1
Mam to opisać. Dokładnie. To się nazywa oświadczenie. Właśnie. Oświadczenie.
Mam opisać, jak do tego doszło. Od początku do końca.
W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie siedzi sobie wygodnie
i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać.
Poza tym serwują kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru i cieknący
długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę.
To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie.
Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie.
To wszystko przez Ruth.
Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w kolejce po hamburgery, kiedy
Jeff Day powiedział Ruth, że jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu,
tak jak Elvisa.
To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie pochowano w pudle
fortepianu. Owszem, był okropnie gruby, kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley
mogła sobie pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian.
A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie bezkarnie wygadywał
takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce?
No więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda najlepsza przyjaciółka w takich
okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam mu pięścią.
Nie myślcie sobie, że Jeff Day nie zasługuje na to, żeby obrywać pięścią, i to
regularnie. To skończony dupek.
I wcale nieprawda, że dostał za mocno. No, owszem, zachwiał się i poleciał w
pojemniki z przyprawami. No i co? Nie skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył
moją pięść i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos, jak zamierzałam,
trafiłam go ostatecznie w szyję.
Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak.
Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylądowała wielka, mięsista łapa
i trener Albright odwrócił mnie twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth
po talerz karbowanych frytek. Wszystko widział...
Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą ją musieli pochować w
pudle fortepianu. Tego akurat nie widział. Ale jak grzmotnęłam gwiazdę jego drużyny
piłkarskiej pięścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć.
- Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright. Wyprowadził mnie z kafeterii i
zabrał na górę, tam gdzie są gabinety pedagogów.
Mój pedagog, pan Goodhart, siedział za biurkiem, pożywiając się zawartością
brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej
torbie były złote łuki. Zapach frytek czuło się na korytarzu. Nie zauważyłam, żeby pan
Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę do jego gabinetu, przejął się choć przez
chwilę dawką nasyconego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczęście, bo
jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki.
Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright powiedział „Goodhart” tym
swoim głosem, od którego przechodzą ciarki.
- O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespodzianka. Frytkę?
Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczędzał na posiłkach.
- Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę. Trener Albright nie wziął ani jednej.
- Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlepszego obrońcę - oznajmił.
Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą.
- Jessico - powiedział. - Czy to prawda?
- Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił - wyjaśniłam. Pan Goodhart potrząsnął
głową.
- Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat.
- Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę sobie z uczuciem gniewu. -
To nie moja wina. Ten gość naprawdę jest skończonym dupkiem.
To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan Goodhart spodziewali się
usłyszeć. Pan Goodhart tylko przewrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za
chwilę dostanie zawału.
- W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usiłując, jak sądzę, podtrzymać
u trenera zamierającą akcję serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym.
Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy usiadłam przy oknie na
moim ulubionym, winylowym krześle w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce
zwinął w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czerwony na twarzy, a na
środku czoła pulsowała mu drobna żyłka.
- Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.
Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspokajającym tonem, jakby trener
Albright był bombą, którą trzeba rozbroić:
- Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że młoda kobieta o wzroście metr
pięćdziesiąt może dotkliwie pobić obrońcę, który ma ponad metr osiemdziesiąt i waży
dziewięćdziesiąt kilo.
- Taak - potwierdził trener Albright. Trener Albright jest odporny na sarkazm. -
Chłopak nie może mi się rozkleić.
- To na pewno było dla niego bardzo traumatyczne przeżycie - powiedział pan
Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessicę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny.
Trener Albright prawdopodobnie nie rozumiał znaczenia takich słów jak
„traumatyczne” czy „adekwatny”, bo powiedział tylko:
- Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją z daleka od nich!
Pan Goodhart odłożył hamburgera, wstał i podszedł do drzwi. Położył dłoń na
ramieniu trenera, mówiąc:
- Zajmę się tym, Frank.
Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i zamknął drzwi.
- Uff - powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł, zabierając się ponownie do
jedzenia. - No więc - odezwał się, żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z
naszym postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy nas przewyższają
wzrostem i masą?
Gapiłam się na ketchup.
- To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff.
- O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał mi frytki. - O twojego brata?
- Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je do ust. - O Ruth.
- O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburgera. Plama ketchupu jeszcze
się powiększyła. - A co z Ruth?
- Jeff powiedział, że Ruth jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle
fortepianu, jak Elvisa.
Pan Goodhart przełknął.
- To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu.
- Wiem - wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie miałam innego wyjścia, tylko
mu dołożyć.
- No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem. Widzisz, problem polega na
tym, że jeśli bijesz tych chłopców, to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo
nieprzyjemnie.
- Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale jestem dla nich za szybka.
- Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał ketchup. - Ale pewnego
dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię stłuką.
- Nie wydaje mi się - stwierdziłam. - Widzi pan, ostatnio zaczęłam ćwiczyć kick
boxing.
- Kick boxing - powiedział pan Goodhart.
- Tak - potwierdziłam. - Mam wideo.
- Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. - Przepraszam cię na moment,
Jessico - dodał pan Goodhart i podniósł słuchawkę.
Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swoją żoną, która ma, zdaje się,
problem z kolejnym dzieckiem, Russelem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta
niewiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał nieba. Miasto, w którym
mieszkam, jest dość płaskie, więc z każdego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy
niebo było szare i pokryte chmurami. Za myjnią samochodową, naprzeciwko szkoły, na
niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur.
W sąsiednim hrabstwie pewnie padało. Patrząc na te chmury, trudno było jednak
powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie.
- Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu - nie próbuj go zmuszać... Nie,
nie chciałem powiedzieć, że go zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest
głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale...
Myjnia była pusta. No pewnie, kto by mył samochód tuż przed deszczem. Ale w
McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko
najstarszym rocznikom wolno wychodzić w porze lunchu i wszyscy rzucają się do
McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy.
- W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słuchawkę. - No, o czym to
mówiliśmy, Jess?
Powiedziałam:
- Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą. Pan Goodhart pokiwał głową.
- Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico.
- Albo któregoś dnia oberwę.
- Świetnie to ujęłaś.
- I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam policzyć do dziesięciu.
Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym entuzjazmem.
- Tak, to także prawda.
- Co więcej, jeśli chcę się nauczyć, jak odnosić sukcesy w życiu, muszę sobie
uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą.
Pan Goodhart klasnął w dłonie.
- Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczynasz rozumieć.
Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana Goodharta już prawie dwa
lata i znałam jego punkt widzenia.
Dodatkowa korzyść z tych spotkań polegała na tym, że spędziłam kupę czasu w
poczekalni, przeglądając różne broszurki, i odrzuciłam ostatecznie możliwość zrobienia
kariery w siłach zbrojnych.
- Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie Goodhart. Bardzo dziękuję.
Spróbuję się poprawić.
Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał.
- Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie. Obejrzałam się przez ramię.
- Ehe?
- Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej w szkole - oznajmił, żując
frytkę. - Na dokładkę do tych siedmiu tygodni, które zarobiłaś poprzednio.
Uśmiechnęłam się.
- Panie Goodhart?
- Tak, Jessico?
- Ma pan ketchup na wardze.
Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale przecież nie zagroził, że
zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by
mu poszło w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki w szkole to dla
mnie betka w porównaniu z telefonem do starych.
Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl o normalnym życiu już i tak
wydaje mi się nierealna. Niedobrze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia
dodatkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dostanie się do college'u znacznie
by wzrosły.
Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje się godzinę dłużej.
Można odrabiać lekcje, jak się chce, można czytać. Nie wolno tylko rozmawiać. Chyba
najgorsze w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie załapiesz na szkolny
autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność wracać do domu autobusem z pierwszakami
i całym tym towarzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest dla niej
dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapewniony transport. Moi rodzice jeszcze
się nie połapali. To znaczy, w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu
muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych.
Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszymi rzeczami i na pewno
nie przyjdą na żaden występ. Całe szczęście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w
sekcji fletów.
W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy wszystko
się zaczęło, tego samego, kiedy rąbnęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to
przez nią wpadłam w tarapaty.
- O, Boże, Jess - powiedziała, kiedy spotkałyśmy się o czwartej przed drzwiami
audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli
upychać nas w audytorium. To trochę przeszkadza kółku dramatycznemu, które odbywa
próby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam nie wolno im przeszkadzać i
nawzajem, chyba że potrzebują dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części
dekoracji albo ustawienia czegoś.
Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę Nasze miasto znam w tej chwili na
pamięć. Jest tylko jedno „ale”: na cholerę mi to?
- O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie widziałaś. Jeff ubabrał się po
łokcie w przyprawach. Po tym, jak go rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie.
Byłaś wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to było wspaniałe.
- Taak - powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Odsiadka nie jest może taka
straszna, ale do przyjemności nie należy. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy.
Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego kabrioletu, który Ruth kupiła za
pieniądze z bar micwy, nie było. Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i
nie miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie, że zniknął. Kiedy jednak
postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak
pozostali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na motocykle (większość z nich
to wieśniaki albo młodociani przestępcy - jestem jedyną miastową), mruknęłam coś w
rodzaju:
- Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód? Ruth na to:
- Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiózł i zostawił.
Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar micwy kupił trans ama. Choć
według mnie nawet z trans amem Skip miał zero szans, że kogoś poderwie.
- Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespacerować się do domu.
Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem przepływały nad myjnią
samochodową. Teraz znajdowały się niemal bezpośrednio nad naszymi głowami.
- Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana:
- U - hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak będziemy szły szybko.
- Zaraz będzie lało.
Ruth spojrzała w niebo, zezując.
- Wcale nie - stwierdziła. Chyba miała coś nie tak z głową.
- Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czy jak?
Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrzeba, żeby jej zepsuć humor.
Ciągle była nie w humorze, chyba z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie.
Dlatego chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę schudnie. Wiedziałam, że
na tydzień zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka.
- Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że obie powinnyśmy zadbać o
figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od
różnych imprez na basenie.
Parsknęłam śmiechem.
- Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie.
- Mów za siebie - odparowała. - A chodzenie jest niezwykle pożytecznym
ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo kalorii co w biegu.
Popatrzyłam na nią uważnie.
- Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział?
- To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie?
- Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi, co mówi taki dupek, jak Jeff
Day.
- Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim nic wspólnego. Po prostu
myślę, że czas zadbać o linię.
Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczególny widok. Jest moją
najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu
obok. Zabawne, ale jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż ja
będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do czego nigdy nie dojdzie -
wygląda dokładnie tak samo jak pierwszego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone
włosy, ogromne niebieskie oczy za okularami w złotych, drucianych oprawkach, dość
wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie o tym po pięciu minutach naszej pierwszej
wspólnej gry w klasy). Ale nigdy byście się nie domyślili, że jest ze wszystkiego w
zaawansowanych grupach, gdybyście zobaczyli, w co była ubrana. Po pierwsze miała na
sobie czarne legginsy, bluzę z wielkimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To
jeszcze nie koniec.
Ten zestaw uzupełniła opaskami przeciwpotowymi - nie żartuję - na głowie i na
nadgarstkach, a przez ramię przewiesiła torbę z wielką butlą wody. Pewnie myślała, że
wygląda jak sportowiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawdę wyglądała jak zbzikowana
gospodyni domowa, która właśnie odebrała zamówione w sprzedaży wysyłkowej dzieło
Ćwicz z Oprali albo coś podobnego.
Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o tych
opaskach, jeden z chłopaków z odsiadki zatrzymał się koło nas na indianie.
Czy mogę skorzystać z okazji, żeby zaznaczyć, że jedyną rzeczą, jakiej zawsze
pragnęłam, jest motocykl? Ten w dodatku mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy
zdejmują tłumiki z motocykli, hałasują jak opętani i urządzają konkursy skoków przez
„śpiącego policjanta” na parkingu dla nauczycieli. Ten człowiek nastroił swój motor tak, że
mruczał cichutko, jak mały kotek. Pomalowany na czarno, lśniący chromem w różnych
miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię.
A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy.
- Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie na krawężniku. - Podwieźć
cię?
Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron naszej szkoły, powstał z grobu
i zjawił się przede mną, prosząc o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym
bardziej zaskoczona.
Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć.
Odparłam bardzo spokojnie:
- Nie, dzięki. Przespacerujemy się. Popatrzył w niebo.
- Będzie lało.
Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi.
- Przespacerujemy się - powtórzyłam. Wzruszył ramionami.
- Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał. Popatrzyłam w ślad za nim, starając
się nie zwracać uwagi, jak pod opiętymi dżinsami pięknie rysują się jego perfekcyjne
pośladki.
Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego ciała.
Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną twarz, nie taką z kwadratową
szczęką, jak u większości chłopców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było
jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go złamano parę razy?
Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, kręcone włosy wołały o fryzjera.
Te drobne usterki wynagradzała z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych
oczu oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich widziała, gdyby zdarzyło
mi się kiedyś jechać za jego plecami na motocyklu.
Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych ujmujących cech. Wpatrywała
się we mnie tak, jakby przyłapała mnie na rozmowie z ludożercą.
- O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był?
- Nazywa się Rob Wilkins - odparłam. A ona na to:
- Wieśniak. Och, mój Boże, Jess, ten gość to wieśniak. Nie wierzę, że z nim
rozmawiałaś.
Spokojnie. Wszystko wyjaśnię.
Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzieciaki z obszarów wiejskich
hrabstwa, czyli wieśniaki, oraz ludzie z miasta, czyli miastowi. Wieśniaki i miastowi nie
zadają się ze sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo mają więcej
pieniędzy. Ich rodzice są na ogół lekarzami, prawnikami albo nauczycielami. Wieśniaki
myślą, że są lepsi od miastowych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na
przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na świat i tak dalej. Rodzice
wieśniaków to robotnicy albo farmerzy.
W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani przestępcy, mięśniaki - raczej
lubiani sportowcy, a także cheerleaderki - ale linia głównego podziału przebiega między
wieśniakami i miastowymi.
Ruth i ja jesteśmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest wieśniakiem. Dla
upiększenia obrazka dodam, że prawie na pewno jest również młodocianym przestępcą.
No, ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także należę, albo w niedalekiej
przyszłości będą należeć do tej kategorii, jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad
dotyczących panowania nad uczuciem gniewu.
- Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na pewno nie macie żadnych
wspólnych zajęć. To zdecydowanie nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do
więzienia - dodała drwiąco. - Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga.
Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie?
Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - prawdziwi faceci, nie kretyni,
jak jej brat, Skip - przerażają Ruth. Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie
zrozumieć. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my.
No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach.
- Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy możemy się stąd ruszyć, zanim
zacznie padać? No, wiesz, mam ze sobą flet.
Ruth nie dawała jednak za wygraną.
- Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo kompletnie nie znasz?
Gdyby mnie tu nie było?
- Nie wiem - powiedziałam.
Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po raz pierwszy chłopak
zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję, może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić
kogoś pięściami, ale przecież nie gryzę. Może jestem odrobinę przymała - tylko metr
pięćdziesiąt pięć, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominać - i nie zawracam sobie
specjalnie głowy makijażem czy ciuchami, ale, możecie mi wierzyć, radzę sobie całkiem
nieźle.
Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świętego spokoju, i odpowiada
mi ich brązowy kolor - nie bawię się eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektóre
dziewczyny z mojej szkoły. Brązowe włosy pasują do brązowych oczu, które pasują do
opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata moja skóra zwykle robi się właśnie taka.
Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w sobotnie wieczory, jest taki,
że mam do wyboru albo siedzieć w domu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo
Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść.
Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się wyłącznie z „chłopcami,
którzy idą do college'u”. Czytaj: miastowymi.
Na czym to stanęłam? Aa, tak.
No więc, jeśli chcecie wiedzieć, Rob Wilkins nie był pierwszym facetem, który
zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś mnie podrzucić.
Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam ochotę nie odmówić.
- Taak - zwróciłam się do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy, przyjęłabym jego
propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle.
- Nie mogę uwierzyć.
Ruth zaczęła iść. Chmury były tuż za nami. Nie miałyśmy szans uciec przed
deszczem, chyba że poruszałybyśmy się z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na
godzinę. A Ruth, w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów na godzinę.
Sprawna fizycznie to ona nie jest.
- Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się włóczyć na motocyklach z
jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu.
Prawie każdą dziewczynę, która znika w Indianie, znajdują w końcu półnagą,
rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mówić?
- Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać z typami z odsiadki?
Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi plecami. Były ogromne,
jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do gór, nie trwały w jednym miejscu.
- Wiesz - powiedziałam - właściwie nic nie mogę poradzić na to, że ich znam.
Siedzieliśmy obok siebie przez godzinę dziennie w ciągu ostatnich trzech czy czterech
miesięcy.
- Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz?
- Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiać. Ale pani Clemmings musi
codziennie sprawdzać listę, więc w ten sposób poznaje się imiona. Tak po prostu jest.
Ruth potrząsnęła głową.
- Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił - zabiłby mnie - gdybym
wróciła do domu na motocyklu jakiegoś wsioka.
Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zaproponował Ruth przejażdżkę na
motorze, były bliskie zeru.
- Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi - jest dość przystojny. To
znaczy, jak na wsioka. Co zrobił?
- Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Nie wolno
nam rozmawiać.
Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje się
przy nazwanej z fantazją ulicy Szkolnej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma
nic specjalnego poza, no właśnie, szkołą. Jeszcze dwie uliczki i wychodzi się na pola.
McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike. Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą
Pike, odkąd jedna dziewczyna została tam przejechana.
Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły pierwsze wielkie, ciężkie
krople deszczu.
- Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam deszcz.
- Przeleci - stwierdziła Ruth.
Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawica rozdarła niebo; piorun
trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś kilometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak
głośny jak odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barierę dźwięku.
- Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie. Ruth na to:
- Może powinnyśmy się gdzieś schować.
- I to natychmiast - stwierdziłam.
Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były metalowe trybuny otaczające
boisko. A wiadomo, że podczas burzy nie należy się chować pod niczym metalowym.
Wtedy właśnie zaczął padać grad.
Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego pobiegłyśmy pod te trybuny. A
jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło, to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten
konkretnie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesadzam. Był olbrzymi. I
tłukł niemiłosiernie.
Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zupełnie jakby nas zamknięto w
ogromnej maszynce do prażenia popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po
głowach.
Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe ławki nad naszymi głowami,
odbijając się od nich rykoszetem i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele
można było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła:
- Przepraszam!
Na co odparłam jedynie „Auu”, bo wielki odłamek gradu odskoczył od ziemi i
wyrżnął mnie w łydkę.
- Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro.
- Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina.
Tak przynajmniej wtedy myślałam. Później zmieniłam zdanie. Co widać, jak się
przeczyta uważnie parę pierwszych linijek tego mojego oświadczenia.
Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery czy pięć odgałęzień. Jedna
z nich dotknęła widocznego ponad drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu
wstrząsnął trybunami.
- To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała się rozpłakać. - ...to jest moja
wina.
- Ruth, na miłość boską, ty płaczesz?
- Tak - odparła, pociągając nosem.
- Dlaczego? To tylko głupia burza z piorunami. - Już przedtem zdarzało nam się
ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. -
Pamiętasz, jak zaskoczyła nas burza w piątej klasie, kiedy wracałyśmy z lekcji gry na
wiolonczeli?
Ruth wytarła nos rękawem bluzy.
- I musiałyśmy się schować w twoim kościele?
- A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedziałam.
Ruth roześmiała się przez łzy.
- Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świątyni gojów.
Ucieszyłam się, że Ruth się śmieje. Bywała uciążliwa, ale to moja najlepsza
przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko
dlatego, że czasem zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest dużo
bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej szkoły, ponieważ czyta jedną książkę
na dzień - dosłownie - i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na flecie,
ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe programy telewizyjne.
Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna.
Teraz akurat nie była.
- Och, Boże - jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile i zaczął ciskać gradem w nas,
pod trybuny. - To zupełnie jak przed tornado, prawda?
Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tornado. Zajmujemy trzecie
miejsce na liście stanów, w których najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę
miałam okazję zobaczyć; Ruth nie tak znowu wiele, jako że spędziła na Środkowym
Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również prawdą, że huragany zdarzają się właśnie
w tej porze roku.
Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywały na zbliżanie się
trąby powietrznej. Niebo miało dziwaczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze
wiał zimny wiatr. Do tego ten przeklęty grad...
Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna burza i powiedzieć, żeby się
nie martwiła, kiedy krzyknęła:
- Jess, nie...
Nie usłyszałam jednak, co zawołała, ponieważ właśnie w tamtej chwili nastąpił
potężny wybuch, który zagłuszył wszystko.
2
To nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To był piorun, który uderzył w
metalowe trybuny. A potem powędrował wzdłuż metalowego słupka, o który się opierałam.
Więc na dobrą sprawę można powiedzieć, że uderzył mnie piorun.
Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało.
W chwilę potem, kiedy odzyskałam słuch, usłyszałam jedynie krzyczącą Ruth. Nie
stałam w tym samym miejscu co przed sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej.
Och, i czułam silne łaskotanie. Wiecie, jak to jest, gdy chcecie coś włączyć do
kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafiacie palcem do gniazdka?
Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta razy mocniej.
- Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za ramię. - O, mój Boże, Jess, w
porządku?
Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przedtem. Nadal miała na sobie
opaski przeciwpotowe.
Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się zaczęło.
A potem było jeszcze gorzej.
- Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest.
Naprawdę czułam się dobrze. Nie oszukiwałam jej. Wtedy nic mi nie było. Czułam
tylko to łaskotanie. To nie było nieprzyjemne. Właściwie, kiedy minęło zaskoczenie,
poczułam się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozumiecie?
- Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad ustał.
- Jess - zawołała Ruth, potrząsając mną jeszcze raz. - Uderzył cię piorun. Nie
rozumiesz? Uderzył cię piorun!
Popatrzyłam na nią. Wyglądała zabawnie w tej opasce na głowie. Wybuchnęłam
śmiechem. Kiedyś, na wieczorku panieńskim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina,
a nikt z rodziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo. Miałam ochotę się
śmiać. Na okrągło.
- Lepiej się połóż - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóż głowę między kolana.
- Dlaczego? - zapytałam. - Żebym się mogła pocałować w tyłek na pożegnanie?
To mi się wydało strasznie śmieszne. Zaczęłam chichotać. Dostałam histerii ze
śmiechu.
Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego.
- Nie - stwierdziła. - Dlatego, że jesteś blada jak duch. Możesz zemdleć. Spróbuję
złapać jakiś samochód. Trzeba cię zabrać do szpitala.
- Eee, daj spokój - powiedziałam. - Wcale nie muszę iść do szpitala. Już po burzy.
Chodźmy.
I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie stało.
Wtedy naprawdę myślałam, że nic. To znaczy, że nic się nie stało. Czułam się dobrze.
W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej niż w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niż się czułam,
odkąd mój brat, Douglas, wrócił z college'u.
Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta.
- Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować...
- Hej - zawołałam. Niebo znacznie pojaśniało, grad pod stopami chrzęścił,
pomyślałam, że trochę jakby ktoś na górze przypadkiem przewrócił tacę z kostkami lodu na
jakimś niebiańskim przyjęciu.
- Hej, Ruth - powiedziałam, wskazując grad. - Popatrz. Zupełnie jak śnieg. Śnieg, w
kwietniu!
Ruth jednak nie zainteresowała się gradem, mimo że brodziła w nim po kostki w
swoich nike'ach. Patrzyła na mnie.
- Jessica - powiedziała, biorąc mnie za rękę. - Jessica, posłuchaj. - Ściszyła głos
niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze, bo wiatr ustał i przestało grzmieć. - Jessica, mówię ci,
nie jest w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wychodził.
- Naprawdę? - wyszczerzyłam zęby w jej stronę. - Fajnie. Ruth puściła moją rękę i
odwróciła się zniesmaczona.
- Świetnie - powiedziała, kierując się ku drodze. - Nie idź do szpitala. Umrzyj na
zawał serca. Akurat mnie to wzrusza.
Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych podeszwach.
- Hej - odezwałam się. - Szkoda, że piorun nie wystrzelił ze mnie dzisiaj w kafeterii.
Jeff Day naprawdę miałby za swoje, co?
Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z powodu zbyt szybkiego tempa.
Ale szybko dla Ruth oznacza normalne tempo dla mnie, więc bez trudu dotrzymywałam jej
kroku.
- Czekaj - zawołałam. - Czy nie byłoby cool, gdybym mogła stanąć w ogniu
błyskawicy dziś po południu na apelu? Wiesz, kiedy pani Bushey przynudzała, żebyśmy się
trzymali z daleka od narkotyków? Założę się, że to by skróciło jej mówkę.
Gadałam tak przez całą drogę do domu. Ruth usiłowała się na mnie gniewać, ale jej
nie wyszło. Nie dlatego, że jestem taka czarująca czy zabawna, ale dlatego, że burza zostawiła
wszędzie widoczne ślady. Widziałyśmy zwalone konary drzew, strzaskane gradem szyby
samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną. To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i
wozów straży pożarnej, a kiedy dotarłyśmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy Szkolnej i
Pierwszej, „Kro” było zerwane i zostało tylko „ger”.
- Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger” jest otwarte, a „Kro” zamknięte.
Nawet Ruth musiała się na to roześmiać.
Do momentu, kiedy doszłyśmy do naszych domów - wspominałam, że mieszkamy
obok siebie, prawda? - Ruth przestała się o mnie bać. W każdym razie, tak sądziłam. Już
miałam pobiec alejką w stronę ganku, kiedy Ruth wydała z siebie naprawdę ciężkie
westchnienie i powiedziała:
- Jessico, naprawdę uważam, że powinnaś pomówić o tym z mamą i tatą. O tym, co się
zdarzyło.
O, pewnie. Już lecę im oznajmić, że uderzył mnie piorun. Mieli teraz dużo
poważniejsze rzeczy na głowie.
Nie powiedziałam tego głośno, ale Ruth widocznie czytała w moich myślach, bo
dodała:
- Nie, Jess. Mówię poważnie. Powinnaś im powiedzieć. Czytałam o ludziach, których
uderzył piorun, tak jak ciebie. Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca.
- Ruth!
- Naprawdę uważam, że powinnaś im powiedzieć. Wiem, że mają inne zmartwienia, z
Douglasem i w ogóle. Ale...
- Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porządku.
- Wiem. - Ruth przymknęła na chwilę oczy. - Wiem, że z Douglasem wszystko w
porządku. No dobrze, posłuchaj. Obiecasz mi tylko, że jeśli poczujesz się... hm, dziwnie, to
komuś o tym powiesz?
To było jeszcze do przyjęcia. Przysięgłam uroczyście nie umrzeć na zawał serca.
Potem pożegnałyśmy się na trawniku przed moim domem.
Już prawie wchodziłam do środka, kiedy zdałam sobie sprawę, że dereń przy
podjeździe - który tamtego ranka pięknie kwitł - jest kompletnie ogołocony, jak w środku
zimy. Grad zerwał wszystkie liście i każdy najdrobniejszy kwiatuszek.
Na lekcjach angielskiego cały czas mówi się o symbolizmie i takich rzeczach. Na
przykład stary uschły dąb w Jane Eyre stanowi zapowiedź nieszczęścia i złego losu. Więc
wydaje mi się, że gdyby moje oświadczenie było fikcją literacką, to należałoby przyjąć, że
dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość.
Tyle że oczywiście, podobnie jak Jane, nie miałam pojęcia, co mnie czeka.
Symboliczna wymowa ogołoconego derenia kompletnie umknęła mojej uwagi. Przeszło mi
przez myśl coś w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko”.
Potem weszłam do domu.
3
Mieszkam - a jest zapewne istotne, żebym podała swój adres w oświadczeniu - z
rodzicami i dwoma braćmi w dużym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na
tej ulicy.
Nie mówię tego, żeby się przechwalać. Tak po prostu jest. Kiedyś to był dom
farmerów, ale nie byle jaki - z witrażowymi oknami i innymi ozdobami. Ludzie z
Towarzystwa Historycznego Indiany przybili na nim tabliczkę, ponieważ jest to najstarszy
dom w naszym mieście.
To, że mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, że jesteśmy biedni. Mój ojciec
ma trzy restauracje w centrum, tylko osiem czy dziewięć przecznic od naszego domu. Te
restauracje to: Mastriani, która jest droga, U Joego, która nie jest, i najtańszy ze wszystkich
bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele również.
W związku z tym można by pomyśleć, że mam wielu przyjaciół. Ale nie licząc Ruth,
spotykam się tylko z kilkoma znajomymi, głównie z orkiestry. Ruth gra pierwszą
wiolonczelę, a ja trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami - głównie z
drugim i piątym - i kilkoma osobami z sekcji rogów, a także z jedną czy dwiema osobami
grającymi na wiolonczeli, które zyskały aprobatę Ruth, ale poza tym trzymam się raczej na
uboczu.
No, jeśli nie brać pod uwagę odsiadkowiczów. Mój pokój znajduje się na trzecim
piętrze. Trzecie piętro to zaadaptowany strych, stąd niski sufit i mansardowe okna. Oprócz
mojej sypialni jest tu jeszcze łazienka. Kiedyś mieściłam się cała w mansardowym oknie i
długie godziny spędzałam na obserwowaniu tego, co się działo na Lumley Lane. Raczej
niewiele było do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mógł wejść wyżej i to mi się
strasznie podobało. Wyobrażałam sobie, że jestem latarnikiem na wieży, a okno jest latarnią
morską, ja zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej mieliźnie, czyli na
naszym trawniku.
Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne? Schody w moim domu zaczynają się
za drzwiami frontowymi, w miejscu, które moja mama nazywa z francuska foyer (lubi także
wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często mówi voila. Ale oczywiście żartem.
Taka jest moja mama). Problem polega na tym, że zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo-
nymi drzwiami, salon, który ma oszklone drzwi prowadzące do jadalni, z której, przez
oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni. Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja
mama widzi go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jeśli jest akurat gdzieś w głębi
domu. Zero szans, żeby dostać się niepostrzeżenie na górę.
Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła - kuchnia jest dość daleko
od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!”
A to wróżyło kłopoty.
Zastanawiając się, o co może chodzić tym razem - nie tracąc nadziei, że pan Goodhart
nie pośpieszył się i nie zadzwonił do niej - położyłam plecak i flet, i wszystko inne na
ławeczce przy schodach i ruszyłam przez salon i jadalnię, wymyślając po drodze jakąś
historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na wypadek gdyby wściekała się akurat z tego
powodu.
- Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy znalazłam się na wysokości stołu
w jadalni - który ma wbudowany w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła
nacisnąć go stopą, dając służbie znak, że pora na deser, co, zważywszy, że nie mamy służby,
jest okropnie denerwujące, zwłaszcza przy małych dzieciach, bo jak byliśmy młodsi, trudno
nam się było powstrzymać od naciskania czegoś takiego bez przerwy, a to doprowadzało
mamę do szału - dodałam jeszcze:
- Taak, próba trwała strasznie długo. Z powodu gradu. Musieliśmy gnać galopem i
chować się pod trybunami, i ciągle grzmiało, i...
- Spójrz!
Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike siedział zgarbiony na blacie w
kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwego, ale on nigdy nie sprawiał innego wrażenia, o ile dobrze
pamiętam, z wyjątkiem dnia, kiedy dostał maca na gwiazdkę. Tak, ten komputer go
uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzymała mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam
go przeczytać, co zresztą nie było istotne.
- Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. - Wiesz, co to jest? To list z Harvardu. A
czego, jak myślisz, dotyczy?
A ja na to:
- Ojej, Mikey. Gratuluję.
- Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjalnie poruszony.
- Mój kochany chłopczyk. - Mama zaczęła wymachiwać listem. - Kochany Mikey!
Idzie do Harvardu! O, mój Boże, aż trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca
zwycięstwa.
Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na ogół zachowuje się całkiem
podobnie jak inne mamy. Czasami pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli
chodzi o rachunki i personel, ale przeważnie siedzi w domu, zajmując się takimi rzeczami, jak
wymiana kafelków w łazienkach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swoimi
dziećmi i dlatego fakt, że Mike dostał się do Harvardu - chociaż nic w tym zaskakującego, bo
na egzaminach końcowych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głębi.
- Dzwoniłam już do taty - powiedziała. - Idziemy do Mastrianiego na homara.
- Super - oświadczyłam. - Czy mogę zaprosić Ruth? Mama machnęła nieznacznie
ręką.
- Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się na rodzinny obiad bez Ruth?
- W jej głosie zabrzmiał sarkazm, ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi
Ruth. Tak sądzę. - Michael, może ty też chciałbyś kogoś zaprosić?
Ze sposobu, w jaki wymówiła „kogoś” jasno wynikało, że ma na myśli dziewczynę.
Ale Mike'owi w ciągu całego jego życia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie
Claire Lippman, która mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman młodsza od niego o rok, a
ode mnie o tyleż starsza. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że Mike w ogóle jest na
świecie. Claire, gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie będzie sobie przecież
zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który ją podgląda. A mój brat robi to regularnie,
przez całe wakacje, kiedy Claire opala się w bikini na dachu garażu. Ona nie złazi z tego
dachu aż do końca sezonu, chyba że jakiś przystojniak w samochodzie zaproponuje jej
wycieczkę nad jeziorko.
Claire jest albo uzależniona od promieni ultrafioletowych, albo też cierpi na
zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego nie rozgryzłam.
Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, żeby mój brat zaprosił „kogoś” na obiad.
Nawet gdyby jakimś cudem się na to zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim
ty właściwie jesteś?”.
- Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak burak, chociaż byłam tam tylko
ja i mama. A gdyby tak Claire Lippman była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić.
- Zajęcze serce nigdy nie zdobędzie pięknej damy - powiedziała mama. Moja mama
nie tylko często naśladuje francuski akcent, ale również cytuje Szekspira oraz operetki
Gilberta i Sullivana.
Jak się bliżej zastanowić, może nie jest aż tak podobna do matek innych ludzi ze
szkoły.
- Zrozumiałem, mamo - wydusił Mike przez zaciśnięte zęby. - Tylko nie dzisiaj,
dobrze?
Mama wzruszyła ramionami.
- W porządku. Jess, jeśli się wybierasz, to nie ma mowy, żebyś poszła w tym. -
Mówiąc „to”, miała na myśli strój, jaki noszę zazwyczaj - T - shirt, dżinsy i adidasy. -
Przebierz się w tę sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc.
No tak. Mamie trochę odbija na tym punkcie, żebyśmy ubierały się tak samo.
Absolutnie nie żartuję. To było słodkie, kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo
daję, nie ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które pasują do sukienek
mamy. Zwłaszcza że wszystkie sukienki wykonane przez moją mamę są jak z Domku na
prerii.
Można by pomyśleć, że skoro nie mam problemów z przyłożeniem pięścią
wysportowanemu chłopakowi, to nie powinno mi być trudno powiedzieć mamie, żeby
przestała szyć dla mnie bliźniacze sukienki.
Ale gdyby wasz ojciec obiecał kupić wam harleya na osiemnaste urodziny, pod
warunkiem że będziecie nosić te sukienki bez protestu, też byście na to poszli.
- Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi schodami, których kiedyś, na
przełomie wieków - dziewiętnastego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano -
używała służba. - Powiem Douglasowi.
- Och - usłyszałam głos mamy. - Jess?
Nie zatrzymałam się. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Żebym nie zawracała
Douglasowi głowy. Zawsze to mówi.
A ja lubię mu zawracać głowę. Rozmawiałam o tym również z panem Goodhartem,
który przypuszcza, że Douglasowi pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu się zawraca głowę.
Więc często do niego zaglądam. Otóż podchodzę do drzwi jego pokoju, na których jest wielki
napis „Nie wchodzić” i pukam bardzo głośno. Potem wrzeszczę: „Doug! To ja, Jessica!”, i
włażę.
Douglasowi nie wolno się zamykać na klucz. Od zeszłych świąt, kiedy musieliśmy z
tatą wyważyć drzwi jego pokoju.
Douglas leżał na łóżku, czytając komiks. Na okładce był wiking i dziewczyna o
wydatnym biuście. Odkąd wrócił z college'u, nie robi nic poza czytaniem komiksów. A we
wszystkich komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem.
- Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóżku.
- Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. - Już słyszałem. Przypuszczam,
że wszyscy sąsiedzi też.
- A tam - odparłam. - Nie o to chodzi. Spojrzał na mnie znad komiksu.
- Wiem, że mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do Mastrianiego, żeby to uczcić,
ale ja nie pójdę. Musi się przyzwyczaić do rozczarowań w życiu. A ty lepiej trzymaj łapy przy
sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłożysz. I tym razem, kto wie, czy ci nie oddam.
- Też nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam cię bić. Niespecjalnie.
- No to co jest? Wzruszyłam ramionami.
- Piorun mnie uderzył.
Douglas zagłębił się ponownie w komiksie.
- Aha. Zamknij drzwi, wychodząc.
- Mówię poważnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chciałyśmy przeczekać burzę pod
trybunami koło szkoły...
- Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na mnie wzrok - są metalowe.
- No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w trybunę, a potem wiem tyle, że
znalazłam się półtora metra dalej i wszystko mnie swędziało, i...
- Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko bzdura, Jess.
- Przysięgam, że to prawda. Możesz zapytać Ruth.
- Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną, gdyby tak było.
- Douglas, mówię ci, tak było.
- Gdzie jest, wobec tego, rana wejściowa? - Douglas chwycił mnie za prawą rękę i
odwrócił ją do góry dłonią. - A rana wyjściowa? Piorun wszedłby w jednym miejscu, a
wyszedł drugim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształcie.
Chwycił moją lewą rękę i również odwrócił ją do góry dłonią. Na żadnej nie było
gwiaździstej blizny.
- Sama widzisz.
Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich rzeczach, ponieważ jedynym
jego zajęciem jest czytanie, a niekiedy czyta prawdziwe książki, nie tylko komiksy.
- Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz, piorun zabija co roku setki
ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś, w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki.
Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks.
- A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. - Jestem zajęty.
Podniosłam się z westchnieniem.
- W porządku - powiedziałam. - Ale na pewno tego pożałujesz. Mama mówiła, że
zjemy homara.
- Jedliśmy homara, kiedy przysłali zawiadomienie o moim przyjęciu na uczelnię -
odparł Douglas, nie podnosząc głowy znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło.
Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duży palec u nogi i ścisnęłam mocno.
- No, dobrze, duży chłopczyku. Leż tu sobie jak worek kartofli, z kapitanem Larsem i
jego cycatą pięknością Helgą.
Douglas posłał mi niechętne spojrzenie.
- Ona się przypadkiem nazywa Oona - oświadczył. Schował się z powrotem za
komiksem. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam do swojego pokoju. Nie martwię się o
Douglasa aż tak bardzo. Wiem, że pewnie powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem
jestem chyba wyjątkiem w mojej rodzinie. Ja i może jeszcze tata. Douglas zawsze był
dziwakiem. Mam wrażenie, że przez całe życie tłukłam ludzi, którzy nazywali mojego
starszego brata downem, przygłupem albo dziwadłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale
mimo że na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobowiązana, żeby im dać po gębie. Nie
będą obrażać mojego brata. To doprowadza do szału moją mamę, ale tatę nie. Tata nauczył
mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawidłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o
to, że kciuk trzeba trzymać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę razy go
zwichnęłam.
Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc w końcu biłam się za jego
plecami. Musiał czuć się upokorzony - młodsza siostrzyczka występuje w obronie starszego
brata. Nie sądzę jednak, żeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarzenia. Mam na myśli
jego próbę samobójczą. W końcu kto by się chciał zabijać tylko dlatego, że młodsza siostra
biła się za niego w szkole.
Prawda?
W każdym razie, kiedy dotarłam do swojego pokoju, zadzwoniłam do Ruth i
zaprosiłam ją na kolację. Wiedziałam, że chociaż dziś, dzięki Jeffowi Dayowi przeszła na
kolejną dietę, nie będzie w stanie się oprzeć. Nie tylko z powodu homara, ale również z
powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, że Michael jej się nie podoba, ale mówiąc między
nami, zadurzyła się w nim. Nie pytajcie, dlaczego. Żadna z niego gratka, słowo daję.
Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam:
- No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący. Może nie tyle homar, co całe
to masło... ale w końcu to specjalna okazja, bo Michael dostał się do Harvardu i w ogóle.
Chyba powinnam pójść. Dobra, idę.
- Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Muszę się przebrać.
- Chwileczkę - zapytała Ruth podejrzliwie. - Twoja mama nie każe ci chyba włożyć
jednej z tych lesbowatych sukienek, co? - Milczałam, więc po chwili Ruth odezwała się
znowu: - Wiesz, wydaje mi się, że motocykl to za mało. Twój tata powinien ci kupić
cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraża.
Ruth uważa, że moja mama cierpi z powodu ucisku ze strony patriarchalnego
społeczeństwa, reprezentowanego głównie przez mojego tatę. Ale to nieprawda. Mój tata
byłby zachwycony, gdyby mama znalazła pracę. To by ją wyleczyło z obsesji na punkcie
Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twierdzi, że nawet nie ma co myśleć o pójściu
do pracy, bo kto go upilnuje, żeby trzymał się z daleka od żyletek?
Powiedziałam Ruth, że owszem, muszę włożyć jedną z lesbowatych sukienek mojej
mamy, chociaż „lesbowate” nie jest dobrym określeniem, ponieważ wszyscy geje i lesbijki,
jakich znam, są naprawdę w porządku i prędzej padliby trupem, niż włożyli na siebie coś
takiego, no, chyba że w Halloween. Ale mniejsza o to. Rozłączyłam się i zaczęłam się
rozbierać. Przeważnie nie wychodzę z dżinsów i T - shirtów Zimą wkładam sweter na
wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektóre dziewczyny. Czasami nie biorę nawet
rano prysznica. Bo i po co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie.
W każdym razie nie było, dopóki Rob Wilkins nie zapytał, czy mnie odwieźć do
domu. Dla czegoś takiego warto by może nawet wysuszyć rano włosy suszarką.
Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, żeby Ruth się domyśliła. A zorientowałaby się
natychmiast. Bo Ruth przyjeżdża po mnie co rano. „Nie za dużo pianki?” zapytałaby pewnie.
Ale może nawet by się jej spodobało - pod warunkiem że nie wykryłaby, dla kogo
nałożyłam sobie tę piankę.
Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do głowy, że może Douglas się
pomylił. Może gdzieś na moim ciele jest jednak gwiaździsta blizna, niekoniecznie na
dłoniach. Na przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej.
Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. Żadnych blizn. Nawet odrobiny
brudu między palcami.
To było ze strony Roba Wilkinsa dość niezwykłe, żeby mi zaproponować
podwiezienie. Przecież prawie go nie znałam. Po prostu razem odsiadywaliśmy karę. No,
może nie całkiem tak. W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na lekcjach
Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego roku nauki, ale z jakiegoś powodu -
dobra, pewnie nie zaliczył za pierwszym razem - Rob miał to w ostatniej klasie. Siedział za
mną. Na ogół zachowywał się cicho. Od czasu do czasu rozmawiał z kolesiem z tyłu, też
wieśniakiem. Oczywiście podsłuchiwałam. Rozmawiali zwykle o zespołach - we wsiowym
guście, głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach.
JENNY CARROLL KIEDY PIORUN UDERZA
1 Mam to opisać. Dokładnie. To się nazywa oświadczenie. Właśnie. Oświadczenie. Mam opisać, jak do tego doszło. Od początku do końca. W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie siedzi sobie wygodnie i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać. Poza tym serwują kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru i cieknący długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę. To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie. Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie. To wszystko przez Ruth. Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w kolejce po hamburgery, kiedy Jeff Day powiedział Ruth, że jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, tak jak Elvisa. To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. Owszem, był okropnie gruby, kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley mogła sobie pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian. A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie bezkarnie wygadywał takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce? No więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda najlepsza przyjaciółka w takich okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam mu pięścią. Nie myślcie sobie, że Jeff Day nie zasługuje na to, żeby obrywać pięścią, i to regularnie. To skończony dupek. I wcale nieprawda, że dostał za mocno. No, owszem, zachwiał się i poleciał w pojemniki z przyprawami. No i co? Nie skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył moją pięść i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos, jak zamierzałam, trafiłam go ostatecznie w szyję. Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak. Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylądowała wielka, mięsista łapa i trener Albright odwrócił mnie twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth po talerz karbowanych frytek. Wszystko widział...
Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą ją musieli pochować w pudle fortepianu. Tego akurat nie widział. Ale jak grzmotnęłam gwiazdę jego drużyny piłkarskiej pięścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć. - Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright. Wyprowadził mnie z kafeterii i zabrał na górę, tam gdzie są gabinety pedagogów. Mój pedagog, pan Goodhart, siedział za biurkiem, pożywiając się zawartością brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej torbie były złote łuki. Zapach frytek czuło się na korytarzu. Nie zauważyłam, żeby pan Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę do jego gabinetu, przejął się choć przez chwilę dawką nasyconego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczęście, bo jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki. Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright powiedział „Goodhart” tym swoim głosem, od którego przechodzą ciarki. - O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespodzianka. Frytkę? Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczędzał na posiłkach. - Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę. Trener Albright nie wziął ani jednej. - Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlepszego obrońcę - oznajmił. Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą. - Jessico - powiedział. - Czy to prawda? - Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił - wyjaśniłam. Pan Goodhart potrząsnął głową. - Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat. - Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę sobie z uczuciem gniewu. - To nie moja wina. Ten gość naprawdę jest skończonym dupkiem. To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan Goodhart spodziewali się usłyszeć. Pan Goodhart tylko przewrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za chwilę dostanie zawału. - W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usiłując, jak sądzę, podtrzymać u trenera zamierającą akcję serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym. Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy usiadłam przy oknie na moim ulubionym, winylowym krześle w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce zwinął w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czerwony na twarzy, a na środku czoła pulsowała mu drobna żyłka. - Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.
Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspokajającym tonem, jakby trener Albright był bombą, którą trzeba rozbroić: - Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że młoda kobieta o wzroście metr pięćdziesiąt może dotkliwie pobić obrońcę, który ma ponad metr osiemdziesiąt i waży dziewięćdziesiąt kilo. - Taak - potwierdził trener Albright. Trener Albright jest odporny na sarkazm. - Chłopak nie może mi się rozkleić. - To na pewno było dla niego bardzo traumatyczne przeżycie - powiedział pan Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessicę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny. Trener Albright prawdopodobnie nie rozumiał znaczenia takich słów jak „traumatyczne” czy „adekwatny”, bo powiedział tylko: - Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją z daleka od nich! Pan Goodhart odłożył hamburgera, wstał i podszedł do drzwi. Położył dłoń na ramieniu trenera, mówiąc: - Zajmę się tym, Frank. Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i zamknął drzwi. - Uff - powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł, zabierając się ponownie do jedzenia. - No więc - odezwał się, żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z naszym postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy nas przewyższają wzrostem i masą? Gapiłam się na ketchup. - To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff. - O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał mi frytki. - O twojego brata? - Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je do ust. - O Ruth. - O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburgera. Plama ketchupu jeszcze się powiększyła. - A co z Ruth? - Jeff powiedział, że Ruth jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, jak Elvisa. Pan Goodhart przełknął. - To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. - Wiem - wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie miałam innego wyjścia, tylko mu dołożyć.
- No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem. Widzisz, problem polega na tym, że jeśli bijesz tych chłopców, to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo nieprzyjemnie. - Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale jestem dla nich za szybka. - Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał ketchup. - Ale pewnego dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię stłuką. - Nie wydaje mi się - stwierdziłam. - Widzi pan, ostatnio zaczęłam ćwiczyć kick boxing. - Kick boxing - powiedział pan Goodhart. - Tak - potwierdziłam. - Mam wideo. - Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. - Przepraszam cię na moment, Jessico - dodał pan Goodhart i podniósł słuchawkę. Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swoją żoną, która ma, zdaje się, problem z kolejnym dzieckiem, Russelem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta niewiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał nieba. Miasto, w którym mieszkam, jest dość płaskie, więc z każdego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy niebo było szare i pokryte chmurami. Za myjnią samochodową, naprzeciwko szkoły, na niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur. W sąsiednim hrabstwie pewnie padało. Patrząc na te chmury, trudno było jednak powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie. - Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu - nie próbuj go zmuszać... Nie, nie chciałem powiedzieć, że go zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale... Myjnia była pusta. No pewnie, kto by mył samochód tuż przed deszczem. Ale w McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko najstarszym rocznikom wolno wychodzić w porze lunchu i wszyscy rzucają się do McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy. - W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słuchawkę. - No, o czym to mówiliśmy, Jess? Powiedziałam: - Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą. Pan Goodhart pokiwał głową. - Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico. - Albo któregoś dnia oberwę. - Świetnie to ujęłaś.
- I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam policzyć do dziesięciu. Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym entuzjazmem. - Tak, to także prawda. - Co więcej, jeśli chcę się nauczyć, jak odnosić sukcesy w życiu, muszę sobie uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą. Pan Goodhart klasnął w dłonie. - Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczynasz rozumieć. Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana Goodharta już prawie dwa lata i znałam jego punkt widzenia. Dodatkowa korzyść z tych spotkań polegała na tym, że spędziłam kupę czasu w poczekalni, przeglądając różne broszurki, i odrzuciłam ostatecznie możliwość zrobienia kariery w siłach zbrojnych. - Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie Goodhart. Bardzo dziękuję. Spróbuję się poprawić. Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał. - Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie. Obejrzałam się przez ramię. - Ehe? - Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej w szkole - oznajmił, żując frytkę. - Na dokładkę do tych siedmiu tygodni, które zarobiłaś poprzednio. Uśmiechnęłam się. - Panie Goodhart? - Tak, Jessico? - Ma pan ketchup na wardze. Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale przecież nie zagroził, że zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by mu poszło w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki w szkole to dla mnie betka w porównaniu z telefonem do starych. Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl o normalnym życiu już i tak wydaje mi się nierealna. Niedobrze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia dodatkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dostanie się do college'u znacznie by wzrosły. Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje się godzinę dłużej. Można odrabiać lekcje, jak się chce, można czytać. Nie wolno tylko rozmawiać. Chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie załapiesz na szkolny
autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność wracać do domu autobusem z pierwszakami i całym tym towarzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest dla niej dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapewniony transport. Moi rodzice jeszcze się nie połapali. To znaczy, w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych. Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszymi rzeczami i na pewno nie przyjdą na żaden występ. Całe szczęście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w sekcji fletów. W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, tego samego, kiedy rąbnęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to przez nią wpadłam w tarapaty. - O, Boże, Jess - powiedziała, kiedy spotkałyśmy się o czwartej przed drzwiami audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli upychać nas w audytorium. To trochę przeszkadza kółku dramatycznemu, które odbywa próby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam nie wolno im przeszkadzać i nawzajem, chyba że potrzebują dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części dekoracji albo ustawienia czegoś. Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę Nasze miasto znam w tej chwili na pamięć. Jest tylko jedno „ale”: na cholerę mi to? - O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie widziałaś. Jeff ubabrał się po łokcie w przyprawach. Po tym, jak go rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. Byłaś wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to było wspaniałe. - Taak - powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Odsiadka nie jest może taka straszna, ale do przyjemności nie należy. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy. Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego kabrioletu, który Ruth kupiła za pieniądze z bar micwy, nie było. Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i nie miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie, że zniknął. Kiedy jednak postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak pozostali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na motocykle (większość z nich to wieśniaki albo młodociani przestępcy - jestem jedyną miastową), mruknęłam coś w rodzaju: - Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód? Ruth na to: - Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiózł i zostawił.
Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar micwy kupił trans ama. Choć według mnie nawet z trans amem Skip miał zero szans, że kogoś poderwie. - Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespacerować się do domu. Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem przepływały nad myjnią samochodową. Teraz znajdowały się niemal bezpośrednio nad naszymi głowami. - Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana: - U - hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak będziemy szły szybko. - Zaraz będzie lało. Ruth spojrzała w niebo, zezując. - Wcale nie - stwierdziła. Chyba miała coś nie tak z głową. - Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czy jak? Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrzeba, żeby jej zepsuć humor. Ciągle była nie w humorze, chyba z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. Dlatego chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę schudnie. Wiedziałam, że na tydzień zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka. - Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że obie powinnyśmy zadbać o figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od różnych imprez na basenie. Parsknęłam śmiechem. - Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie. - Mów za siebie - odparowała. - A chodzenie jest niezwykle pożytecznym ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo kalorii co w biegu. Popatrzyłam na nią uważnie. - Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział? - To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie? - Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi, co mówi taki dupek, jak Jeff Day. - Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim nic wspólnego. Po prostu myślę, że czas zadbać o linię. Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczególny widok. Jest moją najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu obok. Zabawne, ale jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż ja będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do czego nigdy nie dojdzie - wygląda dokładnie tak samo jak pierwszego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone
włosy, ogromne niebieskie oczy za okularami w złotych, drucianych oprawkach, dość wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie o tym po pięciu minutach naszej pierwszej wspólnej gry w klasy). Ale nigdy byście się nie domyślili, że jest ze wszystkiego w zaawansowanych grupach, gdybyście zobaczyli, w co była ubrana. Po pierwsze miała na sobie czarne legginsy, bluzę z wielkimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To jeszcze nie koniec. Ten zestaw uzupełniła opaskami przeciwpotowymi - nie żartuję - na głowie i na nadgarstkach, a przez ramię przewiesiła torbę z wielką butlą wody. Pewnie myślała, że wygląda jak sportowiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawdę wyglądała jak zbzikowana gospodyni domowa, która właśnie odebrała zamówione w sprzedaży wysyłkowej dzieło Ćwicz z Oprali albo coś podobnego. Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o tych opaskach, jeden z chłopaków z odsiadki zatrzymał się koło nas na indianie. Czy mogę skorzystać z okazji, żeby zaznaczyć, że jedyną rzeczą, jakiej zawsze pragnęłam, jest motocykl? Ten w dodatku mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy zdejmują tłumiki z motocykli, hałasują jak opętani i urządzają konkursy skoków przez „śpiącego policjanta” na parkingu dla nauczycieli. Ten człowiek nastroił swój motor tak, że mruczał cichutko, jak mały kotek. Pomalowany na czarno, lśniący chromem w różnych miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię. A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy. - Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie na krawężniku. - Podwieźć cię? Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron naszej szkoły, powstał z grobu i zjawił się przede mną, prosząc o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym bardziej zaskoczona. Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć. Odparłam bardzo spokojnie: - Nie, dzięki. Przespacerujemy się. Popatrzył w niebo. - Będzie lało. Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi. - Przespacerujemy się - powtórzyłam. Wzruszył ramionami. - Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał. Popatrzyłam w ślad za nim, starając się nie zwracać uwagi, jak pod opiętymi dżinsami pięknie rysują się jego perfekcyjne pośladki.
Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego ciała. Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną twarz, nie taką z kwadratową szczęką, jak u większości chłopców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go złamano parę razy? Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, kręcone włosy wołały o fryzjera. Te drobne usterki wynagradzała z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych oczu oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich widziała, gdyby zdarzyło mi się kiedyś jechać za jego plecami na motocyklu. Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych ujmujących cech. Wpatrywała się we mnie tak, jakby przyłapała mnie na rozmowie z ludożercą. - O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był? - Nazywa się Rob Wilkins - odparłam. A ona na to: - Wieśniak. Och, mój Boże, Jess, ten gość to wieśniak. Nie wierzę, że z nim rozmawiałaś. Spokojnie. Wszystko wyjaśnię. Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzieciaki z obszarów wiejskich hrabstwa, czyli wieśniaki, oraz ludzie z miasta, czyli miastowi. Wieśniaki i miastowi nie zadają się ze sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo mają więcej pieniędzy. Ich rodzice są na ogół lekarzami, prawnikami albo nauczycielami. Wieśniaki myślą, że są lepsi od miastowych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na świat i tak dalej. Rodzice wieśniaków to robotnicy albo farmerzy. W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani przestępcy, mięśniaki - raczej lubiani sportowcy, a także cheerleaderki - ale linia głównego podziału przebiega między wieśniakami i miastowymi. Ruth i ja jesteśmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest wieśniakiem. Dla upiększenia obrazka dodam, że prawie na pewno jest również młodocianym przestępcą. No, ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także należę, albo w niedalekiej przyszłości będą należeć do tej kategorii, jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad dotyczących panowania nad uczuciem gniewu. - Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na pewno nie macie żadnych wspólnych zajęć. To zdecydowanie nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do więzienia - dodała drwiąco. - Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga. Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie?
Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - prawdziwi faceci, nie kretyni, jak jej brat, Skip - przerażają Ruth. Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie zrozumieć. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my. No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach. - Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy możemy się stąd ruszyć, zanim zacznie padać? No, wiesz, mam ze sobą flet. Ruth nie dawała jednak za wygraną. - Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo kompletnie nie znasz? Gdyby mnie tu nie było? - Nie wiem - powiedziałam. Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po raz pierwszy chłopak zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję, może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić kogoś pięściami, ale przecież nie gryzę. Może jestem odrobinę przymała - tylko metr pięćdziesiąt pięć, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominać - i nie zawracam sobie specjalnie głowy makijażem czy ciuchami, ale, możecie mi wierzyć, radzę sobie całkiem nieźle. Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świętego spokoju, i odpowiada mi ich brązowy kolor - nie bawię się eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektóre dziewczyny z mojej szkoły. Brązowe włosy pasują do brązowych oczu, które pasują do opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata moja skóra zwykle robi się właśnie taka. Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w sobotnie wieczory, jest taki, że mam do wyboru albo siedzieć w domu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść. Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się wyłącznie z „chłopcami, którzy idą do college'u”. Czytaj: miastowymi. Na czym to stanęłam? Aa, tak. No więc, jeśli chcecie wiedzieć, Rob Wilkins nie był pierwszym facetem, który zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś mnie podrzucić. Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam ochotę nie odmówić. - Taak - zwróciłam się do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy, przyjęłabym jego propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle. - Nie mogę uwierzyć. Ruth zaczęła iść. Chmury były tuż za nami. Nie miałyśmy szans uciec przed deszczem, chyba że poruszałybyśmy się z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na
godzinę. A Ruth, w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów na godzinę. Sprawna fizycznie to ona nie jest. - Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się włóczyć na motocyklach z jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu. Prawie każdą dziewczynę, która znika w Indianie, znajdują w końcu półnagą, rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mówić? - Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać z typami z odsiadki? Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi plecami. Były ogromne, jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do gór, nie trwały w jednym miejscu. - Wiesz - powiedziałam - właściwie nic nie mogę poradzić na to, że ich znam. Siedzieliśmy obok siebie przez godzinę dziennie w ciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy. - Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz? - Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiać. Ale pani Clemmings musi codziennie sprawdzać listę, więc w ten sposób poznaje się imiona. Tak po prostu jest. Ruth potrząsnęła głową. - Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił - zabiłby mnie - gdybym wróciła do domu na motocyklu jakiegoś wsioka. Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zaproponował Ruth przejażdżkę na motorze, były bliskie zeru. - Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi - jest dość przystojny. To znaczy, jak na wsioka. Co zrobił? - Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Nie wolno nam rozmawiać. Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje się przy nazwanej z fantazją ulicy Szkolnej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma nic specjalnego poza, no właśnie, szkołą. Jeszcze dwie uliczki i wychodzi się na pola. McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike. Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą Pike, odkąd jedna dziewczyna została tam przejechana. Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły pierwsze wielkie, ciężkie krople deszczu. - Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam deszcz. - Przeleci - stwierdziła Ruth.
Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawica rozdarła niebo; piorun trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś kilometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak głośny jak odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barierę dźwięku. - Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie. Ruth na to: - Może powinnyśmy się gdzieś schować. - I to natychmiast - stwierdziłam. Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były metalowe trybuny otaczające boisko. A wiadomo, że podczas burzy nie należy się chować pod niczym metalowym. Wtedy właśnie zaczął padać grad. Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego pobiegłyśmy pod te trybuny. A jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło, to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten konkretnie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesadzam. Był olbrzymi. I tłukł niemiłosiernie. Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zupełnie jakby nas zamknięto w ogromnej maszynce do prażenia popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po głowach. Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe ławki nad naszymi głowami, odbijając się od nich rykoszetem i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele można było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła: - Przepraszam! Na co odparłam jedynie „Auu”, bo wielki odłamek gradu odskoczył od ziemi i wyrżnął mnie w łydkę. - Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro. - Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina. Tak przynajmniej wtedy myślałam. Później zmieniłam zdanie. Co widać, jak się przeczyta uważnie parę pierwszych linijek tego mojego oświadczenia. Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery czy pięć odgałęzień. Jedna z nich dotknęła widocznego ponad drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu wstrząsnął trybunami. - To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała się rozpłakać. - ...to jest moja wina. - Ruth, na miłość boską, ty płaczesz? - Tak - odparła, pociągając nosem.
- Dlaczego? To tylko głupia burza z piorunami. - Już przedtem zdarzało nam się ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - Pamiętasz, jak zaskoczyła nas burza w piątej klasie, kiedy wracałyśmy z lekcji gry na wiolonczeli? Ruth wytarła nos rękawem bluzy. - I musiałyśmy się schować w twoim kościele? - A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedziałam. Ruth roześmiała się przez łzy. - Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świątyni gojów. Ucieszyłam się, że Ruth się śmieje. Bywała uciążliwa, ale to moja najlepsza przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko dlatego, że czasem zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest dużo bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej szkoły, ponieważ czyta jedną książkę na dzień - dosłownie - i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na flecie, ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe programy telewizyjne. Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna. Teraz akurat nie była. - Och, Boże - jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile i zaczął ciskać gradem w nas, pod trybuny. - To zupełnie jak przed tornado, prawda? Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tornado. Zajmujemy trzecie miejsce na liście stanów, w których najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę miałam okazję zobaczyć; Ruth nie tak znowu wiele, jako że spędziła na Środkowym Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również prawdą, że huragany zdarzają się właśnie w tej porze roku. Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywały na zbliżanie się trąby powietrznej. Niebo miało dziwaczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze wiał zimny wiatr. Do tego ten przeklęty grad... Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna burza i powiedzieć, żeby się nie martwiła, kiedy krzyknęła: - Jess, nie... Nie usłyszałam jednak, co zawołała, ponieważ właśnie w tamtej chwili nastąpił potężny wybuch, który zagłuszył wszystko.
2 To nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To był piorun, który uderzył w metalowe trybuny. A potem powędrował wzdłuż metalowego słupka, o który się opierałam. Więc na dobrą sprawę można powiedzieć, że uderzył mnie piorun. Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało. W chwilę potem, kiedy odzyskałam słuch, usłyszałam jedynie krzyczącą Ruth. Nie stałam w tym samym miejscu co przed sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej. Och, i czułam silne łaskotanie. Wiecie, jak to jest, gdy chcecie coś włączyć do kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafiacie palcem do gniazdka? Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta razy mocniej. - Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za ramię. - O, mój Boże, Jess, w porządku? Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przedtem. Nadal miała na sobie opaski przeciwpotowe. Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się zaczęło. A potem było jeszcze gorzej. - Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest. Naprawdę czułam się dobrze. Nie oszukiwałam jej. Wtedy nic mi nie było. Czułam tylko to łaskotanie. To nie było nieprzyjemne. Właściwie, kiedy minęło zaskoczenie, poczułam się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozumiecie? - Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad ustał. - Jess - zawołała Ruth, potrząsając mną jeszcze raz. - Uderzył cię piorun. Nie rozumiesz? Uderzył cię piorun! Popatrzyłam na nią. Wyglądała zabawnie w tej opasce na głowie. Wybuchnęłam śmiechem. Kiedyś, na wieczorku panieńskim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina, a nikt z rodziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo. Miałam ochotę się śmiać. Na okrągło. - Lepiej się połóż - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóż głowę między kolana. - Dlaczego? - zapytałam. - Żebym się mogła pocałować w tyłek na pożegnanie? To mi się wydało strasznie śmieszne. Zaczęłam chichotać. Dostałam histerii ze śmiechu. Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego.
- Nie - stwierdziła. - Dlatego, że jesteś blada jak duch. Możesz zemdleć. Spróbuję złapać jakiś samochód. Trzeba cię zabrać do szpitala. - Eee, daj spokój - powiedziałam. - Wcale nie muszę iść do szpitala. Już po burzy. Chodźmy. I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie stało. Wtedy naprawdę myślałam, że nic. To znaczy, że nic się nie stało. Czułam się dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej niż w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niż się czułam, odkąd mój brat, Douglas, wrócił z college'u. Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta. - Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować... - Hej - zawołałam. Niebo znacznie pojaśniało, grad pod stopami chrzęścił, pomyślałam, że trochę jakby ktoś na górze przypadkiem przewrócił tacę z kostkami lodu na jakimś niebiańskim przyjęciu. - Hej, Ruth - powiedziałam, wskazując grad. - Popatrz. Zupełnie jak śnieg. Śnieg, w kwietniu! Ruth jednak nie zainteresowała się gradem, mimo że brodziła w nim po kostki w swoich nike'ach. Patrzyła na mnie. - Jessica - powiedziała, biorąc mnie za rękę. - Jessica, posłuchaj. - Ściszyła głos niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze, bo wiatr ustał i przestało grzmieć. - Jessica, mówię ci, nie jest w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wychodził. - Naprawdę? - wyszczerzyłam zęby w jej stronę. - Fajnie. Ruth puściła moją rękę i odwróciła się zniesmaczona. - Świetnie - powiedziała, kierując się ku drodze. - Nie idź do szpitala. Umrzyj na zawał serca. Akurat mnie to wzrusza. Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych podeszwach. - Hej - odezwałam się. - Szkoda, że piorun nie wystrzelił ze mnie dzisiaj w kafeterii. Jeff Day naprawdę miałby za swoje, co? Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z powodu zbyt szybkiego tempa. Ale szybko dla Ruth oznacza normalne tempo dla mnie, więc bez trudu dotrzymywałam jej kroku. - Czekaj - zawołałam. - Czy nie byłoby cool, gdybym mogła stanąć w ogniu błyskawicy dziś po południu na apelu? Wiesz, kiedy pani Bushey przynudzała, żebyśmy się trzymali z daleka od narkotyków? Założę się, że to by skróciło jej mówkę.
Gadałam tak przez całą drogę do domu. Ruth usiłowała się na mnie gniewać, ale jej nie wyszło. Nie dlatego, że jestem taka czarująca czy zabawna, ale dlatego, że burza zostawiła wszędzie widoczne ślady. Widziałyśmy zwalone konary drzew, strzaskane gradem szyby samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną. To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i wozów straży pożarnej, a kiedy dotarłyśmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy Szkolnej i Pierwszej, „Kro” było zerwane i zostało tylko „ger”. - Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger” jest otwarte, a „Kro” zamknięte. Nawet Ruth musiała się na to roześmiać. Do momentu, kiedy doszłyśmy do naszych domów - wspominałam, że mieszkamy obok siebie, prawda? - Ruth przestała się o mnie bać. W każdym razie, tak sądziłam. Już miałam pobiec alejką w stronę ganku, kiedy Ruth wydała z siebie naprawdę ciężkie westchnienie i powiedziała: - Jessico, naprawdę uważam, że powinnaś pomówić o tym z mamą i tatą. O tym, co się zdarzyło. O, pewnie. Już lecę im oznajmić, że uderzył mnie piorun. Mieli teraz dużo poważniejsze rzeczy na głowie. Nie powiedziałam tego głośno, ale Ruth widocznie czytała w moich myślach, bo dodała: - Nie, Jess. Mówię poważnie. Powinnaś im powiedzieć. Czytałam o ludziach, których uderzył piorun, tak jak ciebie. Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca. - Ruth! - Naprawdę uważam, że powinnaś im powiedzieć. Wiem, że mają inne zmartwienia, z Douglasem i w ogóle. Ale... - Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porządku. - Wiem. - Ruth przymknęła na chwilę oczy. - Wiem, że z Douglasem wszystko w porządku. No dobrze, posłuchaj. Obiecasz mi tylko, że jeśli poczujesz się... hm, dziwnie, to komuś o tym powiesz? To było jeszcze do przyjęcia. Przysięgłam uroczyście nie umrzeć na zawał serca. Potem pożegnałyśmy się na trawniku przed moim domem. Już prawie wchodziłam do środka, kiedy zdałam sobie sprawę, że dereń przy podjeździe - który tamtego ranka pięknie kwitł - jest kompletnie ogołocony, jak w środku zimy. Grad zerwał wszystkie liście i każdy najdrobniejszy kwiatuszek. Na lekcjach angielskiego cały czas mówi się o symbolizmie i takich rzeczach. Na przykład stary uschły dąb w Jane Eyre stanowi zapowiedź nieszczęścia i złego losu. Więc
wydaje mi się, że gdyby moje oświadczenie było fikcją literacką, to należałoby przyjąć, że dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość. Tyle że oczywiście, podobnie jak Jane, nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Symboliczna wymowa ogołoconego derenia kompletnie umknęła mojej uwagi. Przeszło mi przez myśl coś w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko”. Potem weszłam do domu.
3 Mieszkam - a jest zapewne istotne, żebym podała swój adres w oświadczeniu - z rodzicami i dwoma braćmi w dużym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na tej ulicy. Nie mówię tego, żeby się przechwalać. Tak po prostu jest. Kiedyś to był dom farmerów, ale nie byle jaki - z witrażowymi oknami i innymi ozdobami. Ludzie z Towarzystwa Historycznego Indiany przybili na nim tabliczkę, ponieważ jest to najstarszy dom w naszym mieście. To, że mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, że jesteśmy biedni. Mój ojciec ma trzy restauracje w centrum, tylko osiem czy dziewięć przecznic od naszego domu. Te restauracje to: Mastriani, która jest droga, U Joego, która nie jest, i najtańszy ze wszystkich bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele również. W związku z tym można by pomyśleć, że mam wielu przyjaciół. Ale nie licząc Ruth, spotykam się tylko z kilkoma znajomymi, głównie z orkiestry. Ruth gra pierwszą wiolonczelę, a ja trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami - głównie z drugim i piątym - i kilkoma osobami z sekcji rogów, a także z jedną czy dwiema osobami grającymi na wiolonczeli, które zyskały aprobatę Ruth, ale poza tym trzymam się raczej na uboczu. No, jeśli nie brać pod uwagę odsiadkowiczów. Mój pokój znajduje się na trzecim piętrze. Trzecie piętro to zaadaptowany strych, stąd niski sufit i mansardowe okna. Oprócz mojej sypialni jest tu jeszcze łazienka. Kiedyś mieściłam się cała w mansardowym oknie i długie godziny spędzałam na obserwowaniu tego, co się działo na Lumley Lane. Raczej niewiele było do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mógł wejść wyżej i to mi się strasznie podobało. Wyobrażałam sobie, że jestem latarnikiem na wieży, a okno jest latarnią morską, ja zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej mieliźnie, czyli na naszym trawniku. Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne? Schody w moim domu zaczynają się za drzwiami frontowymi, w miejscu, które moja mama nazywa z francuska foyer (lubi także wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często mówi voila. Ale oczywiście żartem. Taka jest moja mama). Problem polega na tym, że zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo- nymi drzwiami, salon, który ma oszklone drzwi prowadzące do jadalni, z której, przez oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni. Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja
mama widzi go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jeśli jest akurat gdzieś w głębi domu. Zero szans, żeby dostać się niepostrzeżenie na górę. Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła - kuchnia jest dość daleko od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!” A to wróżyło kłopoty. Zastanawiając się, o co może chodzić tym razem - nie tracąc nadziei, że pan Goodhart nie pośpieszył się i nie zadzwonił do niej - położyłam plecak i flet, i wszystko inne na ławeczce przy schodach i ruszyłam przez salon i jadalnię, wymyślając po drodze jakąś historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na wypadek gdyby wściekała się akurat z tego powodu. - Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy znalazłam się na wysokości stołu w jadalni - który ma wbudowany w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła nacisnąć go stopą, dając służbie znak, że pora na deser, co, zważywszy, że nie mamy służby, jest okropnie denerwujące, zwłaszcza przy małych dzieciach, bo jak byliśmy młodsi, trudno nam się było powstrzymać od naciskania czegoś takiego bez przerwy, a to doprowadzało mamę do szału - dodałam jeszcze: - Taak, próba trwała strasznie długo. Z powodu gradu. Musieliśmy gnać galopem i chować się pod trybunami, i ciągle grzmiało, i... - Spójrz! Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike siedział zgarbiony na blacie w kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwego, ale on nigdy nie sprawiał innego wrażenia, o ile dobrze pamiętam, z wyjątkiem dnia, kiedy dostał maca na gwiazdkę. Tak, ten komputer go uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzymała mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam go przeczytać, co zresztą nie było istotne. - Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. - Wiesz, co to jest? To list z Harvardu. A czego, jak myślisz, dotyczy? A ja na to: - Ojej, Mikey. Gratuluję. - Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjalnie poruszony. - Mój kochany chłopczyk. - Mama zaczęła wymachiwać listem. - Kochany Mikey! Idzie do Harvardu! O, mój Boże, aż trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca zwycięstwa. Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na ogół zachowuje się całkiem podobnie jak inne mamy. Czasami pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli
chodzi o rachunki i personel, ale przeważnie siedzi w domu, zajmując się takimi rzeczami, jak wymiana kafelków w łazienkach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swoimi dziećmi i dlatego fakt, że Mike dostał się do Harvardu - chociaż nic w tym zaskakującego, bo na egzaminach końcowych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głębi. - Dzwoniłam już do taty - powiedziała. - Idziemy do Mastrianiego na homara. - Super - oświadczyłam. - Czy mogę zaprosić Ruth? Mama machnęła nieznacznie ręką. - Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się na rodzinny obiad bez Ruth? - W jej głosie zabrzmiał sarkazm, ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi Ruth. Tak sądzę. - Michael, może ty też chciałbyś kogoś zaprosić? Ze sposobu, w jaki wymówiła „kogoś” jasno wynikało, że ma na myśli dziewczynę. Ale Mike'owi w ciągu całego jego życia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie Claire Lippman, która mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman młodsza od niego o rok, a ode mnie o tyleż starsza. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że Mike w ogóle jest na świecie. Claire, gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie będzie sobie przecież zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który ją podgląda. A mój brat robi to regularnie, przez całe wakacje, kiedy Claire opala się w bikini na dachu garażu. Ona nie złazi z tego dachu aż do końca sezonu, chyba że jakiś przystojniak w samochodzie zaproponuje jej wycieczkę nad jeziorko. Claire jest albo uzależniona od promieni ultrafioletowych, albo też cierpi na zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego nie rozgryzłam. Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, żeby mój brat zaprosił „kogoś” na obiad. Nawet gdyby jakimś cudem się na to zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim ty właściwie jesteś?”. - Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak burak, chociaż byłam tam tylko ja i mama. A gdyby tak Claire Lippman była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić. - Zajęcze serce nigdy nie zdobędzie pięknej damy - powiedziała mama. Moja mama nie tylko często naśladuje francuski akcent, ale również cytuje Szekspira oraz operetki Gilberta i Sullivana. Jak się bliżej zastanowić, może nie jest aż tak podobna do matek innych ludzi ze szkoły. - Zrozumiałem, mamo - wydusił Mike przez zaciśnięte zęby. - Tylko nie dzisiaj, dobrze? Mama wzruszyła ramionami.
- W porządku. Jess, jeśli się wybierasz, to nie ma mowy, żebyś poszła w tym. - Mówiąc „to”, miała na myśli strój, jaki noszę zazwyczaj - T - shirt, dżinsy i adidasy. - Przebierz się w tę sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc. No tak. Mamie trochę odbija na tym punkcie, żebyśmy ubierały się tak samo. Absolutnie nie żartuję. To było słodkie, kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo daję, nie ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które pasują do sukienek mamy. Zwłaszcza że wszystkie sukienki wykonane przez moją mamę są jak z Domku na prerii. Można by pomyśleć, że skoro nie mam problemów z przyłożeniem pięścią wysportowanemu chłopakowi, to nie powinno mi być trudno powiedzieć mamie, żeby przestała szyć dla mnie bliźniacze sukienki. Ale gdyby wasz ojciec obiecał kupić wam harleya na osiemnaste urodziny, pod warunkiem że będziecie nosić te sukienki bez protestu, też byście na to poszli. - Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi schodami, których kiedyś, na przełomie wieków - dziewiętnastego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano - używała służba. - Powiem Douglasowi. - Och - usłyszałam głos mamy. - Jess? Nie zatrzymałam się. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Żebym nie zawracała Douglasowi głowy. Zawsze to mówi. A ja lubię mu zawracać głowę. Rozmawiałam o tym również z panem Goodhartem, który przypuszcza, że Douglasowi pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu się zawraca głowę. Więc często do niego zaglądam. Otóż podchodzę do drzwi jego pokoju, na których jest wielki napis „Nie wchodzić” i pukam bardzo głośno. Potem wrzeszczę: „Doug! To ja, Jessica!”, i włażę. Douglasowi nie wolno się zamykać na klucz. Od zeszłych świąt, kiedy musieliśmy z tatą wyważyć drzwi jego pokoju. Douglas leżał na łóżku, czytając komiks. Na okładce był wiking i dziewczyna o wydatnym biuście. Odkąd wrócił z college'u, nie robi nic poza czytaniem komiksów. A we wszystkich komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem. - Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóżku. - Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. - Już słyszałem. Przypuszczam, że wszyscy sąsiedzi też. - A tam - odparłam. - Nie o to chodzi. Spojrzał na mnie znad komiksu.
- Wiem, że mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do Mastrianiego, żeby to uczcić, ale ja nie pójdę. Musi się przyzwyczaić do rozczarowań w życiu. A ty lepiej trzymaj łapy przy sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłożysz. I tym razem, kto wie, czy ci nie oddam. - Też nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam cię bić. Niespecjalnie. - No to co jest? Wzruszyłam ramionami. - Piorun mnie uderzył. Douglas zagłębił się ponownie w komiksie. - Aha. Zamknij drzwi, wychodząc. - Mówię poważnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chciałyśmy przeczekać burzę pod trybunami koło szkoły... - Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na mnie wzrok - są metalowe. - No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w trybunę, a potem wiem tyle, że znalazłam się półtora metra dalej i wszystko mnie swędziało, i... - Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko bzdura, Jess. - Przysięgam, że to prawda. Możesz zapytać Ruth. - Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną, gdyby tak było. - Douglas, mówię ci, tak było. - Gdzie jest, wobec tego, rana wejściowa? - Douglas chwycił mnie za prawą rękę i odwrócił ją do góry dłonią. - A rana wyjściowa? Piorun wszedłby w jednym miejscu, a wyszedł drugim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształcie. Chwycił moją lewą rękę i również odwrócił ją do góry dłonią. Na żadnej nie było gwiaździstej blizny. - Sama widzisz. Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich rzeczach, ponieważ jedynym jego zajęciem jest czytanie, a niekiedy czyta prawdziwe książki, nie tylko komiksy. - Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz, piorun zabija co roku setki ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś, w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki. Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks. - A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. - Jestem zajęty. Podniosłam się z westchnieniem. - W porządku - powiedziałam. - Ale na pewno tego pożałujesz. Mama mówiła, że zjemy homara. - Jedliśmy homara, kiedy przysłali zawiadomienie o moim przyjęciu na uczelnię - odparł Douglas, nie podnosząc głowy znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło.
Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duży palec u nogi i ścisnęłam mocno. - No, dobrze, duży chłopczyku. Leż tu sobie jak worek kartofli, z kapitanem Larsem i jego cycatą pięknością Helgą. Douglas posłał mi niechętne spojrzenie. - Ona się przypadkiem nazywa Oona - oświadczył. Schował się z powrotem za komiksem. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam do swojego pokoju. Nie martwię się o Douglasa aż tak bardzo. Wiem, że pewnie powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem jestem chyba wyjątkiem w mojej rodzinie. Ja i może jeszcze tata. Douglas zawsze był dziwakiem. Mam wrażenie, że przez całe życie tłukłam ludzi, którzy nazywali mojego starszego brata downem, przygłupem albo dziwadłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale mimo że na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobowiązana, żeby im dać po gębie. Nie będą obrażać mojego brata. To doprowadza do szału moją mamę, ale tatę nie. Tata nauczył mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawidłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o to, że kciuk trzeba trzymać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę razy go zwichnęłam. Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc w końcu biłam się za jego plecami. Musiał czuć się upokorzony - młodsza siostrzyczka występuje w obronie starszego brata. Nie sądzę jednak, żeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarzenia. Mam na myśli jego próbę samobójczą. W końcu kto by się chciał zabijać tylko dlatego, że młodsza siostra biła się za niego w szkole. Prawda? W każdym razie, kiedy dotarłam do swojego pokoju, zadzwoniłam do Ruth i zaprosiłam ją na kolację. Wiedziałam, że chociaż dziś, dzięki Jeffowi Dayowi przeszła na kolejną dietę, nie będzie w stanie się oprzeć. Nie tylko z powodu homara, ale również z powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, że Michael jej się nie podoba, ale mówiąc między nami, zadurzyła się w nim. Nie pytajcie, dlaczego. Żadna z niego gratka, słowo daję. Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam: - No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący. Może nie tyle homar, co całe to masło... ale w końcu to specjalna okazja, bo Michael dostał się do Harvardu i w ogóle. Chyba powinnam pójść. Dobra, idę. - Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Muszę się przebrać. - Chwileczkę - zapytała Ruth podejrzliwie. - Twoja mama nie każe ci chyba włożyć jednej z tych lesbowatych sukienek, co? - Milczałam, więc po chwili Ruth odezwała się
znowu: - Wiesz, wydaje mi się, że motocykl to za mało. Twój tata powinien ci kupić cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraża. Ruth uważa, że moja mama cierpi z powodu ucisku ze strony patriarchalnego społeczeństwa, reprezentowanego głównie przez mojego tatę. Ale to nieprawda. Mój tata byłby zachwycony, gdyby mama znalazła pracę. To by ją wyleczyło z obsesji na punkcie Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twierdzi, że nawet nie ma co myśleć o pójściu do pracy, bo kto go upilnuje, żeby trzymał się z daleka od żyletek? Powiedziałam Ruth, że owszem, muszę włożyć jedną z lesbowatych sukienek mojej mamy, chociaż „lesbowate” nie jest dobrym określeniem, ponieważ wszyscy geje i lesbijki, jakich znam, są naprawdę w porządku i prędzej padliby trupem, niż włożyli na siebie coś takiego, no, chyba że w Halloween. Ale mniejsza o to. Rozłączyłam się i zaczęłam się rozbierać. Przeważnie nie wychodzę z dżinsów i T - shirtów Zimą wkładam sweter na wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektóre dziewczyny. Czasami nie biorę nawet rano prysznica. Bo i po co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie. W każdym razie nie było, dopóki Rob Wilkins nie zapytał, czy mnie odwieźć do domu. Dla czegoś takiego warto by może nawet wysuszyć rano włosy suszarką. Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, żeby Ruth się domyśliła. A zorientowałaby się natychmiast. Bo Ruth przyjeżdża po mnie co rano. „Nie za dużo pianki?” zapytałaby pewnie. Ale może nawet by się jej spodobało - pod warunkiem że nie wykryłaby, dla kogo nałożyłam sobie tę piankę. Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do głowy, że może Douglas się pomylił. Może gdzieś na moim ciele jest jednak gwiaździsta blizna, niekoniecznie na dłoniach. Na przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej. Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. Żadnych blizn. Nawet odrobiny brudu między palcami. To było ze strony Roba Wilkinsa dość niezwykłe, żeby mi zaproponować podwiezienie. Przecież prawie go nie znałam. Po prostu razem odsiadywaliśmy karę. No, może nie całkiem tak. W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na lekcjach Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego roku nauki, ale z jakiegoś powodu - dobra, pewnie nie zaliczył za pierwszym razem - Rob miał to w ostatniej klasie. Siedział za mną. Na ogół zachowywał się cicho. Od czasu do czasu rozmawiał z kolesiem z tyłu, też wieśniakiem. Oczywiście podsłuchiwałam. Rozmawiali zwykle o zespołach - we wsiowym guście, głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach.