uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Matt Ruff - Ścieki gaz i prąd

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Matt Ruff - Ścieki gaz i prąd.pdf

uzavrano EBooki M Matt Ruff
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 439 stron)

Matt Ruf Ścieki gaz i prąd

REJESTR TOWARZYSKI Bogaci: Harry Gant, prezes koncernu Gant Industries Amberson Teaneck, nieżyjący pirat korporacyjny Klasa średnia i wyższa średnia: Joan Fine, biała liberalna katoliczka Lexa Thatcher, wydawca ”Rozmowy międzymiastowej” Załoga łodzi podwodnej ”Yabba-Dabba-Doo” Philo Dufresne, kapitan Morris Kazenstein, pierwszy oficer i wszechstronny żydoamerykański geniusz Irma Rajamutti, główny mechanik Oliver, Heathcliff, Mowgli, Galahad i Mała Nell Kazenstein - załoga maszynowni Dwadzieścia Dziewięć Słów na Śnieg, podrzutek z plemienia Inuit Marshall Ali, kurdyjski nauczyciel Dwudziestu Dziewięciu Słów Norma Eckland, szef łączności Asta Wills, operatorka sonaru Osman Hamid, sternik Jael Bolivar, biolog pokładowy Gant Industries - dyrektorzy i dział public relations Yanna Domingo, menedżer opinii publicznej Clayton Bryce, szef Kreatywnej Księgowości Whitey Caspian, inżynier opinii publicznej C.D. Singh, lobbysta kongresowy Bartholomew Frum, praktykant Fouad Nassif, drugi praktykant Serafina Dufresne, 19letnia córka Phila Dufresne (i Flory Daris) Rabi Thatcher, 7letnia córka Phila Dufresne i Lexy Thatcher Ellen Leeuwenhoek, fotograf i reporterka śledcza ”Rozmowy międzymiastowej” Toshiro Goodhead, striptizer Ernest G. Vogelsang, agent Wydziału do spraw Działalności Antyantyamerykańskiej FBI Klasa pracująca, biedota i skrajna biedota:

Kite Edmonds, 181letnia kombatantka wojny secesyjnej, urodzona w Kanadzie Maxwell, weteran wojny o wolny handel w Afryce Subsaharyjskiej ‘07. Troubadour Penzias, drugi weteran wojny o wolny handel w Afryce Subsaharyjskiej ‘07. Wendy Mankiller, kapitan okrętu podwodnego ”Miasto Kobiet” Pracownicy Biura Zoologii w Zakładzie Ścieków Komunalnych miasta Nowy Jork: Fatima Sigorski, kierowniczka zmiany Lenny Prohaska i Art Hartower z załogi May 23 Eddie Wilder, na przyuczeniu, załoga May 23 Frankie Lonzo i Salvatore Condulucci, poganiacze ryb, Akwarium Miejskie, Nowy Jork Oscar Hill - pechowy skautmistrz Oblio Wattles - pechowy skaut Dziwnie się czuję, kiedy patrzę na wasze pokolenie. Wiecie, zawsze myślałem, że każda następna generacja będzie pogodniejsza, bardziej postępowa i będzie mocniej wierzyć w pokój i sprawiedliwość. Ale mój najmłodszy syn ma szesnaście lat i mówi:”Tato, jesteś taki romantyczny i staroświecki. Myślisz, że idzie ku dobremu, że jest nadzieja. Ale nikt z nas w to nie wierzy”. A potem opowiada mi o tym, jak połowa ludzi zemrze na AIDS, jak stopi się czapa polarna, jak w trzydzieści lat znikną wszystkie lasy tropikalne i już nie będzie tlenu, co i tak nie ma znaczenia, bo w ciągu siedmiu lat nastąpi nuklearny holocaust, a jeśli podchodzę do tych dat sceptycznie, mówi, że może mi to obliczyć na swoim komputerze... Moim zdaniem, wkładem następnego pokolenia do kultury, o ile takowy zaistnieje, będzie odkrycie waszej walki o zmiany społeczne, walki prowadzonej bez jakiejkolwiek nadziei. W latach sześćdziesiątych, wiecie, kiedy podskakiwało się na ziemi, ziemia sprężynowała, jak nakazywał Einstein. Wiedzieliśmy, że wygramy każdą bitwę, ponieważ rośliśmy z każdym dniem. Każdy dzień był nowy i romantycznie było tak stać na krawędzi Apokalipsy. Ale może z tych dwóch to wasza wizja jest bardziej realistyczna... Abbie Hoffman na Uniwersytecie Karoliny Południowej, 1987 Mówią, że ludzie już nie wierzą w bohaterów. Niech ich szlag! Ty i ja, Max, my im przywrócimy bohaterów.

Roger Warci w filmie Mad Max ZASTRZEŻENIE Celem historii jest zrekonstruowanie przeszłości w oparciu o jej model przeszły, a nie teraźniejszy. Ranke powiedział: ”Wszystkie epoki są równie bliskie Panu”. Historycy jednak, ze wszystkich sił starając się uciec, pozostają więźniami własnej ery. Jak pisał Emerson: ”Nikt nie może wyizolować się z własnego czasu i własnego kraju ani zbudować modelu, w którym nie odbiłyby się edukacja, polityka, religia, obyczaje i sztuka mu współczesna. Choćby był najbardziej oryginalny i najbardziej twórczy, nie może wymazać ze swych pism wszystkich śladów myśli, wśród których dojrzewał”. Historyk więc, jak każdy, jest zamknięty na zawsze w pułapce egocentrycznego osądu, a jego grzechem pierworodnym jest ”współczesność”. Arthur M. Schlesinger, Jr., The Cycles of American History Poniższa historia nie powinna być traktowana jak poważna próba prognozowania, jaki też będzie ten rok 2023, kiedy już do niego dojdzie. Przewidywanie przyszłej historii jest z góry skazane na przegraną, nie sprawia też tyle przyjemności co po prostu wymyślenie wszystkiego od zera.”Ścieki” opisują więc rok 2023 tak, jak widzę go dzisiaj - w roku 1990, w pokoju od podwórka w Bostonie, gdzie rozpoczynam pisać tę książkę. Całkiem, ale to całkiem inny rok... 1 Ścieki W kanałach ściekowych Nowego Jorku przypadkowo skąpało się kilka aligatorów, kilku małych chłopców i przynajmniej jeden koń. Chłopcy i koń najwyraźniej nie byli tym zachwyceni - ale aligatory owszem. Robert Daley, The World Beneath The City Samotny człowiek na szczycie

Nie można było powiedzieć, że nikt go nie ostrzegał. Orle Gniazdo wbijało się w kopułę nieba ponad ulicami miasta - jakieś osiemset metrów od ziemi, z hakiem. Nie było dostępne dla wszystkich. Większość turystów odwiedzających Feniksa nie miała wstępu powyżej Platformy Prometeusza na dwieście piątym piętrze. Już ona sama była atrakcyjniejszym punktem widokowym niż proponowane turystom gdzie indziej na świecie - nawet na siedemsetmetrowym Minarecie Ganta w Atlancie. Tylko wybrani przyjaciele, partnerzy w interesach i politycy byli wpuszczani wyżej, na otwarty taras na dwieście ósmym piętrze. W te dni, kiedy pogoda zapowiadała się nieźle, bez nagłych ataków wiatru grożących zdmuchnięciem, mogli pooddychać sobie za darmo wilgotnym i rozrzedzonym powietrzem, sprzedawanym po siedem i pół dolara za litrową butlę w sklepie z pamiątkami na dole. Ale tylko Harry’emu Gantowi wolno było wejść na sam szczyt: jeszcze dziewięćdziesiąt metrów po stalowej drabince zamkniętej w iglicy cumowniczej Feniksa, przez klapę w jej końcu, i wreszcie do wielkiej szklanej kuli - Orlego Gniazda, najwyższego punktu najwyższej budowli, jaką kiedykolwiek wzniósł człowiek. - Wątpliwe - powiedziała wiele lat temu jego menedżerka opinii publicznej, kiedy pierwszy raz usłyszał o Gnieździe. - Bardzo wątpliwe z punktu widzenia mediów, że zamierzasz je zatrzymać dla siebie. - Dlaczego wątpliwe? - Oboje już trochę wypili, a mówiła to tonem raczej drażnienia się niż ostrzeżenia, ale wino i niefrasobliwość zawsze wyostrzały mu uwagę. - Pomyśl o aluzjach biblijnych. Praktycznie rzecz biorąc, podkładasz się jakiemuś komuniście czy innemu komentatorowi z telewizji. - Że jak? - Zastanów się: potężna istota stojąca na szczycie, cały świat leżący u jej stóp... - Ach, to. Ale moment, w tej opowieści, zdaje mi się, było dwóch mocnych facetów na tej górze, nie jeden, więc może... - Nikt nie porówna cię do Jezusa, Harry. - A to dlaczego? - Bo Jezus nie pragnął żadnej z tych rzeczy, które stąd widać, a ty pragniesz wielu z nich. Po pięciu minutach od chwili kiedy wlazłeś do swego Gniazda, wymyślisz trzy nowe linie produktów, w które warto by zainwestować - wszystkie dziko niepraktyczne, wszystkie jakoś tam niszczące środowisko albo bezpieczeństwo społeczne i wszystkie bardzo zyskowne - przynajmniej do chwili pojawienia się pierwszych pozwów sądowych. Po kolejnych pięciu minutach będziesz rozglądać się za miejscem na następny budynek. Pewnie będziesz chciał,

żeby był co najmniej dwa razy taki. A jeszcze pięć minut później najpewniej się porzygasz, bo wiesz równie dobrze jak ja, że nie znosisz wysokości. To była prawda - nie znosił wysokości. Dziwne wyznanie jak na właściciela dwóch i pół superdrapaczy chmur i jak sztachet w płocie pomniejszych wieżowców, ale tak było. Jego awersja do podróży lotniczych była legendarna: jeśli już musiał jechać, wolał poruszać się pociągiem, zbudował więc sieć ekspresowych kolei Błyskawica łączącą ponad sto miast, właściwie w pojedynkę przyczyniając się do XXIwiecznego rozkwitu amerykańskich kolei. Jednocześnie Gant Industries doprowadziły technikę wirtualnych telekonferencji do takiego poziomu, aby mógł brać udział w posiedzeniach zarządu w Singapurze,Tokio, Pradze i Caracas, w ogóle nie opuszczając stałego lądu Manhattanu. Nawet zbudowane ludzką ręką kaniony i szczyty jego rodzinnego miasta, symbolizujące wszystko co najdroższe sercu, nie mogły zwalczyć jego organicznego lęku przestrzeni. Kiedy patrzył na północny zachód na jaskrawe skręty Arcadii Trumpa, czy bliżej na budynek Chryslera, którego nędzne siedemdziesiąt siedem pięter również do niego należało, albo na południe w stronę podwójnego olbrzyma górującego nad Battery, odczuwał różne emocje, ale nie było wśród nich chęci, aby tam pospieszyć i złapać pierwszą windę na szczyt. Ale Feniks to co innego. Feniks to nie tylko jego własność, ale jego dzieło, najwyższa budowla w historii świata. Gdy stał na jego wierzchołku (albo na szczycie Minaretu w Atlancie - poprzedniej najwyższej budowli w historii świata; choć teraz już nie bywał tam zbyt często), postrzegał świat zupełnie inaczej, tak jakby wynosiła go w niebo nie trywialna konstrukcja z betonu i stali, ale siła własnej woli - siła, której nikt nie mógł się przeciwstawić. Tak. Gwoli uczciwości, sarkastyczny komentarz menedżera opinii na temat rzygania prawie się sprawdził - prawie. Oficjalne otwarcie Feniksa odbyło się w czerwcu 2015 roku, a miesiąc ten wyróżnił się gwałtownymi burzami - burzami stulecia - na całym Wschodnim Wybrzeżu. Kiedy katastrofiści piali ze zgrozą o zniszczeniu światowego systemu pogodowego, Gant pewnego popołudnia zaprosił czołowe postaci miasta na Platformę Prometeusza, aby mogli ”podziwiać darmowe fajerwerki”. Bateria tłumików przechyłu wbudowana w konstrukcję wieżowca niemal neutralizowała wpływ wiatru; mimo to poncz lekko chlupał w wazie, ale po odwiedzeniu bufetu, gdzie wszystkie przekąski naszpikowane były aviomarinem, goście uważali to raczej za rozrywkę niż powód do mdłości.

- Ale teraz, Harry, nie wspinałbym się do Gniazda - radził Gantowi architekt. - Nie dzisiaj. - Dlaczego? Obawiasz się piorunów? - Nie piorunów. Wiatru. Iglica jest dużo mniej stabilna niż reszta budynku. - Nie widzę problemu - rzekł Gant. - O ile się nie ułamie... - Się nie ułamie. Jeśli wymachujesz wędką wte i wewte, też się nie łamie, ale nie znaczy to, że przyjemnie jest siedzieć na jej końcu. - Hmm. Dzięki za ostrzeżenie. Zdaje się, że powinienem zjeść jeszcze kilka przekąsek. Godzinę później Gant już siedział w swej szklanej kuli, miotany wiatrem jak baloniarz, który niechcący wleciał w cyklon. Aby przeżyć, uczepił się wąskiej poręczy, jedynego oparcia w całym Orlim Gnieździe. Czuł podchodzące do gardła wnętrzności i widział już, jak rozbryzguje resztki nadzianych aviomarinem tartinek po całej kuli. Uratowało go jedno przypadkowe spojrzenie. Bogowie burzy obdarzyli go na chwilę doskonałym widokiem na otwarty taras, dziewięćdziesiąt metrów niżej na dwieście ósmym piętrze, gdzie jasnowłosa fotograf, dla bezpieczeństwa przywiązana taśmą uszczelniającą, walczyła z wiatrem, próbując wycelować obiektyw w szklaną kulę. Gant upozował się na tyle, na ile mógł w ciągu tych paru sekund: zwalczył swój zbuntowany żołądek, stanął mocno na nogach i przybrał pozę człowieka nie znającego wahania. Wokół niego eksplodowały niebiosa; w tym samym momencie trzasnęła migawka. Zdjęcie ukazało się na okładce następnego numeru ”Rolling Stone” z podpisem: HARRY DENNIS GANT: JEŹDZIEC BURZY NASZYCH CZASÓW. Chociaż oświetlona błyskawicami twarz Ganta przypominała nieco pewnego upadłego anioła, którego ostatnio widziano wałęsającego się w okolicach Łysej Góry, nie zmieniało to faktu, że portret był udany jak cholera. Od tamtej pory przestał obawiać się biblijnych aluzji, mimo iż sam zniżał się do korzystania z nich. Dobry przykład na to - a także kolejny dowód zdolności przewidywania jego poprzedniego menedżera opinii - można było wypatrzyć w pewnej odległości na północnym krańcu Manhattanu, gdzie własną drogą do sławy podążał ultranowoczesny zikkurat. Z kolistego fundamentu zajmującego kilka kwartałów wymarłej dzielnicy, wzwyż wielkimi stopniami pięła się góra czyśćcowa ze stali okrytej półprzeźroczystym czarnym szkłem. Tego październikowego dnia zrównała się niemal z koroną Feniksa; na Dzień Dziękczynienia miała być jeszcze wyższa, a Orle Gniazdo - o tyle właśnie niższe. Do końca dziesięciolecia, o ile to zależało od Harry’ego Ganta, miała przekroczyć wysokość mili.

Nazwał to Babel. Nowa Wieża Babel, na ukończeniu po niemal pięciu tysiącach lat przerwy w budowie. Niższe piętra do wynajęcia - specjalny cennik, po szczegóły prosimy zadzwonić. - Czy nie kusi pan losu taką nazwą? - dziennikarze co chwilę zadawali takie pytania, dając mu tym samym darmową reklamę wartą wiele milionów dolarów. - Nie obawia się pan, że historia może się powtórzyć? - Ani trochę - odpowiadał Gant. - Mamy nową erę, panie i panowie. Jeżeli ciekawi was moje zdanie na temat historii, uważam, że tak naprawdę Bóg wstrzymał realizację babilońskiego projektu, ponieważ chciał zaczekać na grupę fachowców, która wykona to jak należy. Nowa era: światowym językiem był teraz angielski, podzielony na tysiące dialektów, które rozwijały się i mnożyły z każdym dniem. Ludzkość szturmowała niebo w ognistych rydwanach domowej produkcji, powracając z niesamowitymi opowieściami. A Bóg... jeśli jeszcze nie czuł się Amerykaninem, gotowym i chętnym do poparcia amerykańskich osiągnięć, to Gant i jego Departament Opinii Publicznej szybko by to z Nim załatwili. W kanałach z Eddiem Wilderem (i Teddym Mayem) No dobra, pewnie, że sprawy nie wyglądały tak radośnie na dnie ulicznych kanionów, gdzie niektóre fragmenty chodnika nie oglądały światła słonecznego od dziesięcioleci, a piesi, w przeciwieństwie do Feniksa nie posiadający wbudowanych tłumików przechyłu, radzili sobie jak mogli z mikrotajfunami ryczącymi na otwartych przestrzeniach między drapaczami chmur. Ale nie był to wystarczający powód, aby nie cieszyć się życiem. Weźmy takiego Eddiego Wildera, z Moose Hollow w stanie Maine, który tego ranka wyruszył do nowej pracy z charakterystyczną sprężystością kroku, znamionującą przyszłego zdobywcę świata. W eleganckim zielonobiałym uniformie Zakładu Ścieków Komunalnych, wysiadł z metra na skrzyżowaniu Broadwayu z Trzydziestą Czwartą i przystanął, by się pogapić. Moose Hollow było jednym z najbardziej poszkodowanych technologicznie miejsc w Stanach Zjednoczonych (jak zanotowano w ”USA Today” na pierwszej strome działu ”Życie”), a Eddie był pierwszym od trzech pokoleń członkiem swej rodziny, który odwiedził kiedykolwiek miasto większe niż Bangor, tak więc wszystko wydawało mu się świeże i ekscytujące. Elektryczni Murzyni sprzedawali gazety, wyposażone w osprzęt antykolizyjny

taksówki pląsały w unikach na zatłoczonych ulicach, a monolityczna architektura przesłaniała horyzont we wszystkich kierunkach. Harry Gant byłby dumny, jeśli nie zaskoczony, faktem, że Eddiemu wśród budynków Manhattanu najbardziej podobał się Feniks Ganta. Oczywiście, gdyby z głupia frant zapytać Eddiego Wildera, powiedziałby, że to Empire State Building. Nie wiedział, że nie ma już Empire State Building - od Bożego Narodzenia roku 2006, kiedy to wypchany po brzegi boeing 747400 dostał meteorytem zaraz po starcie z lotniska Newark i w sposób niekontrolowany, z wielkim hukiem przeleciał nad rzeką Hudson. Znany kronikarz katastrof - Tad Winston Peller opisał cały wypadek z klinicznymi detalami w bestsellerze ”Chicken Little* i Lot 52” [* Chicken Little - kreskówka Disneya z roku 1943. Kurczak Chicken Little i jego przyjaciele wpadają w panikę na wiadomość, że niebo spadnie im na głowy (wszystkie przypisy opracował tłumacz).], lecz Eddie Wilder nigdy tego nie przeczytał, ponieważ w Moose Hollow nie było ani księgarni, ani biblioteki. Podobnie, z uwagi na to, że jedyny dziennik w Hollow - ”Hollow Point” - zajmował się wyłącznie sprawami zabijania i konsumpcji mięsa dużych zwierząt, Eddie nigdy nie miał dostępu do zapowiedzi prasowych, w których obiecujący magnat przemysłowy Harry Gant przysiągł odbudować ten historyczny obiekt w rekordowym czasie, ale ”uwspółcześniony, pod nową nazwą, i w każdą stronę dwa razy większy”. Pomyłka Eddiego była więc zrozumiała. A że Feniks trochę nie zgadzał się w proporcjach z budowlą na czarnobiałej pocztówce, którą jego pradziadek zakupił wracając do domu z wojny w Korei? Wiadomo, w rzeczywistości wszystko wydaje się większe niż na zdjęciach - ocenił Eddie. Jeśli Eddie miałby jakieś pretensje do Feniksa, to chodziłoby o Elektryczne Billboardy, wielkie migające świetlne tablice zawieszone w trzech czwartych wysokości - dla niego była to profanacja historycznej budowli. Billboardy były cztery, po jednym na każdej ścianie. Mierzyły po jakieś dwadzieścia pięter. Cztery reklamy przeskakiwały w prawo co piętnaście minut, tak więc kiedy logo CocaColi świeciło na zachód, wiadomo było, że jest pomiędzy piętnaście po a wpół do. Reklama widoczna w tej chwili na wschodniej stronie była dla Eddiego niezrozumiała, co tylko pogłębiało jego irytację: jak żart, na który był za głupi. Przypominała stronę wydartą z gigantycznego kalendarza, ale nie było daty, tylko liczba: 997, czerwona na białym tle. - Nie denerwuj się - usłyszał Eddie. - Nikt nie wie, o co tu chodzi, nawet Harry. Odwrócił się i zobaczył kobietę mniej więcej swojego wzrostu, o pospolitej urodzie, ale z kurzymi łapkami wokół oczu i ust, charakteryzującymi osobę o pogodnym usposobieniu.

Jej włosy, również proste, nieciekawego brązowego koloru, spięte były w długi koński ogon. Wyglądała na około czterdzieści lat. Między palcami jej prawej dłoni żarzył się papieros, w lewej zaś luźno zwisała najnowsza obrazkowa historia wydawnictwa MarvelD.C. - ”Powrót Joanny d’Arc”. Normalnie Eddie najpierw zapytałby o komiks, był bowiem fanem Spidermana, którego kolejne odcinki zamawiał za zaliczeniem pocztowym, teraz jednak znalazł się w Nowym Jorku i jak najszybciej chciał się dostosować do tutejszych zwyczajów. Więc zamiast tego wskazał papierosa i z wielkomiejską obcesowością (przynajmniej taką miał nadzieję) rzekł: - Nie powinna pani tego palić. Odpowiedziała wypuszczając kłąb dymu, kulturalnie - nie wprost w twarz Eddiego, ale tak jakby chciała powiedzieć, że w tych słowach nie ma nic nowego - nic, czego by sama starannie i powoli nie rozważyła. - Masz rację, nie powinnam. - I dodała puszczając oko: - Nie gap się zbyt długo. Nie chciałbyś się spóźnić do pracy. A potem zeszła z krawężnika i uniosła rękę; taksówka przemknęła zwinnie wokół zaparkowanej na drugiego furgonetki i zahamowała przed nią. Dopiero gdy kobieta wsiadła do niej i odjechała, Eddie zdał sobie sprawę, że nosiła taki sam uniform jak jego. “Nie chciałbyś się spóźnić...” Sprawdził adres na wyciągniętym z kieszeni formularzu i ruszył na zachód w kierunku rzeki. Ceglany budynek mieszczący Biuro Zoologii Zakładu Ścieków Komunalnych stał przy Jedenastej Alei, naprzeciwko Centrum Kongresowego imienia Jacoba Jawitsa. Eddie dotarł na czas i zameldował się w okienku, gdzie zarejestrowała go kierownik zmiany - Fatima Sigorski. - Będziesz w załodze May 23. Twoimi współpracownikami są Joan Fine, Art Hartower i Lenny Prohaska. - Przesunęła w jego kierunku parę jakby plastykowych przywieszek dla psów. - Pamiętaj, aby nosić to zawsze podczas pracy. - Po co? - Na wypadek gdybyś zakwalifikował się na wcześniejszą emeryturę w sposób utrudniający identyfikację. Wskazała półotwarte drzwi w głębi holu. - Pokój odpraw. Będzie tam Prohaska i Hartower. Hartower jest chudy i łysawy, w średnim wieku, wygląda jak facet z Urzędu Skarbowego. Prohaska tak samo, tylko że ma cyrkonie w nosie. Jest z Kalifornii. - A pani Fine? - Pani Fine aktualnie siedzi zamelinowana w toalecie.

- Aha. Pokój odpraw wyglądał jak jedna z mniejszych sal w kinie typu multiplex. Czerwone plastikowe krzesełka naprzeciwko małego ekranu holograficznego. Eddie naliczył około trzydziestu osób, wszyscy w mniej lub bardziej znoszonych uniformach Zakładu Ścieków Komunalnych. Zdaje się, że był jedynym nowym. Hartower i Prohaska stali pod oprawionym w ramkę bardzo starym zdjęciem, wspólnie czytając dzisiejszego ”New York Timesa”. Fotografia, przedstawiająca chyba pijaczka wyłażącego ze studzienki kanalizacyjnej, najwyraźniej zajmowała honorowe miejsce na ścianie. Eddie podszedł i przedstawił się swoim nowym kolegom. A potem spytał, wskazując głową dziwne zdjęcie: - Kto to? - Teddy May - odrzekł Prohaska, ruszając nozdrzami tak, że zamigotała cyrkonia. - Największy człowiek, jaki kiedykolwiek brodził w fekaliach miasta - dodał Hartower. - Boże pobłogosław go i daj wieczny odpoczynek. - Co on ma z prawym okiem? - Wypadek przy pracy - powiedział Prohaska. - Ugotował je sobie, wczołgując się do kanału serwisowego, aby naprawić dziurawy przewód parowy, jednocześnie gołymi rękami walcząc z dwoma aligatorami... - Aligatorami? - zdziwił się Eddie. - ...a potem, załatwiwszy tę sprawę, wyszedł na zewnątrz, gdzie było minus dwadzieścia stopni, a z powodu zimnego wiatru jeszcze ze dwadzieścia mniej, bo to się działo zimą. Ten skok temperatury sparaliżował mięśnie i nerwy w jego powiece. - Poczekaj! - przerwał Eddie. - Aligatory w kanałach? Czy to nie jest opowieść? - Jaka opowieść? - No wiesz... książka tego gościa, co go nie można było fotografować. - Czytałeś jakąś książkę tego gościa, co go nie można było fotografować? - No nie. Nikt nigdy nie czytał tej książki. A zresztą nie czytam książek. Ale nawet w Hollow wszyscy znają Opowieść. - Słuchaj - rzekł Hartower. - Teddy May naprawdę to przeżył. - I co, w Biurze Zoologii to właśnie się robi? Poluje na aligatory? - Nie bądź śmieszny. Teddy May i jego drużyna wykończyli ostatniego gdzieś w latach trzydziestych.

- Co prawda - uzupełnił Hartower - sporadycznie znajduje się pojedyncze osobniki Gavialis gangeticus gdzieś pomiędzy dzielnicami Little India i Little Pakistan, czasem od wielkiego dzwonu może być nawet Crocodilus niloticus, ale aligatorów nie ma. Fatima Sigorski weszła do pokoju odpraw i zaklaskała w dłonie. - Dobra, wszyscy siadać. Zaczynamy! - Chodź z nami - powiedzieli Prohaska i Hartower, prowadząc Eddiego do trzech siedzeń najbardziej z tyłu. Znajoma kobieta z końskim ogonem weszła, kiedy Fatima już zamierzała zamknąć drzwi. Eddie nawet tutaj poczuł tytoń, mimo iż cały budynek był na każdym rogu oznakowany zakazem palenia. - O! Znam ją. Kto to taki? - To jeszcze jedna osoba z naszej załogi - wyjaśnił Prohaska. - Joan Fine. - I dodał tonem konspiratora: - Poprzednio Joan Gant. - Gant? - Była żona tego miliardera - dodał Hartower - ale także nieprawowita córka z probówki siostry Ellen Fine, tej zbuntowanej zakonnicy, która w latach zerowych prowadziła Katolicką Krucjatę Feministyczną. - Krucjatę Feministyczną? - No wiesz: lesbije palące habity i domagające się pozwolenia papieża na wyświęcanie ich i posiadanie dzieci. - Aha - rzekł Eddie, który pierwszy raz o tym słyszał. - No to, jak jej matka była pedalską zakonnicą, a mąż miliarderem, to co ona robi w ściekach? - Czyni pokutę. Wszyscy zdążyli już usiąść. Fatima Sigorski ponownie zaklaskała, uciszając towarzystwo. - Mam tu wstępną wersję raportu taktycznego na bieżący miesiąc - zagaiła, wyciągając Elektryczny Notatnik. - Jak zwykle są tu i dobre, i złe wiadomości. Pewne prace prowadzone w naszej części Brooklynu całkowicie wyeliminowały Serrasalmus nattereri * [* Serrasalmits nattereri - pirania.], które zalęgły się gdzieś pod parkiem Slope. Z drugiej strony, wczoraj dziadek pewnego kubańskiego restauratora został na śmierć porażony prądem w kibelku w suterenie, prawdopodobnie przez Electrophorus electricus** [** Electrophorus electricus - węgorz elektryczny.]. Nie było żadnych świadków i policja myśli, że to jakiś kant z ubezpieczeniem, więc przed podjęciem działań zaczekamy na oficjalne potwierdzenie. Niemniej jeżeli wybieracie się w okolice pod Hiszpańskim Harlemem, najlepiej włóżcie gumowe buty do bioder...

Joan Fine siedziała z przodu i żałowała, że nie może zapalić. Ale o ile Fatima Sigorski mogła przymknąć oko na sporadycznego papierosa w damskiej toalecie, podczas odprawy nie tolerowała nawet żucia gumy. Jedynym środkiem na odprężenie był więc dla Joan różaniec, który przez cały czas przesuwała w kieszeni. Dostała go od matki w dniu swej pierwszej spowiedzi; i chociaż Joan w konfesjonale przyznała się do młodzieńczej pogardy dla teologii rzymskokatolickiej, zatrzymała sobie różaniec, traktując go jako amulet na szczęście. Paciorki były z taniego akrylu, krzyżyk za to z prawdziwego srebra, wykuty przez pewną reformowaną karmelitankę, która dorabiała sobie jako znakomity kowal. Korona cierniowa Chrystusa była misternie wyrzeźbiona laserowym rylcem, a gdy trzymało się ją przed silnym światłem, rzutowała na ścianę Najświętszą Tajemnicę Katolickich Feministek, wypisaną ognistymi literami z punkcików wielkości główki od szpilki. “Głupcy spieszą tam, gdzie anioły z obawą wchodzą. Bóg głupcami nas czyni za nasze gwałty”. Joan pomyślała kiedyś, że byłoby to odpowiednie motto także dla Biura Zoologii Zakładu Ścieków Komunalnych. Oczywiście dlatego wzięła tę pracę. - Teraz sprawa dotycząca dzisiejszego zadania specjalnego: niestety, mamy potwierdzenie istnienia nowego gatunku, o którym wspominałam w piątek. Można ściemnić światła? - Oświetlenie posłusznie przygasło. - Materiał, który obejrzycie - rzekła Fatima - został nakręcony przez załogę May 67 bezpośrednio przed tym, jak wszyscy nieodwołalnie zakwalifikowali się na wcześniejszą emeryturę. Puść taśmę. Odsunęła się, a ekran rozbłysnął trójwymiarowym obrazem. Punkt widzenia stanowiła stała automatyczna kamera skierowana w stronę rufy jednego z opancerzonych kutrów patrolowych Zakładu Ścieków Komunalnych, płynącego jednym z większych kanałów. Od razu było widać, że coś jest nie tak: sądząc po spienionej wodzie za rufą, sternik albo walczył z silnym prądem, albo, co bardziej prawdopodobne, uciekał przed czymś na pełnym gazie. Kiedy kuter położył się w zwrot, słychać było serie strzałów karabinowych, a także pistoletowych - to członkowie ginącej załogi May 67 opróżniali magazynki, celując w mętną wodę. Bezskutecznie - nagle z kilwateru wychynęło coś ogromnego, rozwierając zębatą paszczę jak nadzianą żyletkami przepaść. Widzowie z krzykiem skulili się w siedzeniach, gdy potwór wyskoczył z ekranu w nieskazitelnym trójwymiarowym ujęciu, ale nigdy nie wylądował. Dokładnie w tym momencie, zapewne na ułamek sekundy przed urwaniem kamery ze statywu, montażysta zapętlił nagranie, tak że moloch zawisł w pół skoku, poruszając się w przód i w tył, jakby prezentował się podczas badania.

- Carcharodon carcharias - powiedziała Fatima Sigorski, gdy przerażeni pracownicy odzyskali kontenans. - Potwierdzenie z Bronx Zoo. Nie mamy pewności, jak się tam dostał, ale szefostwo jest przekonane, że ktoś spuścił do ścieków zwierzę domowe. Albo może jest to kolejny dowcip świrusów z Wydziału Ichtiologii na uniwerku. - Kurwa, to jest rekin ludojad! - wykrzyknął zszokowany Eddie. Na dźwięk jego głosu Joan Fine obejrzała się. Eddie już do połowy zerwał się z krzesła i zatrzymał się, drżąc, podczas gdy Prohaska i Hartower próbowali go usadzić z powrotem. - Cicho! - syknął nerwowo Prohaska. - Cicho i zachowuj się! Chcesz zarobić naganę już pierwszego dnia? Joan uśmiechnęła się. Eddie pewnie i tak będzie ją wkurzał, ale nie mogła nie polubić kogoś, kto był na tyle niewinny, że odzywał się bez taktu - i nie używał eufemizmów, których prawdopodobnie nawet nie znał. Fatima jednak tego nie doceniła. - To jest Carcharodon carcharias - powtórzyła tonem reprymendy, z naciskiem na wszystkie twarde łacińskie spółgłoski. - Carcharodon carcharias przystosowany do alternatywnego środowiska. Ufam, że wszyscy zapamiętają tę nazwę na wypadek spotkania jakiegoś reportera. Jest tylko jedna rzecz w kanałach na mniej liter niż sześć i nie jest to ”rekin”. - Przepraszam - powiedział Eddie. - Przepraszam, ale wygląda jak... - Ponadto dyrekcja w dalszym ciągu zaleca praktykę nadawania nazw kodowych wyróżniającym się osobnikom z poszczególnych gatunków. Choć nic nie sugeruje, że jest więcej niż jeden - ja mam nadzieję, że nie - ustalono, że osobniki z gatunku Carcharodon będziemy nazywać od marek piwa. To - wskazała podrygujący hologram - jest Meisterbrau. Taką nazwę chcę słyszeć podczas waszych rozmów w przerwie - nie Śmieszek, nie Szczęki II i nie Mackie Majcher, ale Meisterbrau. Czy wyrażam się jasno? Eddie niewyraźnie skinął głową. - Dostępne nam informacje wskazują, że Meisterbrau żerował w kompleksie tuneli wokół wymiennika pod Times Square. Wszystkie załogi Maya, z maksymalnym uzbrojeniem, mają tam się skoncentrować. Szefowie załóg: pamiętajcie, by kwitować odbiór uzbrojenia i pobrać po jednym Murzynie z magazynu. Mamy dziś wysoki poziom metanu i innych substancji, napełnijcie więc butle tlenowe. To wszystko. Na pokład, powodzenia i bądźcie ostrożni. No i uważajcie na słownictwo.

Plan na przedpołudnie Kulturalny, bezcielesny głos przemówił z nadgarstka Harry’ego Ganta: - Kwadrans po ósmej, proszę pana. Gant podciągnął rękaw, ujawniając twarz Dicka Tracy’ego pomniejszoną do wymiarów kwarcowego zegarka. Pogładził kciukiem niedogolony podbródek detektywa. - To ty, Toby? - Tak, proszę pana. Przysłała mnie pani Domingo. Czas zejść na dół, proszę pana. - Toby, co mam dzisiaj w planie na przedpołudnie? - O dziewiątej wygłasza pan mowę w Szkole Medialno-Technicznej Ganta dla Szczególnie Uzdolnionych Nastoletnich Imigrantów. Następnie uczestniczy pan w spotkaniu grupy kryzysowej w Departamencie Opinii Publicznej, dotyczącym pirata Phila Dufresne. No i oczywiście problemu Murzynów. - Ach, tego - powiedział Gant. - Toby? - Słucham? - Czy masz coś szczególnego na dzisiaj, o czym powinienem pamiętać? Nie służbowego, sprawdź w informacjach prywatnych. - Tak, proszę pana. - Na tarasie dwieście ósmego piętra Automatyczny Pomocnik podrapał się po głowie śniadym palcem. Potem rzekł: - Może myśli pan o rocznicy swojego ślubu, proszę pana. To znaczy, dzisiaj byłaby rocznica, gdyby pan jeszcze był... - Jasne! - Gant strzelił palcami. - Dzień przed Halloween, to śmieszne, że mogłem o tym zapomnieć. - Pana eksżona - dodał Toby - ma także w przyszłym miesiącu urodziny. Czterdzieste czwarte. Pan zaś kończy w przyszłym tygodniu czterdzieści trzy. - Tak, tak. Toby, powiedz pani Domingo, że już schodzę. Powiedz także, że będę chciał sześciu Telewizorów jako wsparcie medialne w tej szkole o dziewiątej. - Tak, proszę pana - odpowiedział Pomocnik i wyszedł. Gant siedział w Gnieździe jeszcze przez chwilę, myśląc o Joan. Wspomnienie o niej zabarwione było łagodnym żalem, ale bez złości. Ostatnie wieści głosiły, że wykonywała jakąś brudną fizyczną pracę i prowadziła schronisko dla bezdomnych gdzieś na Bowery. Skromne wykorzystanie jej zdolności... ale i tak się uśmiechnął, bo myśli o Joan nasunęły mu myśli o przeszłości w ogóle, a myślenie o

przeszłości w ogóle powodowało, że myślał o sobie - o tym powieściowym spełnieniu amerykańskiego snu, jakim było jego życie. Harry Dennis Gant, urodzony w roku 1980 na tylnym siedzeniu rozwalającej się toyoty, na przydrożnym parkingu niedaleko rogatki Jersey. Matka była budowlańcem, ojciec nauczycielem, oboje bezrobotni i bezdomni w czasie narodzin Harry’ego, a ta zdychająca toyota była ich ostatnią własnością. I zaczynając od takich nizin - XXwiecznego odpowiednika narodzin w kurnej chacie, jak lubił myśleć Gant - spójrzmy, kim stał się w ciągu zaledwie czterdziestu trzech lat. Spójrzmy, ile zmienił na świecie, a przecież to jeszcze nie koniec. Nawet jeszcze nie połowa. Miłość własna i miłość do ojczyzny zapłonęły w głębi serca Harry’ego Ganta, zagrzewając go do rozpoczęcia nowego dnia. Cieszył się, że żyje; cieszył się, że otrzymał taki cudowny dar - dar natchnienia - właśnie przed przemową, jaką miał wygłosić wobec wybitnie zdolnej młodzieży za niecałą godzinę. Z szacunkiem skinął głową wielkiemu miastu w dole, podniósł klapę w podłodze Orlego Gniazda i zaczął schodzić po drabince. Wstęp do problemu Murzynów Problem Murzynów trapiący koncern Gant Industries nie powinien być mylony z problemem Afroamerykanów, po prostu dlatego że nie było już żadnych Afroamerykanów, a przynajmniej nie tylu, by stanowili quorum na przeciętnym przyjęciu. Na przełomie wieków Czarna Zaraza, której pochodzenie i przyczyna w dalszym ciągu pozostawały całkiem nieznane, zamieniła centra miast amerykańskich w wymarłe grody, wymiotła Nigerię i kilkadziesiąt innych państw subsaharyjskich i rzuciła skromną garść ocalałych w paniczną ucieczkę do najodleglejszych i najlepiej ukrytych zakątków globu. Sławny kronikarz katastrof Tad Winston Peller poświęcił jej rozchwytywany bestseller pod tytułem:”Podobno zaczęło się w Idaho. Opowieść o Czarnej Pandemii roku 2004”. Ta popularna książka posłużyła jako kanwa nie mniej niż siedmiu serialom, pominąwszy już cotygodniową telenowelę science fiction pod tytułem ”Czarne serce i Czerwona Planeta”, o rodzinie kochających jazz astronautów, którzy ocaleli z pomoru, ponieważ podczas wybuchu epidemii znajdowali się na Marsie. Ale to już zupełnie inna historia. Problem Murzynów nie miał nic wspólnego z zarazą czy telewizją kablową; było to zjawisko rodem z marketingu konsumenckiego.

Samodzielnie Poruszający się Android - próbnie wypuszczony na rynek w roku 2003 przez firmę należącą do grupy Disneya i następnie produkowany masowo przez świeżo powstałe Gant Industries, początkowo został zauważony jako tani substytut dla przemysłowej siły roboczej. Pierwsze Androidy, zaprojektowane bardziej pod kątem funkcjonalności niż estetyki, były tylko z grubsza podobne do człowieka, ale Harry Gant, przewidując już czasy, w których jego Pomocnicy dostępni będą dla gospodarstw domowych, a nie tylko kopalń i fabryk, nalegał na bardziej wyrafinowane wzornictwo. I tak od roku 2010 można było nabyć Automatycznego Pomocnika w szerokiej gamie realistycznych odcieni skóry i o rozmaitej budowie ciała. Gant, który wierzył głęboko, że należy klientom oferować różnorodność, z całą pewnością nie kazał swoim dystrybutorom promować jednego modelu kosztem innego. Był zaskoczony tak jak wszyscy inni, kiedy wariant AS204 - Twój Automatyczny Pomocnik w dyskretnym kolorze czarnym - zaczął się nagle sprzedawać dziesięć razy lepiej niż wszystkie inne wersje w sumie. Przez długi czas nie wyglądało to na problem z opinią publiczną. Ludzie nie mieli nic przeciwko temu, a w istocie byli dziwnie zadowoleni z nagłej obfitości Pomocników, uprzejmych i pracowitych. W reklamie korporacyjnej wartościową kartą do wykorzystania jest zwykła ludzka skłonność do niezauważania lub unikania rzeczy bardzo brzydkich lub nieprzyjemnych, w końcu więc androidy AS204 postępowały jak armia Sidneyów Poitiers i Hattie McDaniels wysłanych, aby wyrugować z ludzkiej pamięci Czarną Zarazę; ale drugą stroną tej karty jest ryzyko obudzenia ukrytego poczucia winy. Kiedy więc Gant usłyszał, że pewna spadkobierczyni Cór Rewolucji Amerykańskiej zamówiła trzy setki Pomocników do wykorzystania w swoim parku rozrywki, mającym imitować czasy sprzed wojny secesyjnej, użył swych wpływów reklamodawcy w celu zatuszowania tej sprawy w mediach. Nie mógł jednak powstrzymać codziennej amerykańskiej mowy. Filolog z uniwersytetu w Oxfordzie, trzymany na smyczy przez Departament Opinii Publicznej Ganta, ocenił, że wyrażenie ”Elektryczny Murzyn” weszło do potocznego języka gdzieś pomiędzy rokiem 2014 a 2016. “Elektryczny Murzyn”, to nieprzyjemne przezwisko, nie dość że było oznaką pogardy dla zmarłych, to jeszcze przywoływało takie obrazy, których Gant Industries wcale nie chciały kojarzyć ze swoim zaawansowanym technologicznie produktem. Zaczęło się pojawiać w druku i na wizji parę lat temu, kilka razy użyte w różnych publikacjach o zasięgu krajowym i sprytnie przemycone do jednego z wieczornych talkshows, na co Yanna Domingo z miejsca zareagowała powodzią gniewnych faksów i groźbami wycofania reklam. Na chwilę problem

jakby się ulotnił, aby powrócić wraz z pewnym countrymetalowym zespołem z Delaware, który wydał przebojowy kompakt zatytułowany ”Elektryczni Murzyni na neonowej prerii”. Do sierpnia tego roku nawet ”Wall Street Journal” zdołał już użyć owego wyrażenia, i to w tytule, a więc walka o niewprowadzanie go do dziennikarskich słowników wyglądała na przegraną. I taki właśnie był problem Murzynów. Harry Gant pierwszy zwrócił uwagę, że nie jest to wielki kłopot. Sprzedaż jak dotąd nie ucierpiała w najmniejszym stopniu, a ludzie byli zadowoleni ze swoich Pomocników, jakkolwiek tam by ich nazywali. W istocie jednak Harry Gant miał się jeszcze wiele dowiedzieć o Elektrycznych Murzynach i kłopotach, jakie mogą spowodować. Timex przedstawia Joan zawiesiła różaniec na szyi razem z psimi znaczkami. Pomimo wieloletniej rozłąki z Kościołem, do codziennego trudu przygotowywała się z takim nabożeństwem, że mógłby być z niego dumny nawet jezuita. Traktowała przy tym sprzęt i uzbrojenie jak święte relikwie. Ta poranna intensywna krzątanina zawsze prowokowała Prohaskę do uwag - dla niego ścieki to była po prostu praca, chociaż dobrze płatna z uwagi na ryzyko. - Gotowa na następny tydzień walki z siłami ciemności? - spytał wskazując krzyżyk. - Wiesz, ta religia już wymarła... - Wiem - odrzekła Joan, zaciągając suwak syntetycznego kombinezonu, który, miała nadzieję, ochroni ją przed środkami chemicznymi i zanieczyszczeniami, gdy spadnie z pokładu. - A w co ty teraz wierzysz, Lenny? - Na imię ma Pan. - Pokazał jej skamieniały kawałek drewna. - Ekologicznie uzasadniony pogański kult drzew. Joan się zaśmiała. - Kult drzew. To rzeczywiście bardzo pomocne tam w gównie, co? Poza tym czy sam nie mówiłeś mi, że Teddy May był katolikiem? - Jasne. W tamtych czasach, kiedy walczyli z aligatorami za pomocą strzelb kalibru 5,6 mm i trutki na szczury. - A więc jestem tradycjonalistką. - Wzięła butlę z tlenem ze stojaka i przypięła sobie do pleców. Za plecami słyszała, jak Hartower szkoli niechętnego Eddiego. - Granaty przypinasz na pasie, o tak. Nie dotykaj ich, chyba że to sprawa życia i śmierci, jasne? Teraz...

- Chwila - przerwał Eddie. - Chwila moment. Wiem, jak się używa obrzyna, ale te inne... czy nie powinienem najpierw pójść na jakiś kurs szkoleniowy? Na poligon, czy coś? - Biuro Zoologii nie ma kasy na szkolenia. Jedna czwarta pieniędzy, jakie otrzymuje od dyrekcji, idzie na sprzęt i amunicję, a pozostałe trzy czwarte na ubezpieczenia. Spójrz na to z tej strony: jeśli nieodwołalnie zakwalifikujesz się na wcześniejszą emeryturę, bo nie wiedziałeś, jak z czymś postępować, po śmierci twoja rodzina dostanie zajebiście wielkie odszkodowanie... Joan podeszła do klatki mieszczącej sprzęt, aby wyfasować cztery zestawy. - Potrzebny będzie też klucz do Pomocnika - powiedziała, przeciągając swoją kartą związkową pod czytnikiem. Młody facet w klatce ze sprzętem podał jej klucz bez słowa. Był studentem historii sztuki na Columbia University, pracował tu na pół etatu, żeby mieć na czynsz, i uważał, że na stałe do Zakładu Ścieków przychodzą tylko wariaci. Lepiej więc nie wdawać się z takimi ludźmi w rozmowy. Zakładowi Automatyczni Pomocnicy przechowywani byli z tyłu magazynu, za częściami zapasowymi do silników kutrów. Joan odnalazła egzemplarz, do którego pasował klucz, i odblokowała kryptonitowy zamek mocujący go do ściany. Była to starsza wersja modelu AS204, skonstruowana gdy inżynierowie Ganta jeszcze eksperymentowali z połączeniami stawowymi; chociaż próbowali odwzorować naturalny zakres ruchów, model ten czasami wykonywał zaskakujące czynności, na przykład zginał łokcie w odwrotną stronę. Jego powłoka, zużyta przez lata służby w nieprzyjaznym środowisku, bardziej przypominała skórę świńską niż ludzką. Joan nigdy nie mogła się zdecydować, jaki typ Pomocników woli: czy te stare modele, czy nowe, niemal nieodróżnialne od ludzi. Może żadne. Gdzieś tam Bóg Lewicowiec burzył się w ogóle przeciwko automatyzacji. - Harpo 115 - powiedziała Joan, odczytując imię i numer Pomocnika z jego blaszki identyfikacyjnej. - Wstawaj. Otworzył oczy; za sztucznymi tęczówkami koloru czekolady kryła się para kamer wizyjnych. Skupił na niej wzrok i uśmiechnął się szeroko, jakby po latach spotkał najdroższego sercu przyjaciela. - Dzieńdoberek! - pozdrowił ją. Jak wszystkie Pomocniki, mówił przez zaciśnięte zęby, maskując w ten sposób brak języka, zastąpionego Elektryczną Puszką Głosową. - Czyż nie piękny dziś dzień? - Harpo 115, czy pamiętasz w ogóle jakiś dzień, który nie byłby piękny? Pomocnik był prostym modelem do prac fizycznych, w stopniu minimalnym oprogramowanym do rozmów, poszerzył więc tylko swój uśmiech i rzekł:

- Dzieńdoberek! Hej ho! Pędźmy do pracy! Joan w towarzystwie Pomocnika wróciła do Hartowera, Prohaski i Eddiego, który w końcu obwiesił się sprzętem, ale i tak czuł się z nim nieszczególnie. Zjechali windą towarową do przystani, betonowego doku na sztucznej zatoczce znajdującej się jakieś dwanaście metrów pod Centrum Jacoba Jawitsa. Było tu siedem kutrów, czyli płaskodennych łajb pokrytych pancerzem, ze szperaczami i kamerami holograficznymi zainstalowanymi na dziobie i rufie. Weszli na ten z namazanym białą farbą na belce dziobowej napisem ”May 23”. Prohaska zapuścił silnik, Hartower zluzował cumy, a Joan sprawdziła zawartość apteczki. Mieli dosyć gazy i środka dezynfekującego, aby poradzić sobie nawet z poważnym krwawieniem z nosa; co do groźniejszych wypadków pozostawała nadzieja, że zdarzą się bezpośrednio pod szpitalem. - Podziwiaj, dopóki możesz - powiedział Hartower, widząc, w jaki sposób Eddie patrzy na zatoczkę. - Tu woda jest w połowie czysta. Pompuje się dodatkową, aby kutry nie osiadały. W tunelach problemem jest nie brak, lecz nadmiar. Widziałeś kiedyś rzekę ludzkich fekaliów? Eddie zdecydował się nie odpowiadać na to pytanie. Zauważywszy wielkość tunelu, w kierunku którego sterował Prohaska, rzekł jednak: - Nie wiedziałem, że będą aż takie wielkie. - Kiedyś nie były - wyjaśnił Prohaska. - W czasach Teddy’ego Maya można było przez wszystkie przejść na piechotę albo przeczołgać się, bez łodzi i innego sprzętu. Niektóre drugorzędne tunele dalej są takie małe. Ale budynki rosną, coraz więcej ścieków spływa do systemu, główne kanały trzeba więc co rok poszerzać... - ...a potem - kontynuował Hartower - w latach dziewięćdziesiątych nastał szał na inżynierię genetyczną i wszystko się tu pochrzaniło. W każdym kącie szwendały się jakieś stwory i z dnia na dzień robiły te cwane sztuczki ewolucyjne, przystosowując się do warunków na dole. Stąd wzięło się Biuro Zoologii. - Miejmy nadzieję, że masz sprawny system immunologiczny - dodał Prohaska. - W tunelach łażą sobie bakterie, co nawet łacińskich nazw jeszcze nie mają. Po tej kwestii zapadła cisza, a Eddie odczuwał coraz większy brak entuzjazmu do nowej pracy. Automatyczny Pomocnik stał na dziobie, co trzy sekundy wykonując nosem pełną analizę chemiczną atmosfery. Kiedy wpłynęli głębiej do tunelu, Hartower zwrócił uwagę Eddiego na połyskujące obiekty kłębiące się w kilwaterze łodzi. - Teraz to już siedzimy w gównie, co, młody?

Za nimi płynęły inne kutry, ale w tym miejscu rozproszyły się, każdy podążając do celu inną drogą. Znajdowali się sami wśród fekaliów. Prohaska włączył wszystkie szperacze i podwodne reflektory. - Gdzie jesteśmy? - zapytała Joan. Wyciągnęła swój komiks i kartkowała go. - Elektryczny Merkator mówi, że pod skrzyżowaniem Czterdziestej Trzeciej i Dziewiątej, płyniemy na wschód w stronę Wymiennika Times Square. - No to musicie uważać. Gdzieś tutaj jest wodospad. Eddie klepnął Joan po ramieniu. - Słuchaj no, na wypadek gdybym dostał jakiejś choroby albo czegoś i nie mógł cię już zapytać, czy to prawda, że byłaś żoną miliardera? - Kto ci to powiedział? - spytała Joan. Prohaska niewinnie pogwizdywał przy sterze, Hartower zatopił się w najnowszym felietonie Mobila na stronie z komentarzami ”Timesa”. - Chyba nie plotkowałeś z dwoma pozostałymi członkami załogi, co? Tymi, co przysięgli, że nie będą już chlapać ozorami o moim życiu osobistym? - Nie powiedzieliśmy ani słowa - skłamał Hartower, a Automatyczny Pomocnik zawołał, jak zawsze wesolutko: - Metan, hola hej! W tunelu będzie zaraz śmiertelne stężenie metanu! Prohaska sprawdził czytnik na pasku. Ciekłokrystaliczny wyświetlacz pokazywał właśnie zdechłego ciekłokrystalicznego kanarka wypadającego ze swego ciekłokrystalicznego gniazdka. - Prawda. Wszyscy maski włóż. Kiedy oddychali już tlenem z butli, Eddie cokolwiek zniekształconym głosem ponowił pytanie: - Czy to prawda? Joan westchnęła ciężko, po czym skinęła głową. Prostolinijność Eddiego nie była już taka przyjemnie świeża. - O kurde! - Eddie drążył dalej. - Wyszłaś za niego dla forsy? Prohaska parsknął śmiechem. - Joan nie interesuje się pieniędzmi, przynajmniej dla nich samych. Ostentacyjne bogactwo sprzeciwia się jej politycznym poglądom. - Co nie znaczy - dodał Hartower - że po ślubie z Harrym Gantem nie wskoczyła w zupełnie inną stawkę podatkową. Ale podstawowym czynnikiem motywującym była najpewniej jego historyczna doniosłość. - ...no i oczywiście miłość. Tak jak w serialu...

- E, panowie! - zareagowała Joan. - Wiecie dobrze, że mogę skasować was obu jedną ręką, więc może zmienimy temat, co? - Jego historyczna co? - Historyczna doniosłość - wyjaśnił Prohaska. - Decyzja Ganta, gdzie zjeść śniadanie, miała większy wpływ na bieg dziejów niż życiowe decyzje większości innych ludzi. A Joan zawsze chciała zapisać się w historii... - Tak jak jej matka - rzekł Hartower. - Chociaż lepiej z większym powodzeniem. - Otóż to. Ta Katolicka Krucjata Feministyczna to była jedna wielka klęska. - I dlatego właśnie papież w dalszym ciągu jest posiadaczem fiuta. - Dosyć! - ostrzegła Joan, sięgając po puszkę ze środkiem przeciw gadom. - Nigdy już nie idę z wami pić, wy kutasy. Przysięgam na Boga. - Hej, hej, to nie nasza wina, że już po trzech piwach się rozgadujesz. Poza tym uważam, że cały ten szajs o naprawianiu świata jest uroczy. Śmieszny i naiwny, ale uroczy. Joan wycelowała w niego rozpylacz. Hartower kucnął. Eddie Wilder uniósł rękę, chcąc powstrzymać walkę, i wtedy niewidzialna orkiestra rąbnęła fortissimo ”Bolero” Ravela, napędzając wszystkim od metra strachu. - Przepraszam, przepraszam - odezwał się Eddie. Gmerał przy okrytym kombinezonem wybrzuszeniu na nadgarstku. - Co za cholera?! - wrzasnął Prohaska, który prawie wyrżnął łodzią w ścianę tunelu. - Ktoś przemycił tu dzisiaj orkiestrę detą? - To prezent na pożegnanie od kumpli - odrzekł Eddie. - Timex model Philharmonic. Kupili go w sprzedaży wysyłkowej w L.L.Bean. Na dziobie kutra Automatyczny Pomocnik wskazywał coś ręką i coś mówił, ale wśród grzmotu trąb nikt go nie usłyszał. - Może grać dziesięć klasycznych melodii - kontynuował Eddie. - Ma sześćdziesiąt cztery głosy. - To słychać - odrzekł Hartower. - Pytanie brzmi: czy możesz coś zrobić, żeby się wszystkie w cholerę zamknęły? - Staram się - odpowiedział Eddie. Próbował przypomnieć sobie położenie przycisku wyciszającego muzykę, ale zanim zdołał, z wody wylazł rekin i go zjadł. Potęga myślenia pozytywnego (I)

Yanna Domingo czekała w aneksie parkingowym Feniksa, wraz z Ruchomymi Telewizorami, które zamówił Gant. Telewizory - Automatyczni Pomocnicy z zamontowanymi zamiast głów ekranami telewizji o wysokiej rozdzielczości, przystosowanymi do odbioru kablówki - mogli z pozoru wydawać się makabrycznym pomysłem, na jaki mógłby wpaść Rene Magritte, gdyby pracował dla Zenitha. W rzeczywistości Gant, zatrudniając najlepszą czeską firmę wzorniczą, dołożył wszelkich starań, aby byli raczej komiczni niż przerażający. Dało się to osiągnąć przede wszystkim przez zabawne ubrania. Jeśli wierzyć sprzedaży próbnej, konserwatywna klasa średnia Ameryki była gotowa, ba, wręcz łasa na urządzenie domowe w stroju kowbojskim potrafiące zmywać, wycierać i odkładać naczynia na półkę, odbierając równocześnie jeden z pięciuset pasjonujących kanałów telewizji kablowej. Telewizory, które z myślą o wykładzie przyprowadziła ze sobą Yanna Domingo, ubrane były jak astronauci z misji Apollo. Ojciec Harry’ego często z dumą wspominał, że był świadkiem transmisji pierwszego lądowania na Księżycu, a nawet sam Harry miał lekki sentyment dla osiągnięć NASA, choć sam nigdy by nie zainwestował w program podboju kosmosu. Wysokość. - Witaj - pozdrowił Yannę Gant, wysiadając ze swej prywatnej windy. - Dzień dobry panu. - Z pokorą skłoniła głowę jak wasal. Gant udał, że tego nie zauważa. O ile wierzył, że hierarchiczne zasady protokolarne wymagały pewnego szacunku dla wyższych stanowiskiem, o tyle uważał, że jest pewna różnica pomiędzy liczącym się kapitalistą a panem na folwarku. Yanna ze swoją niemal nabożną lojalnością nie dostrzegała tego rozróżnienia. W pracy była jednak znakomita, to nie ulegało wątpliwości. Gant wskazał przedmiot ukryty pod pachą Yanny, cienki tom z matową czarną okładką. Elektryczna Książka. - Cóż tam ostatnio czytujesz? - zapytał. Yanna mnóstwo czytała, wstydziła się jednak swojego gustu, a przy tym była lekko paranoiczna, zawsze więc wybierała anonimowość programowalnego urządzenia czytającego, bez zdradliwej, krzyczącej tytułami obwoluty. - Nowa książka Tada Winstona Pellera - odpowiedziała, wzruszając ramionami. - Cała o trzęsieniach ziemi. - Trzęsieniach ziemi! - Aha, przypuszcza się, że niedługo wystąpi wielkie trzęsienie ziemi na Wschodnim Wybrzeżu. Peller mówi, że za jednym zamachem zrówna z ziemią Boston i Nowy Jork.

- Nie wiem jak Boston - rzekł Gant - ale ja mówię, że na to miasto potrzeba czegoś więcej niż trzęsienia ziemi, szczególnie jeśli chodzi o te budowle, z których konstrukcją sam miałem coś wspólnego. Najlepsza inżynieria konstrukcyjna zakotwiczona w najtwardszym podłożu skalnym na świecie, oto co tutaj mamy. - Oto człowiek - powiedziała Yanna, dotykając ozdobnej broszy przy kołnierzu bluzki. Opancerzony autobus wyjechał z wnęki parkingowej i stanął im naprzeciw. Otworzyły się drzwi i na komendę Ruchome Telewizory wsiadły i zajęły miejsca. - Tad Winston Peller... - Gant pokręcił głową. - Wiesz co, sam nigdy nie miałem talentu do pisania i muszę szanować faceta, który potrafił ze słów wydobyć tyle forsy, ale i tak... - Nie lubisz jego książek. - No wiesz, chodzi o katastrofy. Trzęsienia ziemi, powodzie, radioaktywna porcelana... to strasznie pesymistyczny pogląd na życie. Ja wolałbym zarabiać, sprzedając ludziom szczęśliwą wersję świata, rozumiesz? Kamienny spokój Yanny Domingo zachwiał się tylko na krótką chwilę, niedostrzegalnym tikiem, którego Gant nie zauważył. Potem uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową. I powtórzyła: - Oto człowiek. Joan i Meisterbrau (I) Prohaska przestał krzyczeć ostatni. W gasnącym blasku rufowych reflektorów Joan spostrzegła jeszcze ostatnią iskierkę światła z jego cyrkonii, kiedy Meisterbrau wciągał go w otchłań. Strzelba Prohaski wypaliła raz, szczerbiąc błękitną glazurę tunelu. Kiedy wybrzmiało echo, dało się słyszeć jedynie plusk ścieków wokół pokonanej łodzi i basowy ryk, na który Joan początkowo nie zwróciła uwagi. Zbyt była zszokowana. Żarłacz, przelatując nad dziobem i pokładem jak pocisk manewrujący z zębami, wymiótł wszystkich z łodzi. Tylko Joan udało się w stanie nieuszkodzonym pozostać na pokładzie. Prawie udało się Hartowerowi, ale rekin pochwycił go i cisnął o dno łodzi z siłą wystarczającą, by zmiażdżyć zbiornik paliwa i zrobić zwarcie w instalacji elektrycznej. Joan nawet nie chciała wiedzieć, co stało się z samym Artem Hartowerem. Już się nie pojawił. Kuter przechylał się na sterburtę, nabierając wody przez pęknięty kil. Joan przykucnęła, skulona i drżąca na rufie; miała strzelbę, ale zapomniała ją odbezpieczyć, co i

tak nie miało większego znaczenia od momentu, kiedy wysiadły wszystkie lampy. Trochę światła dawały fosforyzujące porosty wszechobecne w kanałach, ale nie tyle, aby móc wycelować. Czy rekiny widzą w ciemności? - Lenny? - zawołała (niezbyt głośno), chociaż wiedziała, że to bez sensu. - Lenny Prohaska? Hartower? Brak odpowiedzi, ale łódź podskoczyła, jakby coś pod nią przepływało. Może kłoda drewna. Joan przykazała swojemu sercu zwolnić bieg, miała już te czterdzieści lat i wykształcony ten cholerny stoicyzm, pracowała już swego czasu dla Union Carbide i Afrikaans Chemical, i - do kurwy nędzy! - wiedziała, jak postępować ze zmutowaną rybą. Kilkakrotne powtórzenie tego stwierdzenia uspokoiło ją na tyle, aby mogła wyciągnąć granat zza paska. Wyjęcie go z zaczepu uruchomiło wewnętrzny mechanizm, podobny do nosa Automatycznego Pomocnika. Mechanizm ten przeanalizował skład powietrza, ocenił go negatywnie, po czym wyświetlił nad główką granatu mikrominiaturowy hologram. Joan zamrugała, kiedy w ciemności zmaterializowała się półprzejrzysta głowa Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. - Przykro mi, rodaku - rzekł Kennedy głosem łagodnym, choć stanowczym - ale atmosfera zawiera mieszaninę gazów potencjalnie mogącą spowodować łańcuchową reakcję wybuchową. Federalne i lokalne przepisy bezpieczeństwa zabraniają używania granatów ręcznych w takiej sytuacji. Władze przepraszają za ewentualne utrudnienia, jakie może to spowodować. Joan już miała odpowiedzieć, ale w tym samym momencie zdała sobie sprawę, co oznaczał ten basowy ryk. - Wodospad - stwierdziła tępo, gdy tunel zapadł się pod nią. Zmyta z pokładu kutra, z wysokości pięciu metrów zanurkowała w kłębiących się czarnych ściekach. Strzelbę i granat zgubiła gdzieś w zamieszaniu, ale jakoś udało się jej zachować maskę tlenową. Wynurzyła się pośrodku prostokątnego basenu wielkości boiska futbolowego - Wymiennika Times Square. Przez chwilę pływała w miejscu, próbując się zorientować. Jedną ręką, okrytą rękawicą, nagle w coś uderzyła i zacisnęła palce na czymś, co wydało jej się ludzkimi włosami. Uniosła rękę. - Hartower? - Dzieńdoberek! - pozdrowiła ją odcięta głowa Automatycznego Pomocnika. - Czyż nie piękny dziś dzień?