uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Mary Stewart - Tajemnica zamku Valmy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :905.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Mary Stewart - Tajemnica zamku Valmy.pdf

uzavrano EBooki M Mary Stewart
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 61 osób, 54 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

Mary Stewart Tajemnica zamku Valmy Dla Elizabeth Manners

Rozdział I Pomyśl tylko o rozrywkach w pałacu! O przepychu, wykwincie! O wspaniałych mięsiwach na półmiskach. O smakowitych daniach... O ucztach za granicą przy muzyce i w świetle pochodni. Dziewięć karet czeka, śpiesz się... Śpiesz się...* Posiadłość Rochestera, gdzie pracowała Jane Eyre. (Przyp. tłum.) William Blake (1757-1887) - znany angielski poeta, myśliciel, malarz, rysownik, wybitny przedstawiciel wczesnego romantyzmu. (przyp. tłum.) (Tourneur, "Tragedia mściciela") śpiesz! Tam, do diabła... Byłam zadowolona, że na lotnisku w Paryżu nikt na mnie nie czekał. Wylądowaliśmy tuż przed zmierzchem, w marcowym łagodnym powietrzu czuło się wiosnę. Po mocnym, popołudniowym deszczu niebo stało się bladoniebieskie, pasy startowe lśniły wilgocią, a strzępiaste miękkie chmury, oświetlone blaskiem późnych promieni słońca, szybowały unoszone wiatrem; Za budynkami lotniska, gdzie wzdłuż jezdni błyszczały druty telegraficzne, pędziły samochody z zapalonymi już światłami. Właśnie wyładowano bagaże. Widziałam moją skromną walizkę stojącą obok nowiusieńkiej, znanej firmy Rovrobe, i wielkiego, nowoczesnego kufra z jasnej skóry. Moja też była kiedyś bardzo dobra, skórzana, z mosiężnymi inicjałami tatusia, teraz prawie niewidocznymi pod nalepką "Miss L. Martin, Paryż". Symboliczne, pomyślałam ze smutnym rozbawieniem. Panna L. Martin idąca powoli między postawnym mężczyzną w nieskazitelnym garniturze i piękną Amerykanką w futrze z norek, narzuconym niedbale na suknię, która świadczyła wyraźnie o tym, że młoda dziewczyna często bywa w Paryżu. Ja prawdopodobnie wyglądałam tak samo niepozornie jak

stara walizka tatusia wśród wytwornych bagaży pasażerów pierwszej klasy. I oto po dziewięciu latach byłam w kraju. Dziewięć lat. Więcej niż jedna trzecia mego życia. Tak dużo, że teraz, kiedy stałam w tłumie przed barierą, za którą odbywała się odprawa celna, czułam się równie obco jak cudzoziemiec podczas pierwszego pobytu za granicą. Musiałam nawet uczynić świadomy wysiłek, żeby się przyzwyczaić do potoku otaczającej mnie francuszczyzny. Ale mimo to, wśród radosnych powitań, podniecenia i okrzyków przyjaciół i krewnych, bezwiednie zaczęłam szukać w tłumie znajomej twarzy. Co było przecież absurdem. Kto miałby wyjść po mnie? Madame de Valmy? Na samą myśl o tym uśmiechnęłam się. Było bardzo miłe z jej strony, że dała mi pieniądze na taksówkę do centrum Paryża. I tak zrobiła dużo jak dla guwernantki. I o tym powinnam pamiętać, od zaraz. Celnik z kredą w ręku zatrzymał się nad moją sfatygowaną walizką. Kiedy podeszłam do niej, jakiś biegnący szybko pracownik lotniska wpadł na mnie i wytrącił mi z ręki torebkę. - Mille pardons, mademoiselle. Excusez-moi. - Ce n'est rien, monsieur. - Je vous ai fait mal? - Pas du tout. Ce n'est rien. - Permettez-moi, mademoiselle. Votre sac. - Merci, monsieur. Non, je vous assure, il n'y a pas de mal... Po moich licznych zapewnieniach, że nic nie zginęło, a mnie nic się nie stało, wreszcie sobie poszedł. Zamyślona, chwilę za nim patrzyłam. To drobne zdarzenie świadczyło, że właściwie ta dziewięcioletnia przerwa nie była znowu aż tak bardzo długa. Najwyraźniej już się przystosowałam. Nie mogę jednak pozwolić, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Zwłaszcza o tym muszę pamiętać. Byłam Angielką. Angielką. Madame de Valmy bardzo wyraźnie podkreśliła, że poszukuje młodej Angielki. Nie widziałam nic złego w tym, że będzie sądziła, iż mój francuski i wiedza o Francji pozostają na poziomie wiedzy przeciętnej Angielki, która francuskiego uczyła się w szkole. Co prawda, ona kładła na to wielki nacisk... Ale mnie tak bardzo zależało na zdobyciu tej pracy. Ostatecznie, czy to takie ważne dla madame de Valmy, czy ja jestem Angielką, Francuzką czy nawet Hotentotką, jeśli będę dobrze pracować i nie będę używać francuskiego przebywając z

młodym Filipem. Zresztą ja jej właściwie nie oszukałam, ponieważ tak naprawdę byłam Angielką. Tatuś był Anglikiem, a mama w jednej czwartej... Dla mnie te wczesne lata, kiedy mieszkałyśmy z mamą u babci w Passy, ponieważ Niemcy byli w Paryżu, a tatuś nie wiadomo gdzie, w bardzo niebezpiecznym miejscu, i my nie ośmielałyśmy się nawet mówić czy myśleć po angielsku... nawet dla mnie te wczesne lata odeszły daleko w przeszłość, tak daleko, jakby ich prawie nie było. O wiele bardziej realne było ostatnie dziewięć lat spędzonych w Anglii, z czego siedem w sierocińcu w Camden Town, a ostatnie dwa w poczuciu względnej niezależności, namiastce swobody - jako wychowawczyni i opiekunka w Kent, w szkole dla młodszych chłopców. Nieskończenie długie, wyłożone zielonym linoleum korytarze i nieśmiertelna kiełbasa w poniedziałki i czwartki, stosy brudnej bielizny do liczenia, zapach kredy i mydła karbolowego w klasie, gdzie uczyłam początków francuskiego... Te i inne wspomnienia, o wiele żywsze niż ze starego uroczego domu w Passy, czy nawet mieszkania na najwyższym piętrze kamienicy przy Rue de Printemps, które zajmowaliśmy, kiedy wojna się skończyła i tatuś wrócił do domu... Nagle usłyszałam znudzony głos celnika: - Vous n'avez rien a declarer? Drgnęłam, i odparłam po angielsku: - Nic nie mam do oclenia, naprawdę nic... Na ulicy czekał długi sznur taksówek. Kierowcy powiedziałam: "Do hotelu Crillon, proszę". Rozbawiło mnie jego zdumienie kiedy usłyszał tak dobry adres. Potem umieścił starą brązową walizkę obok mnie. Trzasnęły drzwiczki, zawarczał silnik. Ruszyliśmy. Początkowe uczucie obcości pierzchło bezpowrotnie. Taksówka ze zgrzytem hamulców skręciła w główną szosę, nawet zarzuciła trochę na mokrym asfalcie i pomknęła w kierunku Paryża. Siedziałam z tyłu wdychając dobrze znany zapach gauloise'ów, wiekowej skóry i spalin, a mój dawny świat otoczył mnie chmurą zapomnianych wrażeń, które w jednym momencie starły ostatnie dziewięć lat, jakby nigdy nie istniały. Taksówka przypominała puszkę Pandory, której pokrywę nie tylko uniosłam, ale w której wnętrzu się znalazłam. Miłe, wzruszające wspomnienia... rzeczy dawniej nie dostrzegane, które

teraz ujrzałam nie zmienione, okruchy życia urwanego dziewięć lat temu... Gazeta, którą czytał przedtem kierowca, wetknięta była pod osłonkę przeciwsłoneczną. Widziałam dobrze znany czarny druk, kawałek jakiegoś zdjęcia. Z przeciwka nadjeżdżał autobus, z oświetlonym napisem: "Senlis". Na tylnej platformie zobaczyłam kilkanaście osób, stłoczonych, kiwających się na wybojach. Wjeżdżaliśmy w brzydkie podmiejskie dzielnice, otaczały nas wysokie domy z żelaznymi balustradami i okiennicami z listewek, tablice z błyszczącymi ogłoszeniami: "Bonbel", "Sunli", "Ancre Pils", mijaliśmy małe sklepiki tytoniowe, których złotopomarańczowe światła odbijały się w wilgotnych chodnikach, jakiś cafe-bar, jasno oświetlone rzędy butelek, metalowe stoliki za zapoconą szybą. Dubo, Dubon, Dubonnet... i oto przed nami, w długiej perspektywie Route de Flandre, ujrzałam światła Paryża. Nagle zapiekło mnie pod powiekami, zamknęłam je i oparłam się mocniej o wytarte poduszki. Mimo to Paryż nacierał na mnie, bombardował przez otwarte okno. Zapach kawy, kotów, rynsztoka, wina i wilgotnego powietrza... ochrypłe głosy wykrzykujące: "France Soir, Paris-Presse" i sprzedawców losów loteryjnych... gwizdki policjantów, zgrzyt hamulców. Czegoś jednak brakuje, pomyślałam, coś się zmieniło... ale dopiero kiedy taksówka gwałtownie szarpnęła i otwierając oczy zobaczyłam, że o centymetry minęliśmy kilku rowerzystów, wiedziałam już - kierowca nie użył klaksonu. Zniknęło to bezustanne paryskie trąbienie. Rozejrzałam się wokoło, jakbym była obca, jakbym znalazła się w nieznanym mieście i przeżywała coś całkiem nowego. Ale było to z pożytkiem dla mnie, z całą świadomością zmieniłam tok myśli, zawróciłam z dotychczasowej ścieżki i zaczęłam zastanawiać się nad przyszłością. Znowu znalazłam się we Francji, urzeczywistniły się sny ostatnich dziewięciu lat. Niezależnie od tego jak prozaiczna, czy nawet trudna będzie moja nowa praca, przynajmniej wróciłam do kraju, który zawsze uważałam za swoją ojczyznę. Jeśli oszukałam madame de Valmy, zrobiłam to z konieczności. I oto byłam we Francji. Oświetlone przedmieście, które szybko mijaliśmy, to był mój dom. Wkrótce będę w sercu Paryża, pojadę przez zatłoczoną Rue de Royal, żeby wreszcie ujrzeć rozległy, błyszczący światłami Plac Zgody, gdzie okna hotelu Crillon, poprzez

nagie jeszcze gałęzie kasztanów, spoglądają w kierunku Sekwany. Jutro znowu ruszę w drogę, zanurzę się we Francji, będę mijać jej pola i winnice, wzgórza i wysokie Alpy, aż znajdę się w zamku Valmy, leżącym w pobliżu małej osady Soubirous, w Sabaudii, i górującym nad przynależnymi doń lasami... Oczami wyobraźni, po raz setny od kiedy rozpoczęła się moja podróż, widziałam ten zamek z bajki, romantyczny i niezwykły jak z filmu rysunkowego Walta Disneya. Oczywiście nie będzie taki, ale jednak... Nagle taksówka zahamowała za zatrzymującym się na przystanku autobusem. Przycisnęłam mocniej do siebie torebkę i pochyliłam się do przodu, żeby wyjrzeć przez okno. Teraz, kiedy byłam już prawie na miejscu, to małe opóźnienie było nagle wprost nie do zniesienia. Autobus ruszył i skręcił w prawo. Taksówka minęła go o centymetry, omal nie potrącając przy tym dwóch przerażonych przechodniów, i pomknęła naprzód. Spiesz się... Nagle przypomniał mi się pewien wiersz. "Dziewięć karet czeka, śpiesz się... śpiesz się.... śpiesz..." Ale czy w tym przypadku ten cytat jest właściwy? Jak to było? Wytężyłam pamięć... coś o rozrywkach w pałacu, o przepychu i wykwincie.... o ucztach za granicą przy muzyce i w świetle pochodni. O dziewięciu karetach, które czekają, śpiesz się... śpiesz się... śpiesz... Wyliczenie tych rozkoszy miało skłonić samotną młodą kobietę do luksusowego upadku - tak Vendice namawiał czystą i niemądrą Castizę, żeby się oddała księciu... Tam, do diabła... Uśmiechnęłam się zadowolona, że sobie to przypomniałam. Nonsens. Ta młoda kobieta, która jechała taksówką, nie zmierzała, mam nadzieję, ani do luksusu, ani do diabła, ale, po prostu, żeby objąć pracę podobną do tej w Anglii. Miss Linda Martin, guwernantka i opiekunka dziewięcioletniego Filipa, hrabiego de Valmy. Za kilka minut spotkam się z madame de Valmy, srebrzystą, elegancką i tak smukłą, że z pewnością zachwiałaby się pod najlżejszym powiewem wiatru. Dajmy spokój bajkom, wyjęłam lusterko z torebki i poczesałam się, próbując przypomnieć sobie to, czego się dowiedziałam o moich nowych pracodawcach. Kiedy rozmawiałam z madame de Valmy w Londynie, nie powiedziała mi wiele o rodzinie, u której miałam pracować, ale jakoś zdołałam zebrać szczegóły dość skomplikowanej historii. Stary hrabia de Valmy, dziadek Filipa, był człowiekiem niezwykle bogatym i po

jego śmierci majątek został podzielony pomiędzy jego synów. Najstarszy Stefan odziedziczył tytuł i większość fortuny, zamek Valmy oraz dom w Paryżu; drugi z kolei syn, Leon Bellevigne, uroczy niewielki majątek w Prowansji; najmłodszy zaś Hipolit, dużą posiadłość nad brzegiem Jeziora Lemańskiego, położoną kilka kilometrów od Valmy. Kiedy stary hrabia zmarł, Stefan, który był kawalerem i wolał na stałe przebywać w Paryżu, z zadowoleniem przyjął propozycję Leona, że pozostanie w Valmy i będzie zajmować się administrowaniem. Tak więc Leon został w Valmy, stąd kierując swoim majątkiem w Prowansji. Najmłodszy brat, Hipolit, który był, jak mi się zdawało, dość znanym archeologiem, mieszkał spokojnie w odziedziczonym domu w Thonon-les-nains, często podróżując i "kopiąc" za granicą. Tak było przez dłuższy czas. I nagle, całkiem nieoczekiwanie, Stefan ożenił się, a po dwóch latach przyszedł na świat Filip. Stefan z rodziną mieszkał nadal w Paryżu, aż rok temu, kiedy Filip miał prawie dziewięć lat, wydarzyło się nieszczęście, jakie i mnie spotkało - jego rodzice, wracając z wakacji we Włoszech, zginęli w katastrofie lotniczej. Filip zamieszkał wtedy na stałe u swego stryja Hipolita, który nadal był nieżonaty, do którego - powiedziała madame de Valmy, jak zawsze srebrzysta i wytworna, siedząc koło lustra z epoki regencji w saloniku w hotelu Claridge - chłopiec bardzo był przywiązany, ponieważ dawniej z nim przebywał. Hipolit - mój szwagier - nie chciał słyszeć o tym, żeby Filip przebywał z nami w Valmy, choć oficjalnie Valmy było jego domem... - Mówiąc to uśmiechnęła się w ten swój wyniosły, księżycowy sposób. I wtedy zrozumiałam obiekcje Hipolita. Nie mogłam sobie wyobrazić wyrafinowanej Heloizy obcującej na co dzień z dziewięcioletnim chłopcem. Filipowi z pewnością było lepiej z Hipolitem w Willi Mireille. Nawet archeolog jest z pewnością milszy we współżyciu niż madame de Valmy, pomyślałam wtedy. Przynajmniej dzielił z małym chłopcem zamiłowanie do kopania w ziemi. Niestety archeolog musiał jednak czasami "kopać". Filip spędził zaledwie kilka miesięcy w Willi Mireille, kiedy Hipolit, zobowiązany jakąś dawniejszą umową, wyjechał na pewien czas do Azji Mniejszej i Grecji. Oczywiście, Willa Mireille została zamknięta, Filip natomiast przeniósł się do Valmy, do stryjostwa, gdzie miał mieszkać aż do powrotu Hipolita. Jego niania, paryżanka i tak niezbyt zadowolona z

pobytu w małym miasteczku, nie chcąc przebywać co najmniej pół roku w odległej od świata sabaudzkiej dolinie, ze łzami, przepraszając, wróciła do Paryża... w którym ja się znalazłam. Ciekawa jednak rzecz, mimo że to miasto było mi tak bliskie, nie czułam się w nim u siebie. Byłam kimś obcym, cudzoziemką, która jechała do nie znanego domu, aby wykonywać trudną pracę. Może poczucie osamotnienia nie jest wcale związane z miejscem czy okolicznościami, może po prostu tkwi w każdym człowieku. Może niezależnie od tego, kim jesteś, wszędzie zabierasz ze sobą swój mały krąg samotności... Taksówka przecięła Rue Riquet, skręciła w prawo i znalazłam się w dobrze mi znanej dzielnicy. Po prawej stronie widziałam kopułę Sacre-coeur, rysującą się wyraźnie na tle wieczornego, lekko fioletowego nieba. Gdzieś tam poniżej, w gęstniejącym zmierzchu, na Montmartre, była Rue du Printemps. Pod wpływem nagłego impulsu pochyliłam się w przód, zaciskając mocno dłonie na mojej zniszczonej torebce. - Czy pan zna Rue du Printemps? W bok od Avenue Verchoix, Osiemnasta Dzielnica. Proszę mnie tam zawieźć, ja... ja zmieniłam zdanie. Stałam na wilgotnym chodniku przed otwartymi drzwiami domu numer 14 przy Rue du Printemps. Farba na fasadzie łuszczyła się, żelazne balkony, w mojej pamięci turkusowe, teraz były brudnoszare. Okiennica na pierwszym piętrze ledwie się trzymała na jednym zawiasie. Kanarki monsieur Recarda dawno zniknęły, na ścianie, gdzie wisiała klatka, nie dostrzegłam nawet ciemniejszej plamy. Jaki mały wydał mi się balkon na samej górze, nasz balkon! Wisiały na nim doniczki z pnącymi pelargoniami i pasiasty ręcznik. Co za głupota z mojej strony, że tu przyjechałam! Okropna głupota! Jakbym podniosła do ust kieliszek i przekonała się, że jest pusty. Ktoś schodził z piętra, usłyszałam stukot wysokich obcasów. Czekałam, może w słabej nadziei, że będzie to ktoś, kogo znałam. Ale nie. Była to młoda kobieta, w czarnym obcisłym sweterku i czarnej spódnicy, ubrana w stylu Place Vendome, którego tanią elegancję podkreślał wielki sznur pereł. Blondynka żuła gumę. Kiedy zeszła na

dół, spojrzała na mnie z lekką wrogością i ze stojącego w sieni biurka konsjerżki wzięła plik gazet. - Pani kogoś szuka? - spytała. - Nie - odparłam. Spojrzała na moją walizkę stojącą na chodniku. - Jeśli pani chce wynająć pokój... - Nie, nie - odparłam, czując się bardzo głupio. - Ja... ja po prostu mieszkałam tu kiedyś i chciałam sobie popatrzeć. Czy madame Leclerc jeszcze tu jest? Była dawniej konsjerżką. - To moja ciotka. Zmarła. - Och, bardzo mi przykro. Przeglądała gazety ciągle na mnie spoglądając. - Wygląda pani na Angielkę. - Jestem Angielką. - Och, po akcencie nie można tego poznać. Skoro pani tu mieszkała... to znaczy w tym domu, jak pani nazwisko? - Mój ojciec nazywał się Karol Martin. Poeta Karol Martin... - Musiało to być wtedy, kiedy ja tu jeszcze nie mieszkałam - powiedziała blondynka liżąc ołówek i robiąc starannie jakiś znak na jednej z gazet. - Dziękuję pani, do widzenia - mówiąc to podeszłam do mojej walizki, stojącej ciągle na chodniku. Ściemniało się. Stanęłam na krawędzi chodnika rozglądając się za taksówką. Właśnie jakaś nadjeżdżała, podniosłam rękę, ale była zajęta. Kiedy mijała mnie, wnętrze jej oświetliła lampa uliczna. W środku siedziała para w średnim wieku, ona szczupła, on tęgawy w ciemnym garniturze, dwie dziewczynki, dwanaście, trzynaście lat siedziały na strapontenach. Wszyscy czworo obładowani byli pakunkami i śmiali się wesoło. Taksówka szybko przejechała. Ulica znowu była pusta. Usłyszałam za plecami stukot kroków, to blondynka poszła schodami na górę. Odwróciłam głowę i jeszcze raz spojrzałam na dom numer 14. Potem znowu zaczęłam wypatrywać taksówki. Ani dom, ani ulica nie były mi już bliskie. I nagle przestałam żałować, że tu przyjechałam. Jakby przeszłość, za którą dotąd tak bardzo tęskniłam, którą tak mocno przeżywałam, nagle spadła mi z ramion niby zbyteczny ciężar. Przyszłość nadal była ukryta gdzieś w żółtawej, niewyraźnej poświacie, która zamykała ciemną ulicę. I nagle wszystko jasno zobaczyłam. To z powodu tatusia

i mamy czułam się tak bardzo obco w Anglii, nie tylko osierocona, ale wyrwana z własnego kraju, pozbawiona celu, pełna żalu wobec życia, które z taką brutalnością zostało mi narzucone, nie chciałam przystosować się do niego, zadomowić w nim, zachowując się jak rozpieszczone dziecko, które ponieważ nie dostało najlepszego ciastka, w ogóle nie chce jeść. Oczekiwałam od życia, że odda mi wszystko na dawnych warunkach. Ale tak się nie stało. Z powodu mego dzieciństwa odrzuciłam to, co dawała mi Anglia, a teraz Paryż mego dzieciństwa odrzucił mnie. Tutaj także nie byłam u siebie. I jeśli miałam kiedyś w jakimś kraju znaleźć swoje miejsce, to nikt mi go nie da, chyba że ja sama do tego się przyczynię. I muszę to zrobić. Pojawiła się teraz dla mnie szansa, w Chateau Valmy. Dotąd nic nie wiedziałam o tej rodzinie, znałam tylko imiona, wkrótce staną się ludźmi z krwi i kości, z którymi będę współżyć, dla których będę coś znaczyć. Zaczęłam powoli powtarzać w duchu ich imiona: Heloiza de Valmy, elegancka i wyniosła, obdarzona lodowatym wdziękiem, który z czasem na pewno stopnieje, Filip de Valmy, mój uczeń, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma skończone dziewięć lat, i jest dość słabego zdrowia, jego stryj, chwilowo pan zamku, Leon de Valmy... W tym momencie zdarzyła się dziwna rzecz, nie wiem, czy to dlatego, że po raz pierwszy wymówiłam jego imię, a może dlatego, że stałam na ulicy, która poruszyła we mnie tyle wspomnień, nagle usłyszałam rozmowę sprzed lat: - Leon de Valmy... - powiedziała mama, chyba czytając gazetę. - Mówią, że jest sparaliżowany. Ma pewnie uszkodzony kręgosłup, stało się to podczas gry w polo i jeśli z tego wyjdzie, do końca życia będzie przykuty do inwalidzkiego wózka. - Wtedy obojętnie odezwał się tatuś: - Tak? Przykry wypadek, ale moim zdaniem, szkoda, że nie złamał sobie karku. - Na co oburzona matka zawołała: - Karolu! - Dodał więc zniecierpliwiony: - Czemu mam być hipokrytą wobec tego człowieka? Dobrze wiesz, że go nienawidzę. - Nie bardzo rozumiem dlaczego.... - zaczęła mówić mama, a tatuś jej przerwał: - I nie zrozumiesz... Wspomnienie zniknęło w ciszy, a we mnie coś zadrżało, może strach? Czy naprawdę to wszystko pamiętałam, czy też był to wybryk mojej romantycznej wyobraźni? Ukazała się nagle taksówka i najwidoczniej kierowca musiał zauważyć moją podniesioną rękę, gdyż podjechał do krawężnika i zahamował. Jeszcze raz powiedziałam: - Hotel Crillon, proszę - i wsiadłam. Samochód

szarpnął, skręcił w lewo i ruszył szybko niemą, ciemną ulicą. Warkot silnika odbijał się echem od zamkniętych okiennicami, ślepych domów. "Dziewięć karet czeka, śpiesz się, śpiesz się, śpiesz... Tam, do diabła... do diabła..." To nie był strach, to było podniecenie. Roześmiałam się nagle w duchu, mój nastrój się poprawił. Tam, do diabła czy nie do diabła, ruszyłam w przeznaczoną mi drogę... Uderzyłam w szybę. - Proszę się spieszyć - powiedziałam. Rozdział Ii Zamek ten pięknie położony, jego wonne powietrze raduje me zmysły... (Szekspir, "Makbet") Nawet kruk ochrypł, który kracząc wieści fatalne przybycie Dunkana... Ibid. Małe miasteczko Thonon-les-bains leży jakieś piętnaście kilometrów na wschód od Genewy, na południowym brzegu Jeziora Lemańskiego. Kiedy wysiadłyśmy z samolotu w Genewie, czekał już wielki czarny chevrolet z Valmy, który wiózł nas bezszelestnie przez jak wypolerowane ulice miasta, przez most u krańca jeziora, przez ogrody pełne rozkwitłych już magnolii, potem skręcił w kierunku granicy francuskiej i Thonon. Od wyjazdu z Paryża madame de Valmy niewiele ze mną rozmawiała, za co byłam jej wdzięczna, ponieważ, choć okazała mi wiele uprzejmości, nie czułam się z nią swobodnie - jej dziwna wyniosłość nie sprzyjała nawiązaniu porozumienia. Jakby zawsze nieobecna duchem, nawet jeśli już mi się zdawało, że wyszła mi naprzeciw, kontakt nagle się urywał. Najpierw sądziłam, że

świadomie dystansuje się ode mnie, ale kiedy dwukrotnie zadała mi to samo pytanie i natychmiast przestała interesować się odpowiedzią, doszłam do wniosku, że ma ważniejsze sprawy do przemyślenia niż znajomość z guwernantką Filipa, i właściwie z zadowoleniem pogrążyłam się we własnych myślach. Samochód mknął przez starannie uprawianą równinę. Mijaliśmy zamożne farmy i rozgraniczone rzędami drzew łąki, na których pasły się brunatno-białe krowy. Po lewej stronie, wśród gęstwiny wierzb i topoli, co chwila ukazywała się i nikła tafla wody, po prawej zielone pola stopniowo przechodziły w pagórkowate, zalesione wzgórza, aż nagle przerodziły się w łańcuchy Alp, których wyniosłe szczyty i zbocza pokrywała oślepiająca w słońcu gruba warstwa śniegu. Jednym z nich był zapewne szczyt Mont Blanc, ale kiedy spojrzałam z ukosa na madame de Valmy, doszłam do wniosku, że nie należy jej o to pytać. Siedziała z zamkniętymi oczami. Choć zmęczona, zatopiona w myślach, jak zawsze wyglądała niezwykle wytwornie. Miała chyba jakieś pięćdziesiąt pięć lat i nadal była piękną kobietą, tego rodzaju uroda trwa mimo upływu czasu. Jest to kwestia urodzenia, tak to można określić. Świadczył o tym zarys głowy, rasowy cienki nos z delikatnymi chrapkami, dopiero uważniej patrząc można było dostrzec zmarszczki wokół oczu i ust. Skóra na twarzy blada, przejrzysta, dyskretny makijaż, brwi może nieco wyzywająco zarysowane nad zamkniętymi powiekami. Starannie ułożone, lekko srebrzyste włosy. Tylko usta umalowane kosztowną szminką i dłonie w szarych rękawiczkach były jakieś niepozorne wobec całości. Ta krucha kobieta, której cały zewnętrzny wygląd świadczył o zbytku, wydawała się odległa jak księżyc. Siedziałam wciśnięta w kąt, przed sobą mając wyprostowane plecy szofera. Obok niego, tak samo wyprostowana, siedziała pokojówka madame - Albertyna. Jeśli wedle klasycznych zasad moja pozycja jako guwernantki była gdzieś między salonem a pokojem dla służby w suterenie, to teraz w samochodzie zajmowałam właściwe miejsce. Byłam z tego zadowolona, gdyż na pierwszy rzut oka Albertyna nie bardzo przypadła mi do gustu. Była to kobieta licząca tak ze czterdzieści pięć lat, brunetka o śniadej skórze i odpychającym wyrazie twarzy, miała też brzydkie ręce. Chociaż prawie przez cały miniony wieczór byłam razem z

madame de Valmy w jej apartamencie hotelowym, ani razu nie odezwała się do mnie, i zauważyłam, że spogląda na mnie z wyraźną niechęcią, czym byłam zdumiona, ale co teraz wydawało mi się może bez znaczenia. Po prostu taki miała wyraz twarzy. Siedziała sztywno koło szofera, trzymając na kolanach walizeczkę z biżuterią madame. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, jakby w ogóle nie zdawali sobie sprawy ze swej obecności. Sprawiali wrażenie tak znakomicie dobranej pary, że bez cienia ironii zastanawiałam się, czy są małżeństwem (jak się dowiedziałam później, byli rodzeństwem). Bernard, szofer miał nieskazitelne maniery, ale on także sprawiał wrażenie, jak gdyby nie potrafił się uśmiechnąć, był tak samo ciemny jak Albertyna i miał taki sam nieprzyjemny wyraz twarzy. Oby nie wszyscy w Sabaudii byli tacy jak tych dwoje... Ale ostatecznie to pokój szkolny miał być moją domeną. Spojrzałam znów w okno, zastanawiając się krótką chwilę, jaki będzie Filip, i znacznie dłuższą nad Leonem de Valmy, kaleką, o którym jego żona ledwie mi napomknęła, a o którym tatuś wprost powiedział: "Moim zdaniem szkoda, że nie złamał sobie karku". Nie zauważyłam szlabanu na drodze, ocknęłam się dopiero, kiedy samochód powoli się zatrzymał i dwaj ludzie w mundurach wyszli z małego, na zielono pomalowanego domku. Heloiza de Valmy otworzyła oczy i powiedziała chłodno: - To już granica, miss Martin. Proszę przygotować paszport. Straż graniczna najwidoczniej dobrze znała ten wóz. Powitali z szacunkiem madame de Valmy, rzucili pobieżnie okiem na mój paszport, potem słyszałam, jak żartują z szoferem, kiedy otworzył bagażnik, a oni przelotnie spojrzeli na znajdujące się tam rzeczy. W chwilę później ruszyliśmy i po przejechaniu dzielącego oba kraje pasa ziemi niczyjej, zatrzymaliśmy się przed francuskim szlabanem, gdzie formalności załatwiono równie szybko. Wkrótce potem dojechaliśmy do Thonon i tam skierowaliśmy się na południe, w stronę gór. Znaczna część miasteczka leżała dość wysoko nad jeziorem. Zaczęliśmy się wspinać, po lewej było ostro spadające zbocze, kilka domów o pomalowanych na różne kolory dachach i spory sad, schodzący aż do szpaleru drzew nad wodą.

Poprzez koronkę jeszcze nagich gałęzi widać było tu i tam dachy większych domów. Jednym z nich - madame de Valmy zdumiała mnie, gdyż nawet uniosła się, żeby mi go wskazać - była Willa Mireille, gdzie mieszkał najmłodszy brat Hipolit. Wśród dość gęstych drzew dostrzec mogłam tylko kominy, z których nie unosił się dym. Za posiadłością Hipolita rozciągało się wielkie Jezioro Lemańskie, jedwabiście lśniące w południowym słońcu. Gdzieniegdzie ostry sierp białego albo czerwonego żagla przecinał taflę wody, na przeciwległym brzegu wyraźnie mogłam zobaczyć Montreux, na tle ośnieżonych zboczy wyglądające jak akwarela. Było ciepło, a miasteczko, przez które jechaliśmy, sprawiało w słońcu wesołe wrażenie. Wzdłuż ulic rosły drzewa tak przycięte, że gałęzie ich się łączyły. Pączki zaczynały już pękać. Sklepy wystawiły swoje towary na chodniki, na stojakach powiewały w podmuchach wiatru barwne sukienki, ostra czerwień i zieleń papryki na straganach z warzywami kontrastowała z pomarszczonymi już nieco zeszłorocznymi jabłkami, obok stały barwne donice na kwiaty i jaskrawozielone narzędzia ogrodnicze. Na samym brzegu chodnika mnóstwo skrzynek z kwiatami, były tam tulipany i frezje, szkarłatne anemony i wielobarwne pierwiosnki, ostrożółte żonkile, fioletowe bratki, szafirowe, białe i żółtawe jak kość słoniowa irysy... coś cudownego! A wszystko na modłę francuską pomieszane, pachnące intensywnie w słońcu i urzekające barwami. Musiałam bezwiednie krzyknąć z zachwytu, kiedy przejeżdżaliśmy obok, żeby przeciąć mały placyk, gdyż madame de Valmy uśmiechnęła się nieznacznie mówiąc: "Trzeba zobaczyć Valmy w kwietniu". Potem skręciliśmy w prawo i zaczęło się przedmieście, droga znowu zaczęła się piąć w górę, drzew było tu niewiele. Wkrótce znaleźliśmy się w wąwozie, gdzie szosa, rzeka i linia kolejowa spotykały się i rozdzielały wśród spadzistych, porośniętych krzewami skał. Po kilku kilometrach linia kolejowa ostatecznie zniknęła w tunelu po prawej stronie, za to rzeka po lewej nadal nam towarzyszyła, pełna spienionej białozielonej wody i torowała sobie drogę między wielkimi gałęziami, to zbliżając się, to opadając w dół. Wąwóz był głęboki, prawie cały czas jechaliśmy w cieniu, słońce docierało tylko do czubów drzew, których delikatna zieleń zapowiadała wiosnę. Było coraz więcej skał, coraz więcej ogromnych

głazów, a rosnące niżej drzewa stały jeszcze całkiem nagie. Droga zaczęła się ostro piąć w górę. Gdzieś daleko w dole głośno szumiała woda. Jak tu ponuro, pomyślałam, i niebezpiecznie... I wtedy właśnie znaleźliśmy się na zakręcie zwanym Belle Surprise, a przed nami, jakby nagle słońce przedarło ciemną kurtynę, ukazały się łąki Valmy. - Tam w oddali jest Soubirous - powiedziała madame de Valmy. - Znów zniknie, kiedy wjedziemy w las. Pochyliłam się w przód, żeby lepiej zobaczyć tę wieś: leżała w szerokiej, zielonej niecce, wśród niskich wzgórz i sadów. Widziałam lśnienie wody i rzędy wierzb, tam gdzie dwa strumienie przecinały pastwiska. W miejscu gdzie się łączyły, ujrzałam schludne jak zabawki, wyraźnie widoczne w przejrzystym powietrzu domy, były tu trzy mosty, mała fabryczka zegarów i kościół Matki Boskiej Miłosiernej, na którego wieży błyszczał w słońcu kurek. - A gdzie jest Valmy? - spytałam, kiedy samochód zaczął wreszcie zjeżdżać w dół i znowu po obu stronach mieliśmy gęstwinę drzew. - Chyba już blisko? - Po lewej stronie zaczynają się lasy Valmy. Sięgają aż do Thonon. Rzeka Merlon jest granicą między Valmy a Dieudonne, majątku po prawej stronie drogi. Wkrótce przetniemy rzekę i - uśmiechnęła się lekko - zobaczy pani Valmy. Jak zawsze ton jej był spokojny, melodyjny, nic nie zakłócało jego srebrzystej powierzchni. A jednak jest podniecona, pomyślałam, no nie, może nie aż tak, ale jakby czegoś oczekuje i może coś jeszcze więcej... Myliłam się w jej ocenie, mimo że tak bardzo wydała mi się związana z Paryżem, kochała tę samotną dolinę i wracała do niej z radością... W nagłym przypływie sympatii powiedziałam impulsywnie: - Jak tu pięknie, madame de Valmy! Wprost prześlicznie! Znów uśmiechnęła się. - Tak, to prawda. Ma pani szczęście, miss Martin, że w tym roku wiosna przyszła wcześnie. W zimie może tu być smutno i ponuro, ale zawsze pięknie. Przynajmniej ja tak sądzę. To przez wiele lat był mój... nasz dom. - Jestem pewna, że go pokocham! - zawołałam bez namysłu. Dłoń w szarej rękawiczce opadła na kolana.

- Mam nadzieję, że tak będzie, miss Martin - odparła uprzejmym, ale obojętnym tonem, uśmiech zniknął. Znowu była zamknięta w sobie, chłodna, daleka. Odwróciła ode mnie wzrok. Miałam swoje wyznaczone miejsce i powinnam się go trzymać. Spojrzałam na nią z powątpiewaniem, czego nie zauważyła, i zaczęłam wyglądać przez okno. Od pewnego czasu jechaliśmy doliną, po prawej stronie mając leśne tereny Dieudonne, dalej wysokie świerki ozłocone słońcem, a za rzeką głębokie lasy Valmy, gdzie ostrokrzew błyszczał wśród dębów i brzóz, a wielkie, szare jak słonie buki rosły wśród gęstwiny głogów i dzikiego clematis. Nad ich gałęziami górował wysoki płaskowyż, wreszcie na tle lasów i stromego zbocza ujrzałam Chateau Valmy, w którego oknach odbijało się słońce. Trwało to krótką chwilę, ale wystarczyła, żebym się przekonała, że nie jest to romantyczny zamek z wieżami i blankami, lecz pełen gracji klasyczny pałac zbudowany w Xviii wieku, w świetle padającym sponad morza ciemnych drzew dziwnie zagubiony, nierzeczywisty. Wydawał się całkiem niedostępny, nie miałam jednak czasu zastanawiać się nad tym, gdyż samochód skręcił z głównej drogi i wjechał na piękny, kamienny most, łączący brzegi Merlon, po czym znów zanurzył się w tunelu drzew i zaczęliśmy jechać pod górę. Droga do Valmy prowadziła zygzakiem, była stroma i niebezpieczna, lecz wielki samochód pokonywał ją bez trudu; minęliśmy las, potem nie porośnięte zbocze i wreszcie zaczęliśmy jechać wzdłuż wysokiego muru, okalającego zamkowy ogród. Wielki żwirowany podjazd i oto znaleźliśmy się przed imponującym północnym wejściem zamku Valmy. Szofer otworzył drzwi samochodu i pomógł wysiąść madame de Valmy. Albertyna w milczeniu, nie oglądając się na mnie, zajęła się pakunkami i drobnym bagażem. Wysiadłam i czekałam, podczas gdy moja chlebodawczyni mówiła coś tak szybko po francusku do Bernarda, że nie mogłam zrozumieć ani słowa. Przez chwilę myślałam, że ma to coś wspólnego z moją osobą, ponieważ małe ciemne oczka Bernarda spoglądały na mnie co chwila, jakby nie zwracał uwagi na słowa do niego skierowane. Ale było to

chyba normalne zainteresowanie kimś nowo przybyłym, gdyż w końcu obojętnie się odwrócił i po chwili zajął walizkami. - Jesteśmy na miejscu - odezwała się wreszcie do mnie pani de Valmy, właściwie całkiem niepotrzebnie, ale z takim wdziękiem, że ten utarty frazes zabrzmiał jak powitanie. Obdarzyła mnie tym swoim przelotnym uśmiechem i skierowała się w stronę domu. Kiedy szłam za nią, byłam pod wrażeniem wielkości i piękna tej posiadłości: prostokątnej fasady domu i rozległych schodów prowadzących do drzwi wejściowych, łuku po lewej, który prowadził na podwórze, gdzie znajdowały się budynki gospodarcze, a za nimi nasłoneczniony stok ze starannie uprawionym warzywnikiem i zamknięty linią drzew horyzont... Widziałam to wszystko przelotnie, kątem oka. Uderzyły mnie jak podmuch wiatru słońce, przestrzeń i muzyka drzew. Wszystko skąpane było w złocistym świetle późnego popołudnia, powietrze chłodne, kojące, przeczyste i pełne woni sosen, i odległych śniegów. O, jakże odległe wydało mi się teraz Camden Town. Poszłam po schodach za madame de Valmy, mijając schylonego w ukłonie lokaja i znalazłam się w hallu zamku. Rozdział Iii Jego postać nie straciła jednak dawnej swej jasności, nie wyglądał też na upadłego archanioła... (Milton, "Raj utracony") Moją pierwszą myślą było: kłamie każde słowo tego posiwiałego kaleki, który obserwuje, jaki wpływ mieć będzie to kłamstwo na mnie... (R. Browning, "Childe Roland")

Z początku nie zauważyłam kobiety, która czekała na nas w pewnej odległości od drzwi wejściowych. Hall wydał mi się olbrzymi, pewno dlatego, że był bardzo wysoki i dość mroczny, podłoga była marmurowa w czarno-białą szachownicę, naprzeciw drzwi znajdowały się schody z dużym podestem, oświetlonym gotyckim oknem, którego pięć zakończonych ostrołukami szyb przepuszczało światło słoneczne. Na podeście schody rozdzielały się na dwie piękne, półkoliste w linii, części, prowadzące na galerię. Tylko tyle zobaczyłam, gdyż światło, docierając przez wysokie szyby, padało jedynie na środek pełnego cienia hallu. Oślepiona blaskiem jeszcze mrugałam oczami, kiedy usłyszałam słowa powitania i naprzeciw madame de Valmy wyszła jakaś kobieta. Zapewne była to gospodyni, ubrana na czarno, dość otyła, z okrągłą twarzą, liczyła około sześćdziesięciu lat, i miała po staroświecku upięte w kok włosy, a jedyną jej ozdobą - jeśli tak można to było nazwać - były oprawne w złoto binokle na przypiętym do piersi złotą agrafką łańcuszku. Jej miła twarz, powolny chód, w ogóle cały wygląd świadczyły o wrodzonej godności. Z pewnością nie była ponurą, zamkniętą w sobie Sabaudką. Witając madame de Valmy spojrzała na mnie zaciekawiona, głos miała jakby trochę zdyszany i ku memu zdziwieniu mówiła kiepską, choć płynną francuszczyzną. Madame odpowiedziała jej coś krótko, z roztargnieniem. W bezlitosnym świetle widać było wyraźnie jej zmarszczki. Zapatrzona w ciemną część hallu spytała: - Jak pan, czy ma się dobrze? - O tak, madame, bardzo dobrze, jest taki jak za dawnych czasów, jeśli wolno mi tak powiedzieć... Interesuje się wszystkim, czego ostatnio przecież nie było. I tyle ma różnych planów. Mówiła ze swobodą zażyłej starej służącej, wyraźnie zadowolona, że swej chlebodawczyni może przekazać tak dobre wiadomości. Ale madame de Valmy to nie ucieszyło. Zdawało mi się nawet, że przez twarz jej przemknął cień, kiedy powtórzyła: - Tyle różnych planów? - Tak, madame. Nie bardzo wiem, o co chodzi, ale niedawno rozmawiał o czymś długo z Armandem Lestocq, a w ogrodzie pracują teraz dodatkowi ludzie, przyszedł też dziś ktoś, kto obejrzał wszystko

dokładnie, żeby wycenić te roboty, o których nasz pan mówił zimą. Jeszcze jest, madame. Poszedł na górę, żeby sprawdzić stan kamiennego balkonu po zachodniej stronie, i nasz pan jest chyba z nim. Kiedy Seddon rozpalał w kominku w gabinecie, nie było na dole windy jaśnie pana. Madame de Valmy szybkim nerwowym ruchem zdjęła rękawiczki. - Czy były jakieś wiadomości od pana Hipolita? - spytała gwałtownie. - Chyba tak, madame. Tydzień temu, we wtorek, przyszedł list... nie, w środę, we wtorek to przyszedł list od jaśnie pani o tej młodej panience - urwała oddychając chwilę głośno i kiwnęła głową: - Tak, list z Aten przyszedł w środę, bo pamiętam, że tego dnia był tu Armand Lestocq i... - Dziękuję, pani Seddon - ucięła madame de Valmy, chyba wcale nie słuchając. - Pan jest na górze? Proszę posłać kogoś do niego, niech powie, że jestem tu z miss Martin. - Już to zrobiłam, madame. Prosił, żeby go natychmiast zawiadomić o pani przyjeździe. - Dziękuję. - I madame de Valmy odwróciła się do mnie, może nieco nerwowo, mówiąc po angielsku: - Pani Seddon, to miss Martin, pisałam o niej do pani. Miss Martin, pani Seddon jest u nas gospodynią. Jest Angielką, nie będzie więc pani czuć się tutaj osamotniona, jej mąż jest naszym lokajem i oboje będą się starali, żeby we wszystkim pani pomóc. - Oczywiście - zapewniła mnie gorąco pani Seddon i uśmiechnęła się serdecznie i tak mocno przytaknęła głową, że złoty łańcuszek aż podskoczył na wydatnej piersi i błysnął w słońcu. - Witamy panią serdecznie. - Czy pokoje miss Martin są gotowe? - Oczywiście, madame. Może zabiorę teraz miss Martin i oprowadzę po domu... - Tak, ale jeszcze nie teraz. Proszę zaczekać na miss Martin na górze. - Tak, madame. - Pani Seddon skinęła głową i znowu promiennie się uśmiechnęła, a potem niby rozłożysty holownik energicznie ruszyła po schodach w górę.

Madame de Valmy odwróciła się chcąc coś do mnie powiedzieć, ale nagle spojrzała ponad moim ramieniem i jej dłonie, które bawiły się rękawiczkami, znieruchomiały. - Leon?! Choć nie usłyszałam, odwróciłam się szybko i dopiero po chwili zobaczyłam, że jakiś cień odrywa się od innych cieni i przesuwa w przód. A choć wiedziałam, czego mam się spodziewać, instynktownie moje oczy powędrowały zbyt wysoko, lecz zaraz spojrzałam niżej na nieforemny kształt, który bez najmniejszego dźwięku zatrzymał się o jakieś półtora metra przed nami. Litość, odraza, ciekawość, mocne postanowienie, żeby nie okazać tych uczuć, wszystko to pierzchło jak liście na wietrze. Przyczyną tego było nieco dramatyczne pojawienie się pana de Valmy, który przed chwilą był cieniem i nagle nieoczekiwanie się pojawił... Ale natychmiast zrozumiałam, że ten człowiek nie może być obiektem niczyjej litości. Oto ujrzałam przed sobą po prostu przystojnego, mocno zbudowanego energicznego mężczyznę, który ze swego wózka inwalidzkiego bez słowa podporządkował sobie wszystkich w hallu, cała służba zniknęła bezszelestnie, słychać było tylko, jak pani Seddon sapiąc idzie prawą stroną schodów w kierunku galerii. Oto ujrzałam przed sobą kogoś o wybitnej osobowości i będąc pod jej wrażeniem zapomniałam całkowicie o kalectwie Leona de Valmy, po prostu był to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego w życiu widziałam. Oczywiście nie miałam wielkiego doświadczenia, ale on z pewnością w każdym towarzystwie zwracałby powszechną uwagę. Upływ czasu - bruzdy na policzkach i siwiejące włosy, które kontrastowały z ciemnymi oczami i czarnymi, wyraźnie zarysowanymi brwiami - tylko podkreślał jego wybitną urodę. Piękne usta miały nieco okrutny wyraz, jaki czasem powoduje cierpienie. Bardzo delikatne ręce świadczyły, że nie pracował fizycznie, był też zbyt blady. Ale mimo to nie miałam przed sobą inwalidy, lecz pana tego domu, którego górna połowa nadal żyła, i to z godną podziwu energią... Z uśmiechem witał się z żoną, uśmiech też rozjaśnił jego twarz, kiedy odwrócił się do mnie. Nie było żadnego widomego powodu, ale nagle zdenerwowałam się i odniosłam wrażenie, iż głos Heloizy de

Valmy, kiedy mnie przedstawiała, był tak spięty i wysoki, jak naciągnięta zbyt mocno struna. Patrząc na nią pomyślałam: Ona się go boi... I zaraz skarciłam siebie, że jestem głupia. Po prostu byłam pod wpływem tego dziwnego stwierdzenia tatusia i własnej romantycznej wyobraźni. Tylko dlatego, że ten człowiek wyglądał jak strącony archanioł Miltona i że pojawił się w hallu jak duch, korzystając z ukrytych drzwi, nie powinnam była czuć w powietrzu siarki. Zmieszana pochyliłam się nisko, żeby wymienić z nim uścisk dłoni, ale miałam nadzieję, że nie okazałam tego. Jak się przekonałam, nie należało tak panować nad sobą. Spytał cicho: - Czy uprzedzono panią na mój temat? - Spojrzał najpierw pytająco na mnie, potem na stojącą obok mnie żonę. Raczej wyczułam, niż zobaczyłam, jej lekki gest zaprzeczenia. Popatrzyli na siebie, uniósł brwi, był szybszy niż ja. Czując winę z powodu mego sekretu powtórzyłam niepewnie: - Czy mnie uprzedzono? - O upadku Lucyfera z nieba, miss Martin. Zdumiałam się, czyżby ten człowiek czytał w myślach? I czy chciał, żebym poczuła zapach siarki? A może... naprawdę uważał siebie za trafionego gromem anioła, o którym wspomniał? Nim zdołałam odpowiedzieć, znowu uśmiechnął się czarująco. - Bardzo przepraszam, nie powinienem być taki tajemniczy. Miałem na myśli wypadek, który, jak pani widzi... Odparłam szybko i nieco sztucznie: - Wiem. Ale byłam tylko zdziwiona, ponieważ właśnie o tym pomyślałam. - Doprawdy? - W jego śmiechu zabrzmiała nuta kpiny z samego siebie, ale miał zadowoloną minę. Spojrzał na mnie bacznie, taksująco. Może zbyt późno przypomniałam sobie, że ja byłam tylko pracownicą, a on moim chlebodawcą. Zaczerwieniłam się i powiedziałam szybko, bez namysłu: - O wypadku pana hrabiego ktoś mi powiedział... pewna pani spotkana w samolocie. - Może nasza znajoma? - Tak, chyba tak. Z naszej rozmowy dowiedziała się, że tu jadę, wspomniała wtedy, że kiedyś miała możność poznać państwa. - Ta pani? - spytała Heloiza de Valmy.

- Nie znam jej nazwiska - odparłam. - To była starsza osoba, pochodziła chyba z Lyonu. Nie pamiętam dobrze. Leon de Valmy nagle przestał mnie wypytywać. - Nieważne, kim ona była, najważniejsze, że panią uprzedziła - urwał na chwilę, spojrzał na swoje dłonie, po czym zaczął wolno mówić: - Może pani zdaniem to dziwne, miss Martin, ale moja żona nie uważa za stosowne mówić o moim kalectwie. W związku z tym ludzie nieraz doznają szoku. Ja sam zaś, choć już minęło dwanaście lat i zapewne to niemądre z mojej strony, ale bardzo mocno przeżywam każde spotkanie z kimś, kto o tym nie wie, zwłaszcza, kiedy widzę wyraz jego twarzy. Zapewne oboje z żoną jesteśmy śmieszni w tej sprawie. Nie zdziwiłbym się, gdyby mnie pani uważała za człowieka przewrażliwionego... Ale to taka ludzka słabostka, miss Martin. Wszyscy spędzamy sporo czasu udając, że istnieje coś, czego nie ma, i nie jesteśmy wdzięczni tym, którzy niszczą te nasze złudzenia. - Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy: - Być może pewnego dnia będzie to bez znaczenia. - Wzruszył ramionami i uśmiechnął się przekornie: - Ale na razie... Powiedział to wszystko bez cienia goryczy, tylko z lekkim smutkiem. Ponieważ nigdy nie spodziewałabym się takiego wyznania z jego strony, poczułam się zakłopotana, przejęta i pod wpływem impulsu odparłam niemądrze: - Proszę, niech pan się tym nie przejmuje, kalectwo w pańskim przypadku nie jest właściwym określeniem, ono wcale nie rzuca się w oczy... słowo daję, że tak jest... - urwałam przerażona. To co powiedziałam, na płaszczyźnie Linda Martin - pan de Valmy, byłoby wielkim nietaktem, ale na płaszczyźnie guwernantka - chlebodawca, całkowicie nie do przyjęcia. Nie pomyślałam, że właśnie sam chlebodawca to sprowokował. Stałam zagryzając dolną wargę i pragnąc znaleźć się o tysiące kilometrów stąd. Całkiem załamana usłyszałam, jak bąkam: - Jest mi... jest mi bardzo przykro. Nie powinnam była tego mówić... Ja tylko chciałam... - Dziękuję, moja droga. - Jego głos nadal był poważny, ale dostrzegłam w jego oczach błysk rozbawienia. Zwrócił się do żony: - Wiesz, Heloizo, chyba ta twoja niezbyt mądra przyjaciółka, lady Benchley usprawiedliwiła wreszcie swoje istnienie tym, że poleciła nam miss Martin. Z radością witamy panią w Valmy. Mam nadzieję, że dobrze będzie się pani tu czuć... - urwał. Znowu ten błysk w

oczach. - Nie, źle się wyraziłem. Powiedzmy raczej, mam nadzieję, że Valmy stanie się dla pani domem. - Dziękuję - odpowiedziałam raczej sztywno. - Jest pan bardzo uprzejmy. Cieszę się, że mogłam tu przyjechać i zrobię wszystko, co... - Co w pani mocy, żeby jak najlepiej... i tak dalej, i tak dalej. Zawsze się to mówi. Ale dlaczego pani tak na mnie patrzy? - Przepraszam, to impertynencja z mojej strony. Tylko pan tak znakomicie mówi po angielsku.... - wyjaśniłam kulawo. Do licha z tym człowiekiem, czy nigdy nie odzyskam panowania nad sobą? I dokończyłam zimno: - Sir. W tym momencie wybuchnął śmiechem, nareszcie zadowolony, że zyskał nade mną przewagę, i dał spokój tej swojej całej grze, wypytując życzliwie o podróż i o to, czy mi się spodobała dolina. Uśmiechnięta madame de Valmy przyłączyła się do rozmowy i wkrótce moje zakłopotanie całkowicie pierzchło. Znów byłam sobą, co więcej, polubiłam tego człowieka, miał wielki urok i usilnie starał się mnie o tym przekonać... A ja dlatego tak łatwo temu uległam, gdyż byłam zmęczona, samotna i oszołomiona. Kiedy tak we trójkę rozmawialiśmy, w pełni odzyskałam panowanie nad sobą i napięcie, zakłopotanie minionej pół godziny wydało mi się złudzeniem. Przecież państwo de Valmy są uroczą parą, na pewno ich polubię i z radością będę mieszkać w Valmy, może nawet będę tu miała jakby namiastkę rodziny. Siarka? Nonsens. Ale po chwili namysłu zrozumiałam aluzję, jaka się kryła w tym urywku podsłuchanej rozmowy moich rodziców. "Nie, nie zrozumiesz..." - powiedział tatuś, a ja teraz wiedziałam, o co mu chodziło. Że ten człowiek był niezwykle pociągający, nie ulegało wątpliwości... użyłam tego przymiotnika świadomie. Pociągający czy nie, ogarnęły mnie pewne obawy. Leon de Valmy prowadził ze mną grę, a mnie się to nie podobało. Nakłonił do tego, żebym okazała mu współczucie, pocieszała go, kiedy on wcale tego nie potrzebował. A sam się tym bawił. Nie próbowałam też wyjaśnić sobie samej, dlaczego tak bez wahania zabrnęłam w tę plątaninę kłamstw o starszej pani z Lyonu, i nie miałam odwagi wyznać Leonowi de Valmy, że lepiej mówię po francusku niż on po angielsku i że doskonale zrozumiałam, co, patrząc

na mnie, powiedział cicho do żony, kiedy wreszcie nasza rozmowa się skończyła i szłam na górę do czekającej w galerii pani Seddon: - Mimo wszystko, Heloizo, istnieje duże prawdopodobieństwo, że popełniłaś wielki błąd... Nie przypuszczałam, że przeznaczone dla mnie pokoje będą tak piękne, jeszcze nigdy tak nie mieszkałam. Miały wysokie okna wychodzące na zachód i balkon z widokiem na dolinę, którą od razu się zachwyciłam. Stanęłam oparta o kamienną balustradę i chłonęłam przepiękny widok. Byłam tak wysoko, że widziałam górną granicę leżącego po drugiej stronie rzeki Merlon lasu Dieudonne, poniżej zaś jak chmury falowały nagie jeszcze czubki drzew bramujących zygzakowatą drogę, balkon zdawał się płynąć wśród złocistego bezmiaru powietrza, a położone na południu Soubirous lśniło jak klejnot. Odwróciłam się, w drzwiach balkonu stała pani Seddon uśmiechnięta, z pulchnymi rękami skrzyżowanymi na wydatnym biuście. - Co za cudowny widok - powiedziałam. - Tak, bardzo tu ładnie - przyznała. - Choć, oczywiście są tacy, którzy nie lubią wsi. Ja tam zawsze mieszkałam na wsi. A teraz pokażę panience sypialnię, proszę za mną. Przeszłyśmy przez ładną bawialnię do drzwi, znajdujących się w rogu naprzeciw kominka. - Te pokoje są w amfiladzie - wyjaśniła - wszystkie wychodzą na południowy korytarz. Balkon biegnie wzdłuż całego frontu domu. Pokoje na końcu zostały przerobione na pokoje dziecinne i łączą się ze sobą. A tu jest sypialnia panienki. Była jeszcze ładniejsza niż bawialnia, choć wydawało mi się to niemożliwe. Wyraziłam swój zachwyt i widziałam, że pani Seddon jest z tego zadowolona. Podeszła do drzwi, których nie zauważyłam, gdyż były ukryte w jasnozłocistej boazerii. - Te drzwi prowadzą do łazienki panicza Filipa, jego sypialnia wychodzi na drugą stronę. Łazienka jest wspólna. Mam nadzieję, że to nie sprawi panience różnicy? W sierocińcu im. Konstancji Butcher do łazienki stałyśmy zawsze w kolejce.

- Nie, nie sprawi mi różnicy. Jest bardzo nowoczesna. Co za wspaniały pomysł, taka łazienka ukryta za boazerią. Pani Seddon, czy wszystkie duchy stąd uciekły, kiedy został założony wodociąg? - Nigdy nie słyszałam o żadnych duchach - odparła z godnością. - Dawniej była tu duża umywalnia i garderoba. Jedną połowę przebudowano na łazienkę, drugą na małą podręczną kuchenkę, gdzie na elektrycznym piecyku można przygotować herbatę i wieczorną czekoladę dla panicza Filipa. - Zrobiłam widać zdziwioną minę, gdyż wyjaśniła: - To było szkolne skrzydło, nasz pan i jego bracia wychowali się tu, a potem, kiedy panicz Raoul się urodził, założono elektryczność i tak dalej. - Panicz Raoul? - spytałam. - Syn naszego pana, mieszka w Bellyveen. - Jak zauważyłam, pani Seddon śmiesznie przekręcała francuskie słowa. - To posiadłość naszego pana na południu. - Tak, wiem o tym. Ale nie wiedziałam, że pan de Valmy ma syna. Madame... prawie ze mną nie rozmawiała. Bardzo mało wiem o rodzinie. Spojrzała na mnie z ukosa i już myślałam, że jakoś to skomentuje, ale powiedziała tylko: - Naprawdę? Ale i tak wkrótce wszystkiego panienka się dowie. Otóż pan Raoul nie jest synem madame. Nasz pan był już raz żonaty, matka pana Raoula zmarła, kiedy on miał osiem lat, a wkrótce miną dwadzieścia dwa lata. Szesnaście lat temu nasz pan ożenił się po raz drugi i trudno mieć do niego o to pretensję. W takim wielkim domu można się czuć bardzo samotnym, to zrozumiałe - to mówiąc pani Seddon pożeglowała w stronę okna, żeby poprawić zasłonę. - Oczywiście przez ten czas nie żył jak pustelnik, panienka rozumie, co mam na myśli, zresztą jego starszy brat, jak powiadają, był taki sam. Ale cóż, dla naszego pana to się skończyło raz na zawsze, choćby nawet chciał, ale pewno mu się nie chce, a biedny pan Stefan nie żyje, świeć Panie nad jego duszą, i sprawy tego świata, jego przyjemności i wszelkie pokusy dla niego nie istnieją, dlatego też... - Odwróciła się do mnie aż zdyszana z powodu tak nieoczekiwanych zwierzeń, najwidocznej pani Seddon nie była z natury równie powściągliwa jak madame de Valmy. - A teraz, czy chciałaby panienka obejrzeć cały dom, czy lepiej później? Pewno jest panienka zmęczona?