uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Mary Stewart - Ta przyziemna magia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Mary Stewart - Ta przyziemna magia.pdf

uzavrano EBooki M Mary Stewart
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 262 stron)

Mary Stewart Ta przyziemna magia PrzełoŜyła Ewa Oświecimska Wydanie oryginalne: 1964 Wydanie polskie: 1997

Johnowi Attenborough dedykuję

OD AUTORKI Podczas pracy nad ksiąŜką zaciągnęłam wiele długów wdzięczności, lecz do dwóch przywiązuję szczególną wagę. Chciałabym tą drogą złoŜyć specjalne podziękowanie panu Michaelowi Halikiopoulosowi, Dyrektorowi Biura Turystycznego, mieszczącego się przy ulicy Arseniou 5 w Korfu, za ogromną uprzejmość i równie wielką pomoc. Tak samo gorąco pragnę podziękować panu Antony’emu Alpersowi, którego cudowna ksiąŜka „Book of Dolphins” (John Murray, 1960) stała się dla mnie natchnieniem, a takŜe źródłem wielu cennych informacji, niezbędnych do napisania tej powieści. M.S. Wszystkie postaci i okoliczności w tej ksiąŜce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób lub sytuacji jest przypadkowe.

ROZDZIAŁ I „(...) powiastka, którą przy śniadaniu rzec moŜna.” „Burza”, akt V, scena 1 – A jeśli to będzie chłopiec – oświadczyła wesoło Phyllida – damy mu na imię Prospero. Parsknęłam śmiechem. – Biedne maleństwo. Dlaczego? Ach, oczywiście... Czy ktoś przypadkiem nie mówił ci, Ŝe Korfu stanowiła pierwowzór czarodziejskiej wyspy Szekspira w „Burzy”? – JeŜeli chodzi o ścisłość, ten ktoś uczynił to nie dalej niŜ wczoraj, ale na miłość boską, nie pytaj mnie teraz o szczegóły. MoŜe jesteś do tego przyzwyczajona, ale ja nie zajmuję się Szekspirem przed śniadaniem. – Tu moja siostra ziewnęła, wyciągnęła stopę, tak by sięgnąć słonecznej plamy na brzegu tarasu i przez chwilę podziwiała kosztowny plaŜowy sandałek. – Zresztą i tak nie mówiłam serio. W końcu mamy tu juŜ i Mirandę, i Spira, co moŜe i nie stanowi skrótu od Prospera, ale brzmi nader podobnie... – Och? To brzmi nad wyraz romantycznie. A kimŜe oni są? – Chłopak i dziewczyna; oboje tutejsi, a w dodatku bliźnięta. – Wielkie nieba! Ich ojciec musiał być oczytanym jegomościem? Phyllida uśmiechnęła się kącikiem ust. – MoŜna i tak to określić – przyznała. Coś w wyrazie jej twarzy wzbudziło moją ciekawość; zresztą zdawałam sobie sprawę, Ŝe właśnie o to jej chodziło. A poniewaŜ potrafię być równie nieznośna jak moja siostrzyczka, jeŜeli tylko się do tego przyłoŜę, odpowiedziałam niedbale: – W takim razie chyba lepiej zmienić pierwotną koncepcję? Co myślisz o imieniu Kaliban dla twego nie narodzonego maleństwa? Pasuje jak ulał. – A to niby dlaczego? – spytała z oburzeniem. – „Brzemienną wiedźmę o sinych powiekach pozostawili tu samą Ŝeglarze” –

zacytowałam niewinnie. – Czy zostało jeszcze trochę kawy? – Naturalnie. Jest tutaj. Och, na miłość boską, dobrze Ŝe przyjechałaś, Lucy! Pewnie nie powinnam cieszyć się z tego, Ŝe straciłaś pracę i mogłaś zjawić się właśnie teraz, a jednak się cieszę. To istna sielanka po Rzymie. – A raj po Londynie. JuŜ teraz się lepiej czuję. Kiedy sobie przypomnę, gdzie byłam wczoraj o tej porze... i pomyślę o deszczu... Wzdrygnęłam się i popijając kawę, wyciągnęłam się w fotelu, spoglądając poprzez puszyste wierzchołki sosen na iskrzące się w dali morze, po czym poddałam się rozmarzeniu, jakie ogarnia zmęczonego człowieka, wyjeŜdŜającego na wakacje w takie miejsce. Oto zaledwie wczoraj marzłam w kwietniowym chłodzie Anglii i nagle zostałam przeniesiona na czarodziejską, słoneczną wyspę na Morzu Jońskim. Być moŜe powinnam wyjaśnić (tym, którzy nie są takimi szczęściarzami jak ja), Ŝe Korfu jest wyspą połoŜoną u zachodniego wybrzeŜa Grecji. Jej wydłuŜony, sierpowaty kształt najbardziej przybliŜa się do lądu na północy, gdzie tylko dwie mile dzielą ją od Albanii; natomiast miasto Korfu, połoŜone mniej więcej w środku krzywizny sierpa, oddalone jest od wybrzeŜa greckiego o jakieś siedem do ośmiu mil. W części północnej wyspa jest górzysta i szeroka; po czym Ŝyznymi dolinami i łagodnymi stokami pagórków schodzi ku płaskiemu, wydłuŜonemu jak ogon skorpiona południowemu cyplowi; stąd, jak sądzą niektórzy, bierze się jej imię Kerkyra, Korfu. Dom mojej siostry leŜy jakieś dwanaście mil na północ od miasta Korfu, tam właśnie, gdzie linia brzegowa zaczyna się wyginać ku stałemu lądowi, a podnóŜe góry Pantokrator chroni Ŝyzny zakątek od wielu, wielu lat stanowiący posiadłość rodziny jej męŜa. Moja starsza ode mnie o trzy lata siostra poślubiła w wieku lat dwudziestu rzymskiego bankiera, Leonarda Forli. Jego rodzina osiadła na Korfu jeszcze w czasach, kiedy nad wyspą panowało Księstwo Weneckie i jakimś cudem zdołała zachować swój majątek mniej więcej nietknięty podczas przeróŜnych późniejszych „okupacji”, a nawet, jak to się zdarza wielokrotnym zaprzańcom, nieźle im się cały czas powodziło. Kiedy wyspa znajdowała się pod brytyjskim protektoratem, pradziadek Leonarda wybudował na zalesionym wzgórzu, nad małą zatoczką, stanowiącą morską granicę jego posiadłości, pretensjonalny, a zarazem romantyczny Castello dei Fiori. ZałoŜył równieŜ winnicę i gaj pomarańczowy oraz, jeśli moŜna to tak nazwać, plantację miniaturowych, japońskich pomarańczek zwanych koum koyat, dzięki którym posiadłość Forlich stała się sławna. Pradziadek nawet wykarczował kawałek lasu i załoŜył tam ogród, nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe tuŜ za południowym cyplem, czyli poza zasięgiem wzroku, zbudował nabrzeŜe i ogromny hangar jachtowy. Wedle słów Phyllidy, przystań owa mogłaby pomieścić prawie całą Szóstą Flotę, zaś

w rzeczywistości gościła niewiarygodną liczbę wszelkiego rodzaju jednostek pływających, którymi przybywali do Castello dei Fiori liczni goście. Swego czasu, jak zdołałam pojąć, dom ów był sceną jednego wielkiego i nigdy się nie kończącego przyjęcia; w lecie goście Ŝeglowali i łowili ryby, natomiast jesienią urządzali polowania; wówczas grupa złoŜona z trzydziestu lub więcej myśliwych udawała się na albański brzeg, by tam płoszyć ptactwo i nękać kozioroŜce alpejskie. Jednak epoka ta minęła wraz z pierwszą wojną światową, kiedy to rodzina przeniosła się do Rzymu. Posiadłości nie sprzedali, a w latach dwudziestych i trzydziestych stanowiła ich letnią rezydencję. Zmienne koleje drugiej wojny światowej prawie doprowadziły majątek do ruiny, mimo to rodzina Forlich w tajemniczy sposób wypłynęła w powojennym Rzymie z nietkniętą fortuną, po czym Forli senior – czyli ojciec Leonarda – znów zajął się posiadłością na Korfu. Próbował ją odrestaurować, lecz zmarł trzy lata temu i jego syn uznawszy, Ŝe nie dla niego zblakłe splendory Castello, na cyplach okalających zatokę, nad którą górował Castello, wybudował dwie niewielkie, nowoczesne wille, a właściwie bliźniacze bungalowy. Oboje wraz z Phyllidą zamieszkiwali willę Forli na północnym cyplu; bliźniacza willa Rotha zajmowała południowy cypel górujący nad wąską zatoczką, która wrzynając się w urwisko, tworzyła krytą przystań. Willę Rotha wynajmował od zeszłej jesieni Anglik, pan Manning; pracował nad ksiąŜką. (Znasz ten rodzaj albumów – wyjaśniła mi siostra – nic tylko fotografie opatrzone jedną linijką tekstu wielką czcionką, ale fotografie są naprawdę dobre). Trzy domostwa łączyła ze światem droga do Castello, a ze sobą nawzajem liczne leśne ścieŜynki; poza tym dróŜki wiodły w dół prosto nad zatokę. Tego roku upalna rzymska wiosna zapowiadająca jeszcze gorętsze lato, wcześniej niŜ zazwyczaj wypędziła rodzinę Forli na Korfu. Phyllida była w ciąŜy i z trudem znosiła upał, toteŜ namówiono ją, by zostawiła dwójkę starszych dzieci pod opieką babki, zaś Leo przywiózł ją na Korfu parę dni wcześniej, nim ja się tu zjawiłam. JednakŜe sam musiał natychmiast wracać do Rzymu pilnować interesów, więc zapowiedział tylko wizyty w weekendy, oczywiście jeŜeli zdoła się wyrwać, a takŜe obiecał przywieźć dzieci na Wielkanoc. Gdy tylko Phyllida usłyszała, Ŝe jestem chwilowo bezrobotna, napisała do mnie natychmiast, błagając, bym przyjechała i dotrzymała jej towarzystwa. Zaproszenie nie mogło nadejść bardziej w porę. Sztuczka, w której grałam, zrobiła klapę po kilku zaledwie przedstawieniach, a ja znalazłam się na bruku. Właśnie to, Ŝe owa rola była moją pierwszą w Londynie... Ŝe była to moja „wielka szansa”, wprawiało mnie w takie przygnębienie. Nic więcej się dla mnie nie szykowało; agenci teatralni byli uprzejmi, lecz unikali wiąŜących odpowiedzi; poza tym akurat przeŜyłam wyjątkowo ohydną zimę. Byłam zmęczona, podupadła na

duchu i w wieku lat dwudziestu pięciu zupełnie serio zastanawiałam się, czy aby na pewno nie robię z siebie idiotki, wbrew Ŝyczliwym radom upierając się przy karierze aktorki. Ale jak wie kaŜdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z tą profesją, aktorstwo nie jest zawodem, lecz nałogiem, a ja juŜ zdąŜyłam w niego wpaść. Tak długo walczyłam i przecierałam sobie drogę, aŜ w zeszłym roku podjęłam decyzję, by po trzech latach grania podrzędnych rólek w prowincjonalnych teatrach spróbować szczęścia w Londynie. Zresztą początkowo zdawało się, Ŝe mi ono sprzyja. Mniej więcej po dziesięciu miesiącach statystowania w telewizji, a od czasu do czasu występów w reklamie, dostałam obiecującą rolę w sztuce, która nie miała nic lepszego do roboty, niŜ paść po dwóch miesiącach jak zdychający wielbłąd. Ale i tak mogłam zaliczyć się do szczęściarzy, w odróŜnieniu od tysięcy pechowców, którzy wciąŜ jeszcze próbowali wspiąć się choćby na najniŜszy szczebel drabiny. I podczas gdy oni wysiadywali nadal w dusznych agencjach teatralnych, ja siedziałam na tarasie willi Forli; mogłam spędzić w gorących promieniach greckiego słońca tyle czasu, ile zapragnę. WyłoŜony kamiennymi płytami szeroki taras osadzony był na samym krańcu cypla, dalej zalesione urwisko opadało stromo do morza. TuŜ za balustradą kołysały się korony sosen nagrzanych porannym słońcem i intensywnie pachnących Ŝywicą. Dom stał na wzgórzu i zewsząd otaczały go chłodne lasy pełne ptasiego świergotu. Sama zatoczka ukryta była za drzewami. Widok był cudowny... jak okiem sięgnąć lśniły i migotały wody zatoki, którą obejmuje krzywizna sierpa Korfu. Na północy, za ciemnoniebieskim przesmykiem juŜ po albańskiej stronie, majaczyły, nierealne jak mgła, śnieŜne szczyty. Krajobraz jakby zastygł w głębokiej, czarodziejskiej ciszy. Nie dochodził znikąd Ŝaden dźwięk poza ptasim świergotem, zaś przede mną były tylko drzewa, niebo i rozmigotane morze. Westchnęłam. – CóŜ, jeśli nawet nie jest to czarodziejska wyspa Prospera, to powinna nią być... Ale, ale kim są te twoje romantyczne bliźnięta? – Spiro i Miranda? To dzieci Marii, kobiety, która u mnie pracuje. Ma domek przy głównej bramie wjazdowej do Castello... Na pewno widziałaś go wczoraj w nocy, jadąc z lotniska. – Pamiętam światełko... Taka malutka chatka? A więc to mieszkańcy Korfu... właściwie jak się ich nazywa? Korfuzjanami? Parsknęła śmiechem. – Korfijczykami, idiotko. Tak, to tutejsi wieśniacy. Chłopak pracuje dla Godfreya Manninga w willi Rotha. A Miranda pomaga matce tutaj. – Wieśniacy? – zaintrygowana podjęłam wątek, na który tak pragnęła mnie

naprowadzić od początku rozmowy. – Trochę dziwne imiona jak na Korfu. Kim był ten oczytany ojczulek? Leo? – Z tego co wiem – odparła jego kochająca Ŝona – Leo przez ostatnie osiem lat nie czytał nic poza rzymską edycją „Financial Times”. Sądziłby zatem, Ŝe Prospero i Miranda to nazwa Trustu Inwestycyjnego. Nie, sytuacja przedstawia się jeszcze ciekawiej, moja kochana... – Na jej twarzy pojawił się przekorny uśmieszek, jaki gościł tam, ilekroć zamierzała uraczyć mnie najbardziej nieprawdopodobnymi plotkami, określanymi przez nią jako „interesujące fakty, które moim zdaniem powinnaś znać”. – Prawdę mówiąc, oficjalnie Spiro otrzymał imię tutejszego świętego... co drugi chłopiec na Korfu ma na imię Spiridion... ale poniewaŜ nasz dystyngowany lokator Castello wziął na siebie odpowiedzialność za ochrzczenie... a takŜe opiekę nad bliźniętami, jak się domyślam... mogę się załoŜyć, o co chcesz, Ŝe w księgach parafialnych, czy jak się to tutaj zwie, chłopiec figuruje jako Prospero. – Wasz „dystyngowany lokator”? Najwyraźniej to był ten smakowity kąsek, z którym się tak czaiła. Patrzyłam na nią lekko zaskoczona pamiętając, jak kiedyś barwnie opisała mi Castello dei Fiori: „Jest w tak opłakanym stanie, Ŝe nie da się tego opisać, coś w rodzaju wagnerowskiego gotyku, idealna scenografia dla muzycznej wersji „Drakuli”.” Zastanawiałam się, kto dał się namówić, by zapłacić za te operowe splendory. – Ktoś wynajął niebiańskie sale Walhalli? Macie szczęście. KtóŜ to taki? – Julian Gale. – Julian Gale? – Uniosłam się raptownie i wpatrzyłam w nią osłupiała. – Nie myślisz chyba o... to znaczy nie chodzi ci o Juliana Gale’a? Tego aktora? – Ni mniej, ni więcej. Moja siostrzyczka sprawiała wraŜenie bardzo zadowolonej z wraŜenia, jakie na mnie uczyniła. Byłam niezmiernie poruszona, chociaŜ dotychczas raczej przysypiałam podczas jej długich opowieści o sprawach rodzinnych. Sir Julian Gale był nie tylko po prostu „aktorem”, odkąd pamiętałam, uwaŜano go za wielką znakomitość teatru angielskiego. A ostatnio stał się równieŜ jedną z jego tajemnic. – Coś takiego! – powiedziałam. – A więc to tu się skrył. – Pomyślałam sobie, Ŝe to cię zainteresuje – zauwaŜyła z zadowoloną miną. – No wiesz! Nie ma człowieka, który by się co jakiś czas nie zastanawiał, dlaczego dwa lata temu ni z tego, ni z owego Julian Gale wszystko rzucił. Oczywiście wiedziałam, Ŝe wciąŜ jeszcze chorował po tym okropnym wypadku, ale Ŝeby zostawić teatr i zniknąć... Musiałaś słyszeć plotki. – Mogę je sobie w kaŜdym razie wyobrazić. W końcu my tu teŜ mamy ich lokalną odmianę. Ale niech ci się oczy nie świecą i nie wyobraŜaj sobie, moje dziecko, Ŝe go poznasz. Odciął się od świata, a kiedy mówię „odciął”, to właśnie to mam na myśli.

W ogóle się nie udziela towarzysko... czasami tylko bywa u przyjaciół, a poza tym cała jego posiadłość jest otoczona ustawionymi co jard tabliczkami z napisem „Przejście wzbronione pod karą śmierci”, zaś ogrodnik wszystkich nieproszonych gości zrzuca z urwiska prosto do morza. – Nie zamierzam mu przeszkadzać. Zbyt wielkie mam dla niego powaŜanie. Ale chyba ty go widziałaś. Jak się czuje? – Och, sprawia wraŜenie zdrowego. Tyle tylko, Ŝe nigdzie nie bywa. Spotkałam go ledwie kilka razy. I to właśnie on powiedział mi, Ŝe Korfu przypuszczalnie stanowi pierwowzór wyspy z „Burzy”. – Zerknęła na mnie spod oka. – Chyba... chyba zgodzisz się, Ŝe jest on „oczytanym jegomościem”? Ale tym razem nie zareagowałam na zaczepkę. – „Burza” to był jego łabędzi śpiew – powiedziałam. – Dostałam się na ostatnie przedstawienie w Stratfordzie i płakałam rzewnymi łzami, kiedy pod koniec mówił ten fragment, wiesz: „Lecz tę przyziemną magię dziś odrzucam”. Czy właśnie dlatego wybrał Korfu na swą kryjówkę? Roześmiała się. – Wątpię. Nie wiesz, Ŝe on czuje się tu prawie jak w domu? Przebywał tutaj w czasie wojny i został na wyspie po jej zakończeniu, a potem, jak mi mówiono, co roku przywoził tu rodzinę na wakacje, póki dzieci były małe. Mieli dość długo dom koło Ipsos, ale sprzedał go, gdy jego Ŝona i córka zginęły w wypadku. Niemniej jednak widocznie miał tu jeszcze jakieś... powiązania... więc, jak postanowił gdzieś się ukryć, przypomniał sobie Castello. Nawet nie myśleliśmy o jego wynajęciu, w końcu ta ruina nie nadaje się do zamieszkania, ale on tak bardzo pragnął znaleźć jakiś odosobniony i spokojny zakątek. Poza tym wyglądało na dar z nieba, Ŝe Castello stoi pusty, a Maria z rodziną mieszka tuŜ obok, toteŜ Leo w końcu uległ. Maria z bliźniętami zajęła się domem i przygotowała kilka pokoi, by nadawały się do zamieszkania. Poza tym po drugiej stronie sadu pomarańczowego mieszka para wieśniaków; doglądają całej posiadłości, a ich wnuk pracuje w ogrodzie i pomaga im w razie potrzeby. Skoro ktoś pragnie tylko spokoju i odosobnienia, to chyba ubił dobry interes... I tak to wygląda nasza mała kolonia. Nie mogę powiedzieć, Ŝe przypominamy Saint Tropez w pełni sezonu, ale jeŜeli marzyłaś o spokoju, słońcu i kąpielach morskich, zaznasz tych przyjemności do woli. – To mi odpowiada – odparłam rozmarzona. – Och, jak mi to odpowiada. – Chcesz teraz zejść na dół? – Z przyjemnością. Dokąd? – Do zatoki, oczywiście. Tędy. – I palcem wskazała kierunek. – Myślałam, Ŝe tabliczki zakazują przechodzenia przez teren prywatny? – Och, nie tak dosłownie, a w kaŜdym razie nie dotyczy to plaŜy. Nigdy byśmy

nie wynajęli zatoki, w końcu po to właśnie tu przyjeŜdŜamy! Docierasz do plaŜy, idąc prosto w dół ścieŜką po północnej stronie cypla, tam gdzie jest nasze małe prywatne molo. Dno jest piaszczyste, plaŜa cudowna, a miejsce zupełnie odosobnione... Jednym słowem, rób dziś, co chcesz. MoŜe sama później zejdę, ale jeśli masz zamiar popływać juŜ teraz, Miranda wskaŜe ci ścieŜkę. – Jest tutaj? – Kochanie – zauwaŜyła moja siostra. – śyjemy tu w obrzydliwym luksusie, nie dostrzegłaś jeszcze tego? Naprawdę sądzisz, Ŝe tę kawę sama przygotowałam? – Pojmuję, hrabino – oświadczyłam nietaktownie. – Ale jak dziś pamiętam pewien dzień... Przerwałam, gdyŜ na taras weszła dziewczyna z tacą. Zerknęła na mnie z ciekawością tym bezpośrednim, pozbawionym skrępowania, charakterystycznym dla Greków spojrzeniem, do którego trzeba się przyzwyczaić, bo nie moŜna po prostu zareagować na nie tak samo, po czym się do mnie uśmiechnęła. Jej uśmiech pogłębił się jeszcze, gdy wypróbowałam swoją znajomość greckiego mówiąc „dzień dobry”, co jak na razie stanowiło cały mój dorobek. Była dość niska i krępa, o krótkiej szyi, krągłej buzi i gęstych niemal zrośniętych brwiach. Lśniące, ciemne oczy i świeŜa cera przyciągały wzrok naturalnym powabem młodości i zdrowia. Wyblakła czerwień sukienki dodawała jej tylko subtelnego uroku, jakŜe odmiennego od agresywnej urody wielkomiejskich greckich emigrantów, których dotychczas widywałam. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat. Moja nieporadna próba powitania wyzwoliła lawinę greckich słów, ale Phyllida śmiejąc się, w końcu ją powstrzymała. – Ona nic nie rozumie, Mirando. Zna zaledwie dwa słowa na krzyŜ. Mów po angielsku. Czy mogłabyś jej, proszę, pokazać ścieŜkę na plaŜę, kiedy juŜ sprzątniesz ze stołu? – Oczywiście! Z przyjemnością! Wydawała się nie tylko zadowolona, lecz wręcz uszczęśliwiona. Uśmiechnęłam się, myśląc cynicznie, Ŝe cieszy ją tak moŜliwość małego spacerku w środku porannej roboty, ale jak się okazało, byłam w błędzie. Przybywszy dopiero co z szarego, przygnębiającego Londynu i zostawiwszy za sobą fatalny nastrój spowodowany klęską sztuczydła, nie potrafiłam jeszcze pojąć prostej, greckiej radości wypływającej z moŜliwości usłuŜenia komuś. Z wigorem i hałasem zaczęła zbierać naczynia ze stołu. – To nie potrwa długo. NajwyŜej chwilkę, dosłownie minutkę... – Czyli około pół godziny – powiedziała spokojnie moja siostra, kiedy dziewczyna wyszła z pośpiechem. – A poza tym, po co się śpieszyć? Masz czasu a czasu.

– Co racja, to racja – przyznałam z zadowoleniem. *** ŚcieŜka na plaŜę była cienista i wyścielona sosnowymi igłami. Biegła między drzewami, otwierając się znienacka na niewielki prześwit, tam gdzie spadający z pluskiem do morza strumień tworzył małą, rozsłonecznioną sadzawkę ze zwieszającą się nad nią gęstą kurtyną kapryfolium. Tutaj ścieŜka się rozwidlała. Jedna jej odnoga szła w górę, pogrąŜając się w lesie, natomiast druga zbiegała po stromiźnie w dół, wijąc się pośród sosen i dębów. Miranda stanęła i wskazała w dół. – Tędy trzeba iść. Ta druga ścieŜka prowadzi do Castello, a w ogóle to juŜ teren prywatny. Nikt tędy nie chodzi, tylko domowi, rozumie pani. – A gdzie jest druga willa, ta, którą wynajął pan Manning? – Po drugiej stronie zatoki, na szczycie urwiska. Nie zobaczy jej pani z plaŜy, bo drzewa zasłaniają, ale wiedzie do niej taka ścieŜka – tu nakreśliła w powietrzu stromy zygzak – od hangaru aŜ na szczyt urwiska. Mój brat tam pracuje, mój brat Spiro. To ładny dom, bardzo piękny, taki jak Signory, chociaŜ oczywiście nie tak wspaniały jak Castello. Bo Castello przypomina pałac. – Tak słyszałam. Czy twój ojciec teŜ tu pracuje? To pytanie rzuciłam zupełnie bezmyślnie; zupełnie zapomniałam o wygadywanych przez Phyllidę głupstwach, a poza tym i tak w nie nie wierzyłam. Ku memu głębokiemu zaŜenowaniu dziewczyna zawahała się i przez krótką, przeraŜającą chwilę zastanawiałam się, czy Phyllida przypadkiem nie powiedziała prawdy. Nie wiedziałam jeszcze, Ŝe Grecy spokojnie traktują najbardziej osobiste pytania, jakby to była rzecz sama przez się zrozumiała; zresztą sami teŜ je zadają. Jąkając się, zaczęłam coś niewyraźnie mówić, lecz Miranda odpowiedziała z prostotą: – Wiele lat temu mój ojciec nas opuścił. Poszedł tam. „Tam” w danej chwili stanowiło nieprzebitą ścianę drzew, na tle których misternie odbijała koronka krzewów mirtowych, lecz wiedziałam, co leŜy dalej: ponura, odcięta od świata komunistyczna Albania. – Jako więzień? – spytałam przeraŜona. Potrząsnęła przecząco głową. – Nie. On był komunistą. Mieszkaliśmy wtedy w Argyrathes, na południu Korfu, a tam jest wielu takich. – Zawahała się. – Nie mam pojęcia, dlaczego. Zupełnie inaczej jest w północnej części Korfu, skąd pochodzi moja matka. Mówiła tak, jakby wyspa liczyła przynajmniej czterysta mil długości, a nie czterdzieści, ale uwierzyłam jej. Gdzie spotyka się dwóch Greków, tam są co najmniej dwie partie polityczne, a jeŜeli to tylko moŜliwe, nawet więcej.

– I nigdy juŜ o nim nie słyszałaś? – Nigdy. Początkowo matka wciąŜ miała nadzieję, Ŝe wróci, ale teraz oczywiście granica jest zamknięta dla wszystkich i nikt tam nie moŜe ani wejść, ani wrócić. Jeśli Ŝyje, musi tam być. Ale nawet tego nie wiemy. – Chcesz powiedzieć, Ŝe nikt nie moŜe się dostać do Albanii? – Nikt. – Czarne oczy Ŝywo błysnęły, jakby jakaś myśl ją poruszyła. – Poza tymi, którzy łamią prawo. – No, nie jest to prawo, które miałabym ochotę złamać – zauwaŜyłam. Te dalekie śniegi wyglądały obco, zimno i okrutnie. Niezręcznie dodałam: – Tak mi przykro. To musi być smutne dla twej matki. Wzruszyła ramionami. – To wszystko zdarzyło się tak dawno. Czternaście lat temu. Chyba go juŜ nawet nie pamiętam. A mamy przecieŜ Spira i on się nami opiekuje. – Znów w jej oczach rozbłysła iskierka. – Pracuje dla pana Manninga, mówiłam pani... przy jachcie i przy samochodzie, wspaniałym samochodzie, bardzo drogim... i przy fotografiach, które pan Manning wykonuje do swojej ksiąŜki. Powiedział, Ŝe kiedy ksiąŜka zostanie ukończona... prawdziwa ksiąŜka, taka jaką sprzedają w księgarni... umieści w niej nazwisko Spira drukiem. Tylko proszę to sobie wyobrazić! Och, nie ma rzeczy, której Spiro by nie potrafił! On jest moim bliźniakiem, rozumie pani. – Czy jest do ciebie podobny? Wydawała się zaskoczona. – Podobny? Och, nie, w końcu jest męŜczyzną, a poza tym właśnie powiedziałam pani, jaki jest mądry. A ja wcale nie, ale przecieŜ jestem kobietą i nie muszę być mądra. Z męŜczyznami jest inaczej. Prawda? – Tak zwykli twierdzić męŜczyźni – roześmiałam się. – No nic, wielkie dzięki za pokazanie drogi. Czy zechcesz przekazać mojej siostrze, Ŝe zjawię się w porze lunchu? Zaczęłam schodzić stromą ścieŜką. Na pierwszym zakręcie, nie wiadomo dlaczego, obejrzałam się w stronę polanki na rozdroŜu. Miranda juŜ odeszła. Ale odniosłam wraŜenie, Ŝe wyblakła czerwień mignęła wcale nie na dróŜce wiodącej do willi Forli, lecz znacznie wyŜej, tam gdzie wiła się zakazana ścieŜka prowadząca do Castello.

ROZDZIAŁ II Panie, wzburzony jestem (...). IV. 1. Zatoczka była niewielka i osłonięta od wiatrów. Sierp białego piasku ostro odcinał się od akwamarynowego morza, z przeciwnej strony obrzeŜony górującym nawisem urwiska, ciemną zielenią sosen oraz złocisto-zielonym listowiem dębów. ŚcieŜka spadała stromo w dół i tuŜ za kępą dębczaków nagle znalazłam się na plaŜy. Przebrałam się pośpiesznie w jakimś skrytym przed ludzkim wzrokiem zakątku i wyszłam na słoneczny Ŝar. W całej zatoce nie było widać Ŝywego ducha, a morze spokojnie połyskiwało w słońcu. Po obu stronach zalesione przylądki schodziły aŜ do migotliwej, lustrzanej toni. Poza zatoką morze pogłębiało się gwałtownie, przechodząc od pawich połysków aŜ do soczystego granatu, tam gdzie odbijały się w nim góry Epiru, bardziej nierealne niŜ tuman mgły. Dalekie śniegi na albańskich szczytach odbijały się w wodzie jak chmury. Piasek aŜ parzył stopy; dzięki temu woda zdawała się chłodniejsza i bardziej jedwabista w dotyku. Zanurzyłam się w spokojną toń i zaczęłam leniwie płynąć wzdłuŜ brzegu w stronę południowego cypla. Z lądu docierała ledwie dostrzegalna bryza, przynosząc w lekkich podmuchach upajający słodki zapach pomarańczowych kwiatów i Ŝywiczną woń sosen; owe zapachy mieszały się ze słonymi bryzgami morza. Wkrótce znalazłam się w pobliŜu cypla, tam gdzie białe skały schodziły nad samą wodę, a kępa sosen zacieniała głęboki, wypełniony zieloną wodą basen. Pozostałam jednak na słońcu; odwróciłam się na plecy, zamierzając nieco poleŜeć na wodzie i zamknęłam oczy, by nie raził mnie jego odblask. Delikatny wietrzyk szeptał w koronach sosen, wyciszona woda nawet się nie marszczyła... Nagła fala zahuśtała mną gwałtownie. Miotałam się, usiłując utrzymać się na powierzchni, wówczas zachybotała mną następna spora fala, taka jak ta, którą

pozostawia za sobą łódź, i poniosła na swym grzbiecie. Lecz nie słyszałam ani wioseł, ani silnika; nie słyszałam niczego poza pluskaniem fal o skały. Kotłując się w wodzie, rozglądałam się na wszystkie strony, zdumiona i nieco wystraszona. śywego ducha. Morze migotało, puste i spokojne aŜ po turkus i błękit horyzontu. Spróbowałam stanąć, ale odkryłam, Ŝe zniosło mnie dalej od brzegu i ledwie dotykam dna końcami palców. Zawróciłam więc w stronę płycizny. Tym razem fala zbiła mnie z nóg i przykryła razem z głową, zaś następna skotłowała zupełnie, tak Ŝe przez dobrą chwilę bezsilnie miotałam się, plując słoną wodą. Teraz juŜ potęŜnie wystraszona zdecydowanie ruszyłam do brzegu. Nagle, tuŜ obok woda wzburzyła się i zaszumiała. Coś mnie dotknęło... było to chłodne, błyskawiczne muśnięcie wzdłuŜ mego uda... jakby jakieś ciało przepłynęło bardzo blisko pod wodą... PrzeraŜona gwałtownie wciągnęłam haust powietrza, a nie wrzasnęłam z tej prostej przyczyny, Ŝe zamiast niego zaczerpnęłam ogromny haust wody i poszłam na dno. Miotając się, wypłynęłam na powierzchnię, w panice przetarłam oczy zalane słoną wodą i rozejrzałam dziko dokoła... by stwierdzić, Ŝe zatoka jest wciąŜ pusta, ale jej powierzchnię rozcina pienisty ślad morskiego stworzenia, które przed chwilą mnie musnęło. Prosty jak strzała ślad na wodzie oddalał się szybko ku pełnemu morzu, aby po chwili szerokim łukiem zawrócić znowu ku mnie... Nie czekałam, by sprawdzić, co to za stwór. W moim spanikowanym, acz niedouczonym umyśle coś wrzasnęło: Rekiny! Młócąc rękami wodę, popłynęłam w stronę skał na cyplu. Nadpływał błyskawicznie. Gdy znalazł się o trzydzieści jardów ode mnie, powierzchnia wody wybrzuszyła się i rozdzieliła przecięta ogromnym srebrno- czarnym grzbietem. Woda spływała po nim jak płynne szkło. Usłyszałam sapnięcie i przez moment dojrzałam połysk ciemnego, lśniącego oka oraz płetwę grzbietową w kształcie roŜka księŜyca, po czym stworzenie znów zanurkowało z impetem, który przeniósł mnie o kilka jardów bliŜej mojej skały. Zdołałam się jej chwycić, zawisłam na chwilę i absolutnie przeraŜona wygramoliłam się na nią, cięŜko dysząc. Z pewnością nie był to rekin. Setki przygodowych ksiąŜek nauczyły mnie juŜ, Ŝe rekina rozpoznaje się po wielkiej trójkątnej płetwie grzbietowej, a ponadto widziałam przecieŜ zdjęcia potwornej paszczy i malutkich, okrutnych oczek. To stworzenie oddychało powietrzem, zaś jego oko było ciemne i duŜe jak u psa... więc moŜe to foka? Ale w tych ciepłych morzach nie ma Ŝadnych fok, a poza tym one nie mają płetwy grzbietowej. Jakiś Ŝółw? Za duŜe... Wreszcie dotarło do mnie rozwiązanie tej zagadki i przyjęłam je z uczuciem dojmującej ulgi i zachwytu. To było ukochane stworzenie Morza Egejskiego, „ten, który wyprzedza wiatr”, ulubieniec Apolla, „owoc poŜądania morza”, delfin...

cudowne określenia popłynęły w ślad za nim, a ja podciągnęłam się wyŜej i usiadłszy w cieniu sosen na suchej skale, objęłam kolana rękami i patrzyłam. Nadpływał znowu wielkim łukiem, gładki i lśniący, o ciemnym grzbiecie i jasnym brzuchu, pełen wdzięku niczym jacht pod Ŝaglami. Tym razem wypłynął na powierzchnię i kołysał się na niej, łypiąc na mnie oczkami o ciemnej obwódce. Był całkiem spory jak na delfina, miał prawie dwa i pół metra. LeŜał na wodzie lekko się kolebiąc, gotów w kaŜdej chwili dać nura, a jego ogon w kształcie półksięŜyca... zupełnie niepodobny do rybiego pionowego steru... spoczywał poziomo na wodzie, utrzymując ogromne cielsko w równowadze. W dalszym ciągu nie spuszczał ze mnie oka. Mogłabym przysiąc, Ŝe obserwował mnie przyjaźnie i z ciekawością. Gładki pysk wygięty był w wiecznym delfinim uśmiechu. Podniecenie i zachwyt uderzyły mi do głowy. – Ty moje śliczności! – powiedziałam idiotycznie i wyciągnęłam rękę, jak gdyby to był gołąb na Trafalgar Square. Delfin oczywiście nie zwrócił na to uwagi, dalej kołysał się na wodzie, spokojnie się uśmiechając i obserwując mnie bez śladu strachu. A więc te historie były prawdziwe... Znałam oczywiście legendy... literatura staroŜytna pełna jest opowieści o delfinach zaprzyjaźnionych z człowiekiem. I chociaŜ nie sposób uwierzyć we wszystkie cudowne delfiny z owych legend, przecieŜ w czasach nam bliŜszych zdarzyło się wiele podobnych historii, faktów popartych wszelkimi dowodami, jakich wymaga i potrafi dostarczyć współczesność. Pięćdziesiąt lat temu Ŝył w wodach nowozelandzkich delfin zwany Pelorus Jack, który przez dwadzieścia lat pilotował statki przez Cieśninę Cooka; w latach pięćdziesiątych znany był delfin z Opononi, zabawiający w zatoce wakacyjnych plaŜowiczów. Podobnie w latach sześćdziesiątych na włoskim wybrzeŜu pojawił się delfin, co bawił się z dziećmi przy brzegu, ściągając w to miejsce takie tłumy, Ŝe w końcu mała grupa biznesmenów z pobliskiego kurortu opuszczonego przez turystów zwabionych nową atrakcją, zaczaiła się na delfina i zastrzeliła biedaka, kiedy podpłynął bliŜej, by się z nimi pobawić. Te i inne historie sprawiały, Ŝe stare legendy stawały się wiarygodne ponad wszelką wątpliwość. I właśnie przede mną kołysał się Ŝywy dowód. Oto mnie, Lucy Waring, delfin zapraszał do zabawy w morzu. Nie mógł okazać wyraźniej swych zamiarów, nawet gdyby przyczepił sobie do płetwy grzbietowej tabliczkę z informacją tej treści. Kolebał się w wodzie, patrząc na mnie, a po jakimś czasie półobrotem zanurkował i wynurzył się jeszcze bliŜej... Powiew wietrzyka poruszył wierzchołkami sosen; obok mego policzka jak pocisk przeleciała pszczoła. Delfin znienacka wygiął się w łuk i głęboko zanurkował. Powstały w tym miejscu wir skłębił wodę, fale zaczęły rozchodzić się kręgami na

wszystkie strony, a po chwili toń się wygładziła. A więc to tak. Z uczuciem dojmującego rozczarowania i opuszczenia obróciłam głowę, by odprowadzić go wzrokiem, gdy będzie odpływał na pełne morze. Nagle tuŜ koło mojej skały morze rozwarło się, jakby wybuchła bomba głębinowa, i delfin wystrzelił ostrym łukiem prawie na metr w górę, po czym nurkując, z potwornym trzaskiem klapnął ogonem w wodę. Jak torpeda przepłynął obok skały i o dwadzieścia jardów dalej wytknął łeb z wody i raz jeszcze wpił we mnie bystre spojrzenie jasnych, wesołych ślepi. To był cudowny popis i zrobił swoje. – Dobrze – powiedziałam miękko. – Idę juŜ. Ale jeŜeli jeszcze raz mnie zbijesz z nóg, utopię cię, mój drogi, jak amen w pacierzu. Spuściłam nogi do wody, ześlizgując się ze skały. Z dziwnym cienkim bzyczeniem znów przeleciała obok mnie pszczoła, kierując się w stronę morza. Coś... chyba jakaś mała rybka... plusnęło tuŜ za delfinem. Jeszcze się zastanawiałam, co to takiego, kiedy usłyszałam następne bzyczenie, o wiele bliŜsze... woda ponownie chlupnęła i usłyszałam dziwny, wysoki dźwięk, jak śpiew rozedrganego drutu. Wówczas pojęłam. Słyszałam juŜ ten dźwięk. To nie były ani pszczoły, ani ryby. To były kule, prawdopodobnie z karabinu zaopatrzonego w tłumik, a jedna z nich właśnie odbiła się rykoszetem od powierzchni morza. Ktoś strzelał do delfina z lasów nad zatoką. To Ŝe owe rykoszety mogły być groźne dla mnie, jakoś nie przyszło mi do głowy. Byłam tak rozwścieczona, Ŝe musiałam natychmiast coś zrobić. Oto tu leŜał na wodzie uśmiechnięty delfin, podczas gdy jakiś krwioŜerczy „myśliwy” bez Ŝadnych skrupułów właśnie brał go na muszkę... Najprawdopodobniej jeszcze mnie nie dostrzegł, jako Ŝe siedziałam w cieniu sosen. Wrzasnęłam na cały głos: – Przestań strzelać! Natychmiast! – I rzuciłam się do wody. Z pewnością nikt nie będzie strzelał do zwierzęcia, gdy musi się liczyć z moŜliwością trafienia mnie. Chlapiąc, wyłoniłam się z cienia z nadzieją, Ŝe hałas wystraszy delfina i ten ucieknie z niebezpiecznego rejonu. Udało się. Pozwolił zbliŜyć się na odległość paru stóp, ale kiedy wyciągnęłam rękę, jakbym go chciała dotknąć, cofnął się, zanurzył w wodzie i zniknął. Stałam po piersi w wodzie i obserwowałam morze. Nic. Rozciągało się puste i ciche aŜ po spokojne, płynące po wodzie szczyty Epiru. Drobne fale dotarły rzędem do brzegu i tam wygładziły się szemrząc. Delfin odpłynął. A wraz z nim zniknęła cała magia. Teraz była to tylko mała i opustoszała zatoka, nad którą gdzieś na zboczu czekał niesympatyczny i zawiedziony typ ze strzelbą. Obróciłam się, by popatrzeć na górujące nade mną urwisko.

Przede wszystkim dojrzałam górne piętra Castello dei Fiori i strzelające w niebo wieŜyczki zakończone bezsensownymi blankami. Tło dla tej scenerii tworzyły skalne dęby, cedry i śródziemnomorskie cyprysy. Budowla stała w głębi, toteŜ nie widziałam stąd okien parteru, a tylko osadzony nad samym urwiskiem szeroki balkon czy taras otoczony kamienną balustradą. Z plaŜy poniŜej nie byłoby nic widać poprzez gęstwinę kwitnących pnączy osłaniających skalną stromiznę, lecz stąd dostrzegałam balustradę z omszonymi posągami ustawionymi w jej naroŜnikach, z kamiennymi donicami pełnymi kwiatów, odcinających się barwną plamą na ciemnym tle cyprysów oraz stojący nie opodal w cieniu pinii stolik i krzesła. A takŜe męŜczyznę, który prawie niewidoczny w cieniu pinii, bacznie mnie obserwował. Wystarczyła mi chwila, by się upewnić, Ŝe nie mógł to być sir Julian Gale. Włosy miał zbyt ciemne i nawet z tej odległości nie przypominał znajomej sylwetki... moŜe trzymał się jakoś niedbale... a juŜ na pewno był bardzo młody. Pewnie ogrodnik... prawdopodobnie ten, co miał zwyczaj zrzucać natrętów prosto do morza. Tak czy owak, jeśli ogrodnik sir Juliana lubił zabawiać się strzelaniem, najwyŜszy czas, by ktoś go powstrzymał. Wyskoczyłam z wody, nim delfin zdąŜył drugi raz zanurkować, chwyciłam sandały i okrycie i popędziłam w kierunku mocno wyszczerbionych schodków wspinających się stromo na urwisko i – miałam nadzieję – prowadzących do tarasu. Z góry dobiegło mnie wołanie; uniosłam głowę. MęŜczyzna podszedł do balustrady i wychylił się. Ledwo go widziałam przez gęstwinę hibiskusa i jeŜyn, lecz nie wyglądał na Greka. Kiedy zatrzymałam się, zawołał po angielsku: – Tędy, proszę! – i gestem wskazał na południowy kraniec zatoki. ZlekcewaŜyłam to. Kimkolwiek był – zapewne jakimś gościem Juliana Gale’a – musiałam załatwić z nim tę sprawę natychmiast, póki byłam naprawdę wściekła; nie zamierzałam czekać, aŜ go spotkam na jakiejś uprzejmej potyczce słownej u Phyllidy... – AleŜ panie, Taki czy Owaki, nie powinien pan strzelać do delfinów, one są zupełnie nieszkodliwe... Ta sama stara gadka tysiące razy przerabiana z durnymi, uwielbiającymi zabijać męŜczyznami, którzy strzelali lub łapali w sidła borsuki, wydry, czy pustułki – niewinne istoty ginące tylko dlatego, Ŝe jakiś typ miał ochotę na spacerek z psem w piękny dzionek. O nie, tym razem ogarnięta byłam taką furią, Ŝe nie czułam nawet strachu i zamierzałam powiedzieć temu komuś, co o nim myślę. Popędziłam w górę jak strzała. Schody były niezmiernie strome i kręte, wiły się poprzez największą gęstwinę leśną. Omijały bokiem dół urwiska, pięły się wokół kęp mirtu i jaśminu, aby wreszcie

wynurzyć się na pochyłej polance pocętkowanej słonecznymi plamami. Stał tutaj, dość zaniepokojony, najwyraźniej zszedł z tarasu, by mnie przechwycić. Dopiero jak stanęłam z nim twarzą w twarz, zdałam sobie sprawę z tego, Ŝe znalazłam się w bardzo niekorzystnej sytuacji. Zszedł na dół jakieś pięćdziesiąt stóp, podczas gdy ja pędziłam jak szalona co najmniej sto stóp w górę. Najwyraźniej miał prawo tu być, czego nie dało się powiedzieć o mnie. Zajmował się swoimi sprawami; bez wątpienia Lucy Waring one nie dotyczyły. Co więcej, był ubrany, natomiast ja miałam na sobie ociekający wodą kostium kąpielowy i rozchełstaną mokrą kieckę. Otuliłam się nią pośpiesznie i przez dłuŜszą chwilę próbowałam złapać oddech, czując coraz bardziej wzbierającą wściekłość; teraz jednak nic mi to nie pomagało i nie mogłam z siebie wydusić ani słowa. Bynajmniej nie napastliwie, ale i niezbyt uprzejmie powiedział: – Zdaje sobie chyba pani sprawę z tego, Ŝe to jest teren prywatny. MoŜe więc będzie pani tak miła i powróci tą samą drogą, którą tu pani przyszła? Tędy dojdzie pani tylko do tarasu i domu. Wreszcie odzyskałam oddech. Nie traciłam teŜ czasu na zbędne słowa. – Dlaczego strzelał pan do delfina? Sprawiał wraŜenie tak zmieszanego, jakbym go uderzyła w twarz. – Dlaczego, co zrobiłem? – PrzecieŜ to właśnie pan przed chwilą strzelał do delfina w zatoce? – Moja kochana dziew... – Zatrzymał się w pół słowa i powiedział, jak ktoś mający do czynienia z wariatką: – O czym pani mówi? – MoŜe pan nie udawać, Ŝe nic pan nie wie! To musiał być pan! Skoro tak gorliwie wygania pan stąd kaŜdego natręta, któŜ inny mógłby to być? – Dyszałam cięŜko, a ręce mi się trzęsły, kiedy niezgrabnie usiłowałam się ogarnąć. – Ktoś strzelał do niego jak do tarczy ledwie kilka minut temu. Byłam tam. Widziałam pana na tarasie. – Oczywiście, ja teŜ widziałem delfina. Nie spostrzegłem pani, póki z krzykiem nie wyskoczyła pani z kępy drzew. Ale musiało się pani wydawać. Nie było Ŝadnych strzałów. A na pewno bym je usłyszał, będąc tutaj. – Jasne, Ŝe ktoś strzelał z tłumikiem – odparłam niecierpliwie. – Mówię panu, Ŝe byłam w wodzie, gdy zaczęła się strzelanina! Czy naprawdę pan uwaŜa, Ŝe przybiegłabym tutaj dla zabawy? To były bez najmniejszej wątpliwości strzały! Rozpoznam rykoszet, jak go słyszę. Zmarszczył brwi i spoglądał na mnie tak, jakby po raz pierwszy zauwaŜył, Ŝe jestem istotą ludzką, a nie tylko natrętem, którego najchętniej zrzuciłby z urwiska i pozbył się problemu. – Więc dlaczego wskoczyła pani do wody w pobliŜu delfina?

– AleŜ oczywiście po to, by go przepędzić, zanim go ktoś zrani! – PrzecieŜ sama mogła pani zostać postrzelona. Nie wie pani, Ŝe kule odbijają się od wody, tak jakby to była skała? – Pewnie, Ŝe wiem! Ale musiałam chyba coś zrobić? – Dzielna dziewczyna – skomentował kostycznie, co sprawiło, Ŝe mój stygnący temperament znów osiągnął stan wrzenia. Odparowałam z wściekłością: – A więc nie wierzy mi pan? Powtarzam, Ŝe to prawda! To były strzały. Oczywiście wskoczyłam do wody, Ŝeby pana powstrzymać! Wiedziałam, Ŝe będzie pan musiał przerwać strzelanie, jeŜeli ktoś znajdzie się obok w wodzie. – Niech się pani wreszcie zdecyduje – zauwaŜył. – Albo, albo. Albo to ja strzelałem, albo nie wierzę, Ŝe ktokolwiek strzelał. W Ŝadnym wypadku jedno i drugie. MoŜe pani wybrać jedną z tych wersji. Na pani miejscu wybrałbym raczej drugą, bo czy nie uwaŜa pani, Ŝe to jednak mało prawdopodobne? Nawet jeŜeli załoŜymy, Ŝe ktoś chciał zastrzelić delfina, po cóŜ by uŜywał tłumika? – Właśnie pana o to pytam – odpowiedziałam. Przez chwilę podejrzewałam, Ŝe posunęłam się za daleko. Zacisnął wargi i spojrzał na mnie gniewnie. Zapanowała chwila milczenia, patrzył na mnie ze ściągniętymi brwiami i nawzajem mierzyliśmy się wzrokiem. Przede mną stał silnie zbudowany męŜczyzna lat około trzydziestu ubrany niedbale w marynarskie spodnie i rozchełstaną koszulę bez rękawów; potęŜny tors i ramiona mogły naleŜeć do jednego z greckich robotników, budujących drogi przy uŜyciu własnych rąk i niewielu narzędzi. Jego oczy i włosy były równie ciemne, lecz coś w linii ust, coś zmysłowego i wraŜliwego, zaprzeczało pierwszemu wraŜeniu, Ŝe oto mam przed sobą robotnika. Czułam raczej, Ŝe stoi przede mną męŜczyzna, który co prawda ulega gwałtownym emocjom, ale zna cenę, jaką musi za to zapłacić. Nie śmiałam nawet sobie wyobraŜać, co pomyślał o mnie, o moich mokrych włosach, zaczerwienionej twarzy, wściekłości pomieszanej z zaŜenowaniem i przeklętym, bezustannie się zsuwającym okryciu. Lecz jednego byłam pewna. Właśnie w tej chwili kierował się jednym z tych nie kontrolowanych agresywnych odruchów. Na szczęście nie fizycznych... przynajmniej na razie. – No tak – oświadczył w końcu krótko. – Obawiam się, Ŝe w tej sprawie będzie musiało pani wystarczyć moje słowo. Nie strzelałem do delfina ani z karabinu, ani z katapulty, ani z czegokolwiek innego. Czy to wystarczy? A teraz, jeŜeli pani wybaczy, byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciała pani... – Wrócić drogą, którą przyszłam? W porządku. Zrozumiałam. Przykro mi, być moŜe się myliłam. Jednak na pewno nie w kwestii strzałów. Nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego ktokolwiek miałby strzelać do delfina, ale fakt pozostaje faktem. –

Zająknęłam się pod jego obojętnym wzrokiem. – Nie chciałabym się narzucać, ale przecieŜ nie mogę tego tak zostawić... To się moŜe powtórzyć... Skoro nie był to pan, któŜ to mógł być? – Nie mam pojęcia. – MoŜe ogrodnik? – Nie. – Albo lokator willi Rotha? – Manning? A gdzieŜ tam, wręcz przeciwnie, jeŜeli pragnie pani rozpętać wokół delfina kampanię obronną, radzę pani udać się tam natychmiast. Manning fotografował tego delfina całymi tygodniami. To przecieŜ on właśnie go oswoił, on i ten grecki chłopak, który dla niego pracuje. – Oswoił go? Ach... teraz rozumiem. No więc – dodałam niezręcznie – to z całą pewnością nie on. Nic nie odpowiedział, czekając cierpliwie i obojętnie, bym sobie wreszcie poszła. Przygnębiona zagryzłam wargę, wahając się i czując zdecydowanie głupio. (Dlaczego człowiek czuje się zawsze głupio, ilekroć w grę wchodzi kwestia dobroci... czy teŜ czegoś, co bardziej przemądrzali ludzie nazwaliby sentymentalizmem?). Poczułam, Ŝe drŜę. Wściekłość i jeszcze przed chwilą rozsadzająca serce energia wyczerpały mnie doszczętnie. Polanka była chłodna i cienista. – No nic – powiedziałam. – Przypuszczam, Ŝe wkrótce spotkam pana Manninga i jeśli on nie zdoła mi pomóc, z pewnością uczyni to mój szwagier. Myślę, Ŝe skoro to jest prywatny teren, i to łącznie z linią brzegową, chyba zdołamy powstrzymać tego rodzaju intruzów. – Zdołamy? – powtórzył pośpiesznie. – To znaczy właściciele posiadłości. Jestem Lucy Waring, siostra Phyllidy Forli. Domyślam się, Ŝe pan mieszka z sir Julianem? – Jestem jego synem. A więc to pani jest panną Waring? Nie miałem pojęcia, Ŝe juŜ pani przybyła. – Wydawało się, Ŝe waha się, czy nie usprawiedliwić swego zachowania, lecz zamiast tego spytał: – Czy Forli teŜ przyjechał? – Nie – odparłam krótko i obróciłam się na pięcie. Do sandała przyczepił się pęd jeŜyny, więc schyliłam się, by go usunąć. – Przykro mi, Ŝe byłem nieco szorstki – powiedział zdecydowanie łagodniejszym tonem, choć moŜe ów ton wynikał ze skrępowania. – Ostatnio mieliśmy istny najazd intruzów, mój ojciec... był cięŜko chory, a przybył tu, by wrócić do zdrowia, dlatego, jak się pani pewnie domyśla, woli, by zostawiono go w świętym spokoju. – Czy wyglądałam na łowczynię autografów? Po raz pierwszy po jego twarzy przemknął wyraz rozbawienia. – Raczej nie. Lecz ten pani delfin stanowił nawet większą atrakcję niŜ mój ojciec;

jakimś cudem wieść o tym, Ŝe właśnie tu go fotografują, rozeszła się po okolicy, po czym urosła w plotkę, Ŝe jest tu kręcony film. Przypłynęło kilka łodzi pełnych turystów, nie mówiąc o pieszych wycieczkach błąkających się po lesie. To wszystko było raczej męczące. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, Ŝeby ludzie korzystali z plaŜy, byleby nie zjawiali się z tranzystorami, bo tego nie znoszę. Z zawodu jestem muzykiem i przyjechałem tu pracować. – Po czym dodał chłodno i zgryźliwie: – A jeŜeli w związku z tym uwaŜa pani, Ŝe miałem powód, Ŝeby się pozbyć delfina, zapewniam panią jeszcze raz, Ŝe jakoś mi to nie przyszło do głowy. – No tak – odpowiedziałam. – Wydaje mi się, Ŝe wyczerpaliśmy temat. Przykro mi, Ŝe przeszkodziłam panu w pracy. Pójdę juŜ, dzięki czemu będzie mógł pan do niej wrócić. Do widzenia, panie Gale. Moje godne zejście ze sceny całkowicie zniweczył fakt, Ŝe pęd jeŜyny zahaczył się o okrycie, zrywając je ze mnie. Dobre trzy potworne minuty męczyłam się, Ŝeby je odczepić. Ale juŜ nie musiałam się obawiać, Ŝe na skutek tego zajścia zostałam ośmieszona. Odszedł. Gdzieś powyŜej, i to całkiem blisko, dosłyszałam pytanie i odpowiedź, tak krótkie i zdawkowe, Ŝe aŜ obraźliwe. Po czym w ciszy rozległy się atonalne akordy dziwnej muzyki, jakby włączono gramofon czy radio. Mogłam być pewna, Ŝe dawno o mnie zapomniano.

ROZDZIAŁ III Ów galant, którego dostrzegasz, przeŜył rozbicie to straszliwe; gdyby nieco nie szpecił go smutek (będący wrogiem urody), mogłabyś rzec o nim, Ŝe urodziwy jest (...) I. 2. Dopiero gdy wzięłam prysznic i przebrałam się, poczułam, Ŝe wraca mi spokój; byłam juŜ prawie gotowa opowiedzieć całe to zdarzenie Phyllidzie i wysłuchać jadowitych komentarzy, jakimi opatrzy zachowanie niezbyt uprzejmego pana Gale’a. Wyjrzałam na taras, ale nie było po niej śladu. Dostrzegłam jedynie częściowo nakryty do lunchu stolik; na środku obrusa leŜała sterta sztućców, tak jakby ktoś porzucił je tam w pośpiechu. Nigdzie nie było ani Mirandy, ani jej matki. Usłyszałam, jak otwierają się i zamykają z trzaskiem kuchenne drzwi i wreszcie dojrzałam moją siostrę. Spiesznym krokiem przemierzyła hall i wpadła do bawialni, którą zwała salotto. – Lucy? Czy to ciebie usłyszałam? – Jestem tutaj, na tarasie. Mówiąc to, podeszłam do balkonowych drzwi, lecz ona juŜ śpieszyła ku mnie. Jedno spojrzenie na jej twarz sprawiło, Ŝe wszelka myśl o porannej przygodzie zupełnie wywietrzała mi z głowy. – Phyllida! Co się stało? Wyglądasz okropnie. Czy to juŜ Kaliban? Potrząsnęła przecząco głową. – To byłoby zbyt proste. Nadeszły złe wieści, stało się coś strasznego. Syn biednej Marii utonął. Spiro, ten chłopak, o którym opowiadałam ci podczas śniadania. – Phyllida! Kochanie, to potworne! Ale... jak? Kiedy? – Zeszłej nocy. śeglowali razem z Godfreyem... wiesz, Godfreyem Manningiem... i mieli wypadek. Godfrey właśnie przyniósł tę wiadomość, a ja przekazałam ją Marii i

Mirandzie. Ja... wysłałam je obie do domu. – Z udręką uniosła rękę i dotknęła nią czoła. – Lucy, to było straszne! Nie potrafię ci powiedzieć jak bardzo. Gdyby tylko Maria coś powiedziała, ale nie rzekła jednego słowa... No nic, chodźmy do bawialni. Godfrey wciąŜ tam jest, więc lepiej wejdź i poznaj go. Cofnęłam się. – Nie, nie, nie przejmuj się mną. Pójdę do swojego pokoju albo gdzie indziej. Pan Manning na pewno nie jest w nastroju do towarzyskiej pogawędki. Biedactwo, tak mi przykro... Posłuchaj, czy nie wolałabyś się mnie pozbyć na resztę dnia? Gdzieś zjem lunch, a potem... – Nie, proszę cię, wolałabym, Ŝebyś ze mną została. – ZniŜyła na chwilę głos. – Bardzo cięŜko to przeŜywa i, słowo honoru, uwaŜam, Ŝe dobrze by mu zrobiło, gdyby o tym pogadał. Wejdź, proszę. O BoŜe! Przydałby mi się łyk alkoholu! Kaliban będzie musiał go ten jeden raz przełknąć. Uśmiechnęła się blado i powiodła mnie przez balkonowe drzwi w stronę bawialni. Salotto był to długi, chłodny pokój z trzema ogromnymi oknami wychodzącymi na taras i z olśniewająco pięknym widokiem. Promienie słoneczne przedzierały się przez pnącza wistarii ocieniającej taras od góry, na skutek czego bawialnia była chłodna i przewiewna; jej ściany pomalowane na delikatny błękit w kolorze skorupki kaczego jaja oraz biel stolarki stanowiły idealne tło dla brązów włoskich zwierciadeł i bladego złota woskowanego parkietu. Spokojny pokój o pełnej wdzięku prostocie, jaką moŜna osiągnąć, mając wiele pieniędzy i gustu. Phyllida zawsze odznaczała się znakomitym smakiem i dobrze się stało – czasami przynajmniej tak sobie myślałam – Ŝe to ona, a nie ja, poślubiła bogatego męŜczyznę. Mój własny gust – odkąd wyrosłam z kraciastych kiecek i przestałam kolekcjonować butelki po chianti – został silnie uwarunkowany tym, iŜ tyle lat mieszkałam w bałaganie, na który składały się rekwizyty tanio kupione na wyprzedaŜy i doprowadzone do stanu świetności na chwilowy uŜytek. W najlepszym wypadku efekt przypominał coś w rodzaju ubogiej wersji scenografii do „My Fair Lady”, w najgorszym konglomerat scenografii Emmetta i Ronalda Searle’a do scenicznej wersji „Watt” Samuela Becketta. Fakt, iŜ mnie bawił własny styl Ŝycia, w niczym nie umniejszał podziwu, jaki czułam wobec niewątpliwej elegancji mej siostry. W bawialni stół był zastawiony butelkami. Siedział tam męŜczyzna odwrócony do nas plecami, właśnie z rozmachem nalewał sobie do szklanki wody sodowej. Obrócił się, gdy weszłyśmy. W pierwszej chwili odniosłam wraŜenie, Ŝe widzę maskę zimnego opanowania, usilnie skrywającą jakieś silne uczucie. Po chwili to wraŜenie osłabło i dostrzegłam, Ŝe się myliłam; panowanie nad sobą nie było udawane. Stanowiło główną cechę tego