mi się to już przypadkiem. Czułam, że moim nieuniknionym przeznaczeniem było znaleźć się tu, samotnej pod cytrynowymi drzewami, na ścieżce wiodącej w nieznane, z jedzeniem w tor- bie, z szybującym przede mną białym ptakiem, w dniu, który spadł mi z nieba. Raz jeszcze obejrzałam się za siebie na klin lśniącego morza, potem szyb- kim krokiem ruszyłam na północny wschód, idąc wśród drzew ku rozpadlinie skręcającej w bok w sam środek góry. ROZDZIAŁ DRUGI Gdy w tafli wody wśród srebrzystych lśnień Ujrzała siebie: brąz bujnych swych splotów I lica blade, przemknął, zda się, cień Po tym zwierciadle... Oscar Wilde: Charmides

Ostatecznie do postoju zmusił mnie głód. Jakikolwiek był impuls, który popchnął mnie do tego samotnego spaceru, wiódł mnie on w szybkim tempie w górę ścieżki i przeszłam spory kawałek drogi, zanim ponownie zaczęłam myśleć o jedzeniu. Gdy parów się rozszerzał, droga stawała się bardziej stroma, a drzewa rzedły, dzięki czemu przezierało słońce. Ścieżka wyglądała teraz jak wstążka przepasująca czoło skalnej ściany z drugą wstążką wody poniżej. Przeciw ległe zbocze parowu, za rzeką było spadziste, usiane skalnymi odłamkami i kępami niskich krzewów wśród których sterczały pojedyncze wysokie drzewa. A wszystko razem skąpane było w słońcu. Ścieżka wiła się teraz stromo pod górę, ku krawędzi skały. Wydawała się nieczęsto używana, tu i ówdzie zagradzały drogę zwieszające się gałęzie, a raz przystanęłam żeby podnieść pęd liliowego storczyka, który nie tknięty leżał u moich stop. Na ogół jednak starałam się oprzeć pokusie kwiatów rosnących w każdej szczelinie skały. Byłam głodna i marzyłam już tylko o znalezieniu równego miejsca w słońcu nad wodą, gdzie mogłabym usiąść i zjeść mój opóźniony posiłek Od skał po prawej stronie przede mną dolatywał szum wody, bliższy i głośniejszy niż rzeka u mych stóp. Sprawiało to wrażenie, że z gór spada z głośnym pluskiem jakiś dopływ, by połączyć się z płynącą w dolę rzeką. Doszłam do zakrętu i zobaczyłam go. W miejscu gdzie w skalnej ścianie była szczelina mały strumień z szybkością strzały pędził w dół. Przecinał moją ścieżkę i opływał z szumem jedyny kamień ułatwiający przejście przez wodę , i pędził dalej, w dół- do rzeki . Nie przeszłam na drugą stronę strumienia, zboczyłam ze ścieżki, nie bez trudu wspinając się po głazach narzutowych ,wzdłuż dopływu w górę ku słońcu i otwartej przestrzeni, na krawędzi parowu. Po kilku minutach znalazłam to, czego szukałam. Wdrapałam się na zwalisko białych kamieni, wśród których rosły maki, i wyszłam za małą skalistą polankę na płaskie poletko ukwiecone złotowłosem, otoczone ze wszystkich stron sterczącymi wysoko skałami. Od południa otwierał się z polanki os- zołamiający widok na dalsze teraz morze. Poza tym widziałam złotowłosy, zieleń paproci, nad wodą, jedno czy dwa drzewa w pobliżu stromej ściany skalnej, a w szczelinie wysokiego stoku źródło skąd wśród zieleni tryskała woda, zatrzymując się na chwilę w spoko- jnej niecce oświetlonej słońcem, by znów szybko popłynąć dalej między makami aż do krawędzi wąwozu.

Zsunęłam z ramienia torbę i rzuciłam ją między kwiaty uklękłam na skraju utworzonej przez potok sadzawki, zanurzyłam ręce aż po przeguby w wodzie.- Gorące słońce grzało mnie w plecy. Uczucie nagłej radości, osłabło, zmąciło się i rozpłynęło w ogromnym zadowoleniu fizycznym. Schyliłam się żeby się napić; woda była zimna jak lód, czysta i jędrna - greckie wino, tak cenne, że od niepamiętnych czasów każde źródło miało swoje własne bóstwo, które nim się opiekowało, swoją najadę. Na pewno teraz strzegła go spoza wachlarzy paproci... Dziwna rzecz - złapałam się na tym że spoglądam za siebie, właśnie ku tym paprociom z wyraźnym wrażeniem że ktoś mi się przypatruje. Przedziwny zaiste to kraj, w którym po- chylając się nad strumieniem czuje się na plecach cudze spojrzenie. Uśmiechnęłam się do moich urojeń i znów schyliłam głowę, żeby się nap- ić. Głęboko w sadzawce, głębiej niż moje własne odbicie, zamajaczyła wśród zieleni jakaś jasna plama. Ludzka twarz. Tak dalece była ona częścią moich myśli, że w momencie rozmarzenia nie zauważyłam jej. Po czym, kiedy z pewnym opóźnieniem dotarło to do mojej świadomości, rzeczywistość wynurzyła się z urojenia. Zesztywniałam i spojrza- łam jeszcze raz. Nie myliłam się. Za moim ramieniem, odbita w lustrze wody, pływała czy- jaś twarz, obserwując mnie z zielonej głębi. Nie była to jednak twarz opiekunki źródła, ale twarz ludzka, należąca do mężczyzny; odbicie głowy ko- goś, kto przyglądał mi się z góry. Znad krawędzi skały, wysoko nad źródłem, ktoś na mnie patrzał, jakiś mężczyzna. Po chwili pierwszego zaskoczenia nie czułam się specjalnie zaniepoko- jona. Samotny cudzoziemiec nie potrzebuje w Grecji obawiać się przypadkowego spotkania z polującym na łup włóczęgą. Niewątpliwie był to chłopak strzegący owiec, zaciekawiony widokiem osoby, która najprawdo- podobniej wyglądała na cudzoziemkę. Jeśli nie jest zbyt nieśmiały, zejdzie pewnie na dół, żeby ze mną porozmawiać. Napiłam się jeszcze trochę, potem opłukałam ręce. Kiedy wycierałam je ręcznikiem, znów ujrzałam tamtą twarz drgającą w poruszonej wodzie. Odwróciłam się i spojrzałam w górę. Nie było nikogo. Głowa znikła. Rozbawiona, czekałam wpatrując się w wierzchołek skały. Głowa znów się ukazała, ukradkiem, ostrożnie... do tego stopnia ukradkiem, że wbrew wrod- zonemu rozsądkowi, wbrew temu, co wiedziałam o Grecji i Grekach, przeszedł mnie lekki dreszcz niepokoju. W sposobie, w jaki głowa wysuwała się spoza skały, było coś więcej niż nieśmiałość, była w tym jakaś podstępna

chytrość, i coś więcej niż lękliwość w uskoku, jakim mężczyzna cofnął się za skałę, gdy spostrzegł, że go obserwuję. Był to bowiem mężczyzna, a nie chłopak. Na pewno Grek — skórę miał śniadą, twarz opaloną na mahoń, szeroką i zuchwałą, z ciemnymi oczyma, z czarną wełną włosów, gęstą, przylegającą do głowy jak jagnięce runo, tak ty- pową dla urody greckiego mężczyzny. Zaledwie zdążyłam spojrzeć, a już twarzy nie było. Z lekka zaniepokojona, wpatrywałam się w miejsce, gdzie zniknęła głowa. Po czym, jak gdyby ów człowiek wciąż jeszcze mógł mnie obserwować, co było mało prawdo- podobne, wstałam i z trochę wymuszonym spokojem podniosłam torbę zabi- erając się do odejścia. Straciłam ochotę na dłuższy popas w tym miejscu, gdzie podglądał mnie jakiś podejrzany typ, gotów w końcu mnie zaczepić. I wtedy zobaczyłam pasterską chatkę. Wiodła do niej ścieżyna, której przedtem nie zauważyłam, wąska, wydeptana w złotowłosie przez owce ścieżyna, aż do zakątka pod skałą, gdzie oparta tyłem o skalną ścianę stała chata. Był to mały, pozbawiony okien górski szałas w rodzaju powszechnie budowanych w Grecji schronisk dla pasterzy strzegących owiec i kóz w pustkowiu górskim. Czasem używa się ich do udoju owiec i przeróbki mleka na sery. Niekiedy podczas burzy służą za schronienie także dla trzody. Chatka była mała i niska, zbudowana z nie ciosanych kamieni, zlepionych glinianą zaprawą, dach zrobiony był z chrustu. Pośród otaczających chatę za- rośli i głazów, z pewnej odległości, trudno było ją dostrzec. A więc to był stróż źródła — pasterz. Jego trzody pasły się prawdopodob- nie na innej górskiej łące, powyżej skały, pod którą stałam. Usłyszał mnie i zszedł zobaczyć, kto się tu kręci. Mój chwilowy niepokój ustąpił. Trochę zakłopotana, lecz prawie zdecy- dowana zostać, stałam wśród złotowłosu. Było już dobrze po południu, słońce zwróciło się ku południowemu zachodowi oświetlając w pełni małą polankę. Pierwszym ostrzeżeniem, jakie otrzymałam, był cień, który padł nagle na kwiaty, tak nagle, jak gdyby ktoś za- rzucił na mnie czarne sukno i obezwładnił. Przerażona spojrzałam w górę. Od strony skał obok źródła usłyszałam zgrzyt kamieni, szurnięcie nóg i Grek zeskoczył wprost na moją ścieżkę. Była to krótka, zaskakująca chwila, w której wszystko wydawało się zu- pełnie jasne i zrozumiałe. Pomyślałam, nie chcąc w to uwierzyć: rzeczywiście spotkało mnie coś nieprawdopodobnego, jestem w niebezpieczeństwie.

Zobaczyłam jego ciemne oczy, złe i zarazem czujne. W ręce — było to chyba jeszcze bardziej nieprawdopodobne — ściskał obnażony nóż. Zapomniałam nagle greckiego języka, nie mogłam nawet zawołać: „Kim pan jest? Czego pan ode mnie chce?" Ucieczka po karkołomnych skałach w dół była wykluczona. Wzywanie pomocy wśród tej pustki i ciszy daremne. Mimo to próbowałam coś robić. Krzyknęłam i rzuciłam się do ucieczki. Było to na pewno coś najgłupszego, na co mogłam się zdobyć. Schwycił mnie, przycisnął do siebie i trzymał. Drugą ręką zatkał mi usta. Zdyszany mówił coś do mnie, jakieś przekleństwa czy pogróżki, których w przerażeniu nie potrafiłam zrozumieć. Walczyłam i broniłam się jak w złym śnie. Kopałam go i paznokciami podrapałam mu aż do krwi rękę. Zagrzechotały potrącone kamyki i zadźwięczał upadający na nie nóż. Na chwilę napastnik odsłonił mi usta, więc znów próbowałam krzyczeć. Tym razem zdobyłam się na ledwie dosłyszalny, ochrypły szept. Ale i tak nie było przecież nikogo, kto mógłby mi pomóc. I znów stało się coś nieprawdopodobnego: pomoc przyszła. Z pustkowia, od strony skał za moimi plecami, ostry męski głos krzyknął coś po grecku. Nie dosłyszałam słów, lecz ich skutek był natychmiastowy. Na- pastnik zamarł w oczekiwaniu. Trzymał mnie jednak nadal i znów brutalną dłonią zamknął mi usta. Odwrócił głowę i niskim, przejmującym głosem zawołał: — To jakaś dziewczyna, cudzoziemka. Szpieguje po okolicy. Chyba Angielka. Nie usłyszałam za sobą żadnego szmeru świadczącego, że ktoś nad- chodzi. Próbowałam wysunąć twarz spod ręki draba, żeby zobaczyć, kto mnie wyratował, lecz drab trzymał mocno mrucząc: — Cicho bądź, nie odzy- waj się! I znów doleciało mnie wołanie, chyba ze znacznej odległości. — Dziewczyna? Angielka? — Dziwna cisza. — Do diabła, puść ją i przyprowadź tu. Czyś zwariował? Grek zawahał się, po czym ponuro, z obcym akcentem, lecz jako tako poprawną angielszczyzną powiedział: — Chodź ze mną. Ale nie próbuj wrzeszczeć. Piśnij tylko, to cię zabiję. Możesz być pewna. Nie znoszę kobiet. Spróbowałam kiwnąć głową. Zdjął rękę z moich ust i zluźnił uścisk. Ale nie pozwolił mi iść samej. Zmienił jedynie chwyt, trzymając mnie teraz za nadgarstki.

Schylił się, żeby podnieść nóż, i ruszył w kierunku skał za naszymi plecami. Obróciłam się. Nigdzie żywego ducha. — Wejdź do środka — burknął Grek wskazując głową pasterski szałas. Chata była brudna. Kiedy popychał mnie przed sobą po udeptanej ziemi, chmary much z brzęczeniem zrywały się wkoło naszych nóg. Drzwi zionęły czarnym nie zachęcającym otworem. Z początku nic nie widziałam. W zestawieniu z jasną promiennością dnia wnętrze chaty wydało się zupełnie ciemne, lecz potem Grek popchnął mnie dalej do środka i wtedy w paśmie światła wpadającego przez drzwi mogłam rozpoznać wszystkie przedmioty aż do najdalszego kąta. Po przeciwległej stronie do drzwi, w rogu, zobaczyłam mężczyznę. Spoczywał na prostym legowisku zrobionym chyba z paproci lub chrustu. Chata była poza tym całkiem pusta, bez żadnych mebli prócz rzuconych w drugim kącie długich drewnianych kłód, będących prawdopodobnie częścią prymitywnej prasy do serów. Za podłogę służyła ubita warstwa ziemi, miejs- cami tak cienka, że przezierało przez nią skaliste podłoże. Pozostawiony przez owce nawóz był już wyschnięty, lecz w chacie panował zaduch choroby. Kiedy Grek wepchnął mnie do środka, człowiek na posłaniu podniósł głowę i patrząc pod światło zmrużył oczy. Choć zaledwie trochę zmienił pozycję, ruch ten wydawał się dla niego wysiłkiem. Był chory, bardzo chory; żeby to stwierdzić, nie musiałam nawet widzieć jego zmiętej odzieży, sztywnej od zaschniętej krwi na lewym ramieniu i łopatce. Pod nie ogolonym zarostem blada twarz, policzki zapadnięte, a wkoło oczu, błyszczących podejrzanym blaskiem, skóra ściągnięta cierpieniem i gorączką. Na czole okropny krwawy strup i zdarta skóra, włosy jeszcze zmatowiałe od krwi i brudne od kurzu posłania, na którym leżał. Poza tym był to człowiek młody, ciemnowłosy i niebieskooki jak więk- szość Kreteńczyków, i gdyby go umyć, ogolić i wyleczyć z ran, byłby bardzo przystojnym mężczyzną, z wydatnym nosem i ustami, z mocnymi, zwinnymi rękami i (jak mogłam się domyślać) bardzo silny fizycznie. Miał na sobie ciem- noszare spodnie i koszulę, która kiedyś była biała, lecz teraz zarówno spodnie, jak i koszula były brudne i podarte. Za jedyne przykrycie służyła zniszczona wi- atrówka i stary płaszcz koloru khaki, należący zapewne do mężczyzny, który mnie napadł. Chory naciągał go na siebie, jak gdyby mu było zimno. Jasnymi oczyma spoglądał na mnie spod zmrużonych powiek, usiłując, jak mi się zdawało, zebrać myśli. — Mam nadzieję, że Lambis nie zrobił pani krzywdy? Pani... krzyczała?

I wtedy zrozumiałam, dlaczego mi się przedtem wydawało, że mówi z dużej odległości. Choć jego głos brzmiał stanowczo, chory musiał się bardzo wysilać, żeby pokonać słabość. Odniosłam wrażenie, że oszczędza każdej uncji swoich sił. Mówił po angielsku, a ja byłam do tego stopnia oszołomiona, że z początku pomyślałam jedynie, jak on dobrze mówi w tym języku. Dopiero po- tem z niemałym zdumieniem zdałam sobie sprawę, że człowiek ten jest Ang- likiem. Była to oczywiście pierwsza rzecz, którą powiedziałam, wciąż jeszcze przypatrując się szczegółom jego powierzchowności: krwawym strupom, za- padniętym policzkom, brudnemu posłaniu. — Pan... pan... jest Anglikiem! — powiedziałam to z głupio zdumioną miną. Nie dotarło prawie do mojej świadomości, że Grek Lambis zdjął rękę z mojego ramienia; odruchowo zaczęłam pocierać miejsce, w którym mnie trzymał. Wiedziałam, że będę miała tam siniec. Wyjąkałam: — Przecież pan jest ranny. Czy miał pan wypadek? Co się stało? Lambis przeszedł cicho obok mnie, żeby stanąć przy chorym; przypomniał mi psa broniącego kości. Wciąż jeszcze miał to samo czujne spojrzenie i choć może teraz było już niegroźne, trzymał jeszcze w ręce nóż. Zanim chory mógł mi odpowiedzieć, Lambis, jakby chcąc zapobiec dalszym pytaniom, rzucił szybko: — To nic groźnego. Wypadek podczas wspinaczki. Jak tylko trochę odpocznie, sprowadzę go w dół do wioski. Nie potrzebuje pani się.. — Uspokój się, dobrze? — warknął chory po grecku. — I schowaj ten nóż. Już i tak dość głupio nastraszyłeś to biedne dziecko. Czy nie widzisz, że ona nie ma nic wspólnego z tą sprawą? Powinieneś był się wcale nie pokazy- wać i pozwolić jej iść dalej. — Zobaczyła mnie. No i szła tą ścieżką. Na pewno by tu doszła i znalazła ciebie. Rozpaplałaby wszystko we wsi. — Takiś tego pewien? Teraz się nie wtrącaj i resztę zostaw mnie. Lambis rzucił mu trochę nieufne, trochę zawstydzone spojrzenie. Schował nóż, ale nie ruszył się ani krokiem od legowiska. Rozmowa dwóch mężczyzn, prowadzona po grecku, zdołała prawie całkowicie mnie uspokoić, chociaż, o święta naiwności, uspokoiłam się już przedtem stwierdziwszy, że chory jest Anglikiem. Lecz nic po sobie nie pokazałam. Wiedziona instynktem postanowiłam dla własnej obrony nie zdradzić się, że znam język grecki... W jakikolwiek dramat niechcący się wplątałam, pragnęłam jak najszybciej się z niego wyplątać i doszłam do

wniosku, że im mniej będę wiedzieć o tej sprawie, tym większą mam szansę, że pozwolą mi spokojnie odejść. — Przepraszam panią — Anglik popatrzył na mnie. — Lambis niepo- trzebnie panią przestraszył. Miałem... mieliśmy wypadek, jak już pani wspom- niał, i wskutek tego jest trochę zdenerwowany. Pani ramię... czy on panią uderzył? — Ach, nie, nie ma o czym mówić... Ale co z panem? Czy pan jest poważnie ranny? — Musiał to być jakiś bardzo dziwny wypadek, pomyślałam, skoro doprowadził do napadnięcia nie znanej osoby, tak jak to uczynił Lambis, ale wydawało mi się, że byłoby niewłaściwe z mojej strony, gdybym nie okazała choć trochę zainteresowania. — Co się stało? — Porwała mnie lawina kamieni. Lambis sądził, że jej runięcie spo- wodował przez nieostrożność ktoś znajdujący się wyżej. Przysięgał, że słyszał kobiece głosy. Nawoływaliśmy, ale nikt się nie zjawił. — Ach tak. — Dostrzegłam szybkie, zdumione spojrzenie Lambisa, zanim spuścił ku ziemi posępne, brązowe oczy. Było to wymyślone naprędce kłamst- wo, dość zręczne jak na człowieka, który w tej chwili nie miał zupełnie jasne- go umysłu. — Ale to nie byłam ja. Dopiero dziś przyjechałam do Agios Geor- gios i nie... - Agios Georgios? — Tym razem błysk w oczach wywołany był nie gorączką. — Pani przyszła stamtąd? Drogą od mostu. —Tak — Czy tam wszędzie jest droga? — Chyba nie, tak mi się wydaje. Szłam pod górę parowem, ale skręciłam w miejscu, gdzie wpada rzeczka. Ja... — Czy ta droga prowadzi wprost do nas? Do chaty? — Pytanie zabrzmi- ało twardo, padło z ust Lambisa. — Nie — odparłam. — Powiedziałam już, że zboczyłam ze ścieżki. Ale w każdym razie ta okolica jest poprzecinana dróżkami — owczymi ścieżkami. Gdy się jakoś wejdzie pod górę parowem, ścieżki rozgałęziają się na wszystkie strony. Zatrzymałam się przy wodzie. — A więc to nie jest jedyna droga do wsi? — Tego nie wiem. Ale sądzę, że na pewno nie jedyna. Choć chyba na- jłatwiejsza, jeśli pan ma zamiar zejść w dół. Nie zwróciłam na to specjalnej uwagi. — Wyciągnęłam rękę, w której trzymałam jeszcze resztki zgniecionych fioletowych storczyków. — Zachwycałam się kwiatami. — Rzeczywiście?... — Tym razem pytanie zadał Anglik. Urwał i przeczekał chwilę. Spostrzegłam, że dygoce na całym ciele. Z zaciśniętymi szczękami

czekał, aż paroksyzm minie. Znów naciągnął na siebie płaszcz khaki, jakby chroniąc się przed zimnem, ale na jego twarzy dostrzegłam kropelki potu. — Czy pani spotkała kogokolwiek w czasie... spaceru? — Nie. — Nikogo? — Żywego ducha. Cisza. Zamknął oczy, lecz prawie natychmiast znów je otworzył. — Czy to daleko stąd? — Wieś? Sądzę, że dość daleko. Trudno powiedzieć, jak daleko, kiedy trzeba wspinać się w górę. W jaki sposób pan tu przyszedł? — Nie tą drogą. — Tą odpowiedzią odciął mi możliwość dalszego pytania. Ale widocznie nawet mimo gorączki musiał odczuć szorstkość swoich słów, bo dodał: — Przyszliśmy od starego traktu. Dalej na wschód. — Ale przecież... — zaczęłam i urwałam. Nie był to chyba odpowiedni moment, by im powiedzieć, że doskonale zdaję sobie sprawę, że przecież od wschodu nie ma żadnej drogi. Jedyne dojście było od zachodu, po czym droga skręcała na północ i przez przełęcz prowadziła dalej w głąb lądu. To pasmo Bi- ałych Gór posiadało tylko takie ścieżki. Widząc, że Grek bacznie mi się przygląda, szybko dodałam: — Wyruszyłam około południa, ale zejście w dół zajęłoby oczywiście mniej czasu. Człowiek na posłaniu poruszył się niecierpliwie, jak gdyby bolało go ram- ię. — Ta wioska... Gdzie pani mieszka? — W hotelu. Jest tylko jeden; wieś jest bardzo mała. Ale ja tam jeszcze w ogóle nie byłam. Przyjechałam dopiero w południe; ktoś podrzucił mnie sam- ochodem z Heraklionu i dziś mnie jeszcze nie oczekują, dlatego... więc dlat- ego zupełnie przypadkowo weszłam tu na górę. Było tak pięknie... Przerwałam. Chory zamknął oczy. Mogło to znaczyć, że przestaje się mną zajmować, lecz nie dlatego zamilkłam w połowie zdania. Odniosłam bowiem zdecydowane wrażenie, że nie tyle przestał się mną interesować, co raczej zamknął się w sobie, skupiając myśli na czymś znacznie bardziej dokuczliwym niż ból fizyczny, który go męczył. Po raz drugi tego dnia posłuchałam wewnętrznego impulsu. Frances ni- eraz mnie przestrzegała, że pewnego dnia moje impulsy wpędzą mnie w poważny kłopot. No tak, lubimy czasem ryzykować, żeby się przekonać, kto ma rację.

Odwróciłam się raptownie, wyrzuciłam pomięte i zwiędłe storczyki na zewnątrz, i podeszłam do łóżka. Lambis równie szybko skoczył ku mnie, wyciągając rękę, żeby mnie zatrzymać, ale gdy ją odsunęłam, ustąpił. Przyklękłam obok rannego. — Niech pan posłucha — zaczęłam rzeczowo — jest pan ranny i chory. To jasne. Otóż nie mam ochoty wtrącać się w sprawy, które mnie nic a nic nie obchodzą; zrozumiałam, że pan nie życzy sobie żadnych pytań, i nie potrze- buje pan mi się zwierzać; nie pragnę niczego się dowiadywać. Ale pan jest chory i moim zdaniem Lambis nie ma pojęcia o pielęgnacji; jeśli pan nie zechce się ratować, gotów pan rzeczywiście poważnie się rozchorować, a nawet umrzeć. Po pierwsze, opatrunek jest brudny, a po drugie... — Wszystko w porządku. — Powiedział to leżąc nadal z zamkniętymi oczami, obrócony do ściany. — Niech się pani o mnie nie martwi. Po prostu złapała mnie febra... to szybko przejdzie. Ale pani niech się co prędzej z tego wyłączy, to wszystko. Lambis nie powinien był... no, mniejsza o to. O mnie proszę się nie bać. Niech pani zejdzie teraz na dół do swojego hotelu i za- pomni o tej przygodzie... proszę bardzo. — Po tych słowach obrócił się twarzą do mnie i mrużąc oczy pod światło, jakby z bólem wpatrywał się w moje rysy. — Chcę powiedzieć, że to dla pani dobra. — Wyciągnął do mnie zdrową rękę, a ja ją ujęłam. Jego palce zamknęły się na moich; miał skórę suchą, gorącą i dziwnie martwą. — Gdyby jednak w drodze na dół we wsi zobaczyła pani... kogoś, kto... Lambis szorstko przerwał mu po grecku: — Ona mówi, że nie była jeszcze we wsi, nikogo nie widziała. Po co ją prosić? Puść ją i módl się, żeby nic nie wygadała. Kobiety paplą jak sroki. Nie mów już nic. Anglik zdawał się w ogóle nie słuchać jego słów. Sądziłam, że nie dotarły do jego świadomości. Nie spuszczał ze mnie oczu, ale kąciki ust mu opadły i dyszał tak ciężko, jakby rozmowa ze mną wyczerpała go do ostateczności. Jego gorące palce nie puszczały moich. — Oni mogli udać się w kierunku wsi — szepnął jeszcze po angielsku — i jeśli pani pójdzie tą drogą... — Mark! — Lambis przyskoczył do niego odsuwając mnie. — Chyba stra- ciłeś rozum! Przestań gadać i każ jej odejść. Masz przecież spać. — Potem dodał po grecku: — Jak tylko to będzie możliwe sam pójdę i odnajdę go, przyrzekam ci. On prawdopodobnie odpłynął żaglówką. Dręczysz się niepo- trzebnie. — Potem zwrócił się do mnie ze złością: — Czyż pani nie widzi, że on zaraz zemdleje?

— Widzę — odparłam. — Ale niech pan tak na mnie nie krzyczy. To nie ja chciałam go zabić. — Wsunęłam pod nakrycie bezwładną teraz rękę chorego i stanęłam przed Grekiem. — Powiedziałam już, że nie będę o nic pytać, ale nie odejdę stąd i nie zostawię go w tym stanie. Kiedy to się stało? — Przedwczoraj — odparł ponuro. — I tu spędził dwie noce? — zawołałam przerażona. — Nie tu. Pierwszą noc w drodze, w górach. — I jakby uprzedzając dalsze dociekania dodał: — Pókim ja go nie znalazł i nie przyniósł tutaj. — Rozumiem. I nie próbował pan szukać dla niego pomocy? No już dobrze, dobrze, niech pan tak na mnie nie patrzy, domyśliłam się już, że wpadliście w jakieś tarapaty. Obiecuję, że będę milczeć. Czy pan rzeczywiście myśli, że ja chcę wplątać się w jakieś wasze ciemne sprawki? — Oriste? — Jakiegokolwiek rodzaju są wasze kłopoty, nic mnie one nie obchodzą — tłumaczyłam niecierpliwie. — Ale jak już powiedziałam, nie mam zamiaru odejść stąd i zostawić go bez opieki. Chyba że pan coś postanowi. Jak mu na imię? Mark? — Tak. — A więc, jeśli pan nie wymyśli jakiegoś ratunku dla swojego Marka, za- raz, teraz, to on umrze i wtedy napyta pan sobie gorszej biedy. Czy macie jakąś żywność? — Trochę mam. Miałem chleb i trochę sera. — Ładnie to wszystko wygląda! Na brudnej ziemi, obok łóżka, stał gliniany kubek. Było w nim przedtem wino, muchy obsiadły krawędź. Podniosłam go. — Niech pan to weźmie i umyje. I niech pan przyniesie moją torbę i kur- tkę. Leżą tam, gdzie je upuściłam, kiedy pan skoczył na mnie ze swoim głupim nożem. Mam trochę żywności. Niezbyt odpowiednia dla ciężko chorego, ale mam jej dość dużo i jest czysta. O, niech pan zaczeka, widzę tu czajnik. Niech pan go napełni wodą, ja zbiorę trochę drzewa i rozpalę ogień. — Nie! — Obaj mężczyźni powiedzieli to równocześnie. Słysząc moje os- tatnie słowa Mark raptem otworzył oczy, widziałam w nich błysk porozumi- enia z Grekiem; przy całym osłabieniu Marka sprawiło to na mnie wrażenie iskry elektrycznej przeskakującej między drutami. W milczeniu spoglądałam to na jednego, to na drugiego. — To aż tak źle? — powiedziałam w końcu. — A więc jednak ciemne sprawki. Lawina, co za bzdury. — Zwróciłam się do Lambisa: — Co to było, nóż?

— Kula — odparł jakby z pewną ulgą. — Kula? — Tak. — Oo! — A więc sama pani widzi — rzekł tonem już nie grubiańskim, lecz tonem czysto ludzkiego odprężenia — że nie powinna pani się w to mieszać. A jak pani stąd odejdzie, nie wolno pani pisnąć ani słówka. To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Tam, gdzie padła już jedna kula, może paść i druga. A jeśli pani puści parę z ust o tym, co pani tu dzisiaj widziała, to ja sam panią zamorduję. — Dobrze, zgoda — powiedziałam zniecierpliwiona, prawie nie słuchając tego, co mówił. Przeraził mnie widok twarzy Marka. — Wpierw jednak niech pan przyniesie moją torbę, dobrze? I niech pan to wymyje, żeby było naprawdę czyste. Rzuciłam mu kubek, pochwycił go, ale takim ruchem jak we śnie. — I niech pan się pospieszy! — dodałam. Spoglądał to na mnie, to na kubek, to znów na Marka i znów na kubek, w końcu bez słowa wyszedł z szałasu. — Grek — powiedział słabym głosem ze swojego kąta Mark — jak Grek... — Leciutki, prawie niedostrzegalny błysk humoru ukazał się na jego zbolałej i wyczerpanej twarzy. — Pani jest równa dziewczyna. Jak pani się nazywa? — Nicola Ferris. Myślałam, że pan znów zemdlał. — Nie. Jestem bardzo wytrzymały, może się pani o mnie nie martwić. Czy pani naprawdę ma coś do jedzenia? — Owszem. Ale... Czy kula wyszła? Bo jeśli tkwi jeszcze w... — Wyszła. Nie tknęła kości, zraniła tylko mięśnie. I rana jest czysta. Naprawdę. — Jeśli pan taki pewny... — powiedziałam z wyraźnym powątpiewaniem. — Nie chcę wcale twierdzić, że znam się choć trochę na opatrywaniu ran postrzałowych i jeśli nie możemy sprokurować gorącej wody, to wolałabym polegać na pańskim słowie i nie ruszać tego. Ale nawet dziecko poznałoby, że pan ma gorączkę... — To dlatego, że spędziłem noc na dworze. Spory upływ krwi... no i padało. Ale wkrótce się z tego wygrzebię, za dzień czy dwa. — Nagle odrzucił głowę ruchem rozpaczliwie bezradnego zniecierpliwienia. Zobaczyłam muskuły napinające się w jego twarzy, ale, jak mi się wydawało, nie był to skutek bólu. Niepewnym tonem powiedziałam:

— Niech pan postara się nie przejmować, cokolwiek zaszło. Jeśli pan będzie mógł teraz coś zjeść, prędzej pan się z tego wygrzebię i może mi pan nie wierzyć, ale mam w termosie gorącą kawę. Wraca Lambis. Lambis przyniósł wszystkie moje rzeczy oraz wymyty świeżo kubek. Wzięłam od niego mój sweter i znów uklękłam przy łóżku. — Niech pan się tym okryje. Nie zaprotestował, gdy ściągnęłam z niego szorstki płaszcz i otuliłam mu ramiona ciepłym, miękkim wełnianym swetrem. Płaszcz narzuciłam mu na nogi. — Lambis, w torbie jest termos. Niech pan naleje kawy dla Marka, dobrze? Dziękuję. Czy pan może choć trochę się podnieść? O, proszę to wyp- ić. Jego zęby szczękały o brzeg kubka i musiałam pilnie uważać, żeby nie zranił sobie warg, tak zapalczywie pochłaniał gorący płyn. Mogłam prawie namacalnie sobie wyobrazić, jak krzepiący, rozgrzewający napój przenikał do jego wnętrza. Wypiwszy do połowy, przerwał, odetchnął kilka razy, dreszcze jakby trochę ustąpiły. — Niech pan teraz spróbuje coś zjeść! To jest za gruby kawałek, Lambis; niech pan pokraje drobniej tę wędlinę. I zdejmie skórkę. No, dobrze, teraz już da pan sobie z tym radę? Kęs po kęsie zjadł wszystko, co mu dałam. Miałam jednocześnie wrażenie, że jest potwornie głodny i że przymusza się do jedzenia. Z pierwszego wy- wnioskowałam z radością, że nie jest aż tak ciężko chory i że gdyby miał pomoc i pielęgnację, szybko wróciłby do zdrowia. Lambis stał przez cały czas nad nami, jak gdyby pilnował, żebym nie wsypała trucizny do kawy. Gdy Mark połknął już wszystko, co mi się udało w niego wmusić, i wypił dwa kubki kawy, pomogłam mu ułożyć się wygodniej na posłaniu i znów go okryłam. — Teraz trzeba pospać. Niech pan spróbuje się odprężyć. Jak pan się prześpi, to wkrótce będzie pan zdrów. Wyglądał na bardzo sennego i słabego, ale widziałam, że zbiera siły, żeby coś powiedzieć: — Nicola? — Słucham. — Lambis powiedział prawdę. To bardzo niebezpieczne. Nie mogę nic wyjaśnić. Ale niech pani się w to nie miesza... Nie chcę, żeby się pani wydawało, że może pani coś pomóc. To bardzo miłe... ale nic nie da się zrobić. Absolutnie nic. Nie wolno mi wciągać pani w nasze... Nie mogę na to pozwolić. — Gdybym tylko wiedziała...

— Ja sam nie wiem. Ale... to moja rzecz. Niech pani nie powiększa jeszcze moich kłopotów. Proszę. — Zgoda. Nie wtrącam się już więcej. Skoro nic nie mogę zrobić... — Nic. Pani i tak zrobiła już bardzo dużo. — Spróbował się uśmiechnąć. — Ta kawa uratowała mi życie, jestem przekonany. A teraz niech pani zejdzie do wsi i zapomni o nas, dobrze? Ani słowa nikomu. Mówię to poważnie. To kwestia życia. Mogę pani zaufać? — Może pan. — Dobra z pani dziewczyna. — Raptem uświadomiłam sobie coś, co mi przedtem przesłoniła jego choroba i niechlujny wygląd: on jest bardzo młody, niewiele starszy ode mnie. Dwadzieścia dwa, może trzy? Znużone spojrzenie i boleśnie ściągnięte usta przyćmiły jego młodość. Gdy starał się przemawiać z energią i autorytetem, doznałam dziwnego wrażenia, że przez jego ton prze- bija młodość, jak przez dziury w pancerzu — ciało. Położył się na wznak. — Czas, żeby pani już poszła. Raz jeszcze dziękuję. Przykro mi, że pani przeżyła tyle strachu... Lambis, sprowadź, ją z tej góry... tak daleko, jak będziesz mógł... Tak daleko, jak się odważysz — wprawdzie nikt tego nie powiedział, ale słowa te po prostu wisiały w powietrzu. Nagle, ni stąd ni zowąd, znów opadł mnie lęk, podobnie jak przedtem poprzez kwiaty padł na mnie ów cień. Pow- iedziałam niemal bez tchu: — Niepotrzebny mi przewodnik. Pójdę wzdłuż strumienia. Bądźcie zdrowi. — Lambis sprowadzi panią na dół. — Ostry szept zabrzmiał znów zadzi- wiająco autorytatywnie, a Lambis, podniósłszy z ziemi moją torbę, podszedł do mnie i głuchym tonem oświadczył: — Pójdę z panią. Chodźmy już. Mark powiedział „do widzenia" głosem, którego zamierający ton definity- wnie zamknął dalszą możliwość rozmowy. Spojrzałam na niego od drzwi — zobaczyłam, że zamknął oczy i odwrócił się do ściany, wtulając się miękko w mój biały sweter. Nie wiem, czy o nim zapomniał, czy też zbyt wysoko cenił sobie jego przydatność, żeby mi go zwrócić. Było coś wzruszającego w tym jego ruchu, w sposobie, w jaki wtulił policzek w białą puszystość wełny. Raptem wydał mi się jeszcze młodszy, zn- acznie młodszy ode mnie. Odwróciłam się gwałtownie i wyszłam z chaty z depczącym mi po piętach Lambisem.

ROZDZIAŁ TRZECI Kiedy słońce zachodzi, cienie, co tak małe były w porze południa, długie są i straszne. Nathaniel Lee: Edyp — Ja pójdę pierwszy — rzekł Lambis. Bez ceregieli przytrzymał mnie za ramię, po czym ruszył przodem wśród kwiatów ku źródłu. Zauważyłam, że idąc stale obracał głowę i rozglądał się na prawo i lewo. Szedł ostrożnie, jak nocny drapieżca zmuszony pokazać się w świetle dziennym. Wrażenie, jakie to na mnie wywarło, nie było bynajmniej pokrzepiające. Oto już strumyk strzeżony przez najady i zaraz potem bukiet storczyków upuszczony przeze mnie na ziemię. Jeszcze kilka kroków i szałas zniknął nam z oczu. — Lambis — powiedziałam — chwileczkę. Obrócił się niechętnie. — Chcę z panem porozmawiać — powiedziałam cicho, choć na pewno nasze głosy nie mogły być już słyszane w szałasie. — Poza tym — to już rzu- ciłam pospiesznie, widząc jego ruch protestu — jestem głodna i jeśli nie zjem czegoś, zanim wyruszę do Agios Georgios, umrę po drodze. Może i pan zjadłby kanapkę, co? — Nie muszę. — A ja muszę — odparłam zdecydowanie. — Niech no mi pan da moją torbę. Mam tam jeszcze masę jedzenia, on zjadł bardzo mało. Zostawiłam mu kawę i dobrze byłoby zachować dla niego pomarańcze, czekoladę i trochę mięsa. O, odłożymy tę porcję. A pan na pewno pomoże mi zjeść resztę. — Za- wahał się spoglądając na jedzenie. Dodałam jeszcze: — Ja w każdym razie będę jadła. Pan naprawdę nie potrzebuje się dalej mną opiekować. Dam sobie radę sama. Pokręcił głową.