uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Matt Ruff - Złe małpy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Matt Ruff - Złe małpy.pdf

uzavrano EBooki M Matt Ruff
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

Matt Ruff ZŁE MAŁPY

Dla Phila

Rzekł Kain do Abla, brata swego: „Chodźmy na pole...” Księga Rodzaju, 4,8 Sumienie: ten wewnętrzny głos, który nas ostrzega, że ktoś może patrzeć. H. L. Mencken

Biały pokój (I) To pokój, jaki mógłby zostać stworzony przez cierpiącego na brak inspiracji dramaturga, spoglądającego na pustą kartkę: Białe ściany. Biały sufit. Biała podłoga. Nie całkiem pusty, lecz nieomal, wystarczająco, aby wzbudzić podejrzenie, że jego nieliczne sprzęty są istotne dla przyszłego dramatu. Kobieta siedzi na jednym z dwóch krzeseł przystawionych do prostokątnego białego stołu. Ręce ma skute z przodu, ubrana jest w pomarańczowy więzienny kombinezon, którego jaskrawy kolor wydaje się matowy w tej bieli. Na ścianie nad stołem wisi zdjęcie jakiegoś uśmiechniętego polityka. Kobieta czasem zerka na tę fotografię, lub na drzwi, które są jedyną drogą wyjścia z tego pomieszczenia, ale przeważnie patrzy na swoje dłonie i czeka. Drzwi się otwierają. Wchodzi mężczyzna w białym fartuchu, przynosząc następne rekwizyty: teczkę z aktami i przenośny dyktafon. - Cześć - mówi. - Jane Charlotte? - Obecna - odpowiada kobieta. - Jestem doktor Vale. - Zamyka drzwi i podchodzi do stołu. - Przyszedłem przeprowadzić wywiad, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. - A kiedy ona wzrusza ramionami, mężczyzna pyta: - Czy pani wie, gdzie się pani znajduje? - Jeśli nie przenieśli tego pokoju... - I dodaje: - W Las Vegas, w areszcie okręgu Clark. Oddział dla czubków. - Czy pani wie, dlaczego tu pani jest? - Siedzę w więzieniu, ponieważ zabiłam kogoś, kogo nie powinnam - mówi rzeczowo kobieta. - A jeśli chodzi oto, dlaczego jestem w tym pokoju, z panem, domyślam się, że ma to coś wspólnego z tym, co powiedziałam detektywom, którzy mnie aresztowali. - Tak. - Wskazuje na wolne krzesło. - Mogę usiąść? Kolejne wzruszenie ramion. Siada. Trzymając dyktafon przy ustach, recytuje: - Piąty czerwca 2002 roku, około dziewiątej czterdzieści pięć rano. Mówi doktor Richard Vale, rozmawiający z pacjentką Jane Charlotte, zam... Jaki jest pani obecny adres? - Właśnie szukam sobie nowej kwatery. -...bez stałego miejsca zamieszkania. - Stawia włączony dyktafon na stole i otwiera teczkę. - A więc... Podczas aresztowania powiedziała pani detektywom, że pracuje dla tajnej organizacji zwalczającej przestępczość i zwanej Złe Małpy. - Nie - mówi kobieta. - Nie?

- Nie walczymy z przestępczością, ale ze złem. To różnica. A Złe Małpy to nazwa mojej sekcji. Organizacja jako taka nie ma nazwy, a przynajmniej ja nigdy jej nie słyszałam. To po prostu „organizacja”. - A co oznacza nazwa Złe Małpy? - To nazwa kodowa - mówi kobieta. - Ma ją każda sekcja. Oficjalne nazwy są zbyt długie i skomplikowane, żeby używać ich do czegokolwiek prócz nagłówków papeterii, więc ludzie wymyślają krótsze. I tak administracja to oficjalnie Wydział Optymalnego Wykorzystania Zasobów i Personelu, lecz wszyscy nazywają ich KosztamiKorzyściami. A grupa zbierająca informacje to Wydział Wszechobecnej Okresowej Obserwacji, lecz w rozmowach to po prostu Panoptikon. Natomiast moja jednostka, Wydział Usuwania Niereformowalnych Osób... - Niereformowalnych osób. - Lekarz uśmiecha się. - Złych małp. - Właśnie. - Czy nie powinny to być Złe Małpy Człekokształtne? - A kiedy ona nie reaguje, zaczyna jej wyjaśniać: - Ludzie są bliżej spokrewnieni z... - Nadaje pan jak Phil - mówi mu. - Kto taki? - Mój młodszy brat. Philip. On też jest taki drobiazgowy. - Wzrusza ramionami. - Tak, zapewne, ściśle mówiąc, powinny to być małpy człekokształtne. - Podnosi dłonie i potrząsa kajdankami. - I ściśle mówiąc, powinno się je nazywać kajdankami na ręce. Jednak nikt tak nie mówi. - Zatem na czym polega pani praca w Złych Małpach? - pyta lekarz. - Na karaniu złych ludzi? - Nie. Zwykle tylko ich zabijamy. - Zabicie nie jest karą? - Jest, jeśli chce się na kimś zemścić. Jednak nie to jest celem organizacji. My tylko próbujemy uczynić ten świat lepszym miejscem. - Zabijając złych ludzi. - Nie wszystkich. Tylko tych, co do których KosztyKorzyści zdecydują, że uczynią więcej złego niż dobrego, jeśli będą nadal oddychać. - Czy niepokoi panią zabijanie ludzi? - Zazwyczaj nie. To nie jest tak, jak być policjantem. Chcę powiedzieć, że gliniarze muszą mieć do czynienia z różnymi rodzajami ludzi i czasem, pilnując przestrzegania prawa, muszą przycisnąć ludzi, którzy wcale nie są tacy źli. Rozumiem, że coś takiego może

wywołać poważne wyrzuty sumienia. Jednak ci faceci, których tropimy w Złych Małpach, nie należą do tych, którzy wywołują mieszane uczucia. - A człowiek, za którego zabicie została pani aresztowana, pan... - Dixon - mówi. - On nie był złą małpą. - Nie? - Był kutasem. Nie lubiłam go. Jednak nie był zły. - Zatem dlaczego go pani zabiła? Ona kręci głową. - Tego nie mogę panu powiedzieć. Nawet gdybym sądziła, że mi pan uwierzy, nie miałoby to sensu, jeśli najpierw nie wyjaśniłabym panu czegoś innego. Jednak to zbyt długa historia. - Dziś rano nigdzie się nie wybieram. - Nie, to naprawdę bardzo długa historia. Dziś rano może zdołałabym opowiedzieć panu prolog. Opowiedzenie wszystkiego zajęłoby kilka dni. - Rozumie pani, że pozostanie pani tutaj przez pewien czas. - Oczywiście - mówi kobieta. - Jestem morderczynią. Jednak to nie powód, żeby tracił pan czas. - A chce pani o tym opowiedzieć? - Zapewne chcę tego jakąś cząstką mojego ja. No wie pan, nie musiałam mówić glinom o Złych Małpach. - No cóż, jeśli chce pani o tym mówić, chętnie posłucham. - Tylko uzna mnie pan za wariatkę. Zapewne już pan to zrobił. - Będę się starał mieć otwarty umysł. - To nic nie da. - Może zaczniemy i zobaczymy, co będzie? - proponuje lekarz. - Niech mi pani powie, w jaki sposób związała się pani z tą organizacją. Jak długo pani dla nich pracowała? - Prawie osiem miesięcy. Zostałam zwerbowana w zeszłym roku, po zniszczeniu wieżowców World Trade. Jednak to zaczęło się wcześniej. Po raz pierwszy nasze drogi skrzyżowały się już wtedy, kiedy byłam nastolatką. - Co się stało? - Natknęłam się na akcję Złych Małp. W ten sposób zostaje zwerbowanych wielu ludzi: znajdują się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwej chwili, zostają zamieszani w ich operacje i chociaż nie rozumieją, co naprawdę się dzieje, wykazują umiejętności, które

zwracają uwagę organizacji. Później - po kilku dniach lub dziesięcioleciach - potrzeba kogoś do roboty i Nowa Krew składa im wizytę. - Proszę opowiedzieć mi o tej operacji, na którą się pani natknęła. - No cóż, wszystko zaczęło się, kiedy wpadłam na to, że woźny z mojego liceum jest Aniołem Śmierci... Nancy Drew, uznana za diabelskie nasienie. Była jesień 1979 roku. Miałam czternaście lat i wysłano mnie z domu, żebym zamieszkała z ciotką i wujem. Gdzie był ten dom? W San Francisco. HaightAshbury. Dawny teren Charlesa Mansona. Dlaczego cię wysłano? Głównie dlatego, żeby matka mnie nie zabiła. Przez cały rok nieustannie się kłóciłyśmy, lecz pod koniec lata sprawy przybrały szczególnie zły obrót. No, wie pan, akty przemocy. O co się kłóciłyście? Jak zwykle. O chłopców. O narkotyki. O moje całonocne zabawy z przyjaciółmi. I jeszcze o mojego brata. Ojciec odszedł kilka lat wcześniej i żeby nas utrzymać, matka pracowała dwanaście godzin dziennie, czego nienawidziła, a ja musiałam opiekować się Philem, czego nienawidziłam. Ile Phil miał lat? Dziesięć. Był mądrym dziesięciolatkiem, przynajmniej na tyle, żeby nie napić się wybielacza i nie podpalić mieszkania. Ponadto był cichym dzieciakiem, jednym z tych, które potrafią siedzieć spokojnie godzinami, jeśli mają książkę do czytania. Między innymi z tego powodu nienawidziłam go pilnować: ponieważ nie było takiej potrzeby. Jakbym niańczyła głaz. Tak więc najczęściej zabierałam gdzieś Phila i zostawiałam go, odchodziłam i robiłam, co chciałam, a potem po niego wracałam. A jeśli mama wracała do domu przed nami lub okazało się, że próbowała zadzwonić z pracy i nas sprawdzić, wymyślałam jakąś bajeczkę o tym, że zabrałam Phila do zoo - a on mnie krył, ponieważ zagroziłam mu, że inaczej sprzedam go Cyganom. Przez pewien czas udawało mi się, ale w końcu matka się zorientowała. Raz przyprowadziłam Phila do domu dopiero o dziewiątej wieczorem, a ona wiedziała, że zoo nie jest otwarte tak długo. Innym razem przyłapano mnie na kradzieży w sklepie muzycznym i zanim zdołałam się wykręcić, zamknęli bibliotekę, w której zostawiłam Phila. Jedna z bibliotekarek znalazła go i zgłosiła jako porzuconego.

Po tym zdarzeniu matka i ja zaczęłyśmy wojować ze sobą. Ona zaczęła nazywać mnie diabelskim nasieniem, mówiąc, że musiałam odziedziczyć wszystkie geny po ojcu nicponiu. Patrząc na to teraz, z perspektywy lat, nie winię jej - na jej miejscu też nie powstrzymałabym się od wyzwisk - ale wtedy stałam na stanowisku, że nie prosiłam o młodszego brata, nie zgłosiłam się na zastępczą matkę i jeśli uważasz mnie teraz za diabelskie nasienie, to poczekaj, aż zacznę zapracowywać sobie na to. Mówiłaś, że dochodziło do aktów przemocy. Tak. Policzkowanie i szarpanie za włosy. Oddawałam wet za wet - byłyśmy niemal równego wzrostu - więc nie było to maltretowanie. Raczej bójki. Jednak w niej było więcej gniewu niż we mnie, więc często chwytała, co jej wpadło w rękę: pas lub naczynia. I jak już mówiłam, oddawałam wet za wet, lecz na dłuższą metę było to raczej niezdrowe. A co z twoim bratem? Jaki był stosunek matki do niego? Och, ona kochała Phila. Oczywiście. Nie było z nim kłopotów. Czy okazywała mu uczucie? Nie rzucała w niego talerzami. Poza tym nie wiem, może od czasu do czasu całowała go w czoło. Nie byłam zazdrosna, jeśli o to pan pyta. W związku z nimi denerwowało mnie jedynie to, że musiałam przy nim być. Matka oczekiwała, że będę zajmowała się Philem nawet wtedy, kiedy ona była w domu, co uważałam za kompletnie bezsensowne. Wiele razy wybuchały o to awantury. Czy po jednej z tych awantur zostałaś odesłana? Nie. Po innym incydencie. Phil był w to zamieszany, lecz tak naprawdę nie chodziło o niego. Co się stało? Właściwie to było nawet zabawne. Naprzeciwko naszego domu była pusta parcela, którą kilku hipisów zmieniło we wspólny ogródek. Można było się u nich zapisać na kawałek ziemi i hodować warzywa lub co się chce. Moja przyjaciółka Moon miała trochę nasion marihuany, więc postanowiłyśmy spróbować wyhodować tam własne ziele. Na działce? Wiem, że to nie był najlepszy pomysł. Jednak musi pan zrozumieć, że wcześniej widziałyśmy ziele tylko w paczuszkach, więc nie miałyśmy pojęcia, jak duże będą rośliny. Myślałyśmy, że nieduże, jak to zioła. Sądziłyśmy, że wokół nich posadzimy większe rośliny jako zasłonę, a potem zbierzemy plon, zanim ktoś się zorientuje, co to jest. Tak więc zapisałam się na działkę, ale w imieniu Phila. Ten ogródek był jednym z miejsc, gdzie go zostawiałam. Nie interesowały go rośliny, ale lubił zwierzęta, a tam

przychodziły bezpańskie koty, z którymi mógł się bawić. I właśnie to robił, otoczony stadem kotów, kiedy policja zrobiła nalot na naszą grządkę marihuany. Można by sądzić, że hipisi pierwsi ją zauważą, a tymczasem zrobił to posterunkowy. Nazywał się, przysięgam na Boga, Buster Friendly. Wykrywacz zbrodni policjanta Friendlyego włączył się, gdy pewnego popołudnia przechodził obok ogródka, i w mgnieniu oka postawił wszystkich obecnych tam dorosłych pod płotem, wymachując im przed oczami listą działkowiczów i chcąc się dowiedzieć, który z nich to Phil. Wtedy Phil przyszedł i pociągnął go za rękaw, a policjant spytał go: „Czy to twoje krzaki marihuany, synu?”, i Phil odpowiedział, że tak, ale ponieważ nie byłam przy nim i nie mogłam mu szeptem przypomnieć o Cyganach, okazał się niezbyt przekonującym kłamcą i wyciągnięcie od niego prawdy zajęło policjantowi Friendlyemu zaledwie dziesięć minut. Po kolejnych dziesięciu wróciłam z domu Moon po Phila i zostałam zgarnięta. Czy policjant cię aresztował? Zabrał nas na posterunek, ale nie dokonał aresztowania. Zamiast tego starał się nas przestraszyć: pokazał nam celę dla zatrzymanych, przedstawił kilku frajerów, którzy byli w niej zamknięci, i opowiedział kilka przerażających historii o tym, jak strasznie jest w więzieniu. Kiedy zrozumiałam, że nic nam nie zrobi, nie wywierało to na mnie wrażenia, ale udawałam przejętą, ponieważ doszłam do wniosku, że chcę go mieć po mojej stronie, kiedy zjawi się matka. Tak więc mówiłam do niego „proszę pana” i starałam się wyjść na małego łobuziaka, a nie małą sukę. W końcu matka przyszła i bez żadnych wstępów zabrała się do mnie. Do tej pory policjant Friendly prawie mnie polubił, ale nadal chciał dać mi nauczkę, więc nie ruszyłby palcem, gdyby matka przyłożyła mi kilka razy. Jednak ona wpadła w furię, zaczęła krzyczeć o diabelskim nasieniu i dusić mnie, a wtedy ja wyszłam z siebie i zaczęłam jej oddawać. Zrobiło się okropne zamieszanie i gliniarze zaczęli przybiegać z innych pokojów, żeby nas rozdzielić. Kiedy im się to udało, wezwali pracownice opieki społecznej i odbyliśmy trzygodzinną sesję, w trakcie której moja matka jasno dała do zrozumienia, że jeśli odeślą mnie z nią do domu, to nie ograniczy się do posłania mnie spać bez kolacji, ale utopi w wannie. Tak więc musieli wymyślić plan awaryjny. W końcu moja matka zgodziła się chodzić do psychoterapeuty na sesje opanowywania gniewu, a w zamian pozwolono jej zabrać Phila do domu. Ja zostałam na posterunku, podczas gdy policjant Friendly poszedł z nimi po moje ubrania, a potem odwiózł mnie do mojej ciotki i wuja w San Joaquin Valley. Był już środek nocy i musiał przejechać ponad sto mil, ale uparł się, że sam mnie zawiezie. Tak więc najpierw pomyślałam, że naprawdę kupił mój numer z

małym łobuziakiem. Grałam dalej, wciskając mu ten kit, aż w pewnej chwili, gdy opowiadałam jakąś kompletnie zmyśloną historię o mojej matce, spojrzał na mnie tak, że zrozumiałam. Przejrzał mnie. Wie, że wciskam mu kit, ale i tak wyświadcza mi tę ogromną przysługę, nie dlatego, że jest głupi, ale dlatego, że jest porządnym facetem. Wtedy zamknęłam się na chwilę. Byłaś wdzięczna czy tylko zawstydzona? Jedno i drugie. Posłuchaj, wiem, co sobie myślisz: brak ojca, a teraz ten poważny mężczyzna robi coś dla mnie, pleple, i rzeczywiście coś w tym jest. Jednak ponieważ okazał się sprytniejszy, niż sądziłam, musiałam zmienić plany. Chcę powiedzieć, że nie zamierzałam zostać u ciotki i wuja. To, co mi chodziło po głowie, to pozwolić policjantowi Friendlyemu zawieźć się do nich, spędzić tam noc, zjeść śniadanie, może zwędzić trochę gotówki i wynieść się. Wrócić autostopem do San Francisco i zobaczyć, czy rodzice Moon pozwolą mi zamieszkać u siebie. Teraz jednak okazało się, że policjant Friendly ma rozum, więc oczywiście wiedział, że zamierzałam to zrobić. Byliśmy prawie na miejscu, kiedy powiedział do mnie: - Zrobisz coś dla mnie, Jane? - Ja na to: - Co? - A on: - Zaczekaj dwa tygodnie. - I nie musiałam pytać, na co mam czekać dwa tygodnie, bo zdecydowanie nadawał na mojej częstotliwości. Tak więc zamiast tego zapytałam: - Dlaczego dwa tygodnie? - A on odpowiedział: - To powinno wystarczyć, żebyś ochłonęła. Potem zdecydujesz, czy naprawdę chcesz zrobić coś głupiego. - Trochę mnie to wkurzyło, ale nie aż tak, jak się spodziewałam, więc spytałam: - A co, teraz jest pan moim ojczymem? - A on rzekł: - Tyle to miałoby kosztować? - co zamknęło mi dziób na kilka sekund. W końcu powiedziałam: - Dwadzieścia dolców. - Dwadzieścia dolców? - powtórzył, a ja na to: - Taak. Tyle to będzie kosztowało. - Jednak on pokręcił głową i powiedział: - Za dwadzieścia dolców musiałabyś zaczekać có najmniej miesiąc. Przez resztę podróży targowaliśmy się. Myślałam sobie, że to śmieszne, ale mimo woli zaczęłam lubić tego gościa, więc targowaliśmy się na poważnie. W końcu stanęło na dwudziestu pięciu dolarach i obiecałam, że jeśli postanowię uciec, zanim minie miesiąc, najpierw zadzwonię do niego, żeby mógł mi to wyperswadować. Wymógłszy na mnie tę obietnicę, wykazał ogromny spryt. Dlaczego? No cóż, sprawił, że go polubiłam, no nie? O tyle, o ile w tym wieku lubiłam kogokolwiek dorosłego. Jednocześnie ja też nie byłam głupia i wiedziałam, że w swojej pracy musiał mieć do czynienia z setkami dzieciaków, z których większość była jeszcze bardziej popieprzona ode mnie, więc kto wie, czy za miesiąc będzie jeszcze mnie pamiętał. A

wiedziałam, że gdybym do niego zadzwoniła i usłyszała: „Jaka Jane?”, nie byłabym zachwycona. Jednak umowa to umowa, więc jedyny sposób, żeby do niego nie dzwonić to albo nie uciekać, albo zaczekać, aż zrobi się tak źle, że uznam, że mogę złamać przyrzeczenie. W ten sposób znalazłam się w domu wujostwa. I dlatego tam zostałam. Mieszkali w Siesta Corta, co po hiszpańsku oznacza „obudź mnie, jeśli coś się wydarzy”. Była to miejscowość przy drodze z Modesto do Fresno, która miała wszystko, czego mógłby potrzebować kierowca ciężarówki lub wędrowny zbieracz owoców: stację benzynową, sklep spożywczy, restaurację, bar, zapchlony motel oraz kościół dla wiernych. Mój wuj i ciotka prowadzili sklep spożywczy. Jakimi byli ludźmi? Starymi. Byli moimi krewnymi ze strony ojca. Mój ojciec był piętnaście lat starszy od mojej matki, a moja ciotka była jego starszą siostrą, więc patrząc na nią, można by ją wziąć za moją babkę. Wuj był jeszcze starszy. Czy czułaś się niezręcznie, mieszkając u siostry swojego ojca? Wcale nie. Ojciec w tym momencie był zupełnie zapomniany: zerwał więzi z resztą swojej rodziny, kiedy nas zostawił. A ciotka wcale nie była do niego podobna. Poślubiła - wuja i mieszkała w tym samym domu od zakończenia drugiej wojny światowej. Co myśleli o tym, że z nimi zamieszkałaś? Gdyby było jakieś inne wyjście, to nie sądzę, żeby chcieli, żebym została u nich tak długo, ale nigdy się na to nie uskarżali. Zatem dobrze ci się z nimi układało? Nie mogło być inaczej. Byli najbardziej bezkonfliktowymi ludźmi, jakich spotkałam: nie mogłeś się z nimi pokłócić, nawet gdybyś chciał. Nie dlatego, że nie ustalali żadnych reguł, lecz ponieważ narzucali je w sposób uniemożliwiający ich nieprzestrzeganie. Na przykład mój wuj był jednym z tych facetów, którzy lubią wypić sobie szklaneczkę whiskey przed pójściem do łóżka. Pomyślałam, że to bardzo dobry pomysł, więc drugiej nocy mojego pobytu zakradłam się do jego gabinetu, kiedy poszedł spać, i poczęstowałam się. Nie wypiłam dużo, ale faceci, którzy popijają codziennie, dokładnie wiedzą, ile zostało im w napoczętej butelce, i zauważą, nawet jeśli poziom płynu jest niższy choćby o ćwierć cala. Co by było, gdyby matka przyłapała mnie na popijaniu, szczególnie z jej butelki? Natychmiast rzuciłaby mi się do oczu. Mój wuj nie powiedział ani słowa, lecz następnego dnia, przechodząc obok jego gabinetu, usłyszałam odgłosy wiercenia. A wieczorem, kiedy

poszłam tam zrobić sobie następnego drinka na noc, zastałam barek zamknięty na nowiutki zamek. Duży jak pięść i nie do pokonania. Tak było z każdym moim złym uczynkiem. Nigdy nie robili mi wykładów, zakładali, że odróżniam dobro od zła, lecz jeśli upierałam się postępować źle, znajdowali jakiś sposób, żeby mi to uniemożliwić. Pewnego ranka ciotka zapytała mnie, czy chciałabym przyjść pomóc w sklepie. Zwykle nie chciałabym o tym słyszeć, ale byłam już tak znudzona, że powiedziałam tak. Pod koniec dnia dała mi pięćdziesiąt centów, co wydawało się niewielką kwotą za osiem godzin pracy, nawet jeśli przez większość tego czasu przeglądałam ilustrowane czasopisma. Następnego dnia to samo. Na trzeci dzień wymknęłam się koło południa i zamiast czekać na wypłatę, zwinęłam parę dolarów z kasy. Wieczorem, zanim położyłam się do łóżka, chciałam schować te dwa dolce do szuflady, w której trzymałam zarobione pieniądze i te od policjanta Friendlyego, lecz zamiast dwudziestu sześciu dolarów, które powinny tam być, znalazłam tylko dwadzieścia cztery. Było oczywiste, co się stało, ale i tak wyjęłam szufladę i odwróciłam ją do góry dnem na wypadek, gdyby reszta forsy utknęła w jakiejś szparze. Wypadła tylko jedna ćwierćdolarówka. Twoja zapłata za pół dnia pracy? Zgadza się. Powiedziałaś coś ciotce? A co miałam powiedzieć? To nie w porządku kraść to, co ja wam ukradłam? Poza tym musiałam jej przyznać, że w ten sposób wyprzedziła mnie o krok. I to nie tracąc energii na krzyki. Wydało mi się to... sama nie wiem... takie skuteczne. Jednak było też irytujące. Jeśli jeszcze jasno tego nie powiedziałam, to w Siesta Corta nie miałam wiele do roboty, a jeśli pominąć to wszystko, czego nie powinnam robić, to życie bardzo szybko stało się nudne. Kryzys przyszedł po około dziesięciu dniach. Ciotka iwuj nie mieli telewizora - oczywiście, że nie - ale mieli w domu mnóstwo książek i pewnego dnia w rozpaczy zaczęłam przeglądać ich bibliotekę. Nie chcę, żebyś odniósł mylne wrażenie. Nie byłam analfabetką i nie miałam alergii na książki tak jak niektórzy, lecz na liście moich ulubionych zajęć czytanie czegoś ambitniejszego od „Tiger Beat” znajdowało się gdzieś między badmintonem a robieniem ciągutek. Tymczasem w pewne naprawdę piękne piątkowe popołudnie zwinęłam się na fotelu z kryminałem o Nancy Drew na kolanach. Nigdy nie zgadłbym, że jesteś wielbicielką Nancy Drew.

Bo nie byłam. Moją ulubienicą była Pamela Sue Martin. To aktorka, która w telewizji grała Nancy Drew - przynajmniej przez jakiś czas, dopóki nie wykopali jej z serialu za sprawianie kłopotów. Była dla mnie przykładem. W telewizji była niewinna jak lilia, lecz w rzeczywistości miała reputację niedobrej dziewczyny, która nie daje sobie w kaszę dmuchać. Była w „Playboyu” i kręciła filmy dla dorosłych - właśnie w tamtym roku zagrała przyjaciółkę Johna Dillingera w Kobiecie w czerwieni. Tak więc z powodu Pameli Sue Martin wyobrażałam sobie Nancy Drew jako rodzaj diabelskiego nasienia, bardziej cool niż miała prawo być. Książka okazała się powieścią dla młodzieży, ale mimo to mnie wciągnęła i zanim wyszłam się przewietrzyć, minęła większa część popołudnia. Co mnie przeraziło, kiedy zdałam sobie z tego sprawę, gdyż, no wiesz, siedzenie w jednym miejscu godzinami w niemal zupełnym bezruchu to coś, co robiłby Phil. Obawiałaś się zmienić w swojego brata? Taak. Wiem, że teraz to brzmi zabawnie, ale wtedy? Ta myśl okropnie mnie przeraziła. Tak więc wstałam, poszłam po moje pieniądze i ruszyłam prosto do autostrady. A co z obietnicę złożone} policjantowi Friendlyemu? Cóż, właściwie nie zamierzałam uciec. To była raczej jazda próbna - rodzaj testu na możliwość podróży autostopem. I okazało się, że wybrałam dobry moment, ponieważ stojąc przy drodze, zobaczyłam coś naprawdę interesującego. Dziewczynę, mniej więcej w moim wieku. Była Meksykanką, ale z papierosem w ustach, co czyniło z niej członkinię mojego plemienia. Siedziała obok restauracji, pod murkiem, za którym trzymali śmietniki. Zebrała kilka skrzynek po owocach i zrobiła z nich rodzaj myśliwskiej zasłony, za którą kuliła się ze stosikiem zielonych kamieni. Potem podeszłam bliżej i zobaczyłam, że te kamienie to w rzeczywistości pomarańcze. Dziewczyna miała procę domowej roboty i ciskała nią te niedojrzałe pomarańcze przez szosę. W samochody? To byłoby fajne, ale nie, przez drogę, w stację benzynową znajdującą się po drugiej stronie. Tam był facet, Latynos jak ta dziewczyna, tylko starszy, osiemnasto - lub dziewiętnastoletni. Powinien obsługiwać pompy, ale tak naprawdę to uciął sobie popołudniową drzemkę. A raczej próbował, gdyż ilekroć głowa opadała mu na piersi, dziewczyna wypuszczała następną pomarańczę. Nie próbowała go trafić - w ten sposób zdradziłaby się. Zamiast tego celowała w dach stacji, pokryty blachą. Każda pomarańcza uderzała weń z gromowym hukiem, wyrywając ze snu faceta, który wybiegał spod okapu w samą porę, by oberwać staczającym się z dachu

owocem. Potem stał, rozcierając głowę i krzycząc w stronę dachu, wzywając miotacza pomarańczy, żeby zmierzył się z nim jak mężczyzna. Patrzyłam, jak powtórzyło się to pięciokrotnie, i za każdym razem coraz bardziej kochałam tę dziewczynę. Podchodziłam coraz bliżej jej kryjówki, aż wreszcie znalazłam się tuż przy niej. - Jezu - powiedziała tylko. - Kucnij albo co, jeśli chcesz tu być. On nie jest aż tak głupi. Dołączyłam do niej za osłoną. Westchnęła głęboko, jakby nie chciała towarzystwa, ale potem podsunęła mi paczkę papierosów. Chciałam wziąć jednego i wtedy zobaczyłam, że to słodycze - tak więc może ona jednak nie należała do mojego plemienia. Mimo to poczęstowałam się, żeby okazać przyjazne uczucia. - Zatem ten facet to twój brat? - zapytałam. - Mój głupi brat - powiedziała. - Felipe. Jej brat też miał na imię Phil? Taak. Dziwny zbieg okoliczności. I nie jedyny: ona miała na imię Carlotta. Carlotta Juanita Diaz. - Jestem Jane Charlotte - powiedziałam jej. Ona kiwnęła głową, jakby już to wiedziała, i odparła: - Mieszkasz u Fosterów. - Chwilowo - powiedziałam. - A ty? - Ja zawsze mieszkałam tutaj. Moi rodzice przybyli tu z Tijuany, kiedy Felipe był dzieckiem. - Stacja benzynowa należy do twojej rodziny? - I ten lokal. - Kciukiem wskazała restaurację. - A mój tato jest diakonem w kościele. - Oo - powiedziałam. - Ważni ludzie. - Taak, rzeczywiście, jesteśmy władcami zadupia. Po drugiej stronie drogi Felipe znów usadowił się na ogrodowym fotelu, który służył mu za legowisko. Carlotta wręczyła mi procę. - Pamiętaj - powiedziała. - Celuj wysoko. Tak zrobiłam i udało mi się trafić w dach, chociaż zamiast się sturlać, pomarańcza przeleciała przez szczyt dachu i spadła z drugiej strony. Nieważne: Felipe i tak skoczył na równe nogi i tym razem, zamiast znów zacząć sjestę, wbiegł do środka stacji benzynowej. Kiedy po chwili znów się pojawił, taszczył rozkładaną drabinę. - Powiedz, Carlotto - zapytałam - od jak dawna to robisz?

- Pytasz o dziś czy w ogóle? - Robisz to stale? Wzruszyła ramionami. - W miasteczku nie ma kina, więc jakoś muszę się bawić... O, już. Felipe ustawił drabinę i zaczął się wspinać. Carlotta zaczekała, aż wejdzie na dach, po czym ostatnią pomarańczą przewróciła drabinę. Koniec gry. - Masz ochotę na lody? - zapytała. Rodzice Carlotty pracowali w restauracji. Matka obsługiwała kasę i stoliki. Ojciec zajmował się kuchnią - chociaż praca señora Diaza polegała głównie na przesiadywaniu, czytaniu Biblii i wiadomości sportowych oraz sporadycznym pokrzykiwaniu na kucharza, że nie rusza się dość szybko. - Hej, ty! - zawołał, gdy Carlotta wprowadziła mnie tylnymi drzwiami. - Gdzie byłaś? - Wędrowałam tu i tam po tym łez padole - odparła Carlotta, ruchem głowy wskazując Pismo Święte na kolanach ojca. Na ten żart odpowiedział groźnym grymasem, jakiego nie powstydziłby się sam Pan Bóg ze Starego Testamentu. - To nie jest śmieszne, Carlotto. Matka cię szukała. Potrzebuje pomocy na sali. - Taak, pewnie, za chwilę - powiedziała Carlotta. Wpadła do chłodni, zostawiając mnie samą z Jehową. - Cześć - powiedziałam. - Jestem Jane. Señor Diaz odchrząknął, jakby zamierzał splunąć. Już miał wrócić do studiowania Biblii, lecz znów podniósł głowę i zmierzył mnie przeciągłym, pełnym namysłu spojrzeniem. - Ty jesteś tą nową dziewczyną - rzekł w końcu. - Od Fosterów. - Tak, to ja. Nowa dziewczyna. - Zostaniesz u nich jakiś czas? - Na to wygląda.- - Zatem będziesz tu chodziła do szkoły. Nie zastanawiałam się nad tym, ale oczywiście miał rację. Ta perspektywa niezbyt mnie uradowała. - Chyba tak. Skinął głową. - A jak zamierzasz dojeżdżać do szkoły? - Nie wiem. Pewnie... Jest tu autobus?

- Ach! Autobus! - Zbył ten pomysł machnięciem ręki. - Dlaczego miałabyś jeździć do szkoły autobusem? - Cóż... - Powiem ci coś... Jane, tak? Miejscowy szkolny autobus nie jest zbyt dobry. - Nie jest? - Nie. Nigdy nie pozwoliłbym mojej córce jeździć tym autobusem. Zawozimy ją do szkoły. Mogłabyś jeździć razem z nią, jeśli chcesz. - Mogłabym? - Tak. W istocie myślę, że to doskonały pomysł. Mnie też wydawał się doskonały, ale z pewnością był w tym jakiś haczyk. - No cóż - zastrzegłam się - oczywiście najpierw musiałabym zapytać ciotkę i wuja... - Och, jestem pewien, że nie będą mieli nic przeciwko temu. Po prostu pozwól, że sam z nimi porozmawiam. Proszę! - Wstał i otrzepał stołek, na którym siedział. - Proszę, usiądź i odpręż się! Masz ochotę na lody? Potem Carlotta powiedziała mi, w czym rzecz. Poprzedniej wiosny została dwukrotnie wyrzucona ze szkolnego autobusu za bijatyki i po drugim razie kierowca odmówił jej wożenia bez pisemnych przeprosin. Tymczasem señor Diaz nie chciał o tym słyszeć. - Żądał zwolnienia kierowcy, wiesz? Za pogwałcenie moich konstytucyjnych praw. Jednak kierownik nie chciał tego zrobić, więc teraz ojciec chce mnie wysłać do prywatnej szkoły i chce, żeby kierownik za to zapłacił. Tak więc sądzimy się, ale dopóki nie wygramy, wciąż muszę chodzić do publicznej szkoły. Jednak nie jeździła szkolnym autobusem. Zamiast tego matka Carlotty rano zawoziła ją do szkoły, a brat odbierał ją po zajęciach. - I dobrze, tylko że to oznacza długie czekanie, szczególnie po południu. Felipe nie może zostawić stacji benzynowej, dopóki ktoś go nie zmieni, czasem dopiero o piątej lub szóstej. - I do tej pory musisz siedzieć w szkole? - No, nie muszę - mogłabym wrócić pieszo, to tylko dwie mile - ale ojciec by się wściekł, gdybym to zrobiła. Mówi, że to zbyt niebezpieczne, szczególnie teraz, kiedy mamy tu Anioła Śmierci. - Kogo? Większość gazet nazywała go Zabójcą z Route 99 - anonimową postacią, która przez ostatni rok grasowała na tej szosie i wykorzystując nieuwagę rodziców, porywała dzieci z

przydrożnych parkingów - lecz kilka bulwarówek, dostrzegłszy fakt, że porywał wyłącznie chłopców, nadało mu nowy przydomek. - Anioł Śmierci - powtórzyła Carlotta. - Jak ten w Egipcie, który zabijał pierworodnych synów? Mówiłam mojemu ojcu, że przecież nie jestem chłopcem, więc czego mam się obawiać? On jednak powiedział: A co będzie, jeśli ten facet się pomyli? Myślisz, że jak już wciągnie cię do samochodu i zobaczy, że jesteś dziewczyną, to cię puści? Co wyjaśniało, dlaczego señor Diaz chciał, żebym dojeżdżała z jego córką. Uważał, że jeśli będzie miała kogoś, kto dotrzyma jej towarzystwa, to może się nie znudzi i nie wybierze na spacer wzdłuż szosy. Ponadto z nas dwóch ja miałam zdecydowanie bardziej chłopięcy wygląd, więc gdyby doszło do najgorszego, to Anioł zapewne porwałby mnie. Señor Diaz wygląda na bardzo zapobiegliwego. No wiesz. Rodzice. Wcale nie byłam urażona. Poza tym, chociaż to zabrzmi dziwnie, myśl o ewentualnym niebezpieczeństwie była nawet ekscytująca. Chcę powiedzieć, że jest jakiś powód tego, że ludzie wierzą w upiory, no nie? To czyni mrok ciekawszym. Nie żebym naprawdę sądziła, że kiedyś natkniemy się na tego faceta. Gdybym miała w tej kwestii jakieś wątpliwości, znikłyby natychmiast, gdy ciotka i wuj zgodzili się na propozycję señora Diaza. Przecież gdyby istniało jakieś realne zagrożenie, kazaliby mi dojeżdżać autobusem. Itak w pierwszy szkolny dzień ciotka zbudziła mnie trochę wcześniej, żebym była gotowa, kiedy przyjdzie mama Carlotty. Dopiero wtedy zaczęłam mieć wątpliwości - kiedy załomotała w drzwi mojego pokoju o piątej rano. Pół godziny później byłam w samochodzie, a za piętnaście szósta Carlotta i ja byłyśmy przed szkołą wraz z grupką innych rannych ptaszków, jedząc słodycze imitujące papierosy. Około szóstej piętnaście pojawiła się szkolna bibliotekarka. Wpuściła nas do budynku i zaprowadziła na górę, do biblioteki, gdzie mieliśmy zostać do rozpoczęcia lekcji. Potem, po ostatnim dzwonku, wróciłyśmy tam i zabijałyśmy czas, dopóki Felipe nie przyjechał swoim pikapem. Czy w szkolnej bibliotece były książki o Nancy Drew? Wszystkie. A także o innych młodocianych detektywach - braciach Hardy i bliźniakach Bobbsey. Carlotta miała fioła na punkcie Bobbseyów, których ja nigdy nie lubiłam - pod wieloma względami była dziwna. A co z zajęciami? Jakie one były? Nudne. Czy zawarłaś jakieś inne przyjaźnie?

Raczej nie. Próbowałam znaleźć jakieś złe towarzystwo, z którym mogłabym się zadawać, lecz Carlotta z jej słodkimi pall mailami była tam jedyną osobą najbardziej przypominającą prawdziwą rozrabiarę. Większość pozostałych dzieciaków... No, nie chcę powiedzieć, że to były głupie wsioki, ale to naprawdę były głupie wsioki. Tak więc trzymałam z Carlottą i razem szukałyśmy rozrywek. Czy do tych rozrywek należała zabawa w detektywówamatorów? Nie rozmyślnie. Mówisz o woźnym, prawda? To, że go zdemaskowałam, to właściwie był przypadek. Co się stało? Szkoła wykorzystywała zaledwie sześćdziesiąt procent swoich zasobów, więc dla oszczędności zamknięto całe skrzydło budynku. Oficjalnie to zamknięte skrzydło było niedostępne, lecz oczywiście dla uczniów stanowiło to zachętę do prób włamania. Już rozważałyśmy z Carlottą, jak otworzyć drzwi za pomocą łomu przyniesionego ze stacji benzynowej i zobaczyć, co tam jest. Pewnego popołudnia, kiedy szłam do toalety, zobaczyłam, jak woźny otwiera jedne z drzwi wiodących do zamkniętego skrzydła. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, ale nie usłyszałam zgrzytu przekręcanego klucza. Wyglądało na to, że nadarzyła mi się znakomita sposobność. Już miałam pobiec do biblioteki po Carlottę, ale po chwili zastanowienia zrozumiałam, że może jest to jeszcze inna okazja. Widzicie, jednego, czego naprawdę brakowało mi w Siesta Corta, to trawki. Doprowadzało mnie to do szału, ponieważ znajdowałam się na wsi i wiedziałam, że ktoś musi ją tu uprawiać. Tylko że nikt mi nie powie kto. Carlotta mi nie pomoże: jedyną odurzającą substancją, jaką kiedykolwiek miała w ustach, było wino komunijne, a i to w niewielkiej ilości. Pokładałam duże nadzieje w Felipe, ale w kwestii narkotyków okazał się jeszcze większym purytaninem niż jego siostra. Kiedy spróbowałam poruszyć z nim ten temat, tylko zmierzył mnie złym wzrokiem. Myślałaś, że będziesz miała więcej szczęścia z woźnym? Jasne. No wiesz, o czwartej po południu facet wchodzi do nieużywanej części budynku. Po co? Na pewno nie zamierzał zmywać podłóg. I nie niósł żadnych narzędzi, więc nie szedł tam, by coś naprawić. Co pozostaje? Myślę, że wiele możliwości. Jednak rozumiem, że liczyłaś na coś nielegalnego? Pewnie. Ponadto mówimy o długowłosym młodzieńcu z Chrystusową brodą. Czym nielegalnym mógł się taki zajmować? Jednak to nie było to, czego się spodziewałaś.

Nie, właściwie akurat tego się spodziewałam. Po prostu to było także więcej, niż myślałam. Za drzwiami był długi korytarz, a po obu jego stronach puste klasy. Woźny był w ostatniej po lewej, lecz już w połowie korytarza poczułam zapach trawki. Dobry towar - widocznie znał właściwych ludzi. Podeszłam na palcach, zastanawiając się, jak to rozegrać. Uznałam, że mogę to zrobić rzeczowo i przyjacielsko - „Hej, mogę też spróbować?” - albo bezkompromisowo zagrozić, że go wydam, jeśli nie odda mi całego towaru. I który sposób wybrałaś? Nie mogłam się zdecydować. Nie znałam tego faceta, więc nie wiedziałam, czy łatwo go nastraszyć i skłonić do ustępstw. A tymczasem - stojąc przed drzwiami tego pokoju - usłyszałam te małpie odgłosy. Małpie odgłosy? Tak. Dosłownie. W pierwszej chwili pomyślałam, że może ma tam swojego oswojonego szympansa. Wiem, że to daleko idące przypuszczenie, ale z tymi amatorami trawki nigdy nie wiadomo. Tak więc ostrożnie zerknęłam zza framugi, sprawdzając, w co zamierzam się wpakować. Woźny stał pod oknem. Miał tam ustawiony teleskop i przyciskał oko do okularu, jakby ktoś mu je przykleił. Lewą rękę miał uniesioną nad głową, o tak, w niej trzymał skręta, a prawą miał opuszczoną do pasa, trzymając w niej... No cóż, nie widziałam, co w niej trzymał, i Bogu dzięki, lecz widząc posuwiste ruchy jego łokcia, nietrudno było zgadnąć. Co do małpich odgłosów, właściwie były to dwa dźwięki połączone w jeden. Sapał, rzecz jasna, ale żeby nie stracić równowagi, przysunął sobie jedno z krzeseł, obrócił je na bok i umieścił tyłek na podłokietniku. Nogi krzesła popiskiwały w rytmie jego sapania - i stąd te małpie odgłosy. Co, zważywszy na wszystko, było wyjątkowo trafnym określeniem. Tak więc patrzyłam na to i no nie - fuj! - ale jednocześnie bardzo chciałam zajarać. Teraz zdecydowanie miałam czym zaszantażować faceta, ale myśl o zaskoczeniu go w trakcie była tak odrażająca, że postanowiłam poczekać i zobaczyć, czy zostawi tu peta, kiedy skończy robić swoje. Tak robiłyśmy z Moon po przyjęciach jej rodziców - zbierałyśmy resztki z popielniczek i sporządzałyśmy z nich nowe skręty. To był wspaniały sposób, żeby być na haju bez konieczności gadania z jakimiś dziwolągami. Schowałam się w klasie po drugiej stronie korytarza i modliłam się, żeby szybko skończył. Małpie odgłosy przybierały na sile - i pod koniec bardziej przypominały goryle niż szympansie - a potem rozległ się trzask padającego biurka, po czym zapadła cisza, w której

dał się słyszeć cichy zgrzyt zapinanego zamka. Potem kroki oddałające się korytarzem, nie biegiem, lecz w pośpiechu, jakby nagle przypomniał sobie o jakimś ważnym spotkaniu. Kiedy byłam pewna, że teren jest czysty, wyszłam z kryjówki. Jeśli chodzi o trawkę, to nie dopisało mi szczęście: wprawdzie coś tam zostawił, ale nie była to marihuana. Spojrzałam przez teleskop, żeby zobaczyć, kogo szpiegował. Spodziewałam się, że zobaczę okno dziewczęcej szatni, lecz okazało się, że facet ma dziwniejsze upodobania, niż sądziłam. Teleskop był wycelowany w niewielki placyk piknikowy około ćwierci mili na południe od szkoły. Nic szczególnego, po prostu zjazd na poboczu Route 99 z kilkoma drewnianymi stołami i huśtawką z opony. To miejsce służyło również jako punkt schadzek i w piątkową lub sobotnią noc zapewne działo się tam dość, by zainteresować Toma Podglądacza, lecz w tym momencie była tam jedynie rodzina turystów: mama, tato, dwaj chłopcy, golden retriever oraz przyczepa kempingowa oblepiona naklejkami z Disneylandu. Nie widziałam w tym niczego ciekawego. Chcę powiedzieć, że trudno wczuć się w zainteresowania zboczeńca, lecz ta rodzina nie wydała mi się, no wiecie, materiałem dla onanisty. Próbowałam wydedukować - czy to mamusia tak go kręciła? A może pies? Nagle usłyszałam trzask drzwi. Pomyślałam, o cholera, on wraca, lecz to nie były drzwi korytarza, ale wejściowe drzwi do szkoły. Spojrzałam przez okno i zobaczyłam woźnego na parkingu. Podszedł do brązowej furgonetki, wsiadł, włączył silnik... i tylko siedział tam bezczynnie. Potem zobaczyłam dym ulatujący z okienka po stronie kierowcy: ten skurwiel zapalił następnego skręta. To doprowadziło mnie do szału, ponieważ już zaczęłam myśleć o tej trawce jak o swojej, więc zaczęłam słać telepatyczne komunikaty do wszystkich wiejskich kuzynów funkcjonariusza Friendlyego w okolicy, żeby przyjechali i zgarnęli tego gościa. No cóż, oczywiście tak się nie stało. Natomiast kilka minut później przejechała ta rodzina swoim samochodem kempingowym. A gdy tylko minęli szkołę, tylne światła furgonetki błysnęły mi na pożegnanie - woźny wyjechał na szosę tuż za nimi i zaczął ich śledzić. Czy to wtedy zaczęłaś podejrzewać, że ten woźny jest Aniołem Śmierci? Nie. Facet najwyraźniej był świrem, lecz w tym momencie uważałam go jeszcze za podglądacza, nie zabójcę. Sądziłam, że pojechał za nimi, ponieważ chciał jeszcze trochę się zabawić ze sobą - a może ukraść majtki albo psi gryzaczek. Następnego ranka, kiedy podjechał po mnie samochód, prowadził go sam senor Diaz, co nigdy przedtem się nie zdarzyło. - Co się stało? - zapytałam. - Koniec świata?

- Anioł Śmierci - powiedziała Carlotta. - Wczoraj złapał następnego dzieciaka, tuż za Modesto. Modesto znajdowało się na północy, w tym samym kierunku, w jakim odjechał wóz kempingowy. To powinno było dać mi do myślenia, ale oświeciło mnie dopiero wtedy, kiedy Carlotta dodała: - I wiesz co? Tym razem nie tylko zabrał dzieciaka. Jeszcze zabił jego psa. - Psa? - powtórzyłam. - Jakiego psa? - Nie wiem, chyba dużego. Myślą, że pies próbował bronić dzieciaka, a wtedy Anioł go... no... wypatroszył. - A co z chłopcem? Znaleźli już ciało? - Taak. - Gdzie? Carlotta była podekscytowana. - Zobaczysz. Pół mili przed szkołą utknęliśmy w korku. To także jeszcze nigdy się nie zdarzyło - o tej porze droga była pusta - lecz kiedy zobaczyłam przed nami migające koguty, natychmiast zrozumiałam. - Policja stanowa znalazła go około drugiej nad ranem - wyjaśniła Carlotta. - Pani Zapatero z motelu wracała późno od swojej siostry i widziała, jak grodzili miejsce zbrodni. Powiedziała, że chłopak leżał na jednym ze stołów piknikowych, jak złożony w ofierze. Gdy dojeżdżaliśmy do zjazdu, Carlotta i ja opuściłyśmy szyby i wychyliłyśmy się, mając nadzieję zobaczyć zwłoki. Señor Diaz wciągnął nas z powrotem i dał każdej po głowie. - Okażcie trochę szacunku - nakazał, a do Carlotty dodał: - Widzisz, dlaczego nie chciałem, żebyś wracała pieszo? Czy powiedziałaś señor owi Diazowi o woźnym? Nie. Wiem, że powinnam była to zrobić, ale wkurzyłam się na niego za to, że mnie uderzył. Ponadto musiałabym wyjaśnić, jak to się stało, że podglądałam woźnego, a nie sądziłam, żeby był zachwycony tym, że chciałam się nawalić. Potrzebowałam czasu, żeby wymyślić złagodzoną wersję tej opowieści - i to taką, która wytrzyma krzyżowy ogień pytań. Tymczasem postanowiłam sama trochę popytać. Kiedy w końcu dotarliśmy tego ranka do szkoły, zagadnęłam bibliotekarkę o woźnego. Niewiele wiedziała. Nazywał się Whitmer, Marvin czy może Martin, i tak jak ja był tu nowy. Słyszała, że przedtem pracował w innej szkole, ale nie potrafiła powiedzieć gdzie. - Zatem nie wie pani, czy tamta szkoła także znajdowała się przy autostradzie?

- Nie, moja droga. Podziękowałam jej i usiadłam. Wtedy Carlotta zaczęła przesłuchiwać mnie: - Dlaczego tak interesujesz się tym woźnym? - Bez powodu - odparłam. - Bez powodu, akurat. Hej, nie jestem taka głupia jak Felipe. - No dobrze, nie bez powodu. Jednak jeszcze nie jestem gotowa o tym mówić. Nie sądziłam, żeby Carlotta przejęła się marychą - a przynajmniej nie na tyle, żeby truć mi o to dupę - ale na pewno obeszłoby ją to, że poszłam do zamkniętego skrzydła budynku bez niej. Oczywiście teraz i tak była na mnie wściekła. - Co to ma znaczyć, że jeszcze nie jesteś gotowa o tym mówić? Od kiedy mamy przed sobą sekrety? - Carlotto... To właściwie nie jest sekret, ale... - Pytałaś o autostradę - przypomniała. - Myślisz, że woźny miał coś wspólnego z zabójstwem tego chłopaka? Niezły strzał - może jednak książki o bliźniakach Bobbsey to pouczająca lektura. - Owszem, tak sądzę. - Dlaczego tak uważasz? Co się stało? Widziałaś coś? - Mówiłam ci, jeszcze nie jestem gotowa o tym mówić... Słuchaj, Carlotto, obiecuję, że powiem ci później, dobrze? Najpierw jednak... Potrzebuję twojej pomocy. Chcę dziś po szkole przeszukać furgonetkę woźnego i jesteś mi potrzebna jako czujka. No, wymyśliłam to tylko po to, żeby zyskać na czasie, ale po namyśle zrozumiałam, że to niezły plan. Gdybym znalazła w furgonetce jakiś obciążający dowód, mogłabym wydać woźnego, nie wspominając, że go podglądałam. Czy nadal nie musiałabyś wyjaśnić, dlaczego postanowiłaś przeszukać furgonetkę? Właśnie to było najpiękniejsze. Gdybym znalazła dowód, że woźny jest seryjnym mordercą, ludzie byliby tak podnieceni, że zaakceptowaliby właściwie każde wyjaśnienie. Mogłabym wtedy po prostu powiedzieć, że miałam przeczucie i zapewne nawet Carlotta by to kupiła. Tak więc tego dnia po dzwonku, zamiast wrócić do biblioteki, poszłyśmy do holu i czekałyśmy, aż inni uczniowie opuszczą szkołę. Niedługo po tym> jak ostatni z nich wyszli, zobaczyłyśmy woźnego pchającego wózek z workami śmieci na tyły szkoły. - Co o tym sądzisz? - spytałam Carlottę, kiedy nie mógł już nas usłyszeć.

- Sądzę, że to chyba nie najlepszy pomysł, Jane. A jeśli on naprawdę jest Aniołem Śmierci? Jeżeli cię złapie... - Nie złapie. Ty tylko zostań tutaj i jeśli zobaczysz, że wraca, wystaw głowę przez drzwi i krzyknij. - Co mam krzyknąć? - Cokolwiek, byle nie moje nazwisko. Wszyscy nauczyciele już wyszli, więc poza volkswagenem bibliotekarki furgonetka woźnego była jedynym pojazdem stojącym na parkingu. Był to model towarowy, bez bocznych okien z tyłu i z małym okienkiem na tylnych drzwiach, tak przyciemnionym, że nie dało się zajrzeć do środka. Trochę ją wyciszyć od wewnątrz, pomyślałam, i byłaby idealna do porwań. Wszystkie drzwi miała zamknięte, ale jak Nancy Drew przyszłam przygotowana: podczas przerwy obiadowej ukradłam druciany wieszak z szafy w pokoju nauczycielskim. Wsunęłam drut miedzy szybę a metalową ramę drzwi po stronie kierowcy i po kilku próbach zdołałam podnieść blokadę. W furgonetce unosiła się woń środków czyszczących. Natychmiast zauważyłam, jak jest tam czysto. Chyba nie powinnam być zaskoczona tym, że woźny jest fanatykiem czystości, ale mimo wszystko... Deska rozdzielcza była nieskazitelna, bez żadnych pierdoł, jakie zazwyczaj się tam gromadzą, a na dywanikach pod fotelami nie było żadnych śmieci. Nawet popielniczki były puste. W schowku na rękawiczki nie było nic prócz dowodu rejestracyjnego. Z tyłu było tak samo. Na podłodze leżał koc, który wyglądał jak dopiero co wyjęty z pralki, a w jednym rogu stała szara metalowa skrzynka z narzędziami. Poza tym nie zauważyłam nawet skrawka opakowania po gumie do żucia. Czy zajrzałaś do skrzynki z narzędziami? Tak. Już miałam tego nie robić - ponieważ wydawało się oczywiste, że woźny nie jest typem faceta, który zostawia wokół walające się części ciała - ale doszłam do wniosku, że lepiej sprawdzić. Koc zaszeleścił, kiedy na nim stanęłam. Pochyliłam się i uniosłam róg - pod spodem była podwójna warstwa plastikowej folii. Kiedy uniosłam i ją, znalazłam kilka pasów do troczenia bagażu, przygotowanych do łatwego wiązania. Wygładziłam koc i zajęłam się skrzynką. Była zamknięta na kłódkę. Mój druciany wieszak na nic się tu zdał, ale miałam kilka biurowych spinaczy różnej wielkości i jeden z nich zrobił swoje. Zdjęłam kłódkę i uniosłam wieko.

I co było w środku? Narzędzia. Na początek kajdanki, gruba rolka taśmy izolacyjnej i rękawiczki. Ponadto cztery pary kleszczy, trzy kolce do lodu i struna do fortepianu. Ach, tak, i jeszcze jedno: nóż myśliwski. Z ponaddwudziestocentymetrowym, ząbkowanym ostrzem. Tak samo jak kleszcze i kolce do lodu nóż był idealnie czysty i pachniał jak wymoczony w detergencie, ale kiedy dobrze mu się przyjrzałam, zobaczyłam włos, który przywarł do rękojeści. Blond włos. Nie potrafiłam orzec, czy to włos ludzki czy psi, ale byłam pewna, że policja zdoła to sprawdzić. - Mam cię - powiedziałam i wtedy usłyszałam kroki na zewnątrz. Przez moment miałam nadzieję, że to może tylko Carlotta, znudzona staniem na straży, przyszła pomóc mi w poszukiwaniach, ale potem usłyszałam brzęk kluczy i zrozumiałam, że jestem w opałach. Widocznie na wyrzucaniu śmieci woźny zakończył w tym dniu swoje obowiązki i zamiast wrócić przez budynek, tak jak oczekiwałam, ruszył prosto do furgonetki, omijając moją czujkę. Kiedy szukał właściwego klucza, schowałam nóż z powrotem do skrzynki i chciałam rzucić się do ucieczki. Kiedy jednak wyciągnęłam rękę, żeby otworzyć drzwi i wyjść, nie znalazłam klamki. Woźny otworzył drzwi po stronie kierowcy. Zamarłam. Nie miałam się gdzie schować - nie mógł mnie nie zauważyć. Wtedy Carlotta zawołała od frontowych drzwi szkoły: - Gwadelupa! Woźny zamarł, stojąc jedną nogą w środku, i popatrzył, kto tak krzyczy. Dzięki temu zyskałam kilka sekund. Zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam zrobić: przesunęłam się i skuliłam za siedzeniem kierowcy. Woźny usiadł za kierownicą. Trzymałam kciuki, żeby został tu jakiś czas, może dając Carlotcie szansę na rzucanie pomarańczami w dach furgonetki, ale dziś nie zamierzał zwlekać - szybciej, niż zdołałbyś powiedzieć „Gwadelupa”, wyjechaliśmy na szosę. Woźny znów pojechał na północ, oddalając się od Siesta Corta. Nie mogłam wyjrzeć, więc zabijałam czas, patrząc na skrzynkę z narzędziami. Chociaż zamknęłam wieko, zapomniałam założyć kłódkę i każdy podskok samochodu na wyboju groził otwarciem pokrywy i wysypaniem zawartości. Ponadto zostawiłam kłódkę leżącą na widoku, na kocu. Tylko czekać, aż woźny zauważy ją w tylnym lusterku i zatrzyma się, żeby sprawdzić, co się stało. Po przejechaniu piętnastu mil naprawdę się zatrzymał.