uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Matthew Pearl - Instytut mlodych

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Matthew Pearl - Instytut mlodych.pdf

uzavrano EBooki M Matthew Pearl
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 493 stron)

Mojemu synowi

Księga pierwsza BUDOWNICTWO LĄDOWE I TOPOGRAFIA

1 4 KWIETNIA 1868 ROKU Dumne kształty żaglowca majaczące w porannej mgle sprawiały, że „Światłość Wschodu” mogła uchodzić za najszczęśliwszy statek, jaki kiedykolwiek wpłynął do Zatoki Bostońskiej. Żeglarze o zarośniętych ogorzałych twarzach i skórze schodzącej od słońca rozgniatali w dłoniach lub pod podeszwą ostatnie racje orzechów, nucąc starą pieśń o dziewczynie, która została na brzegu. Dzielnie stawili czoła przeciwnościom, przetrwali gwałtowne marcowe wiatry, wzburzone morza i niebezpieczne porty, wykonali pracę nad siły, a teraz czekała ich sowita zapłata. Niebawem mieli zejść na ląd i oddać się rozlicznym uciechom miasta. Sternik dzierżył ster pewną ręką, nie spuszczając wzroku z instrumentów, czekając, aż mgła rozproszy się na tyle, aby ich sygnał został dostrzeżony z łodzi pilota. Chociaż Zatoka Bostońska miała powierzchnię siedemdziesięciu pięciu mil kwadratowych, względy obronne sprawiły, że jej tory wodne były tak wąskie, iż dwa duże statki nie mogły się bezpiecznie minąć bez pomocy pilota. Pan Beal, surowy kapitan „Światłości Wschodu”, przechadzał się po pokładzie wyraźnie rad, co dodatkowo zwiększało podniecenie załogi. Beal widział oczyma duszy, jak łódź pilota przebija się przez mgłę, zmierzając im na spotkanie. Wyobrażał sobie, jak pilot, ubrany niczym przedsiębiorca pogrzebowy, salutuje niedbale i choć raz uwalnia Beala od ciężaru obowiązków. Chwilę później ich oczom ukażą się doki i nabrzeża, i wielkie magazyny z granitu nigdy dość duże, aby pomieścić zagraniczny ładunek sprowadzony przez kupców, a za nimi lśniącą na horyzoncie złotą kopułę siedziby legislatury – błyszczącą czaszkę najpiękniejszego miasta świata. W ciągu ostatnich lat, gdy z wojny z secesjonistami wróciło tylu ludzi, nawet najskromniejszy z bostońskich kupców stał się przedsiębiorcą nękanym nadmiarem rąk do pracy. Miasto pyszniło się swoją historią sięgającą czasów, gdy było małą uroczą osadą, ale Beal był dość stary, żeby wiedzieć, jak sztuczny i powierzchowny był jego współczesny obraz. Wyrównano wzgórza, które kiedyś opadały ku zatoce, a ich pozostałości wykorzystano do zasypania przesmyków i zatoczek, użyto jako fundamentu ulic, nowych dzielnic

i nabrzeży jak to, do którego za chwilę zacumują. Pamiętał czasy, kiedy ogród publiczny był bagnistą równiną wyznaczającą naturalną granicę Bostonu. Z oddali doleciał ich ryk syreny z komina niewidocznego statku płynącego swoim kursem lub, jak oni, zmierzającego do kresu podróży. Beal poczuł głębokie duchowe pokrewieństwo ze wszystkimi nieznanymi żeglarzami. Spojrzał na sierp księżyca i pomyślał, że niebawem nawet w tej paskudnej mgle będzie dość światła, aby wyznaczyć kurs. Przyjemne rozmyślania przerwało jasne światło rozbłyskujące tuż nad powierzchnią wody. Kiedy kapitan pochylił się naprzód, porwana przez prąd szalupa wyłoniła się z mgły i przepłynęła na prawo od ich dziobu. Obserwator krzyknął ostrzegawczo, a Beal chwycił tubę i wydał polecenie zmiany kursu. W górę poszybował kobiecy krzyk. Szkuner wykonał raptowny zwrot, aby uniknąć zderzenia z małą łodzią, ale było już za późno. Pasażerowie szalupy skoczyli do wody, aby ratować życie, a łupina została rozerwana na kawałki przez dziób „Światłości Wschodu”. Krzycząca kobieta trzymała małe dziecko nad falami. Ku zaskoczeniu kapitana zza gęstej zasłony mgły wyłoniła się inna przeszkoda, tym razem po sterburcie szkunera – wycieczkowy parowiec z banderami sygnalizującymi niebezpieczeństwo i kadłubem nabierającym wody. – Oczyścić dolny pokład! – krzyknął Beal. „Światłość Wschodu” nie miała żadnego pola manewru. Bok jej kadłuba otarł się, a później wgryzł w bok zbłąkanego parowca, taranując przedni pokład. Rury pękły, a rozgrzana para wystrzeliła w ciężkie powietrze, gdy pękła ładownia szkunera. Teraz i oni zaczęli szybko nabierać wody. Na pokładzie obu statków zapanował chaos. Beal krzyknął, aby wyrzucić ładunek za burtę, a później powtórzył komendę ostrym tonem, gdy jego ludzie się zawahali. Wiedzieli, że jeśli tego nie uczynią, stracą nie tylko zarobek i statek, ale także życie. – Kapitanie! Tam! Zdumiony Beal spojrzał znad relingu, gdy powiew wiatru rozproszył mgłę. W oddali zamajaczyło nabrzeże, ale stało się jasne, że zbliżają się doń pod niewłaściwym kątem, płynąc równolegle, zamiast obrać prostopadły kurs. Kapitan rozłożył lunetę, nie dowierzając własnym oczom. Barkentyna pod

brytyjską banderą uderzyła w koniec jednego z nabrzeży i stanęła w ogniu. Inny szkuner o nazwie „Gladiator” dryfował wzdłuż nabrzeża, a jego załoga rozpaczliwie próbowała go przycumować. Kiedy patrzył, płomienie przeniosły się na żagle „Gladiatora”, które chwilę później zajęły się ogniem. Podczas paru chwil dobrej widoczności na obszarze niegdyś spokojnej zatoki ujrzał kilkanaście statków znajdujących się w zagrożeniu, rozbrzmiewających przenikliwymi gwizdami, biciem dzwonów, rykiem syren mgłowych i innych rozpaczliwych sygnałów. Beal potknął się i poślizgnął, pędząc jak oszalały do instrumentów nawigacyjnych. Igła kompasu sterowego pod szklaną pokrywą obracała się gwałtownie jakby dręczona wyrzutami, a igła jego kieszonkowego kompasu obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni tak, że północ znalazła się w miejscu południa. Przez całe swoje marynarskie życie nawigował, korzystając z instrumentów wyregulowanych zgodnie z wiedzą dziewiętnastu wieków i wiedział, że nie było mowy, aby wszystkie jednocześnie zawiodły. Parowiec wycieczkowy, w który nagle uderzyli, z głośnym łoskotem przechylił się na dziób. Kilka sekund później znalazł się pod wodą. W miejscu, gdzie się przed chwilą znajdował, powstał wir, wsysając nieszczęśników, którzy pływali w wodzie, a następnie wyrzucając ich wysoko w powietrze. – Do szalup! – ryknął swojej oszołomionej załodze Beal. – Znajdźcie ocalałych i odpłyńcie tak daleko jak się da!

2 NA RZECE CHARLES Zanurzył się w wodzie. Fale obmywały jego nagie ciało, a silne ramiona poruszały się harmonijnie w rytm nurtu. Chociaż pierwszy tydzień kwietnia zapowiadał upały, woda była nadal lodowata. Dobrowolnie znosił chłodny dreszcz ogarniający ciało, bo rekompensowała go radość pływania. Był sam, ale nie czuł się samotny. Był wolny od wszelkich ograniczeń i władzy. Mógł unosić się na wodzie, wierzgać nogami, wykonywać koziołki – hałasować z całych sił – ale woda sprawiała, że nic nie znaczył. Spędził dzieciństwo w portowym mieście, więc nasłuchał się opowieści o „zaginionych na morzu”. Teraz to określenie wydawało mu się najdziwniejszym paradoksem, bo tak długo, jak długo przebywał w wodzie, nie mógł być zaginiony. Mógł się w niej pławić, zażywać kąpieli, nurkować, a ona otaczała go zewsząd i osłaniała, w Bostonie i w domu. Nie żeby tęsknił za domem, jak niektórzy studenci Instytutu, którzy przyjechali na uczelnię spoza miasta. Codziennie pokonywał sześćdziesiąt kilometrów pociągiem z Newburyport i do niego wracał, aby ograniczyć koszty, choć zajmowało to ponad godzinę w każdą stronę. Matka i ojczym uważali Instytut za osobliwą przeszkodę, za rezygnację z dobrej posady w fabryce i pozbawienie pomocy w domu. Jego ojczym, James, był wiecznie niezadowolony, bo nie dosłyszał na lewe ucho, co czyniło zeń obiekt drwin lokalnej społeczności i przyjaciół. Pracował jako nocny strażnik u jubilera, woląc samotność i pozbawiony przygód charakter tej pracy. Sądził, że ludzie źle o nim mówią za plecami, bo nie może ich usłyszeć, zaś to prowadziło do kolejnego wniosku, że z natury hałaśliwe miejskie życie to istna kakofonia oszustwa. Jego matka była pobożną niewiastą z gatunku dawnych purytanów upatrujących zagrożeń w miejskim życiu i nie dostrzegała niczego wartościowego w tym, że jej syn studiuje w Bostonie. Nawet teraz, kiedy był na ostatnim roku i do dyplomu pozostały mu marne dwa i pół miesiąca, nie zaakceptowali, że on – ze wszystkich ludzi akurat on, Marcus Mansfield – był studentem college’u. ***

Marcus zanurzył głowę w lodowatej wodzie, czując mrowienie uszu i badając rzekę – spokojną, pełną przebaczenia aleję przebiegającą między Bostonem i Cambridge – opasaną z lekka pochyłą murawą dostarczającą cienia pływakom i wioślarzom w upalne dni lata, które miały niebawem nadejść. Niewidoczne w gęstej mgle unoszącej się nad brzegiem, polami i mokradłami, czaiło się zatłoczone miasto z cegły i żelaza, miasto sklepione złotem, pchające Marcusa naprzód z potężną siłą gigantycznego silnika. Na płytkim zakolu Marcus wziął kolejny głęboki oddech i zanurkował, zamykając oczy i rozkoszując się nurem. Poniżej, w błotnistym łożysku rzeki tkwiły jakieś szczątki i kawałki drewna. Ocierając się o obce przedmioty, usłyszał wołający go głos, daleki, jakby dochodzący z nieba. – Mansfieldzie! Mansfieldzie! Jesteś nam potrzebny! Marcus wynurzył się na powierzchnię i uchwycił burty łodzi. – Tu jesteś, Mansfieldzie! Spóźniłeś się! – Skąd wiedzieliście, że pływam? – Skąd wiedzieliśmy? Ha! Bo ujrzeliśmy ubranie na brzegu! Któż inny odważyłby się zanurkować w tym lodowatym Styksie! Wysoki blondyn za wiosłem pomachał pękiem ubrań nad głową Marcusa. – Szczerze mówiąc, to Eddy rozpoznał twoje rzeczy. – Witaj, Marcusie – odezwał się drugi, mniejszy wioślarz z charakterystycznym szerokim uśmiechem. – Eddy i ja byliśmy już gotowi – ciągnął dalej Bob. – Wypłynęliśmy więc, żeby cię odnaleźć. – Przybyliście za wcześnie – rzucił Marcus, płynąc do brzegu. – Przyszliście, zanim zdążyłem się spóźnić. – Ha! Zgoda! Ubieraj się, potrzebujemy trzeciego do wiosła! Otrząsnął się do sucha na brzegu, a później założył swoje szare spodnie i przewiewną koszulę. Dwaj towarzysze, którzy pomogli mu wsiąść do łodzi, stanowili swoje przeciwieństwo. Bob był kwintesencją mieszkańca Nowej Anglii, o czystej skórze i grzywie uroczych loków, stojący beztrosko na krawędzi łodzi. Z kolei Edwin Hoyt, drobny i kruchy, balansował swoim

niewielkim ciężarem, pochylony w drugą stronę, przewidując tragiczne zatonięcie. Chociaż Marcus dobrze znał wodę i łodzie, nie dorósł do tego, żeby oddawać się tak niepraktycznemu zajęciu jak wiosłowanie dla przyjemności, ze wszystkimi arbitralnymi zasadami i sloganami, które były z tym związane. Pewnego ranka, kilka tygodni temu, Bob oznajmił Marcusowi i Edwinowi, którzy studiowali razem z nim na ostatnim roku Instytutu Technologii, gdy wysforował się do przodu w drodze na wykład: – Nadszedł wielki dzień, koledzy! – Jaki dzień? – Nadeszła wiosna, Mansfieldzie, a ponieważ jest to nasza ostatnia wiosna w college’u, spełnię obietnicę i zabiorę was na łódkę. Dodam, że w wieku dziewięciu lat nie potrafiłem odróżnić jednego końca wiosła od drugiego. Byłem chuchrem, najmniejszym z Richardsów! – Powiedział to, żeby podkreślić, jakim wspaniałym gościem stał się dwudziestodwuletni Bob. Marcus nie przypominał sobie, żeby Richards obiecał, że nauczy ich wiosłować, ale pominął to milczeniem, widząc entuzjazm kolegi. Ku swojemu zaskoczeniu Marcus odkrył, że wiosłowanie nie jest taką stratą czasu, jak sądził. Wyprawa odwróciła jego myśli od obaw o nadchodzącą dużymi krokami przyszłość po ukończeniu Instytutu. Wiosłowanie okazało się jednocześnie uspokajające i ekscytujące, gdy łódź sunęła po powierzchni wody jak żywa. Próbowali skrzyknąć więcej ochotników spośród kolegów z roku, ale kilku chętnych nigdy nie znalazło na to czasu. Kiedy ich mała łupina płynęła nieprzerwanie naprzód, Bob zaśmiał się do siebie. – Pomyślałem o moich braciach! – wyjaśnił. – Ostrzegali mnie przed wężem morskim imieniem Charles. Potwór mierzył sto stóp długości, miał garby niczym wielbłąd, a jego głos przypominał ryk osła połączony z trąbieniem słonia. Sami wiecie, jak bardzo zajmuje mnie badanie wszystkich zjawisk przyrody. No cóż, trzy miesiące szukałem starego poczciwego Charleya, aż uznałem, że woda nie zdołałaby mu zapewnić odpowiedniej diety. – Skąd wiedziałeś, czym się żywi wąż morski? – spytał poważnie Edwin.

– Słuchaj, Bob. Czy byłbyś łaskaw wiosłować nieco bardziej na wschód? – zaproponował Marcus. – Dokąd płyniemy? – Nie byłem w zatoce od czasu… – Marcus nie dokończył zdania. – Lepiej nie, Marcusie – odparł szybko Edwin. – Widziałem ją dziś rano, kiedy to wszystko się skończyło. Całą zatokę spowijał dym. Czułem się tak, jakbym oglądał zły znak. – Chcesz ujrzeć obraz zniszczenia? – Mówiąc szczerze, Bob, miałem nadzieję się czegoś nauczyć, obserwując, jak przystępują do napraw – poprawił go Marcus. – W łożysku rzeki jest trochę szczątków, które musiały napłynąć wraz z prądem. – Przerwał, widząc, że twarz Boba się wydłużyła, kiedy spojrzał na wodę za nimi. – Co tam jest? – Takie już mam szczęście! – odparł Bob. – Szybciej, koledzy! Naprzód! Mocniej, Mansfieldzie! Szybciej! Wiosłuj jak należy, Hoyt! Droga wolna, naprzód! Licząca czterdzieści dziewięć stóp łódź wystrzeliła jak błyskawica spomiędzy drzew osłaniających wąski kanał. Sześć połyskujących wioseł pruło toń rzeki zsynchronizowanymi ruchami, zostawiając za sobą białą smugę. Wioślarze byli obnażeni od pasa w górę, mieli głowy obwiązane szkarłatnymi chustami, a ich pracujące muskuły lśniły w coraz silniejszym słońcu. Kiedy Marcus na nich spojrzał, pomyślał, że wyglądają jak zręczni piraci. Wiedział, że nie zdołają im umknąć. – Co za jedni? – zdziwił się. – To Blaikie – wyjaśnił Bob, gdy wszyscy trzej wiosłowali z całych sił. – Mówią, że jego szóstka jest najlepsza na Harvardzie. Will Blaikie… facet siedzi na rufie. Wołałbym spojrzeć w paszczę węża… – Blaikie był… w Exeter… z Bobem i ze mną – wysapał między kolejnymi pociągnięciami Edwin. Druga łódź zbliżała się z ogromną prędkością i była zaledwie jedną długość za nimi. – Plymouth! – huknął ostatni wioślarz o zapadniętych policzkach. Łódź

znalazła się na ich wysokości, a następnie zwolniła i zaczęła płynąć obok. – To ty, Plymouth?! – krzyknął Blaikie, uśmiechnięty wioślarz siedzący z tyłu łodzi. Nawet teraz spoglądał nań z wyższością studenta ostatniego roku Harvardu. – Nie widziałem cię całe wieki! Chyba nie skompletowałeś osady trójki? – Wypożyczyliśmy łódź z klubu żeglarskiego – odrzekł Bob, dając znak swoim towarzyszom, żeby przestali wiosłować. Marcus nie przypominał sobie, żeby widział go tak sflaczałego. – Chyba nie studiujesz w tym niewyklutym college’u, Plymouth? – spytał Blaikie. – Jesteśmy na ostatnim roku, jak ty. – Tant pis pour vous[1] – wtrącił się jeden z chłoptasiów z Harvardu, wzbudzając rechot pozostałych. – Obawiam się, że ucywilizowanie twoich kolegów i uczynienie z nich szanowanych dżentelmenów zajmie więcej czasu niż nauczenie ich wiosłowania – ciągnął radośnie Blaikie. – Nauka nie zastąpi kultury, marynarzu. Nie daje mi spokoju, Plymouth, kim wolałbym być: rufowym wioślarzem z Harvardu, przewodniczącym Christian Brethren czy najlepszym studentem w klasie. Teraz wiem, co to znaczy zostać każdym z nich. – Jeden z towarzyszy przypomniał mu, żeby wspomniał o tytule przewodniczącego jednego z najlepszych bractw. – Racja, Smithy! Ale z obcymi lepiej nie gadać o bractwach! – Zajmujemy się znacznie ważniejszymi sprawami… których nie zdołałbyś pojąć, Blaikie. – Ilu was tam jest w Instytucie Technologii? – Piętnastu z rocznika sześćdziesiątego ósmego i około trzydziestu pięciu na trzech młodszych latach. Spodziewamy się znacznie więcej zgłoszeń w następnej turze – wyrzucił z siebie jednym tchem Bob. – Pięćdziesięciu studentów. Pięćdziesięciu słuchaczy, i to ma być college?! Cóż za tupet! – Możesz sobie kpić ile wlezie. Kiedy chwalebnego piętnastego czerwca ukończymy studia, będziesz mógł śledzić nasze losy w gazetach, w rubryce poświęconej ludziom przecierającym nowe szlaki.

Marcus był poruszony, widząc, jak Bob identyfikuje się ze swoją klasą zamiast z kumplami, wśród których dorastał w przytulnych salonach dzielnicy Beacon Hill. – Jeśli zdacie – odparł Blaikie. – Co to znaczy „jeśli”, Blaikie? – zapytał Edwin. – Trzymaj język za zębami, siwku. Miałeś okazję, żeby się z nami zmierzyć. Edwin zgarbił się w łodzi, a jego dłoń odruchowo dotknęła jasnego pasemka włosów. – Sam trzymaj język za zębami, przyjacielu – wtrącił się Marcus. – On mówi do mnie? – Blaikie odwrócił się do kolegów, a później spojrzał na Marcusa, jakby zauważył go dopiero teraz. Kiedy ich oczy się spotkały, barki Blaikiego się napięły i lekko się cofnął. Marcus wywierał taki wpływ na ludzi. Jego muskularny tułów był kształtny i silny. Gęste kasztanowe włosy i staromodne wąsy w kształcie półksiężyca podkreślały intensywną barwę jego zielonych oczu. Co ważniejsze, otaczała go aura pewności siebie inżyniera, która wywoływała wrażenie, że panuje nad każdą sytuacją. – Coś za jeden? – spytał Blaikie. – Nazywam się Marcus Mansfield. – Marcus… Mansfield… – powtórzył w zadumie Blaikie i wzruszył ramionami. Spojrzał na swoich, którzy odpowiedzieli wzruszeniem ramion. – Przepraszam, ale cię rozczaruję. Nigdy o tobie nie słyszałem. Cóż, moi chłopcy muszą jeszcze trochę powiosłować, Plymouth. Niektóre osady szóstek obawiały się wyciągnąć łódź z powodu tego, co zaszło ostatniej nocy na zatoce. Mówią, że wybuchł pożar. Zderzyło się dziesięć lub piętnaście statków. Wszystkie stanęły w ogniu i utonęły. Do licha, wyobrażacie sobie, co pomyśleli ci przesądni głupcy? Idę o zakład, że zaczęli rozprawiać o czarnej magii. – Całe miasto pogrążyło się w panice, fabryki stanęły, aby zapobiec stratom. Nigdy nie słyszałem, żeby tyle statków wpadło na siebie jednocześnie… pewnie za dużo wpłynęło we mgle do zatoki – zaczął spekulować Edwin. – Za wiele?! – powiedział Bob. – W naszej zatoce jest ponad dwieście nabrzeży i doków. Gdyby je ze sobą połączyć, miałyby długość ponad ośmiu kilometrów, Eddy. Nawet przy znacznie gorszej mgle moglibyśmy przyjąć…

– Kogo to obchodzi! – przerwał mu kapitan osady z Harvardu. – To nie moja sprawa! Nie pozwolę, żeby powstrzymało nas to przed trenowaniem, jeśli mamy rozgromić osadę Oxfordu, jak tych z Yale. Przybij piątkę, Plymouth. Z Bogiem, koledzy z Technologii. – Z Bogiem, koledzy z Harvardu – odrzekł Bob, wyciągając rękę. Na znak Blaikiego jego ludzie uderzyli dziobem w bok łódki chłopaków z Tech. Marcus chwycił się burty, żeby ustabilizować łódkę, ale Bob poleciał głową naprzód i z pluskiem wpadł do lodowatej wody. Edwin, który starał się go uratować, wypadł za nim za burtę. – Za chłodno na kąpiel, Plymouth! – krzyknął Blaikie, wybuchając śmiechem ze swoimi karmazynowymi piratami. Marcus chwycił wiosło niczym kij, gotów bronić łodzi przed kolejnym sponiewieraniem. Blaikie posłał mu zaczepne spojrzenie, prowokując do uderzenia. Po chwili Marcus się rozluźnił i zapanował nad emocjami. – Mądry z ciebie gość – powiedział Blaikie, kiwając głową z aprobatą. – Bycie dżentelmenem nie jest takie fajne, jak mogłoby się wydawać, prawda, marynarzu? – Później odwrócił się do swoich i zakomenderował: – Trzykrotne hip, hip, hurra i „tygrys” dla rocznika sześćdziesiątego ósmego z Harvardu! Niech żyje sześćdziesiąty ósmy! – Po trzykrotnym hurra ciszę idealnym unisono rozdarł gardłowy ryk, a później osada Harvardu skręciła w boczne zakole rzeki majaczące w oddali. – Bob miał rację! Pokażemy tym palantom! Będziemy prawdziwymi pionierami! – krzyknął Edwin, wytrząsając wodę z ucha. – Chrzanię, co powiedziałem, Eddy! – zawołał Bob, otrząsając włosy i płynąc do łodzi. – Dalej, Mansfieldzie, przestań się gapić i wyłów nas z wody! [1] Franc. „macie pecha”.

3 BOSTOŃSKA POLICJA W sobotę sierżant Lemuel Carlton z bostońskiej policji przechadzał się uszkodzonymi nabrzeżami i dokami. Mgła się podniosła, ale niebo nadal było pochmurne, zaś powietrze bardziej zimne niż zwykle o tej porze roku. Na szczęście mieli wreszcie przerwę od deszczu, który doskwierał im w ostatni paskudny marcowy tydzień. – Podejdźcie no tu! – krzyknął do policjanta patrolującego ulice, który go zaskoczył. – Nareszcie wróciliście! Co powiedział kapitan „Gladiatora”? – Przesłuchujemy go, proszę pana. – Wolę mówić o tym, co zaszło w czasie przeszłym – zauważył z niesmakiem Carlton. – Zeznał, że… powiedział to samo co inni, proszę pana! Niemal słowo w słowo! – Że co? Że nie był pijany w czub… może tylko trochę wstawiony. Facet wstydzi się przyznać policji, że jest opojem – dodał Carlton, drapiąc się niczym mędrzec w wydatną brodę. – Przesłuchałem go starannie. Przysiągł na wszystkie świętości, że nie wypił ani kropelki. Nie stwierdziłem przy nim alkoholu, nie zauważyłem też flaszki w jego pokojach ani nie znalazłem innych, którzy widzieli, jak pił. Carlton pochylił głowę i usiadł na beczce stojącej na skraju pomostu, gapiąc się na deski pływające na powierzchni wody. W głowie mu huczało od daremnych rozmów, które odbył tego ranka ze swoimi ludźmi, zdenerwowanymi marynarzami, wściekłymi armatorami i płaczącymi pasażerami. Odprawił podwładnego, aby pomógł pozostałym w wyławianiu szczątków. Policja z zatoki otoczyła nabrzeże łodziami i zawracała nadpływające statki, w tym mały rybacki kuter z wytrzymałą siecią, polujący na zaginiony ładunek. Za plecami usłyszał głośny stukot butów i wyprężył się na baczność zanim się odwrócił.

– Witam, komendancie Kurtz – zasalutował, schylając głowę. – Mam nadzieję, że uzna pan, iż opanowaliśmy sytuację. – Faktycznie! – odrzekł ze zdumieniem Kurtz, ciągnąc koniec jednego z krzaczastych wąsów i wskazując głową obraz zniszczenia. – Powiedzcie mi, sierżancie Carlton, co tu się dzieje? Widzę, że dwa najważniejsze nabrzeża handlowe naszego miasta zostały zniszczone. – Zatonęły trzy statki, cztery inne uległy zniszczeniu lub zostały uszkodzone w inny sposób. Straty przekraczają dwadzieścia cztery tysiące dolarów. Piętnaście osób odniosło obrażenia. Głównie złamania rąk i nóg oraz oparzenia. Nikt nie zginął jedynie dzięki wysiłkom kilku doświadczonych marynarzy. – Jak do tego doszło? – spytał Kurtz, kiedy Carlton skończył zdawać raport. – Co się stało? – Oto jest pytanie – odrzekł Carlton, podnosząc jedną brew i odchrząkując. – Nie jąkaj się! Mów. – Panie komendancie, rozmawiałem z kilkoma kapitanami i pilotami ze statków, które uległy katastrofie. Poleciłem też swoim ludziom, żeby przesłuchali wszystkich innych, których uda się znaleźć. Co do jednego twierdzą, że instrumenty zawiodły – pokazywały błędne dane – wszystkie w ciągu tych samych kilku minut. – Jak to możliwe? – To niemożliwe, proszę pana! Nie musi pan mi wierzyć. Kapitan policji w zatoce twierdzi kategorycznie, że nie jest możliwe, aby tyle kompasów i innych urządzeń jednocześnie zawiodło. Kurtz spojrzał ponuro na zatokę. – Myślicie, że to sabotaż? – Panie komendancie… – sierżant przerwał na chwilę, jakby się wahał. – Komendancie, wspomniane instrumenty znajdowały się na statkach płynących z różnych portów, mających różne rozkłady. Niektóre wpływały do zatoki, inne wypływały w morze. Jakim sposobem sabotaż? Zmagałem się z tym pytaniem z takim samym powodzeniem jak Jakub z aniołem.

– Cóż nam wobec tego pozostaje, sierżancie Carlton? Nekromancja? Diabeł? Niektórzy marynarze już o tym przebąkują, a to oznacza, że statki będą unikały naszego portu, narażając obywateli na dziesiątki tysięcy dolarów strat. Jeśli burmistrz i legislatura wbiją w to zęby, obudzą wulkan pod moimi stopami. Co proponujecie? – Usuniemy szczątki tak szybko jak się da, aby miejscy inżynierowie mogli przystąpić do odbudowy. Kurtz zacisnął szczęki, zdjął z głowy czapkę i rzucił ją do zatoki. – No to macie kolejny przedmiot do wyłowienia, sierżancie! – Tak jest, panie komendancie! – odpowiedział posłusznie Carlton. – Każę ludziom natychmiast go wyłowić. Kurtz zakręcił oczami. – Będzie pan mógł przynieść czapkę do mojego gabinetu, kiedy dowie się, co spowodowało, że statki zeszły z kursu. Do tego czasu wolałbym nie oglądać na komendzie waszej zdumionej gęby. – Panie komendancie, może policja z zatoki powinna poprowadzić śledztwo? – I bez tego konsumują zbyt wiele naszych środków. Z radością przyjmą każdą wymówkę, aby wyssać więcej pieniędzy. Nie. Po moim trupie, Carlton. – W takim razie może powinienem się poradzić któregoś z profesorów nowego college’u w dzielnicy Back Bay? Znają się na wszystkich nowych naukach. Skoro zwyczajne przyczyny katastrofy odpadają, może doradzą nam, gdzie szukać odpowiedzi? Kurtz ujął go pod ramię i odprowadził na stronę, z dala od funkcjonariusza, który chodził w pobliżu. – Oszaleliście, Carlton? – Słucham, panie komendancie? – Nie doprowadzaj mnie do pasji! Chcesz gadać z profesorami Instytutu Technologii? Nie wiesz, jaką reputację ma to miejsce? Ich nauki są uważane za czyste pogaństwo. Jeśli do nich pójdziesz, ściągniesz na nas ogień. Skoro potrzebujesz pomocy, pogadaj z kapitanem portu! Wypytaj miejskiego inżyniera.

– Już to zrobiłem! Nic nie wiedzą! Musimy znaleźć kogoś zdolnego pojąć, jak coś takiego mogło się wydarzyć! W przeciwnym razie nie poruszymy się ani o włos. – Nie wiesz, że miejsce, w którym skupiły się najwybitniejsze umysły kraju, znajduje się po drugiej stronie rzeki? Nie pomyślałeś o tym? – Harvard. – Właśnie! Pojedź tam i znajdź kogoś mądrzejszego od siebie. Bez ociągania! Jesteśmy tu po to, żeby bronić miasta. Nie przeżyję kolejnego takiego wstydu! – Jadę natychmiast, komendancie Kurtz. Komendancie, proszę poczekać! Nie widział pan jeszcze… – zawołał sierżant Carlton, ale komendant odszedł, nie oglądając się za siebie. Komendant policji w mieście, które Carlton tak kochał, szedł bez czapki do oczekującego powozu, na oczach całego Bostonu.

4 OBWODY ELEKTRYCZNE Niemal wszędzie, gdzie Marcus sięgnął wzrokiem, stojąc przed wspaniałym gmachem przy Boylston Street, widać było nieużytki dzielnicy Back Bay lub „nową ziemię”, jak ją nazywano. Jeszcze kilka lat temu rozciągały się tu bagna i nawet dziś niewiele ulic biegło na zachód, gdzie parowe koparki oraz wozy ze żwirem i piaskiem zasypywały zatokę. W sąsiedztwie Instytutu znajdowało się niewiele instytucji – murzyński przytułek dla starców i katolicka szkoła żeńska – które, jak on, wolały pozostawać w pewnym oddaleniu od miasta. Rejon Back Bay był idealnym miejscem dla ich niewyobrażalnego college’u. Choć uczeni powinni pracować w ciszy, rektor Rogers zawsze powtarzał, że naukowcy zajmujący się techniką winni się otaczać ludźmi postępu. Rejon Back Bay był sztucznym terenem, gdzie studenci, choć za młodzi, aby go oglądać w najgorszym stanie, mogli obserwować, jak inżynieria lądowa przekształca chore mokradła – kipiący kocioł miazmatów spływających z miasta – w krajobraz pełen szerokich ulic mogących ulżyć zatłoczonemu staremu Bostonowi zalewanemu przez tak duże fale przybyszów ze wsi i obcych krajów, że trudno było się poruszać. Teren miał się stać najnowszym przykładem nowoczesnej architektury, handlu i postępu przemysłowego, co było nadzieją ciągle jeszcze młodego i w większości niezamieszkanego rejonu Back Bay. – Nareszcie – mruknął Bob. – Jeśli będziemy pracować w takim tempie, prędzej dostaniemy dyplom, niż zakończymy przygotowania. Jeśli skończycie studia. Marcus wynosił sprzęt na dwór razem z Bobem. – Jestem dwa kroki za tobą, Bob. Mimo upływu pięciu dni szyderstwo wypowiedziane przez wioślarza osady Harvardu na rzece Charles drążyło umysł Marcusa Mansfielda z uporczywością pasożyta. Z jednej strony obudziło w nim pozbawiony wszelkich logicznych podstaw dziecinny przesąd, że nie ukończy studiów. Chociaż zamienił robotę w fabryce na sale wykładowe i laboratoria Instytutu,

Marcus obawiał się w głębi duszy, że ktoś taki jak on nie ma prawa być absolwentem college’u i za sprawą interwencji losu w ostatniej chwili zostanie pozbawiony tytułu. Z drugiej strony istniał bardziej praktyczny powód zmartwienia. On i pozostali słuchacze rocznika sześćdziesiątego ósmego mieli być pierwszymi absolwentami Instytutu Technologicznego, a dopóki to nie nastąpi, nie można było przekonująco dowieść, iż uzyskanie dyplomu jest faktycznie możliwe. Wkładali im to do głowy od pierwszej godziny nauki w Tech. Wiedział, że Bob Richards wyśmieje jego obawy, więc pewnie dlatego mu o nich nie powiedział, gdy kończyli przygotowywanie sprzętu do wieczornego pokazu dla mieszkańców. Można było odnieść wrażenie, że Bob przyszedł na świat z rzadką umiejętnością przespania każdego problemu, jak inni spali po spożyciu piwa. Tymczasem myśli Marcusa wirowały bez końca wokół jadowitego szyderstwa ostatniego wioślarza osady Harvardu. Koniec studiów się zbliżał, a on, zamiast skoncentrować się na nauce (jeśli ukończycie studia), czuł się zagubiony i zdezorientowany, winą obarczając tych zarozumialców z Harvardu, których pewnie nigdy więcej nie zobaczy. Oprócz Marcusa i Boba tylko garstka studentów przyszła na pokaz. Koniec semestru był blisko, więc większość słuchaczy o siedemnastej pędziła do domu, żeby zakuwać do końcowych egzaminów i pisać pracę dyplomową. Marcus zauważył Chauncy’ego Hammonda Juniora patrzącego w zachmurzone niebo. Kruczoczarne włosy Hammiego były zaczesane w schludny przedziałek, odporne na powiewy wiatru, ale jego wydatne czoło i przypominająca tykwę, niestarannie ogolona broda przesłaniały inne, skądinąd nijakie rysy twarzy, sprawiające wrażenie, jakby zostały niedokończone przez Stwórcę. Hammie, kandydat na prymusa rywalizujący z poczciwym Edwinem Hoytem, żył we własnym, oderwanym od rzeczywistości świecie liczb i wzorów. Przy frontowych stopniach stał wścibski Albert Hall, zapisując coś w trzymanym w ręku brulionie, może nazwiska obecnych studentów (lub, co bardziej prawdopodobne, ze złością odnotowując tych, którzy nie byli obecni). Obok Alberta stał Bryant Tilden z rękami skrzyżowanymi na piersi, wielkiej jak pień drzewa. Ellen Swallow stała sama na skraju tłumu. Jako jedyna słuchaczka Instytutu panna Swallow uczęszczała na indywidualne zajęcia, więc jej widok

należał do rzadkości. Ruchliwe oczy Ellen rozglądały się wokół, aby w końcu spocząć na nim. Dotknął dłonią krawędzi kapelusza, ale ona spojrzała w drugą stronę z piętnem rumieńca na bladych policzkach. Rektor Rogers zbliżał się wolno do podium ustawionego przed frontem budynku. Za jedno ramię podtrzymywał go Darwin Fogg, dozorca Instytutu, a za drugie drobna pokojówka. Niewiasta ostrożnie przylgnęła do swojego pracodawcy, choć uczyniła to z wyraźną opiekuńczością. Marcus ze smutkiem pomyślał o stanie, w jakim znajduje się ich rektor, bo pamiętał czasy, gdy cieszył się lepszym zdrowiem. W drodze na podium Rogers wyciągnął monokl z kamizelki i wypuścił go z ręki. Monokl odbił się od jego ramienia, ale pokojowa złapała go jedną ręką, zanim upadł na ziemię, i podała rektorowi, nie czekając na pochwałę. – Jakie ma włosy pod czepkiem? Jasne czy ciemne? – usłyszał za plecami głos Boba. – Kto? – Ta śliczna mała nimfa. Gapisz się, jakby jej oczy były naładowanymi elektromagnesami. Ta irlandzka służka podtrzymująca Rogersa. Nieważne. Czy ci wspomniałem, że tego lata porządne towarzystwo z Bostonu planuje urządzić kilkanaście hucznych balów? Będziesz miał powodzenie jako absolwent college’u. Te damy są tak dobrze wychowane, że wolałyby raczej umrzeć niż nie pojawić się na publicznej imprezie. Nie przygładzaj tak wąsów, bo nie widzę twojej miny. Śmiejesz się czy drwisz ze mnie? – Za chwilę Rogers rozpocznie pokaz. Obwód gotowy? – Ty drwisz? Nie, zaczekaj. Śmiejesz się! – Nigdy z ciebie, Bob. – Witam panie i panów – zaczął rektor Rogers, gdy wskazówki zegara dotarły do dwudziestej. Mimo osłabienia jego głos niósł się wśród zebranych z władczym spokojem. – Mieszkańców Massachusetts zawsze interesowała mechanika, a nasze czasy ujrzą jeszcze wiele podobnych dziwów. Szczerą nadzieją uczonych Instytutu Technologicznego Massachusetts jest, by ciekawość nowych wynalazków była równie zaraźliwa poza murami college’u, jak w jego ścianach, gdzie zabiegamy o to, żeby rozwinąć zdolność obserwacji i logicznego myślenia w młodych umysłach, pytając każdego dnia: jakie

granice wiedzy człowiek musi jeszcze przekroczyć? – Przerwał, położył kartkę z notatkami na podium i spojrzał w niebo, przecierając monokl. – Robi się ciemno, nieprawdaż? Przyznaję, czuję się nieco zakłopotany. Ledwie czytam własne notatki. Skinął głową w ich stronę, a jego twarda, surowa twarz rozpogodziła się łagodnym uśmiechem. Bob poklepał sprężynę na pudełku. Za piętnaście, dwadzieścia sekund lampy na Boylston Street zamrugają, a później rozświetlą się równocześnie długim szeregiem łagodnie płonących kul. Kiedy latarnie zapłonęły, rozległo się zbiorowe westchnienie i zapanował wyraźnie wyczuwalny entuzjazm. Rogers poczekał na oklaski, a następnie wyjaśnił, że Boston ma pięć tysięcy ulicznych latarni i co roku wydaje ponad czterdzieści dwa tysiące dolarów, żeby zapłacić ludziom, którzy je zapalają, nie licząc gazu marnotrawionego każdej nocy w pierwszych latarniach, które trzeba było wcześniej zapalić, aby przed zapadnięciem zmroku pracownicy mogli zakończyć obchód. Dzięki wynalazkowi Instytutu, owocowi czteroletniej pracy słuchaczy studiów inżynierskich i kadry – urządzeniu składającemu się z przewodów połączonych w obwód pozwalający, aby elektryczność przepływała z centrali do kolejnych latarni gazowych – można je uruchomić w tym samym czasie. Marcus otworzył główne pudło. W środku znajdowało się koło zębate podłączone do szeregu zwojów. – To urządzenie nazywamy „wyłącznikiem” – wyjaśnił Rogers. – Kiedy sprężyna jest wciśnięta, jak pokazał pan Richards, jeden z naszych studentów ostatniego roku, koło wykonuje obrót o połowę, odcinając elektryczność i gasząc lampy lub inaczej „przerywając” przepływ elektryczności. Kiedy wciśniemy ją ponownie, koło wykona kolejny obrót, tym razem otwierając zawór i oświetlając nasze ciemne ulice. Już dziś system ten jest instalowany w całym mieście. Ludzie się poruszyli, żeby lepiej widzieć, podziwiając maszynę, dzięki której można w jednej chwili zapalić latarnie na wszystkich ulicach. Urządzenie brzęknęło, jakby uderzyło weń coś twardego. Kamień. Drugi kamień trafił w ramię Rogersa, a kolejny rozbił szybkę pobliskiej latarni, pogrążając ich w ciemności. Marcus poczuł deszcz szkła na kapeluszu i ramieniu. Spomiędzy drzew wyłonili się trzej mężczyźni, ciskając w nich zgniłymi

pomidorami. – Technologia sprowadzi na nas gniew Boży! – krzyknął mężczyzna ubrany w elegancką, świeżo odprasowaną ciemnogranatową bluzę żołnierza Unii, jasnoniebieskie spodnie i rękawiczki z koźlęcej skóry. – Miesiąc temu maszyna zerwała włosy z czaszki dziewczyny, która obsługiwała ją w Lowell! Zdarła z czaszki! Co się stało ze statkami na nabrzeżu tydzień temu?! Poproście, żeby to wyjaśnili w swoich klasach, jeśli się odważą! Marcus odprowadził rektora Rogersa na bok, z dala od sypiącego się szkła. – Wezwę policjanta, rektorze – powiedział podekscytowany Albert, który ukrył się za plecami kadry, kiedy wybuchło zamieszanie. – Nie, panie Hall – odrzekł Rogers. – Proszę ich nie niepokoić. To ludzie ze związków zawodowych. – Hall ma rację, rektorze Rogers! Takie zachowanie jest niedopuszczalne! – zaprotestował Bob. – Nic mnie tak nie drażni, jak maniakalne, wrogie nastawienie do maszyn. Dzięki maszynom ludzka praca stanie się lżejsza i bezpieczniejsza. – Panie Richards – odpowiedział spokojnie Rogers – niektórzy z zapalających latarnie stracą pracę, kiedy nasz wynalazek zostanie wdrożony. Niech pan to rozważy, zanim ulegnie gniewowi. – Proszę wsiąść do powozu, profesorze! Szybko! – przynagliła go pokojówka, energicznie prowadząc Rogersa w kierunku ulicy. – Panie Mansfield – powiedział Rogers, przywołując Marcusa. – Nie chcemy więcej kłopotów. Marcus podążył za wzrokiem Rogersa i ujrzał, że Hammie idzie w kierunku protestujących. Hammie dał upust gniewowi, zanim Marcus zdążył do niego dotrzeć. – Zabierzcie kamienie i róbcie zadymy gdzie indziej, dranie! Wszystkie szumowiny ze związków nie przestraszą swoim wyciem jednego studenta Tech. – Odwrócił się do Marcusa, który stanął między synem magnata i agitatorami. – Byłbyś łaskaw się odsunąć, Mansfieldzie? Panuję nad sytuacją!

– Hammie, pilnujmy swojego nosa. – Odczep się! Dranie wybijają nam okna! Podłożyli materiał wybuchowy w biurku brygadzisty w fabryce lokomotyw. Nic nie robią, tylko się przechwalają, Mansfieldzie. Szczególnie Rapler. Łotr udaje robotnika, a pobiera składki od nieszczęśników, którzy nie potrafią wymyślić niczego lepszego. Jeden z agitatorów skoczył na Hammiego, który się potknął i prawie upadł. Marcus go podtrzymał, ale Hammie go odepchnął, oszołomiony i upokorzony. – Zabieraj ręce, Mansfieldzie… Policja! Policja! To napaść! – Hammie krzyknął do policjanta, który nadchodził od strony Berkeley Street. Funkcjonariusz zatrzymał się, ale nic nie zrobił. – Brat tego policjanta jest członkiem związku murarzy – wyjaśnił Rapler, mężczyzna w wojskowej bluzie, który, gdy nie krzyczał, przemawiał niezwykle uprzejmym tonem, bo stracił dwa przednie zęby. – Poprosiliśmy go, żeby zapewnił nam bezpieczeństwo przed takimi nerwowymi młodzieńcami jak wy. – Powiedziałeś wszystko, co miałeś do powiedzenia? – spytał grzecznie Marcus. – Rozejrzyj się. Spójrz, ludzie się rozchodzą. Proszę, idź za ich przykładem. Rapler spojrzał na niego z zaciekawieniem. – Czego chcesz? Z powodu waszych maszyn w Bostonie nie będzie pracy. – Celem naszego Instytutu jest wyłącznie dociekanie prawdy – odrzekł Marcus. – Rektor Rogers mówił o tym, ale byłeś zajęty rzucaniem kamieniami. – Pomyślałeś o tym, jacy potężni się staniecie, chłopcze? Czy człowiek nie przewyższa Stwórcy, skoro nie wie, gdzie sięga jego władza? – Kończy się tam, gdzie ludzie nie potrzebują ochrony, której dostarcza technologia. Rapler wskazał ludzi, którzy go otaczali. – Mężczyźni i kobiety, którzy popierają naszą sprawę, nie są wrogami nauki. Widzimy jedynie, że dzisiejsza nauka zapomina o człowieku. Maszyny, które panowie – i jedna zbłąkana dama, jeśli dobrze się orientuję – wytwarzacie w waszym Instytucie, stały się tak skomplikowane, że niebawem zaczną nad

nami panować, zamiast odwrotnie. W przyszłości awaria jednej maszyny spowoduje, że człowiek pogrąży się w ciemności, bo nie będzie pamiętał, jak zapalić świeczkę. Będzie uwięziony, bo zapomni, jak poruszać się na nogach zamiast na stalowych szynach. Maszyny są martwe i pozbawione duszy. Nasze związki szanują inteligencję, która umożliwia człowiekowi działanie i podejmowanie decyzji, do których tylko on jest zdolny. W przeciwnym razie staniemy się narzędziami własnych maszyn. Jak nas przed tym uchronisz? – Mówca wydawał się zadowolony, kiedy Marcus postanowił nie przedłużać konfrontacji. – Do szeregu! Rapler splótł ręce z innymi członkami związku i ruszyli przed siebie, śpiewając: Trwajcie na ojczystej ziemi, Trwajcie na grobach ojców, A będziecie żyć z uczciwego znoju i nigdy nie zgodzicie się zostać niewolnikami! – W końcu sobie poszli – powiedział chwilę później Bob. – Nie zdołali nas powstrzymać przed pokazaniem działania obwodu elektrycznego! – zapiał. – Ludzie, którzy przyszli na pokaz, będą pamiętać jedynie to, że zbito latarnię – odrzekł Marcus. – A nie że zapłonęły światła.