uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Michael Connelly - Harry Bosch 01 - Czarne echo

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael Connelly - Harry Bosch 01 - Czarne echo.pdf

uzavrano EBooki M Michael Connelly
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 74 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 299 stron)

MICHAEL Connelly CZARNE ECHO Przekład BOGUMIŁA NAWROT MARCIN ŁAKOMSKI

Tytuł oryginału THE BLACK ECHO Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Przekład BOGUMIŁA NAWROT (część I, II) MARCIN ŁAKOMSKI (pozostałe części) Redakcja merytoryczna WANDA MAJEWSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta DOBIESŁAW KUBACKI Copyright © 1992 by Michael Connelly For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-949-X Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1995. Wydanie I Druk: Finidr, s.r.o., Český Tĕšin

W. Michaelowi Connelly'emu i Mary McEvoy Connelly

Podziękowania Pragnę podziękować za pomoc i poparcie: Mojemu agentowi, Philipowi Spitzerowi, i redaktor Patricii Mulcahy za ich cięŜką pracę, entuzjazm i wiarę w tę ksiąŜkę. Funkcjonariuszom policji, którzy przez długie lata zapoznawali mnie ze swoim Ŝyciem prywatnym i zawodowym. Pragnę równieŜ podziękować To- mowi Mangoldowi i Johnowi Pennycate'owi, których ksiąŜka „Tunele Cu Chi” przedstawia prawdziwe losy „tunelowych szczurów” podczas wojny wietnam- skiej. Na koniec chcę podziękować rodzinie i przyjaciołom za słowa zachęty i poparcie. Największy dług wdzięczności mam wobec swej Ŝony Lindy, która ani na chwilę nie straciła wiary i stanowiła niewyczerpane źródło inspiracji.

Część pierwsza Niedziela, 20 maja Chłopak nic nie widział w ciemnościach, ale nie miało to znaczenia. Do- świadczenie i długoletnia praktyka mówiły mu, Ŝe dobrze trafił. Powierzchnia była gładka i równa. Wykonując całym ramieniem płynny ruch, jednocześnie miękko obracał dłoń w przegubie. Niech farba tryska. Spokojnie. Nie ma po- śpiechu. O tak, wspaniale. Usłyszał syk uchodzącego powietrza i niemal ujrzał smugę farby. Dawało mu to prawdziwe ukojenie. Czując zapach aerozolu, przypomniał sobie o kleju, schowanym w kieszeni. Pomyślał, czy sobie nie niuchnąć. MoŜe później, po- stanowił. Nie chciał robić przerwy, tylko jednym ciągiem dokończyć dzieło. Nagle znieruchomiał - poprzez syk aerozolu dosłyszał warkot silnika. Ro- zejrzał się, ale nie dostrzegł nigdzie świateł, poza srebrzystobiałym odbiciem księŜyca na powierzchni wody i słabą Ŝarówką nad drzwiami do pompowni, znajdującej się w połowie zapory. Ale słuch go nie mylił. Coś nadjeŜdŜało. Warkot kojarzył się chłopakowi z silnikiem cięŜarówki. Wtem wydało mu się, Ŝe słyszy zgrzyt opon na Ŝwirowej drodze dojazdowej, okrąŜającej zbiornik. Z kaŜdą chwilą warkot stawał się wyraźniejszy. Ktoś tędy jechał, choć była trzecia nad ranem. Dlaczego? Chło- pak wstał i cisnął puszkę farby w aerozolu przez płot, do wody. Usłyszał, jak upadła w krzaki, za słabo rzucił. Wyciągnął z kieszeni skarpetę i postanowił raz powąchać, tak dla kuraŜu. Wsadził w nią nos i wciągnął opary farby. Za- chwiał się na nogach, poczuł mimowolne drŜenie powiek. Zamachnął się i wyrzucił skarpetę przez parkan. Chłopak postawił motor i przeprowadził go na drugą stronę drogi, tam gdzie u stóp wzgórza rosła wysoka trawa, skrzypy polne i sosny. Pomyślał, Ŝe to świetna kryjówka. Będzie mógł stamtąd wszystko obserwować. Warkot silnika stawał się coraz wyraźniejszy. Był pewien, Ŝe pojazd znajduje się kilka metrów od niego, ale nie widział poświaty reflektorów. To go speszyło. Ale 9

było juŜ za późno na ucieczkę. PołoŜył motor w wysokiej, brązowej trawie i ręką zatrzymał obracające się w powietrzu przednie koło. Potem przypadł do ziemi, czekając, co teraz nastąpi. * Harry Bosch słyszał w górze helikopter, krąŜący gdzieś nad spowijającym wszystko mrokiem. Dlaczego nie lądowali? Dlaczego nie przychodzili z pomo- cą? Harry przeciskał się zadymionym, ciemnym tunelem, baterie miał prawie wyczerpane. Latarka świeciła coraz słabiej. Potrzebował pomocy. Powinien szybciej się posuwać. Musi dotrzeć do końca tunelu, zanim latarka zgaśnie i ogarną go ciemności. Usłyszał, jak śmigłowiec robi jeszcze jedno okrąŜenie. Dlaczego nie ląduje? Gdzie jest ta pomoc, której potrzebuje? Kiedy łoskot śmigieł znów się oddalił, poczuł dławiący strach. Zaczął się szybciej czołgać, skórę na kolanach miał zdartą do krwi. W jednej ręce trzymał w górze latarkę, drugą czepiał się ziemi, by utrzymać równowagę. Nie oglądał się za siebie, bo wiedział, Ŝe w czarnej mgle za nim czai się wróg. Niewidzialny, ale obecny. I to z kaŜdą chwilą bliŜej. Kiedy w kuchni rozległ się telefon, Bosch natychmiast się obudził. Liczył dzwonki, zastanawiając się, czy przeoczył jeden albo dwa pierwsze. Próbował sobie uzmysłowić, czy zostawił włączoną automatyczną sekretarkę. Okazało się, Ŝe nie. Automat nie odebrał telefonu i dopiero po ósmym dzwonku zapanowała cisza. Z roztargnieniem myślał, skąd się wziął ten zwy- czaj. Czemu nie sześć dzwonków? Albo dziesięć? Przetarł oczy i rozejrzał się. Znów zasnął w pokoju dziennym w miękkim, rozkładanym fotelu, który sta- nowił główny mebel jego skromnie urządzonego mieszkania. Traktował go jak fotel do czuwania. Jednak nazwa ta była nieadekwatna, bo często w nim zasy- piał, nawet kiedy nie miał dyŜuru. Światło poranka wpadało przez szparę w zasłonach, tworząc jasną smugę na białej, sosnowej podłodze. Obserwował cząsteczki kurzu, unoszące się leniwie w powietrzu w pobliŜu przesuwanych szklanych drzwi. Lampa na stoliku obok była włączona, podobnie jak stojący pod ścianą telewizor; nada- wali akurat jakiś program religijny, jak zwykle w niedzielę o tej porze. Na stole obok fotela znajdowali się niezawodni kompani cierpiących na bezsenność: karty, czasopisma i kieszonkowe wydania kryminałów; te ostatnie zaledwie przekartkowane i porzucone. LeŜała na nim teŜ zmięta paczka papierosów i stały trzy puste butelki po piwie - kaŜda po innym. Bosch był całkiem ubrany, łącznie z pomiętym krawatem, przymocowanym do białej koszuli srebrną spinką. Sięgnął ręką do paska, a potem przesunął ją do tyłu, w okolicę nerek. Cze- kał. Kiedy tylko rozległ się pager, natychmiast przerwał denerwujący sygnał. Wyciągnął urządzenie zza paska i spojrzał na numer. Nie zdziwił się. Wygra- molił się z fotela i przeciągnął, aŜ zatrzeszczały mu kości w stawach. 10

Poszedł do kuchni, gdzie na kontuarze stał telefon. Zanim wykręcił numer, zapisał w notesie wyciągniętym z kieszeni marynarki: „Niedziela, godzina 8.53 rano”. Po dwóch dzwonkach rozległ się głos: - Policja Los Angeles. Posterunek w Hollywood. Przy aparacie Pelch. W czym mogę pomóc? - Człowiek zdąŜyłby umrzeć, zanim by wysłuchał tego wszystkiego do końca - powiedział Bosch. - Połącz mnie z dyŜurnym. Bosch znalazł w szafce kuchennej nową paczkę papierosów i sztachnął się po raz pierwszy tego dnia. Spłukał kurz ze szklanki i nalał do niej wody z kra- nu, a następnie wyjął dwie aspiryny z plastikowej buteleczki, która równieŜ stała w kuchennej szafce. Połykał drugą tabletkę, kiedy usłyszał w słuchawce głos sierŜanta Crowleya. - Co tam, czyŜbym wyciągnął cię z kościoła? Dzwoniłem do domu. Nikt nie odbierał. - Crowley, co masz dla mnie? - CóŜ, wiem, Ŝe wczoraj wieczorem oglądaliśmy cię w tym serialu tele- wizyjnym. Ale nadal jesteś na słuŜbie. Ty i twój partner. Przez cały weekend. A to znaczy, Ŝe macie trupa w Lake Hollywood. W rurze. Obok drogi dojaz- dowej do zapory Mulholland. Wiesz, gdzie? - Znam to miejsce. Co jeszcze? - Udał się tam patrol; lekarz i ekipa techniczna zostali juŜ powiadomieni. Moi ludzie wiedzą tylko, Ŝe mają trupa. Sztywny znajduje się jakieś dziesięć metrów od wlotu do rury. Nie chcą tam wchodzić, by nie zatrzeć ewentualnych śladów na miejscu zbrodni, rozumiesz? Kazałem im przywołać twojego partne- ra, ale jeszcze nie zadzwonił. Jego telefon teŜ nie odpowiada. Pomyślałem, Ŝe moŜe jesteście razem. Ale potem doszedłem do wniosku, Ŝe on nie jest w two- im typie. Ani ty w jego. - Skontaktuję się z nim. Skoro nie weszli do środka, skąd wiedzą, Ŝe to trup, a nie jakiś facet, który uciął sobie drzemkę? - No wiesz, trochę się tam pokręcili, trącili go kijem czy czymś w tym rodzaju, chyba nawet nieźle go poszturchali. Sztywny jak kutas pana młodego w noc poślubną. - Nie chcieli zatrzeć ewentualnych śladów na miejscu zbrodni, ale sztur- chali kijem ciało. Cudownie. Czy ci faceci trafili tu, kiedy zaostrzyli kryteria przyjęć do college'ow, czy co? - Słuchaj no, Bosch, dostaliśmy wiadomość, musieliśmy ją sprawdzić. Jasne? Chcesz, Ŝebyśmy przekazywali wszystkie telefony bezpośrednio do Wydziału Zabójstw, byście je sami sprawdzali? Po tygodniu dostalibyście kręćka. Bosch zgniótł niedopałek papierosa w nierdzewnym zlewozmywaku i wyj- rzał przez okno. Patrząc w dół wzgórza, dostrzegł wagoniki tramwaju dla tury- stów, jadące wśród potęŜnych, beŜowych gmachów studiów dźwiękowych wytwórni Universal. Na fasadzie jednego z długich budynków wymalowano 11

błękitne niebo i białe chmurki; słuŜyła podczas kręcenia zdjęć plenerowych, kiedy niebo nad Los Angeles było burobrązowe. - Kto przekazał wiadomość? - spytał Bosch. - Anonimowy rozmówca, który zadzwonił pod 911. Parę minut po czwartej. Według dyspozytora dzwonił z budki na bulwarze. Ktoś, kto się akurat kręcił w tamtej okolicy, natknął się w rurze na trupa. Nie chciał podać nazwiska. Powiedział tylko, Ŝe w rurze jest sztywny. W centrum telekomuni- kacyjnym mają zarejestrowaną tę rozmowę. Bosch poczuł ogarniający go gniew. Wyjął z szafki buteleczkę z aspiryną i wsunął ją do kieszeni. RozwaŜając w myślach wiadomość przekazaną policji o czwartej nad ranem, otworzył lodówkę i schylił się. Nie dostrzegł nic interesu- jącego. Rzucił okiem na zegarek. - Crowley, skoro otrzymaliście meldunek o czwartej rano, dlaczego dzwonicie do mnie dopiero teraz, prawie pięć godzin później? - Słuchaj, Bosch, mieliśmy tylko ten anonimowy telefon. To wszystko. Dyspozytor powiedział, Ŝe dzwonił jakiś dzieciak. Nie mam w zwyczaju wysy- łać swoich ludzi w środku nocy do jakiejś rury, dysponując tylko taką wiado- mością. Mógł to być jakiś kawał. Albo zasadzka. Zresztą cholera wie co. Po- czekałem, aŜ się rozwidni i trochę tu uspokoi. Wysłałem tam paru swoich ludzi pod koniec zmiany. Mówiąc o końcu zmiany, juŜ mnie tu nie powinno być. Czekałem tylko na telefon od nich, a potem od ciebie. Jeszcze coś? Bosch miał ochotę zapytać, czy przyszło mu do głowy, Ŝe w rurze będzie ciemno bez względu na to, czy udaliby się tam o czwartej czy o ósmej, ale się powstrzymał. Zresztą co by mu z tego przyszło? - Jeszcze coś? - powtórzył Crowley. Boschowi nic nie przychodziło na myśl, więc Crowley skorzystał z okazji i oświadczył: - Harry, to prawdopodobnie jakiś ćpun, który się zaćpał na śmierć. śadna sprawa z artykułu 187. Ciągle mamy podobne wypadki. Słuchaj no, pamiętasz, w ubiegłym roku z tej samej rury teŜ wyciągnęliśmy jednego... Ach tak, to było, zanim przenieśli cię do Hollywood... Według mnie jakiś facet wlazł do tej samej rury, wiecznie śpią tam jacyś włóczędzy, dał sobie w Ŝyłę i tyle. Wszystko pasuje. Tyle tylko, Ŝe poprzednim razem nie znaleźliśmy go tak szybko. Kiedy dotarliśmy do niego po kilku dniach, był kompletnie ugotowany. Upieczony jak indyk. Tylko nie pachniał tak smakowicie. Crowley roześmiał się z własnego Ŝartu. Bosch milczał. SierŜant ciągnął dalej. - Kiedy go wyciągnęliśmy, miał jeszcze szprycę w ramieniu. Teraz tak samo. Zwykła gówniana sprawa, nic powaŜnego. Pojedziesz tam, przed południem wrócisz do domu, zdrzemniesz się, moŜe obejrzysz mecz Dodger- sów. A za tydzień? Przyjdzie kolej na kogoś innego. Ty będziesz miał wolne. A akurat wypada dłuŜszy weekend, bo świętujemy Dzień Pamięci. Więc uczyń mi przysługę. Jedź i zobacz, co tam mają. 12

Bosch zastanowił się chwilę. JuŜ miał odłoŜyć słuchawkę, ale, zanim to zrobił, spytał: - Crowley, co miałeś na myśli, mówiąc, Ŝe tamtego nie znaleźliście tak szybko? Dlaczego uwaŜasz, Ŝe na tego natrafiliśmy szybciej? - Chłopaki mi powiedzieli, Ŝe nic od niego nie czuć, jedynie trochę si- kami. Musi być świeŜy. - Powiedz swoim ludziom, Ŝe będę za piętnaście minut. Poproś, by ni- czego juŜ tam nie ruszali. - Oni... Bosch wiedział, Ŝe Crowley będzie próbował bronić swych ludzi, więc roz- łączył się, by tego nie słuchać. Zapalił drugiego papierosa i podszedł do drzwi frontowych, by wziąć z progu „Timesa”. Rozpostarł pięciokilogramowe, nie- dzielne wydanie gazety na kuchennym kontuarze ciekaw, ile drzew umarło. Odszukał dodatek o nieruchomościach i zaczął przerzucać stronice, póki nie ujrzał duŜego ogłoszenia Valley Pride Properties. Powiódł palcem wzdłuŜ rubryki „Domy na sprzedaŜ”, aŜ znalazł jakiś adres, a przy opisie uwagę „Dzwonić do Jerry'ego”. Wykręcił numer. - Valley Pride Properties, w czym mogę pomóc? - Proszę z Jerrym Edgarem. Minęło kilka sekund, Bosch usłyszał parę trzasków w słuchawce, nim roz- legł się głos jego partnera: - Mówi Jerry, w czym mogę pomóc? - Jed, właśnie otrzymaliśmy wezwanie. Okolice zapory Mulholland. Znów nie masz pagera. - Cholera - zaklął Edgar, po czym zapadła cisza. Bosch niemal słyszał jego myśli. „Mam dzisiaj trzy prezentacje”. Cisza przedłuŜała się i Bosch wyobraził sobie swego partnera po drugiej stronie telefonu w garniturze za dziewięćset dolarów i z miną bankruta. - Co się stało? Bosch powtórzył mu wszystko, co wiedział. - Jeśli chcesz, Ŝebym sam się tym zajął, nie ma sprawy - powiedział Bo- sch. - W razie gdyby wynikły jakieś problemy z Dziewięćdziesiąt osiem, dam sobie radę. Powiem, Ŝe wziąłeś na tapetę tych transwestytów, a ja zająłem się sztywnym z rury. - Wiem, stary, Ŝe tak byś zrobił, ale w porządku, zaraz wyjeŜdŜam. Mu- szę tylko najpierw znaleźć kogoś, kto mnie zastąpi. Uzgodnili, Ŝe spotkają się przy zaporze i Bosch odłoŜył słuchawkę. Włą- czył automatyczną sekretarkę, wziął z szafki dwie paczki papierosów i wsunął je do kieszeni sportowego płaszcza. Sięgnął do drugiej szafki i wyciągnął ka- burę z pistoletem, smith and wesson kaliber 9 mm z nierdzewnej stali, z ośmioma nabojami typu XTP w magazynku. Przypomniał sobie ogłoszenie, na które się kiedyś natknął w magazynie dla policjantów. Niezwykły efekt koń- cowy. Pocisk przy uderzeniu rozpręŜa się do rozmiarów półtora raza więk- szych od swej średnicy, wywołując powaŜne obraŜenia 13

ciała. Ten, kto tak napisał, miał rację. Rok temu Bosch zabił człowieka jed- nym strzałem z odległości siedmiu metrów. Pocisk wszedł pod prawą pachą, wyleciał poniŜej lewego sutka, po drodze rozrywając serce i płuca. XTP. Po- waŜne obraŜenia ciała. Przypiął kaburę do paska po prawej stronie, by móc sięgnąć do niej lewą ręką. Poszedł do łazienki i umył zęby szczoteczką bez pasty; skończyła mu się, a zapomniał wstąpić do sklepu, by kupić nową. Przejechał po włosach mokrym grzebieniem i przez dłuŜszą chwilę wpatrywał się w przekrwione oczy czter- dziestolatka. Potem z uwagą przyjrzał się siwym włosom, których coraz więcej widać było w brązowej czuprynie. Zaczęły mu siwieć nawet wąsy. Podczas golenia zdarzało mu się często znajdować w umywalce szare kawałki szczeci- ny. Dotknął dłonią brody, ale zrezygnował z golenia. Wyszedł z domu nawet nie zmieniwszy krawata. Wiedział, Ŝe jego klientowi będzie to obojętne. * Bosch znalazł fragment barierki nie upstrzony gołębimi odchodami i oparł się na łokciach. Barierka biegła wzdłuŜ korony zapory Mulholland. Z ust ster- czał mu papieros. Spojrzał przez szczelinę między wzgórzami na rozpostarte w dole miasto. Niebo było ołowianoszare, całe Hollywood spowijał niczym całun smog. Kilka wieŜowców w centrum miasta sterczało nad trującą mgłą, ale resztę okrywał szary pled. Wyglądało to jak miasto-upiór. Ciepły wiatr niósł ze sobą słabą woń jakichś chemikaliów, dopiero po chwili Bosch uświadomił sobie, co to takiego. Malathion. Słyszał w radiu, Ŝe w nocy będą latały helikoptery i spryskiwały całe północne Hollywood, aŜ do Cahuenga Pass. Przypomniał sobie swój sen o śmigłowcu, który nie wylądo- wał. Z tyłu za nim rozciągały się niebieskozielone wody sztucznego jeziora Hol- lywood; szesnaście milionów metrów sześciennych wody pitnej dla miasta, uwięzionych przez sędziwą zaporę w wąwozie między dwoma wzgórzami. WzdłuŜ brzegu ciągnął się dwumetrowy pas spękanej gliny, przypominając o tym, Ŝe w Los Angeles od czterech lat panowała susza. Cały zbiornik otoczony był trzymetrowej wysokości parkanem. Kiedy Bosch był tu pierwszy raz, przy- glądając się uwaŜnie tej przegrodzie, zastanawiał się, czy miała na celu chronić ludzi czy teŜ wodę znajdującą się po drugiej stronie. Bosch wciągnął na zmięty garnitur niebieski kombinezon. Pod pachami wi- doczne były plamy potu, które przeniknęły przez dwie warstwy odzieŜy. Włosy miał wilgotne, wąsy mu obwisły. Przed chwilą wyszedł z rury. Czuł, jak lekkie podmuchy gorącego wiatru, wiejącego od strony Santa Ana, osuszają mu pot na karku. 14

Harry nie naleŜał do postawnych męŜczyzn. Brakowało mu kilku centyme- trów do metra siedemdziesięciu, był szczupłej budowy ciała. W prasie nazwa- no go Ŝylastym. Mięśnie pod kombinezonem przypominały nylonowe postron- ki, ale za ich niepozornym wyglądem kryła się niezwykła siła. Pasemka siwi- zny we włosach były bardziej widoczne z lewej strony. Brązowo-czarne oczy rzadko zdradzały emocje lub zamiary swego właściciela. Rura znajdowała się nad ziemią i biegła na odcinku pięćdziesięciu metrów wzdłuŜ drogi dojazdowej do zbiornika. Była skorodowana z obu stron, pusta w środku, uŜywana jedynie przez tych, którzy w jej wnętrzu szukali schronienia albo wykorzystywali zewnętrzną powierzchnię w charakterze płótna malar- skiego. Bosch nie miał pojęcia, do czego słuŜy rura, póki dozorca samorzutnie nie udzielił mu informacji. Okazało się, Ŝe wykorzystywano ją jako zaporę przed błotem. Dozorca powiedział, Ŝe intensywne opady mogą spowodować osuwanie się ziemi ze zboczy wzgórz do zbiornika. Rura o półtorametrowej średnicy, pozostałość po jakiejś tajemniczej budowie, została umieszczona na obszarze ewentualnych osunięć ziemi jako pico sza i jedyna linia obrony. Przy- twierdzono ją półcalowymi, Ŝelaznymi obręczami, osadzonymi w betonie. Bosch przed wejściem do rury włoŜył kombinezon. Na plecach wymalo- wane były białą farbą litery LAPD. Gdy wyciągnął drelich z bagaŜnika samo- chodu, uświadomił sobie, Ŝe ubranie ochronne, które wkłada, jest prawdopo- dobnie czyściejsze od garnituru, który miało ochraniać. Ale wciągnął je, bo zawsze tak robił. Był metodycznym, podejrzliwym, konserwatywnym funkcjonariuszem policji. Kiedy trzymając latarkę w dłoni, wczołgał się do przesiąkniętego stęchli- zną, wywołującego klaustrofobię cylindra, poczuł, Ŝe serce zabiło mu mocniej i coś go ścisnęło za gardło. Ogarnęło go znajome uczucie pustki w dołku. Strach. Włączył latarkę i ciemności zniknęły, a razem z nimi nieprzyjemne odczucia. Przystąpił do pracy. Stał teraz na koronie zapory, palił papierosa i analizował fakty. SierŜant Crowley miał rację, męŜczyzna w rurze z całą pewnością nie Ŝył. Ale zarazem się mylił. To nie będzie łatwa sprawa. Harry nie wróci do domu, by uciąć sobie popołudniową drzemkę albo posłuchać Dodgersów na KABC. Coś tu śmier- działo. Harry zrobił zaledwie kilka kroków w rurze, a juŜ to wiedział. W środku nie było Ŝadnych śladów. A raczej brakowało śladów, które przedstawiałyby jakąś wartość. Dno rury pokrywała zaschnięta, pomarańczowa glina, zasłana papierowymi torbami, pustymi butelkami po winie, wacikami, uŜywanymi strzykawkami, gazetami, śmieciami zostawianymi przez bezdom- nych i narkomanów. Bosch obejrzał wszystko dokładnie w świetle latarki, posuwając się wolno w kierunku zwłok. Nie znalazł Ŝadnych śladów, które mógłby pozostawić denat, leŜący w rurze głową w kierunku jej wylotu. Coś mu nie pasowało. Jeśli męŜczyzna wczołgał się tu z własnej woli, musiał zostawić jakieś ślady. Gdyby go W zaciągnięto, równieŜ coś powinno było o tym świad- czyć. Tymczasem Bosch nie znalazł nic i była to jedna z pierwszych rzeczy, która nie dawała mu spokoju. 15

Kiedy dotarł do nieboszczyka, okazało się, Ŝe męŜczyzna ma naciągniętą na głowę koszulę, czarną, roboczą, rozpinaną pod szyją, a ręce zaplątane w ręka- wach. Bosch widział dość trupów, by wiedzieć, Ŝe wydając ostatnie tchnienie człowiek zdolny jest do wszystkiego. Spotkał się kiedyś z przypadkiem samo- bójcy, który strzelił sobie w łeb, po czym zmienił przed śmiercią portki, najwi- doczniej nie chcąc, by go znaleziono we własnych ekskrementach. Ale Harry- 'emu coś nie pasowało w sposobie, w jaki nieboszczyk w rurze miał naciągnię- tą koszulę na głowę. Wyglądało to tak, jakby ktoś wciągnął trupa do rury, trzymając go za kołnierz koszuli. Bosch nie dotknął ciała denata ani nie odkrył mu twarzy. ZauwaŜył, Ŝe ma przed sobą białego. Na pierwszy rzut oka nie moŜna było stwierdzić, co spo- wodowało zgon. Skończył oględziny zwłok i ostroŜnie je ominął, musząc przy tym zbliŜyć do nich twarz na odległość piętnastu centymetrów. Chciał zbadać pozostałe czterdzieści metrów rury. Nie znalazł Ŝadnych śladów i nic, co mo- głoby mieć jakąkolwiek wartość dowodową. Dwadzieścia minut później znów był na świeŜym powietrzu. Wysłał do środka technika imieniem Donovan, by ten spisał rozmieszczenie śmieci w rurze i utrwalił na taśmie wideo połoŜenie zwłok. Donovan nie krył zdumienia, Ŝe musi wleźć do rury w sprawie, którą juŜ zakwalifikował jako zwyczajny zgon. Bosch domyślił się, Ŝe technik ma bilety na Dodgersów. Zleciwszy robotę Donovanowi, Bosch zapalił papierosa i podszedł do ba- rierki, by spoglądając na brudne miasto uporządkować myśli. Stojąc przy barierce, słyszał odgłosy ruchu ulicznego, dobiegające od Hol- lywood Freeway. Z tej odległości brzmiały całkiem przyjemnie, przypominając szum oceanu. Przez gardziel wąwozu widział niebieskie baseny i dachy pokry- te hiszpańskimi dachówkami. Przebiegła obok niego kobieta w białej bluzie i zielonoŜółtych spodenkach. Do pasa przymocowane miała radio tranzystorowe, cienkim, Ŝółtym przewo- dem płynęły dźwięki do słuchawek, nasuniętych na uszy. Sprawiała wraŜenie, jakby znajdowała się we własnym świecie, zupełnie nieświadoma obecności policjantów, póki nie znalazła się tuŜ przed Ŝółtą taśmą, przeciągniętą w po- przek tamy. Dwujęzyczne napisy nakazywały kaŜdemu zatrzymanie się. Przez chwilę dreptała w miejscu, długie jasne włosy przylepiły jej się do spoconych ramion. Przyglądała się policjantom, którzy w większości utkwili wzrok w niej. Potem odwróciła się i przebiegła obok Boscha. Powiódł za nią oczami i zauwaŜył, Ŝe kiedy znalazła się na wysokości pompowni zrobiła łuk, by coś ominąć. Poszedł w tamtą stronę i znalazł na chodniku szkło. Uniósł głowę i zobaczył, Ŝe Ŝarówka nad drzwiami do pompowni jest rozbita. Zapisał sobie w myślach, by spytać dozorcę, kiedy ostatnio sprawdzano światło nad wejściem. Gdy Bosch wrócił na swe poprzednie miejsce przy barierce, jego uwagę zwrócił jakiś ruch w dole. Pochylił się i wypatrzył kojota, węszącego wśród sosnowych szpilek i odpadków, zaścielających ziemię pod drzewami rosnący- mi obok zapory. Zwierzę było małe, futro miało zmierzwione, miejscami zu- pełnie wyliniałe. Pozostała ich tylko garstka w specjalnych rezerwatach, 16

utworzonych w granicach miasta, by mogły buszować na wysypiskach śmieci. - Wyciągają go - rozległ się z tyłu czyjś głos. Bosch odwrócił się i zobaczył jednego z mundurowych, przydzielonych do sprawy. Skinął głową i ruszył za nim, przeszedł pod Ŝółtą taśmą i zbliŜył się do rury. * U wlotu pokrytej napisami rury odbijała się echem kakofonia głuchych pomruków i cięŜkich oddechów. Najpierw wyłonił się tyłem męŜczyzna bez koszuli, umięśnione plecy miał podrapane i brudne. Ciągnął płachtę grubego, czarnego plastiku, na której umieszczono zwłoki. MęŜczyzna leŜał na wznak, twarz i ręce nadal zakrywała mu czarna koszula. Bosch rozejrzał się za Do- novanem. Zobaczył go, jak chowa w niebieskiej furgonetce kamerę wideo. Harry podszedł do niego. - Chciałbym, Ŝebyś tam wrócił. Chcę, Ŝebyś zebrał do toreb wszystko, co tam jest: gazety, puszki, torebki, widziałem kilka strzykawek, watę, butelki. - JuŜ się robi - odparł Donovan, a po chwili dodał: - Harry, to nie moja sprawa, ale powiedz, naprawdę sądzisz, Ŝe trafiliśmy na coś powaŜnego? Coś, co jest warte aŜ takiego zachodu? - Obawiam się, Ŝe dowiemy się dopiero po sekcji. Zrobił kilka kroków i przystanął. - Słuchaj, Donnie, wiem, Ŝe dziś niedziela i... dzięki, Ŝe znów tam pój- dziesz. - Nie ma sprawy. PrzecieŜ to naleŜy do moich obowiązków. MęŜczyzna bez koszuli i technik z biura koronera kucali obok zwłok. Obaj mieli na dłoniach białe, gumowe rękawiczki. Technik nazywał się Larry Sakai, Bosch znał go od lat, ale nigdy nie darzył sympatią. Obok niego stało na ziemi otwarte plastikowe pudełko na przybory wędkarskie. Sakai wy- ciągnął z niego skalpel i zrobił dwucentymetrowe nacięcie w ciele denata, tuŜ nad lewym biodrem. W ranie nie pojawiła się krew. Następnie wyjął z pudelka termometr i przymocował go do sondy, zakrzywionej na końcu. Wetknął ją w nacięcie i obracając z wprawą, choć bez zbytnich ceregieli, umieścił termometr w wątrobie. MęŜczyzna bez koszuli skrzywił się i Bosch zauwaŜył, Ŝe w ze- wnętrznym kąciku prawego oka ma wytatuowaną niebieską Izę. Bosch do- strzegł w tym coś niewłaściwego. Pomyślał, Ŝe to jedyny objaw współczucia, na jaki mógł tu liczyć nieboszczyk. - Nieźle się upieprzymy, by określić godzinę zgonu - odezwał się Sakai, nie odrywając wzroku od trupa. - Widzisz, ta pieprzona rura w miarę nagrzewania się, wpłynęła na tempo spadku temperatury wątroby denata. Osito zmierzył temperaturę wewnątrz rury. Było dwadzieścia osiem stopni, a dziesięć minut później - juŜ trzydzieści. 17

- I co z tego? - spytał Bosch. - To z tego, Ŝe nic nie mogę teraz powiedzieć. Konieczne jest prze- prowadzenie skomplikowanych wyliczeń. - Chcesz powiedzieć, Ŝe musisz to dać komuś, kto potrafi się z tym upo- rać? - odezwał się Bosch. - Nie martw się, stary, po sekcji zwłok będziesz wiedział wszystko. - A propos, kto dzisiaj kroi? Sakai nie odpowiedział, zajęty badaniem nóg nieboszczyka. Chwycił go za buty i zaczął wyginać stopy w kostce. Potem przesunął dłonie w górę, aŜ do ud. Unosił po kolei nogi i obserwował, jak uginają się w kolanach. Następnie zaczął obmacywać brzuch trupa, jakby szukał kontrabandy. W końcu spróbo- wał obrócić głowę denata. Nie poruszyła się. Bosch wiedział, Ŝe sztywnienie pośmiertne postępuje od głowy w dół ciała, a na końcu obejmuje kończyny. - Kark ma zupełnie sztywny - oświadczył Sakai. - Mięśnie brzucha teŜ twarde. Ale kończyny jeszcze całkiem giętkie. Wzdął ołówek, zatknięty za ucho, i nacisnął końcem z gumką skórę na bo- ku zmarłego. W dolnej części ciała widoczne były fioletowe plamy, jakby do połowy wypełniało je czerwone wino. Był to objaw siności pośmiertnej. Gdy serce przestaje pracować, krew gromadzi się w najniŜszych partiach ciała. Kiedy Sakai nacisnął ołówkiem ciemną skórę, nie zbielała, co stanowiło wi- domy dowód, Ŝe krew całkowicie zakrzepła. MęŜczyzna nie Ŝył od wielu go- dzin. - Trwała siność pośmiertna - odezwał się Sakai. - Na podstawie tego mogę stwierdzić, Ŝe ten laluś nie Ŝyje juŜ od jakichś sześciu, ośmiu godzin. Musi ci to teraz wystarczyć, Bosch, póki nie uporamy się z danymi o temperaturze. Mówiąc to, Sakai nie uniósł wzroku. Razem z niejakim Osito zaczęli wy- wracać kieszenie zielonych, sfatygowanych spodni nieboszczyka. Były puste, podobnie jak wielkie, workowate kieszenie naszyte na nogawkach. Przekręcili ciało na bok, by sprawdzić zawartość tylnych kieszeni. Kiedy to robili, Bosch pochylił się, by przyjrzeć się bliŜej gołym plecom trupa. Skóra była czerwona i brudna. Ale nie dostrzegł Ŝadnych zadrapań ani znaków świadczących, Ŝe ciągnięto zwłoki po ziemi. - Nie ma przy sobie Ŝadnych dokumentów - powiedział Sakai, nadal nie podnosząc wzroku. Zaczęli delikatnie ściągać z głowy denata czarną koszulę. Ukazały się rzad- kie włosy, mocno przyprószone siwizną. Brodę miał zaniedbaną, wyglądał na pięćdziesiąt lat, co skłoniło Boscha do wniosku, Ŝe miał koło czterdziestki. W kieszeni koszuli coś było, Sakai wyciągnął to, przez chwilę obracał w rękach, a potem włoŜył do plastikowej torby, podsuniętej przez pomocnika. - Bingo - oświadczył Sakai i wręczył torbę Boschowi. - Kompletny zestaw. Dzięki temu nasza praca jest znacznie łatwiejsza. Następnie Sakai uniósł powieki denata. Oczy były niebieskie, zmętniałe. 18

Źrenice miały średnicę mniej więcej grafitu w ołówku. Nieboszczyk patrzył nimi obojętnie na Boscha, kaŜda z nich przypominała małą, czarną studnię bez dna. Sakai zapisał coś na kartce. Najwyraźniej miał juŜ wyrobione zdanie w tej sprawie. Potem wyciągnął z pudełka poduszkę do pieczątek i kartonik do reje- strowania odcisków palców. ZwilŜył tuszem palce lewej ręki denata i zaczął jeden po drugim odciskać je na kartoniku. Bosch podziwiał szybkość i facho- wość, z jaką to robił. Nagle Sakai przerwał. - Oho, trzeba to sprawdzić. Sakai delikatnie poruszył palec wskazujący. Dawał się z łatwością zginać we wszystkie strony. Palec był złamany w stawie, ale nie widać było opuchli- zny ani krwiaka. - Według mnie to obraŜenie pośmiertne - powiedział Sakai. Bosch pochylił się, by lepiej się przyjrzeć. Ujął rękę nieboszczyka i poma- cał ją obiema dłońmi. Spojrzał najpierw na Sakaiego, a następnie na Osi tę. - Bosch, lepiej nie zaczynaj - warknął Sakai. - Co się tak na niego gapisz? Nie jest głupi. Sam go szkoliłem. Bosch nie chciał przypominać Sakaiowi, Ŝe to właśnie on prowadził furgo- netkę, która kilka miesięcy temu zgubiła na Ventura Freeway trupa, przypasa- nego do noszy. Podczas godzin szczytu. Nosze potoczyły się w dół wyjazdu na Lankershim Boulevard i uderzyły w tył wozu, stojącego na stacji benzynowej. Sakai dopiero w kostnicy zorientował się, Ŝe zgubił nieboszczyka. Bosch puścił rękę zmarłego, którą ponownie ujął technik z biura koronera. Sakai zadał Osicie jakieś pytanie po hiszpańsku. Drobna, smagła twarz Osity spowaŜniała. Przecząco pokręcił głową. - Nawet nie dotknął ręki tego faceta. Więc lepiej ugryź się w język, zanim powiesz coś, czego nie jesteś pewien. Sakai skończył zdejmować odciski palców i wręczył kartonik Boschowi. - Zabezpieczcie mu ręce plastikowymi torbami - polecił Bosch, choć nie musiał tego mówić. - I stopy. Wyprostował się i zaczął machać kartonikiem, by tusz szybciej wysechł. Drugą ręką podniósł do oczu plastikową torebkę, wręczoną mu przez Sakaiego. Wewnątrz znajdowały się igła do zastrzyków podskórnych, mała fiolka do połowy wypełniona czymś, co przypominało brudną wodę, kawałek waty i karnecik zapałek. Kompletny zestaw ćpuna, sprawiał wraŜenie mało uŜywane- go. Koniec igły był czysty, bez śladów rdzy. Bosch sądził, Ŝe wacik był uŜy- wany jako filtr tylko raz lub dwa. Między włókienkami widać było drobniut- kie, białobrązowe kryształki. Obracając torebkę, mógł zajrzeć do środka karne- cika zapałek. Brakowało tylko dwóch. Właśnie wtedy z rury wyłonił się Donovan. Na głowie miał kask górniczy z latarką. W jednym ręku niósł kilka plastikowych toreb, w kaŜdej była poŜółkła gazeta albo opakowanie po produktach spoŜywczych, albo zgnieciona puszka po piwie. W drugim ręku trzymał wykres, na którym zaznaczył, gdzie znaleziono 19

poszczególne przedmioty. Kask oblepiały mu pajęczyny, po twarzy płynął pot, zostawiając ślady na maseczce, zakrywającej nos i usta. Bosch podniósł do góry torbę, zawierającą zestaw ćpuna. Donovan zatrzymał się. - Natrafiłeś na kociołek? - spytał go Bosch. - Kurde, był ćpunem? - odezwał się Donovan. - Wiedziałem. W takim razie na cholerę tak się trudzimy? Bosch milczał. - Odpowiedź brzmi „tak”, znalazłem puszkę po coli - powiedział Donovan. Spojrzał na plastikowe torby i wręczył jedną Boschowi. Zawierała dwie po- łówki puszki po coli. Opakowanie wyglądało na stosunkowo nowe, zostało przecięte noŜem. Dolną połówkę ustawiano do góry dnem i wykorzystywano wgłębienie jako naczynie do podgrzewania heroiny i wody. Kociołek. Więk- szość narkomanów nie uŜywała juŜ łyŜek. Jej posiadanie mogło stać się powo- dem aresztowania. Puszkę było łatwo zdobyć, wygodnie się nią posługiwało i bez problemów moŜna się było jej pozbyć. - Musimy mieć jak najszybciej odciski palców z zestawu i kociołka - powiedział Bosch. Donovan skinął głową i poszedł z plastikowymi torbami do policyjnej fur- gonetki. Bosch ponownie zwrócił się do ludzi z ekipy medycznej. - Nie miał przy sobie noŜa, tak? - spytał Bosch. - Zgadza się - odparł Sakai. - Bo co? - Potrzebny mi nóŜ. Bez niego obraz jest niekompletny. - No to co? Facet był ćpunem. Ćpuny kradną od ćpunów. Najpewniej zabrali mu go jego kolesie. Sakai podwinął rękawy koszuli denata. Na obu ramionach widoczna była siateczka blizn. Stare ślady po ukłuciach igłą, wgłębienia po wrzodach i zaka- Ŝeniach. W zgięciu lewej ręki był świeŜy ślad po igle i wielki, Ŝółtofioletowy krwiak pod skórą. - Bingo - powiedział Sakai. - Sądzę, Ŝe facet dał sobie w Ŝyłę i tyle. Jak mówiłem, Bosch, masz do czynienia z ćpunem. Wcześnie dziś skończysz robotę. Idź obejrzeć sobie Dodgersów. Bosch ukucnął, by lepiej się przyjrzeć trupowi. - Wszyscy mi to powtarzają - powiedział. Sakai prawdopodobnie ma rację, pomyślał. Ale nie był jeszcze gotów uznać tej sprawy za zamkniętą. Zbyt wiele rzeczy mu nie pasowało. Brak śladów w rurze. Koszula naciągnięta na głowę. Złamany palec. Brak noŜa. - Dlaczego wszystkie ślady po ukłuciach, z wyjątkiem jednego, są stare? - zadał pytanie bardziej sobie niŜ Sakaiowi. - Kto wie? - odpowiedział Sakai. - MoŜe na jakiś czas z tym skończył, a potem postanowił zacząć od nowa. Ćpun to ćpun. Nie kieruje się Ŝadną logiką. 20

Gapiąc się na szramy na ramieniu denata, Bosch zauwaŜył tuŜ poniŜej rę- kawa, podwiniętego na wysokość lewego bicepsa, ślad niebieskiego tuszu. Za mało widział, by zorientować się, co to jest. - Podciągnij wyŜej - powiedział, wskazując na rękaw. Sakai wykonał polecenie. Na ramieniu ukazał się niebiesko-czerwony tatu- aŜ. Przedstawiał szczura, stojącego na tylnych nogach, wyszczerzającego zęby we wściekłym grymasie. W jednej łapie trzymał pistolet, w drugiej butelkę alkoholu z trzema krzyŜykami na etykiecie. Niebieski napis nad rysunkiem i poniŜej był rozmazany ze starości. Sakai spróbował go odczytać. - „Piesza...” nie, „Pierwsza”. „Pierwsza Dywizja Piechoty”. SłuŜył w armii. Na dole chyba coś w obcym języku. „Non... Gratum... Anum... Ro...”. Nie dam rady tego odcyfrować. - Rodentum - powiedział Bosch. Sakai spojrzał na niego. - Furmańska łacina - wyjaśnił Bosch. - „Nie wart dupy szczura”. Był tu- nelowym szczurem. W Wietnamie. - NiewaŜne gdzie - odparł Sakai. Obrzucił taksującym wzrokiem ciało oraz rurę i dodał: - CóŜ, moŜna powiedzieć, Ŝe skończył teŜ tak jakby w tunelu. Bosch sięgnął gołą ręką do twarzy nieboszczyka i odgarnął rzadkie, szpa- kowate włosy z czoła i oczu. PoniewaŜ był bez rękawiczek, pozostali przerwali swe zajęcia i obserwowali to niezwykłe, jeśli nie szalone, zachowanie. Bosch nie zwracał na nich uwagi. Przez dłuŜszą chwilę przyglądał się twarzy niebosz- czyka, nic nie mówiąc, niczego nie słysząc, jeśli nawet ktoś coś powiedział. W chwili, kiedy sobie uświadomił, Ŝe zna zarówno tę twarz, jak i tatuaŜ, mignęła mu przed oczami sylwetka młodego męŜczyzny. Kościstego, ogorzałego, z krótko podstrzyŜonymi włosami. śywego, a nie trupa. Wstał i gwałtownie się odwrócił. Czyniąc ten szybki, niespodziewany ruch, wpadł prosto na Jerry'ego Edga- ra, który w końcu dotarł na miejsce i szedł, by rzucić okiem na denata. Obaj cofnęli się o krok, lekko ogłuszeni. Bosch uniósł rękę do czoła. Edgar, który był znacznie wyŜszy, pomacał brodę. - Cholera - zaklął Edgar. - Nic ci się nie stało, Harry? - Nie. A tobie? Edgar spojrzał, czy nie ma krwi na dłoni. - TeŜ nie. Przepraszam. Czemu tak gwałtownie podskoczyłeś? - Nie wiem. Edgar spojrzał przez ramię Harry'ego na nieboszczyka, a potem ruszył za swym partnerem. * - Przepraszam, Harry - powiedział Edgar. - Czekałem godzinę, aŜ ktoś przyjdzie i mnie zastąpi. Powiedz, co tu mamy? Edgar mówiąc, wciąŜ masował sobie brodę. 21

- Nie jestem jeszcze pewien - odparł Bosch. - Chcę, Ŝebyś poszedł do jednego z radiowozów wyposaŜonych w końcówkę komputera. Działającą. Sprawdź, czy uda ci się uzyskać informacje o Billym Meadowsie, nie, o Williamie. Data urodzenia - 1950 rok lub coś koło tego. Potrzebny nam będzie jego adres. - To ten sztywny? Bosch skinął głową. - Nie ma adresu w dowodzie toŜsamości? - Nie znaleźliśmy przy nim Ŝadnych dokumentów. Zrób, o co cię proszę. Powinien być notowany w ciągu ostatnich kilku lat. Przynajmniej jako narko- man w Van Nuys. Edgar wolnym krokiem ruszył w stronę kilku zaparkowanych czarno- białych wozów, by odszukać jeden z zainstalowaną końcówką komputera. PoniewaŜ był potęŜnym męŜczyzną, jego chód wydawał się ocięŜały, ale Bo- sch wiedział z doświadczenia, Ŝe trudno było dotrzymać Edgarowi kroku. Jego partner ubrany był w nieskazitelny garnitur z brązowego materiału w białe prąŜki. Włosy miał krótko ostrzyŜone, skórę niemal tak gładką i czarną jak oberŜyna. Bosch patrzył za Edgarem i nie mógł się powstrzymać od myśli, czy jego partner przypadkiem tak nie wyliczył czasu swego przybycia, by uniknąć konieczności wciągnięcia na swe wymuskane ubranie kombinezonu i wejścia do rury. Bosch poszedł do swego samochodu i wyciągnął z bagaŜnika polaroid. Po- tem wrócił tam, gdzie leŜały zwłoki, stanął nad nimi i pochylił się, by zrobić zdjęcie twarzy nieboszczyka. Doszedł do wniosku, Ŝe trzy wystarczą. PołoŜył fotografie na rurze, czekając, aŜ się wywołają. Nie mógł się powstrzymać, by nie patrzeć na twarz denata, na zmiany, których dokonał na niej czas. Przypo- mniał sobie tę twarz, wykrzywioną w pijackim uśmiechu tamtego wieczoru, kiedy wszystkie szczury z Pierwszej Dywizji Piechoty opuściły salon tatuaŜu w Sajgonie. Zajęło im to cztery godziny, ale wszyscy stali się braćmi, kaŜąc sobie wytatuować na ramieniu identyczny rysunek. Bosch pamiętał rozradowanego Meadowsa i strach, który wszyscy dzielili. Harry cofnął się, a Sakai i Osito rozwinęli czarny, plastikowy wór z zam- kiem błyskawicznym z przodu. Kiedy rozsunięto ekler, ludzie koronera unieśli Meadowsa i umieścili go w worku. - Wygląda jak pieprzony Rip van Winkle - powiedział Edgar, podcho- dząc do nich. Sakai zasunął ekler. Bosch zobaczył, Ŝe kilka kręconych, siwych włosów Meadowsa zaplątało się w zamek błyskawiczny. Meadowsowi na pewno było to obojętne. Kiedyś powiedział Boschowi, Ŝe jego przeznaczeniem jest znaleźć się kiedyś w takim worku. Powiedział, Ŝe kaŜdego to czeka. Edgar trzymał w jednym ręku mały notatnik, a w drugim złotego crossa. - William Joseph Meadows, 21.07.50. To chyba on, co, Harry? - Tak, on. 22

- No więc miałeś rację, był wielokrotnie notowany. Ale nie tylko za nar- kotyki. Mamy tu napad na bank, próbę napadu, posiadanie heroiny. Mamy włóczęgostwo, właśnie w okolicach zapory, jakiś rok temu. I kilka spraw o narkotyki. W Van Nuys, tak jak mówiłeś. Kim on był, twoim informatorem? - Nie. Masz adres? - Mieszkał w Dolinie. W Sepulveda, obok browaru. Trudno w tamtych stronach sprzedać dom. Skoro nie był informatorem, skąd go znasz? - Nie znam go. Znałem go w innym Ŝyciu. - Co to znaczy? Kiedy go spotkałeś? - Ostatni raz widziałem Billy'ego Meadowsa jakieś dwadzieścia lat te- mu. Był... było to w Sajgonie. - No tak, czyli rzeczywiście dwadzieścia lat temu. - Edgar podszedł do rury i spojrzał na trzy zdjęcia Billy'ego Meadowsa. - Dobrze go znasz? - Właściwie nie. Mniej więcej tak, jak wszystkich stamtąd. Powierzasz im własne Ŝycie, a kiedy jest po wszystkim uświadamiasz sobie, Ŝe właściwie większości z nich nie znasz. Po powrocie nie widziałem go ani razu. W ubie- głym roku rozmawiałem z nim raz przez telefon, i to wszystko. - Po czym go poznałeś? - Początkowo nie zorientowałem się, Ŝe to on. Potem zobaczyłem tatuaŜ na ramieniu. I wtedy przypomniałem sobie jego twarz. Myślę, Ŝe takich face- tów zapamiętuje się na całe Ŝycie. Przynajmniej ja nie potrafię zapomnieć. - Myślę, Ŝe tak... Pozwolili, by przez chwilę panowała cisza. Bosch próbował zadecydować, co naleŜy zrobić, ale prześladowały go jedynie myśli o dziwnym zbiegu oko- liczności, który sprawił, Ŝe ściągnięto tu właśnie jego, by zobaczył martwego Meadowsa. Edgar wyrwał go z zadumy. - MoŜe mi powiesz, co tu masz takiego, co ci nie daje spokoju? Donovan wygląda, jakby za chwilę miał się zesrać w gacie, tak go zapędziłeś do roboty. Bosch zapoznał Edgara ze swymi wątpliwościami; powiedział mu o braku śladów w rurze, o koszuli naciągniętej na głowę, o złamanym palcu, o braku noŜa. - Po co ci nóŜ? - spytał Edgar. - Musiał czymś przepołowić puszkę, by zrobić sobie kociołek, jeśli nale- Ŝał do niego. - Mógł przynieść z sobą juŜ gotowy. MoŜe ktoś tam wszedł i zabrał nóŜ. Jeśli w ogóle był jakiś nóŜ. - Niewykluczone. śadnych śladów, by moŜna to stwierdzić. - Wiemy z dokumentów, Ŝe był ćpunem. Czy zaŜywał narkotyki, kiedy go znałeś? - Do pewnego stopnia. Brał i handlował. - No widzisz, od wielu lat był uzaleŜniony, nie moŜna przewidzieć, co taki facet zrobi, kiedy jest na haju lub na głodzie. To straceni ludzie, Harry. 23

- Skończył z tym, przynajmniej tak sądziłem. Na ramieniu znaleźliśmy tylko jeden świeŜy ślad po ukłuciu igłą. - Harry, powiedziałeś, Ŝe nie widziałeś faceta od powrotu z Sajgonu. Skąd moŜesz wiedzieć, brał czy nie? - Nie widziałem go, ale z nim rozmawiałem. Zadzwonił do mnie jakiś rok temu. Zdaje się, Ŝe w lipcu czy sierpniu. Został zatrzymany w Van Nuys. Wiedział skądś, moŜe z gazet, Ŝe jestem gliną; to było mniej więcej w tym samym czasie co sprawa Lalkarza. Zadzwonił do mnie do pracy. Z aresztu w Van Nuys. Spytał, czy mogę mu pomóc. Powiedział, Ŝe dostałby najwyŜej trzydzieści dni. Powiedział, Ŝe... Ŝe tym razem nie moŜe swego odsiedzieć, nie da sobie sam rady... Bosch urwał w połowie zdania. Po dłuŜszej chwili ciszy Edgar spytał: - No i...? Dalej, Harry, co zrobiłeś? - Uwierzyłem mu. Porozmawiałem z gliną. Pamiętam, Ŝe nazywał się Nuckles. Potem zadzwoniłem do Administracji Weteranów w Sepulveda, by objęli go opieką. Nuckles nie robił trudności. Sam jest weteranem. Tak czy inaczej, klinika Administracji Weteranów dla pacjentów dochodzących zajęła się Maedowsem. Zadzwoniłem tam jakieś sześć tygodni później, powiedzieli, Ŝe ukończył kurację, wygrzebał się i dobrze się czuje. Przynajmniej tak mi powiedzieli. I Ŝe jest objęty opieką drugiego stopnia. Rozmowy z psychiatrą, terapia grupowa... Nigdy nie rozmawiałem z Meadowsem po tamtym pierw- szym telefonie. Nie zadzwonił do mnie, a ja nie próbowałem się z nim skontak- tować. Edgar spojrzał na notatnik. Bosch zauwaŜył, Ŝe kartka jest nie zapisana. - Słuchaj, Harry - odezwał się Edgar. - To wszystko zdarzyło się prawie rok temu. Dla ćpuna to kawał czasu, prawda? Kto wie? Od tamtego czasu wie- le mogło się zmienić. Ale to nie nasza sprawa. Pytanie, co zamierzasz zrobić z tym, co teraz tu mamy? - Wierzysz w zbieg okoliczności? - spytał Bosch. - Nie wiem. - Nie istnieje nic takiego. - Harry, nie wiem, o czym mówisz. Chcesz znać moje zdanie? Nie widzę tutaj nic niezwykłego. Facet wczołgał się do rury, w ciemnościach moŜe nie widział, co robi, wstrzyknął sobie w Ŝyłę za duŜo kompotu i wykitował. I tyle. MoŜe ktoś z nim był i wychodząc zatarł ślady. Zabrał teŜ jego nóŜ. Mogło się zdarzyć sto róŜ... - Czasami nic cię specjalnie nie uderza, Jerry. W tym problem. Mamy dziś niedzielę. Wszystkim śpieszy się do domu. Chcą sobie pograć w golfa. Sprzedawać domy. Obejrzeć mecz. Nikt się specjalnie nie wysila. Po prostu odwalają swoją robotę. Nie widzisz, Ŝe oni właśnie na to liczą? - Jacy oni, Harry? - Kimkolwiek są. Zamilkł. Nie był przekonywający dla nikogo, nie wyłączając siebie. Ape- lowanie do poczucia obowiązku Edgara było błędem. Zwolni się z roboty 24

natychmiast po przepracowaniu dwudziestu lat. Umieści wtedy w związkowym biuletynie ogłoszenie: „Emerytowany policjant rezygnuje z prowizji dla kole- gów po fachu” i będzie zarabiał ćwierć miliona dolarów rocznie, sprzedając i kupując domy od gliniarzy w dolinie San Fernando albo Santa Clarka, albo Antelope, albo w jakiejkolwiek dolinie, którą obiorą sobie za kolejny cel bul- doŜery. - Czemu wlazł do rury? - spytał w końcu Bosch.” - Mówiłeś, Ŝe miesz- kał w dolinie, w Sepulveda. Czemu przyjechał aŜ tu? - Harry, kto to wie? Facet był ćpunem. MoŜe wyrzuciła go Ŝona. MoŜe zaćpał się u siebie i jego kolesie zaciągnęli go aŜ tu, bo nie chcieli być niepo- kojeni przez gliny? - Nadal mamy do czynienia z przestępstwem. - Zgoda, tylko spróbuj znaleźć prokuratora okręgowego, który wniesie sprawę. - Znaleziony przy nim zestaw wyglądał na nowy. Ślady na rękach są sta- re. Nie sądzę, by znów zaczął brać. Przynajmniej nie regularnie. Coś mi tu nie gra. - Sam nie wiem... Zrozum, mamy teraz AIDS i inne rzeczy, starają się mieć czyste zestawy. Bosch spojrzał na swego partnera, jakby go ujrzał po raz pierwszy. - Harry, posłuchaj, ten facet dwadzieścia lat temu mógł być twoim kumplem z woja, ale ostatnio był ćpunem. Nigdy nie uda ci się znaleźć wytłumaczenia dla jego czynów. Nie interesuje mnie jego zestaw ani brak śladów, ale wiem, Ŝe nie powinniśmy sobie zaprzątać głowy tą sprawą. To zwykły wypadek. Bosch poddał się. Przynajmniej w tej chwili. - Jadę do Sepulveda - oświadczył. - Jedziesz ze mną czy wracasz do swojej fuchy? - Harry, wykonuję swoje obowiązki - powiedział cicho Edgar. - To, Ŝe się ze sobą nie zawsze zgadzamy, nie oznacza, Ŝe nie robię tego, za co mi pła- cą. Nigdy tak nie było i nigdy tak nie będzie. Ale jeśli ci się nie podoba sposób, w jaki traktuję swoje obowiązki, moŜemy jutro rano iść do Dziewięćdziesiąte- go ósmego i poprosić go o nowych partnerów. Boschowi zrobiło się głupio za swoją niestosowną uwagę, ale powiedział jedynie: - Dobra. Jedź i sprawdź, czy kogoś zastaniesz w domu. Spotkamy się, kiedy tu skończę. Edgar podszedł do rury i wziął jedno zdjęcie Meadowsa. Wsunął je do kie- szeni płaszcza i bez słowa ruszył drogą dojazdową w stronę swego samochodu. * 25

Bosch ściągnął kombinezon i schował go do bagaŜnika. Potem przyglądał się, jak Sakai i Osito bezceremonialnie wrzucili zwłoki na nosze, które następ- nie wsunęli do niebieskiej furgonetki. Zaczął się zastanawiać, jaką przyjąć taktykę, by sekcję zwłok potraktowano priorytetowo, to znaczy przeprowadzo- no ją nazajutrz, a nie za cztery, pięć dni. Podszedł do Sakaiego, kiedy ten otwierał drzwi szoferki. - Zmywamy się stąd, Bosch. Bosch połoŜył rękę na drzwiczkach w taki sposób, by Sakai nie mógł się wślizgnąć do środka wozu. - Kto dziś kroi? - Tego? Nikt. - Daj spokój, Sakai. Kto ma dyŜur? - Sally. Ale na pewno nie zbliŜy się do tego, Bosch. - Słuchaj, właśnie omówiłem wszystko ze swym partnerem. Nie z tobą, jasne? - To ty mnie posłuchaj, Bosch. Pracuję od wczoraj od szóstej wieczo- rem, to mój siódmy wyjazd w teren. Mieliśmy ofiary wypadków drogowych, topielców. Ludzie umierają, by się z nami spotkać, Bosch. Nie ma spoczynku dla znuŜonych, a to znaczy, Ŝe nie mamy czasu na coś, z czego tylko według ciebie moŜe być sprawa. Choć raz posłuchaj swego partnera. Tego tutaj potrak- tujemy rutynowo. To oznacza, Ŝe zajmiemy się nim w środę, moŜe w czwartek. Obiecuję, Ŝe najpóźniej w piątek. A wyniki badań toksykologicznych są nie wcześniej niŜ za dziesięć dni. Wiesz o tym. Po co więc ten cholerny pośpiech? - Będą. Wyniki badań toksykologicznych będą nie wcześniej niŜ za dziesięć dni. - Odpieprz się. - Powiedz tylko Sally'emu, Ŝe musi zrobić wstępną sekcję dziś. Wpadnę do niego później. - Chryste, Bosch, słuchaj, co do ciebie mówię. W korytarzu mamy tru- py, o których wiemy, Ŝe podlegają pod paragraf osiemdziesiąty siódmy i muszą być poddane sekcji. Salazar nie będzie miał czasu na to, co według mnie i wszystkich tu obecnych poza tobą wygląda na przypadek narkomana. Skończy- łem, stary. Niby jakich mam uŜyć argumentów, by go skłonić do pokrojenia go dziś? - PokaŜ mu palec. Powiedz, Ŝe w rurze nie było śladów. Wymyśl coś. Powiedz, Ŝe zmarły zbyt dobrze znał się na ćpaniu, by mogła to być przypad- kowa śmierć. Sakai oparł się o drzwiczki furgonetki i wybuchnął głośnym śmiechem. Po- tem potrząsnął głową, jakby usłyszał dowcip, opowiedziany przez dzieciaka. - Wiesz, co mi odpowie? śe to nieistotne, jak długo się facet szpryco- wał. Wszyscy oni tak kończą. Bosch, ilu znasz sześćdziesięciopięcioletnich ćpunów? śaden z nich nie doŜywa takiego wieku. Strzykawka wszystkich ich wykańcza wcześniej. Tak jak tego w rurze. 26

Bosch odwrócił się, by się upewnić, Ŝe Ŝaden z mundurowych nie obserwu- je ich ani nie słyszy. Potem znów odwrócił się do Sakaiego. - Powiedz mu tylko, Ŝe do niego później wpadnę - odezwał się cicho. - Jeśli podczas wstępnego badania nic nie znajdzie, moŜesz umieścić ciało na końcu kolejki, a nawet wywieźć je na stację benzynową przy Lankershim. Będzie mi to obojętne, Larry. Ale poproś go. Pozwól, Ŝeby to on podjął decyzję, a nie ty. Bosch puścił drzwiczki i cofnął się. Sakai wsiadł do furgonetki i trzasnął drzwiami. Uruchomił silnik i, zanim samochód ruszył, przez dłuŜszą chwilę spoglądał przez okno na Boscha. - Bosch, jesteś strasznie upierdliwy. Jutro rano. To wszystko, co ci mogę obiecać. Dzisiaj odpada. - Jako pierwszy pójdzie pod nóŜ? - Daj nam tylko dzisiaj spokój, dobra? - Będzie pierwszy? - Tak. Tak. Pierwszy. - Dobra, zostawiam was samych. I do zobaczenia jutro. - O, nie, stary. Ja będę spał. Sakai podniósł szybę i furgonetka ruszyła. Bosch cofnął się, by ją przepu- ścić. Po chwili został sam. Patrzył na rurę i dopiero teraz zauwaŜył graffiti. Wiedział, Ŝe zewnętrzna powierzchnia rury była dosłownie pokryta malunka- mi, ale teraz zaczął się przyglądać poszczególnym napisom. Wiele było sta- rych, prawie zupełnie spłowiałych - groźby dawno zapomniane albo wprowa- dzone w czyn. Dostrzegł slogany, jak „Zostawcie L.A.”, pseudonimy, jak Ozo- ne, Bomber, Stryker i wiele innych. Jego uwagę zwrócił jeden z nowszych napisów. Składał się tylko z trzech liter, umieszczonych jakieś trzy metry od wylotu rury. SHA. Wymalowane były jednym, płynnym ruchem. Górna część litery S była powycinana i obwiedziona konturem. Przypominała usta. Rozwar- te szczęki. Były bezzębne, ale Bosch niemal widział ostre kły. Odniósł wraŜe- nie, Ŝe ktoś nie dokończył dzieła. Jednak mimo to praca była dobra, oryginalna i starannie wykonana. Wycelował obiektyw polaroidu i zrobił zdjęcie. Bosch wsunął fotografię do kieszeni i podszedł do wozu policyjnego. Do- novan ustawiał na półkach sprzęt, a torby z dowodami umieszczał w drewnia- nych skrzynkach po winie z Doliny Napa. - Czy znalazłeś jakieś zuŜyte zapałki? - Tak, jedną - odparł Donovan. - Była wypalona do samego końca. LeŜa- ła ze trzy metry od wylotu rury. Zaznaczyłem na wykresie. Bosch wziął sztywną podkładkę, do której przyczepiona była kartka papie- ru ze szkicem rury oraz miejscami znalezienia zwłok i wszystkich przedmio- tów. Bosch zapisał sobie w pamięci, Ŝe na zapałkę natknięto się około pięciu metrów od ciała. Następnie Donovan pokazał mu zapałkę w plastikowej toreb- ce. 27