uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Michael DiMercurio - Finałowe starcie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael DiMercurio - Finałowe starcie.pdf

uzavrano EBooki M Michael DiMercurio
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 307 stron)

MICHAEL DIMERCURIO FI AŁOWE STARCIE Przekład Wojciech Pusłowski Kobiecie, która przywróciła mnie do życia, kobiecie, którą naprawdę kocham Patti Quigley Rozdział II. Wypowiedzenie wojny. Artykuł 9. W szczerej trosce o międzynarodowy pokój oparty na porządku i sprawiedliwości, naród japoński swą suwerenną decyzją na zawsze wyrzeka się wojny jako środka służącego do rozwiązywania międzynarodowych sporów. By wypełnić założenia niniejszego paragrafu, Japonia nie będzie utrzymywać sił morskich, lądowych czy też powietrznych, ani też innych możliwych urządzeń wojskowych. W przyszłości zmiana tego stanu rzeczy nie będzie brana pod uwagę. Artykuł 9 japońskiej konstytucji. Spoczywajcie w pokoju, ponieważ ten błąd nigdy nie zostanie powtórzony. Inskrypcja na pomniku poświęconym pamięci ofiar wybuchu bomby atomowej zrzuconej przez Amerykanów na Hiroszimę w 1945 roku Stany Zjednoczone nie przestają być zarozumiałe, próżne i zawzięte. Ten stan rzeczy jest doprawdy pożałowania godny. Po prostu nie możemy dłużej tolerować takiej ich postawy. Y. Hara, prezydent Tajnej Rady, grudzień 1941 Zarówno Stany Zjednoczone, jak i Japonia są ofiarami sił, których nie mogą kontrolować, nie mogą także im się oprzeć. Tragedia tej wojny, jak wielu wielkich wojen w historii, będzie polegała na tym, że prowadzić ją będą dwa przyzwoite narody, których porty nie będą sobie bezpośrednio zagrażać. Jednak w ludzkich sercach strach jest uczuciem co najmniej tak samo silnym jak miłość Jedyna nadzieja uniknięcia drugiej wojny amerykańsko- japońskiej spoczywa w tym, że nasi przywódcy zaczną się bać. Zwyciężeni zdają się ponownie rosnąć w siłę, znów będą chcieli tworzyć historię własnymi rękami. Wszystko zdarza się dwa razy. George Friedman/Meredith Lebard astępna wojna z Japonią

Wcześniej czy później Stany Zjednoczone będą musiały pogodzić się z faktem, że Japonia stała się państwem o najlepiej na świecie rozwiniętym przemyśle. Japończycy mają najdłuższą średnią długości życia. Mają procentowo najwięcej zatrudnionych, najmniej analfabetów, przepaść między biednymi a bogatymi jest u nich najmniejsza. Produkty przez nich wytwarzane mają najwyższą jakość. Mają najlepsze jedzenie. Prawda jest taka, że kraj wielkości Montany, zasiedlony zaledwie przez połowę naszej populacji, wkrótce osiągnie poziom ekonomiczny porównywalny do naszego... W dyskusji ekonomicznej z Japonią Stany Zjednoczone są w tej chwili bez wątpienia słabszym partnerem. Michael Crichton Wschodzące słońce Dano wam możliwość chwalebnej śmierci. Wiceadmirał Ryunosuke Rusaka, szef sztabu połączonej Floty Cesarskiej Japonii do wiceadmirała Seiichi Ito, głównodowodzącego II Floty, dowodzącego operacją Ten’ichigo „Pierwsze Niebo”, w czasie której pancernik „Yamato” został wysłany na Okinawę w samobójczej misji. Admirał Ito z własnego wyboru znajdował się na jego pokładzie, kiedy „Yamato” wywrócił się i eksplodował. Kapitan „Yamato” również poszedł na dno ze swoim okrętem, przywiązując się przedtem do znajdującego się na mostku stanowiska dowodzenia obroną przeciwlotniczą.

Część pierwsza Hiroszima CZY WIELKA MANDŻURIA DYSPONUJE BRONIĄ NUKLEARNĄ? Otoczony przez wrogów Poom radzi sobie, nie używając siły militarnej Edmund Tarawicz, World-Wide Press

Czangaszan, Wielka Mandżuria. Odkąd z części dawnej sowieckiej republiki i z jednej z prowincji Wschodnich Chin uformowała się Wielka Mandżuria, jej prezydent Len Pei Poom jest uznawany za jednego z najzdolniejszych dyplomatów dekady. Krążą jednak plotki, że powstanie tego młodego państwa było wspomagane przez Republikę Rosyjską, głównie w dziedzinie militarnej. Choć administracja Lena niejednokrotnie dementowała te pogłoski, niezależne źródła doniosły o istnieniu tajnego składu broni w dolinie jeziora Czanka na północ od portowego miasta Artom (dawniej Władywostok). Nie wiadomo, jaka broń jest trzymana w tamtejszych magazynach, jednak niektórzy analitycy twierdzą, że trzymane są tam uzbrojone w głowice nuklearne pociski rakietowe średniego zasięgu - mimo wszystkich zawartych w przeciągu ostatnich piętnastu lat traktatów o wycofaniu broni nuklearnej. Jeśli Len rzeczywiście dysponuje bronią nuklearną, tłumaczyłoby to, dlaczego zdołał utrzymać przy życiu swoje młode państwo w obliczu jawnie wrogich Zachodnich Chin, narastającego rosyjskiego nacjonalizmu a także wobec tylko pierwotnie przyjaźnie nastawionych Wschodnich Chin. Zwłaszcza że Wielka Mandżuria w gruncie rzeczy nie ma własnej armii... E-mail sieciowy - Bezpieczeństwo Monitorowane - Ściśle Tajne/Kod 12 Od: DyrNSA R. Donchez Do: Prezydent/ Narodowa Rada Bezpieczeństwa cc: Kopia Chroniona/ Dystrybucja Kontrolowana/ Kod 12 Numer: SM-TS/ K 12-04-0890 Data: 21 Listopada Godz: 1653 WSCH Zawartość: Dotyczy Pogłosek O Mandżurskiej Broni Nuklearnej Ten e-mail jest wspólną transmisją NSA i CIA, wysłaną pod autoryzacją R. Doncheza, dyrektora NSA, i B. F. Leacha III, dyrektora CIA. Trwanie odczytu na ekranie: 20 sekund 1. (Nieutajnione) Ostatnio prasa doniosła, że na terenie niedawno powstałego, rządzonego przez prezydenta Len Pei Pooma państwa - Wielkiej Mandżurii - może znajdować się broń nuklearna.

2. (Tajne) Zgodnie z prezydenckim poleceniem 04-17 CIA i NSA miały stwierdzić, czy istnieje możliwość posiadania przez Wielką Mandżurię pocisków nuklearnych. 3. (Ściśle Tajne) Szczegółowy raport został przesłany e-mailem o numerze SM-TS/ K 12-04-0891 z datą 21 listopada. 4. (Ściśle Tajne Kod 12) Wnioski: Wielka Mandżuria nie dysponuje, powt. nie dysponuje bronią nuklearną. 5. (Ściśle Tajne Kod 12) Pomimo punktu 4. Len w niewyjaśniony sposób nie dopuszcza do agresji ze strony Rosjan i obu państw chińskich. Trzeba natychmiast zbadać, dlaczego tak się dzieje. CIA i NSA proponują natychmiastowe stworzenie planu dalszych działań wywiadowczych, które pozwolą stwierdzić, dlaczego wrogowie nie przekraczają granic Wielkiej Mandżurii. Wiadomość samokasująca …………………………. Transkrypcja WywVOX: Data Poczty Głosowej: 21 listopada Godzina: 0817 Nadawca: A. Machiie Miejsce Nadania: Tokio 27, Ministerstwo Informacji Pokój 200 Poziom Zabezpieczenia: Piętnasty Kod Adresata: 05412 Adresat: H. Kurita Treść Transmisji: Szanowny panie premierze, mówi Asagumo, jest wtorek, kwadrans po ósmej rano. Mam nadzieję, że dobrze pan wypoczywa. Spotkanie odbędzie się w głównej sali, tak jak pan polecił. Informuję pana, że mamy potwierdzenie z satelitów Galaxy. Skład broni w Wielkiej Mandżurii rzeczywiście działa i jest chroniony, nasze mikroskanery działające w podczerwieni dopuszczają możliwość - niepotwierdzoną możliwość - obecności w tym składzie głowic jądrowych. W tej chwili szykujemy misję, mającą potwierdzić obecność głowic jądrowych. Zgodnie z pańską wcześniejszą sugestią wyślemy na miejsce wojownika batalionu Boski Wiatr. Misja rozpocznie się osiem do dwunastu godzin po zatwierdzeniu jej przez pana.

Pański instynkt znowu pana nie zawiódł, szanowny panie premierze. Wkrótce zobaczymy się na spotkaniu. Mam nadzieję, że zdrowie dopisuje panu niezmiennie. /Koniec Transmisji/ …………………... Prolog 20 000 metrów nad powierzchnią Morza Japońskiego Kokpit zatrząsł się, kiedy turboodrzutowy silnik zamilkł, odpalił umieszczone w miejscach połączeń ładunki i odłączył się. Na migającym ekranie widać było, jak moduł napędowy opada w dół, do morza. - Faza druga - powiedział cicho pilot do mikrofonu. - Samolot wchodzi w ślizg. Jestem na pułapie dziewiętnastu tysięcy metrów. Nie było potrzeby utrzymywania ciszy radiowej. Specjalne elektroniczne obwody zachowywały głos pilota, obrazy przekazywane przez kamery i odczyty urządzeń pomiarowych w magnetycznym nośniku pamięci i co pięć minut, za każdym razem zmieniając kod, transmitowały dane sprężone w pojedynczy impuls do jednego z losowo wybranych satelitów Galaxy. Japońskie technologie komunikacyjne były najbardziej zaawansowane na świecie. Major Sushima Namuru mógł bez obaw składać meldunki, mimo że była to najtajniejsza ze wszystkich dotychczasowych akcji wywiadowczych Japońskich Sił Samoobrony. Kokpit wypełniało ciche buczenie instrumentów. Namuru przymknął oczy. Jeszcze przed chwilą znajdował się w superszybkim odrzutowcu, teraz szybował cicho jak ptak. Pokryta tkaniną polimerowa konstrukcja samolotu uniemożliwiała wykrycie go za pomocą radaru, brak silnika czynił ją niewidzialną dla skanerów podczerwieni, a doskonały, aerodynamiczny kształt sprawiał, że kadłub poruszał się, prawie nie wydając dźwięku. Samolot był prototypem. Namuru nadał mu pełne znaczenia imię - Gwiezdny Cień. Pod powiekami przebiegły mu wydarzenia tego ranka: pożegnanie z żoną i synem, przyjęcie wydane przez wojowników batalionu Boski Wiatr i chwila, kiedy siedząc samotnie w świątyni, poczuł otaczające go i wspierające dusze przodków. Rzucił okiem na umieszczoną tuż nad nim malutką kamerę, która miała śledzić prawidłowość jego reakcji. Miał nadzieję, że któregoś dnia jego syn obejrzy to nagranie i

poczuje dumę. Refleksja Namuru trwała zaledwie dwie sekundy. Spojrzał na trójwymiarowy ekran, na którym przedstawione było nachylenie jego ślizgu nałożone na drobiazgowo oddany model ziemi. Chociaż Namuru pracował na tym sprzęcie od lat, przedstawienie wyglądało tak realistycznie, że wciąż odczuwał pokusę, by sięgnąć dłonią w głąb obrazu. Ekran wystarczał, by pilotować samolot - owiewka kabiny nie była potrzebna. Przydawała się tylko w czasie lądowania, sam ekran to było zbyt mało. Jednak w czasie tej misji Gwiezdny Cień nie będzie podchodził do lądowania. Samolot minął granicę wód terytorialnych Wielkiej Mandżurii i po chwili przeleciał linię wybrzeża. Namuru z dezaprobatą pokiwał głową, zdziwiony tym, jak blisko Japonii wyrosło to nowe, barbarzyńskie państwo. Od najbliższego krańca Japonii dzieliło Wielką Mandżurię zaledwie trzysta kilometrów morza, odległość między Tokio a Czangaszan, stolicą Wielkiej Mandżurii, wynosiła tysiąc pięćdziesiąt kilometrów. Zasięg starych, rosyjskich pocisków nuklearnych SS-34 był większy. Pociski te na mocy rezolucji ONZ miały zostać zniszczone wiele lat przed powstaniem Wielkiej Mandżurii. Namuru nie otrzymałby tej misji, gdyby rzeczywiście tak się stało. Godzinę przed odlotem otrzymał dane wywiadu, które jako jego cel wskazywały małe miasteczko Tamga, ostatnią stację nowo budowanej linii kolejowej, leżące dwieście kilometrów na północny wschód od Port Artom, dużego miasta, które Rosjanie nazywali Władywostokiem. Tam właśnie znajdował się magazyn broni nuklearnej. Sprawa była oczywista. Ten ketojin, ten dzikus Len Pei Poom nie powinien utworzyć swojego barbarzyńskiego państwa tak blisko Japonii. Zwłaszcza jeśli dysponuje bronią atomową... Namuru niemal zatęsknił do tych dawnych czasów, kiedy Związek Radziecki, Chiny i Stany Zjednoczone tak były zajęte wzajemnym straszeniem, że nie mogły stanowić dla Japonii realnego zagrożenia. Ale teraz Japonia była osamotniona i to on, Namuru, miał dostarczyć dowództwu danych, które pozwolą zlikwidować ewentualne niebezpieczeństwo. Spojrzał na ekran przedstawiający wykres jego ślizgu. Był teraz w odległości dwudziestu kilometrów od Tamgi, na wysokości pięciu tysięcy metrów, wciąż niewykryty przez wroga. Komputer zaczął odliczać czas pozostały do samozniszczenia się samolotu. Minęła jedna minuta. Kiedy Namuru zaczął mówić, spojrzał w obserwującą go kamerę. - Faza trzecia. Do samozniszczenia samolotu zostały dwie minuty. Wszystko wskazuje na to, że nie zostałem wykryty. Yokosuka, Japonia, 25 kilometrów na południe od Tokio Centrum Yokosuka

- Proszę nie wstawać - cichym, stanowczym głosem powiedział mężczyzna ubrany w garnitur. Oficerowie w centrum dowodzenia pozostali przy swoich konsolach, rzucając ukradkowe, pełne szacunku spojrzenia na premiera Hosako Kuritę, który przechodził powoli pomiędzy nimi. Towarzyszył mu generał Masao Gotoh, szef Sztabu Generalnego. Gotoh zaprowadził premiera do oddzielnego, ciemnego pomieszczenia, w którym na olbrzymim ekranie wyświetlane były dane sieci komputerowej Ministerstwa Obrony. Połowę ekranu wypełniała głowa człowieka w hełmie, z maską tlenową na twarzy, żywe były tylko jego oczy. Drugą wypełniało trójwymiarowe przedstawienie powierzchni ziemi z nałożonymi, skomplikowanymi grafikami komputerowymi. Premier Kurita nie był w tych sprawach specjalistą. Gotoh, patrząc na ekran, wyjaśnił, co na nim widać. - To jest transmisja od majora Namuru z samolotu Gwiezdny Cień. Widzimy go z pięciominutowym opóźnieniem, ponieważ dane są rejestrowane, sprężane i w postaci impulsu przesyłane do satelity - dzięki temu nie wykryje go nawet najlepiej wyposażony przeciwnik. Dla Mandżurów jest po prostu niewidzialny. Za parę minut samolot dostarczy Namuru w pobliże składu broni w Tamga. Będziemy mogli obserwować go przez cały czas. Kurita rzucił okiem na zegarek, usiadł w skórzanym fotelu dowódcy i spokojnie patrząc w ekran zapytał: - A jeśli stanie się coś nieprzewidzianego? Jeśli na przykład go złapią? - Gotoh uśmiechnął się pod nosem. Kurita znał wszystkie odpowiedzi, ale chciał znać szczegóły. Ten starszy człowiek przywiązywał niezwykłą wagę do szczegółów. Nigdy nie wystarczał mu pobieżny opis. - Tak jak wszyscy wojownicy Boskiego Wiatru major Namuru ma wszczepiony implant z trucizną. Na sygnał z satelity implant wydzieli do jego krwiobiegu śmiertelną dawkę. Trzydzieści sekund później nie będzie już żył. Nie ma antidotum. Premier przytaknął. Dwaj mężczyźni wpatrywali się w ekran w milczeniu. - Teraz przygotowuje samolot do samozniszczenia - powiedział generał Gotoh. Na lewej stronie ekranu pilot w skupieniu przełączał jakieś instrumenty. Nagle ekran buchnął jasnym światłem, a potem zgasł. Gwiezdny Cień szybował z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, trzy tysiące metrów nad pofalowanymi wzgórzami, w odległości czterech kilometrów od bazy Tamga. Komputer odliczył dziesięć sekund. Zaczęła się faza samozniszczenia samolotu. Polimerowa rama samolotu miała twardość aluminium. Przez jej szkieletową strukturę przebiegały tysiące kanalików i rurek, które podłączone były do wyłożonego folią, także

zbudowanego z polimeru, zbiornika zawierającego mieszaninę kwasu siarkowego i innych silnych rozpuszczalników. U góry zbiornika znajdował się mały cylinder wypełniony sprężonym azotem. Na sygnał komputera cylinder wpuszczał do wnętrza zbiornika gaz, który swym ciśnieniem otwierał znajdujący się w dole zawór i wypychał żrącą mieszaninę do oplatającej całą konstrukcję samolotu sieci. Ściany były tak zbudowane, że rozpuszczały się dopiero po tym, jak kwas dotarł do najdalszych części konstrukcji. Dopiero wtedy, w jednej chwili uwolniony kwas zaczynał działać we wszystkich częściach konstrukcji samolotu. Tworzący ramę konstrukcji polimer był tak skomponowany, że rozpuszczając się, wchodził w egzotermiczną reakcję z kwasem. Części struktury nie poddane bezpośredniemu działaniu mieszaniny kwasu i rozpuszczalników ulegały rosnącej temperaturze i wchodziły w reakcję z kwasem. Po dwudziestu sekundach to, co jeszcze przed chwilą było gęstą siecią solidnych, wygiętych wręg i poprzeczek tworzących wdzięczny kształt Gwiezdnego Cienia, stało się przypominającą wosk masą, potem zamieniło się w płyn, a potem, kiedy siła reakcji wzrosła, zaczęło zamieniać się w opar. Kadłub samolotu przybrał postać coraz bardziej wydłużającej się, olbrzymiej kropli, która po chwili zamieniła się w obłok szarego dymu. W końcu został tylko wykonany z węglowych kompozytów jajowaty moduł kokpitu, wirowym ruchem spadający na leżące w dole kamieniste zbocza wzgórz. Namuru poczuł, jak samolotem targnął gwałtowny wstrząs, a potem, kiedy skrzydła i ogon roztapiały się i wyparowywały, wszystko już trzęsło się i drżało jak oszalałe. W końcu uwolniony od reszty konstrukcji kokpit, kręcąc się wokół własnej osi, pomknął w kierunku ziemi. Siła odśrodkowa rzucała Namuru po kokpicie, napinając pasy uprzęży, którą był przypięty do fotela. Zdawało mu się, że zaraz złamie mu kark. Zastanawiał się, czy komputer wciąż działa. Jeśli został uszkodzony w czasie samozniszczenia konstrukcji samolotu, moduł kokpitu uderzy w ziemię z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Walcząc z zawrotami głowy i z rosnącymi przeciążeniami, z trudem wyciągnął obleczoną w rękawiczkę dłoń w kierunku uchwytu uwalniającego spadochron. Właśnie sięgał go końcami palców, kiedy z tyłu modułu z głośnym hukiem wystrzeliła stabilizująca jego lot taśma. Sekundę później otworzył się główny spadochron, wypełnił się powietrzem i kokpit znalazł się pod nim, tak jak powinien. Jajowaty kształt opadał teraz spokojnie na znajdujące się sto metrów poniżej zbocze wzgórza. Namuru zdążył trochę uspokoić się miarowymi oddechami, kiedy nastąpiło uderzenie, dość potężne mimo użycia głównego spadochronu. Wiedząc, że komputer poczeka tylko dwie minuty, zanim przystąpi do samozniszczenia kokpitu, Namuru szybko nacisnął otwierający kabinę przycisk. Najgorszą

rzeczą, jaka mogłaby się zdarzyć, było jego pojmanie, więc gdyby wylądował nieprzytomny, komputer zabiłby go, zanim wróg mógłby do niego dotrzeć. Moduł pękł na pół wzdłuż otaczającego go szwu jak łupina dojrzałego kasztana. Górna część, odepchnięta pneumatycznymi wspornikami odskoczyła i uniosła się znad dolnej. Do środka wpadł podmuch zimnego wiatru i silne, choć rozproszone, zimowe światło. Namuru odczepił przytwierdzoną do przegrody kokpitu skrzynkę, podciągnął się, wyszedł i szybko się oddalił. Parę sekund później moduł zaczął dymić i skwierczeć. Palił się, póki nie została z niego czarna kałuża węgla, zmieszanych, roztopionych włókien i pojedynczych, płynnych kryształów. Major otworzył skrzynkę, wyjął z niej grubą, pełną kieszeni wypełnionych głównie materiałami wybuchowymi kamizelkę i pistolet maszynowy. Ubrał kamizelkę, wyjął ze skrzynki spodnie z podobnie wypchanymi kieszeniami i założył je na siebie. Nie zdjął hełmu, ponieważ były w niego wmontowane dwie kamery, jedna, przekazująca do Centrum Yokosuka obraz tego, co sam widział, i druga, skierowana na niego. Wyjął małą, rozkładaną saperkę i przysypał dymiące resztki kokpitu i spadochronu zeskrobanym z zamarzniętego gruntu pyłem. Zajęło mu to parę minut, a kiedy skończył, był mimo zimna dosłownie zlany potem. Odsunął się parę kroków i przyjrzał się swojemu dziełu. Było dalekie od perfekcji, ale i tak zauważyć cokolwiek podejrzanego mógł tylko ktoś, kto stanąłby pośrodku w jasnym świetle dnia. Złożył i schował saperkę, nakręcił na lufę pistoletu długi tłumik i załadował go dużym magazynkiem nabojów. Potem schował pistolet do umieszczonej w kamizelce kabury, wyjął małą, silną lornetkę i czarne, gumowe pudełko o zaokrąglonych brzegach wielkości klawiatury do stenotypii. Czarne pudełko miało od spodu mocne, elastyczne taśmy, u góry, pod pokrywą, znajdował się ekran z ciekłego kryształu. Namuru przypiął pudełko do lewego przedramienia i za pomocą cienkiego drucika połączył je ze swoim zegarkiem, który przestawił na funkcję cyfrowego kompasu - satelitarny odbiornik ustawił się na odbiór danych z satelity geostacjonarnego Galaxy. Naciśnięcie kciukiem na ekran spowodowało włączenie się urządzenia - na ekranie pokazał się znak zapytania. Przybliżył urządzenie do ust i wyszeptał hasło. Ekran ożył, jasny i pełen kolorów, był jednak tak skonstruowany, że wyświetlany na nim obraz był widoczny tylko prostopadle do powierzchni ekranu z odległości nie większej niż pół metra - z większej czy pod innym kątem nic nie było na nim widać, nawet najlżejszego błysku światła. - Określić położenie składu broni w Tamga - Namuru szepnął do nadajnika. Pojawiło się widziane z lotu ptaka ujęcie górzystej okolicy, trójwymiarowość przedstawienia dodawała

temu obrazowi jakiejś tajemniczości. Zieleń drzew i brązowawa powierzchnia ziemi pocięta była drogami i krętą trasą kolei. Widać też było kilka budynków i coś w rodzaju pokaźnej platformy pomiędzy nimi. Po chwili na pejzaż nałożona została żółta siatka geograficzna, a na południe od grupy budynków na zboczu wzgórza pojawiło się pulsujące światłem kółko. Namuru zauważył, że znajdowało się ono w odległości nie większej niż dwa kilometry od centrum kompleksu - a ponieważ przedstawiało jego aktualną pozycję, musiał znajdować się bardzo blisko ogrodzenia bazy. Spojrzał w niebo w poszukiwaniu słońca, ale nie było go widać zza grubej zasłony chmur. Powoli obrócił się wokół własnej osi, poszukując w pofalowanym, pełnym głazów i skalnych załomów terenie śladu śledzących jego kroki obserwatorów. Nasłuchiwał. Było cicho jak makiem zasiał. Sensory umieszczonego na ramieniu komputera nastawione były na wychwytywanie wydawanych przez człowieka dźwięków i w razie czyjejś obecności zaalarmowałoby go ciche brzęczenie, nie był jednak pewien, czy funkcja ta działa, jak należy. Namuru rzucił ostatnie spojrzenie na ekran i ruszył w stronę bazy. Centrum Yokosuka - Jak przejdzie przez otaczający bazę płot? Co ze strażnikami? - spytał premier Kurita patrząc na ekran, na którym ukazał się major Namuru, idący porośniętym niskimi drzewami zboczem góry, u stóp której otwierała się dolina Tamga. Jedna część obrazu przedstawiała mijane przez Namuru drzewa i poszycie pod nimi; na drugiej widać było zbliżenie jego twarzy. Był cały mokry od potu, oczy miał szeroko otwarte, o czujnie rozszerzonych źrenicach. Trzecia część obrazu przedstawiała widzianą z lotu ptaka okolicę bazy z naniesioną siatką współrzędnych i zbliżającą się do linii oznaczającej płot pulsującą kropką. - Nie będzie z tym żadnego problemu - odpowiedział generał Gotoh, odwrócił się od ekranu i spojrzał na pomarszczoną twarz Kurity. - Namuru ma gaz przeciw psom, pistolet automatyczny z tłumikiem przeciw ludziom i uziemiające kable do płotu pod napięciem. Przez pół roku ćwiczyliśmy go w pokonywaniu wszystkich znanych zabezpieczeń. Udało mu się opanować siedemdziesiąt osiem procent spośród nich. - Siedemdziesiąt osiem procent może nie wystarczyć. - To zostało obliczone w stosunku do japońskich parametrów technologicznych - odpowiedział Gotoh, pisząc coś na znajdującej się przed nim klawiaturze konsoli. - Przeciw metodom, jakie stosują gaijin, będzie to więcej, niż potrzeba. - Proszę mi jeszcze raz powiedzieć, w jaki sposób wejdzie do bunkra.

- Zastrzeli strażników - zwięźle odpowiedział Gotoh, patrząc nieruchomym wzrokiem. Musiał się pilnować, żeby nawet cień zniecierpliwienia nie pojawił się na jego twarzy. Kurita kazał sobie wszystko powtarzać niezliczoną ilość razy. - Czy nie ma innego wyjścia? To może zagrozić powodzeniu misji, zwrócić uwagę na włamanie do bazy. - To prawda, panie premierze. Ale strażnicy broni atomowej są szkoleni - właściwie lepiej byłoby powiedzieć: tresowani - tak, żeby odruchowo strzelać do każdego intruza. Nazywają to „autoryzacją śmiercionośności działań”. Najpierw zabić, potem pytać. Najszybszym sposobem na zbadanie miejsca, w którym znajduje się broń atomowa, jest zaskoczenie strażników i ich fizyczna eliminacja. Nawet wtedy dalsze życie tego, który wedrze się do bunkra, może być liczone w minutach, może nawet w sekundach. Właśnie dlatego Namuru ma te kamery. Jeśli go zastrzelą, my i tak zdobędziemy potrzebne dane. - A co z pięciominutowym opóźnieniem transmisji w stosunku do czasu rzeczywistego? Mogą odłączyć i zniszczyć jego kamerę, zanim zorientujemy się, co się dzieje. - Obawiam się, że rzeczywiście może się tak zdarzyć, panie premierze. Ale nawet jeśli Mandżurowie złapią Namuru z całym sprzętem, to najprawdopodobniej nie zorientują się, że on na bieżąco przekazuje nam dane. Kiedy się wreszcie zorientują, my będziemy wiedzieć wszystko to, czego dowiedział się nasz człowiek. Na części ekranu przedstawiającej pole widzenia majora pojawił się krzak, po chwili ustąpił miejsca widocznemu między dwoma drzewami ogrodzeniu. Prawy panel, do tej pory przedstawiający widok bazy Tamga z lotu ptaka, pokazywał teraz pulsujący zmiennym światłem wykres. - Płot jest podłączony do prądu o bardzo wysokim napięciu - stwierdził Gotoh. Kiedy Namuru zbliżył się do płotu, obraz pola widzenia zamglił się śniegiem zakłóceń. Przez chwilę widać było cień ręki majora, doczepiającej kabel do drutu ogrodzenia. Ledwie to zrobił, na ekranie wybuchła kula ognia i obraz zgasł. Ekran był czarny. Namuru spojrzał na płot. Jego komputer wskazywał, że przewodzi prąd o napięciu jedenastu tysięcy wolt. Niewiele było widać za ogrodzeniem, tylko więcej drzew i coś jeszcze. Komandos wyciągnął z kieszeni na plecach ciężkiej kamizelki kable, rozwinął silnie izolowany drut miedziany, zdjął izolację i skręcił z niego dwumetrowej długości pręt. Wsadził go w ziemię i wepchnął - wszedł do połowy swojej długości. Wyjął z kieszeni

gumowy młotek i wbił pręt tak, że na powierzchni został tylko jego pięciocentymetrowy odcinek. Namuru schował młotek pod krzakiem. Kiedy poradzi sobie z tym płotem - pomyślał - pozbędzie się dużej części ciężaru, który niósł do tej pory. Wziął kolejny kabel i za pomocą solidnego, miedzianego zacisku umocował go do wystającej z ziemi końcówki. Do drugiego końca przytwierdził pokaźnych rozmiarów klamrę i cofnął się o krok, żeby ocenić efekty swojej pracy. Odpiął i zdjął komputer i cyfrowy zegarek, kamizelkę i wierzchnie spodnie z kieszeniami - w ten sposób pozbył się z powierzchni swojego ciała większości metalowych przedmiotów. Założył gumowe rękawice, chroniące nawet przed prądem o napięciu stu tysięcy wolt. Buty, które miał na nogach, były pokryte izolującym materiałem - to dlatego było w nich tak nieznośnie gorąco. Wziął głęboki oddech i zaczął uważnie przyglądać się konstrukcji płotu. Musiał doczepić klamrę swojego kabla do głównego drutu przewodzącego prąd w ogrodzeniu i w ten sposób zneutralizować zagrożenie, uziemiając płot zagłębionym w ziemi miedzianym prętem. Spowoduje to albo zatrzymanie generatora, albo roztopienie się drutu w miejscu uziemienia. Jeśli zrobi wszystko, jak trzeba, będzie mógł bez trudu pokonać ogrodzenie. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, przez jego ciało popłynie prąd o napięciu jedenastu tysięcy wolt. Jednemu z oficerów batalionu Boski Wiatr przydarzyło się to w czasie treningu. Uderzenie prądu oderwało mu obie nogi i jedną rękę, zatrzymało serce, pozostawiając z niego dymiący wrak. Instruktor odciął dopływ prądu, a załodze ambulansu udała się reanimacja. Żył jeszcze przez dwa dni, cierpiąc straszliwe bóle. Kiedy go chowali, te straszne dwa dni wyryte były na jego zniekształconej twarzy potwornym grymasem. Potworna śmierć i jeszcze gorsze życie. Namuru modlił się, żeby nie stało się z nim to co z tamtym. Rozchylił klamrę uziemiającego kabla i połączył ją z drutem przewodzącym prąd w płocie. Ognista kula nie wydała dźwięku, spowodowała tylko potworne uderzenie ciśnienia. Namuru zobaczył świetlisty kształt rosnący do rozmiarów sterowca. Potężna siła zbiła go z nóg i z impetem błyskawicy rzuciła między drzewa. - Co się stało? - Wygląda na to, że dostał wstrząsu - powiedział Gotoh monotonnym głosem. Na ekranie wciąż nie było nic widać. - Nie żyje? - Trudno powiedzieć, panie premierze - generał wstał i pochylił się nad pracującym przy sąsiedniej konsoli oficerze. Ten szybko pisał na klawiaturze, przerwał na chwilę, ustawił

coś za pomocą myszy i znowu zaczął pisać. - Próbujemy za pomocą satelity ponownie uruchomić kamery majora Namuru. Jeśli nam się uda, będziemy wiedzieć, co się dzieje. Na ekranie przez chwilę pojawił się niewyraźny, zamazany obraz i po chwili zniknął. Gotoh i Kurita czekali z niecierpliwością. - Jak długo będziemy czekać? - W wypadku takich misji wymagana jest czterominutowa zwłoka, zanim satelita prześle sygnał aktywacyjny do implantu z trucizną - powiedział Gotoh. - Ile ma jeszcze czasu? - Trzy minuty temu, z pięciominutowym opóźnieniem zobaczyliśmy jak major został porażony prądem. Sądzę, że major Namuru ma jeszcze jakieś sześćdziesiąt sekund, potem komputer przerwie misję i prześle sygnał wprowadzający truciznę do jego krwiobiegu. Ekran błysnął i pojawił się na nim obraz. Kamera podglądowa z hełmu Namuru skierowana była w górę, gałęzie dwóch drzew rysowały się na tle zachmurzonego nieba. Po chwili pojawił się obraz twarzy majora, jej lewa strona była spalona, nie miał oka, ciało było popękane i zwęglone. Jego prawe oko było zamknięte. - Panie premierze, myślę, że nie musimy czekać na decyzję komputera. Powinniśmy przerwać misję już teraz. Namuru nie żyje. Kurita spojrzał na zniekształconą od poparzeń twarz. - Zgadzam się, generale. Gotoh wydał odpowiedni rozkaz obsługującemu konsolę kontrolną oficerowi, który skinął głową, jakby nie miało to nic wspólnego z zabiciem innego japońskiego oficera. - Sygnał wysłany, panie generale - zameldował. - Umrze w ciągu trzydziestu sekund, jeśli nie umarł do tej pory - powiedział Gotoh. Kurita spojrzał na ekran. - Będziemy musieli zrobić to w inny sposób - powiedział. - Musimy się dowiedzieć, czy Len Pei Poom ma broń nuklearną. Jeśli tak, to może nawet w tej chwili wymierzać ją przeciw Tokio. Namuru był naprawdę ciężko poparzony. W całej lewej stronie ciała czuł nieznośne gorąco, z popękanej skóry sączyła się przeźroczysta limfa, w opuchłej twarzy odzywał się kłujący ból. Nie mógł się ruszyć, właściwie bolało go całe ciało. Przez długi czas (wydawało mu się, że trwało to całe godziny) koncentrował się nad tym, żeby poruszyć prawą ręką. W końcu udało mu się. Przez następne dziesięć minut usiłował się podnieść za jej pomocą. Udało mu się usiąść. Lewym okiem nie widział nic. Sięgnął dłonią do twarzy i poczuł spalone

ciało, twarde jak powierzchnia pieczonego ziemniaka. Wczołgał się w krzaki w poszukiwaniu komputera i zegarka. Komputer zmienił się w bezkształtną kupę plastyku. Zegarek także był zniszczony, więc satelita wysłał już sygnał przerwania jego misji. Znaczyło to, że implant z trucizną został uaktywniony. Powinien już nie żyć. Chyba że ognista kula spaliła umieszczony w jego wnętrzu implant. Ale mogła przecież zniszczyć sam przekaźnik, uszkadzając tylko zbiorniczek z trucizną. Może trucizna już sączy się w jego ciało, kropla po kropli. Zostało mu najwyżej parę godzin - ale w końcu w samym założeniu tej misji było takie właśnie zakończenie. Spróbował wstać, trząsł się cały, w końcu mu się to udało. Wyjął z kamizelki naczynie z wodą, a potem usiłował założyć ją na siebie. Była za ciężka a on za słaby. Wyjął z kamizelki pistolet, zapasowy magazynek pełen naboi, dwie butle z gazem, paczkę z urządzeniami elektronicznymi i pudełko z filmem. Poprawił hełm i zdziwił się, kiedy okazało się, że kamery wciąż działają. Sprawdził obwody - transmiter był sprawny, wciąż powinien nadawać. Ciekawe, czy ktoś odbierał transmisję? Powoli podszedł do płotu i zobaczył wypaloną w nim czarną dziurę. Schylił się, przeszedł na drugą stronę i wszedł między gęsto rosnące drzewa. Co chwilę opuszczały go siły, ale za każdym razem odzyskiwał je jakimś cudem. Musiał polegać na swojej pamięci. Fotografia satelitarna przedstawiała rozległy, płaski kopiec, pod jakim zwykle ukrywa się podziemne bunkry. Znajdował się za dwoma rzędami budynków, żeby do nich dojść, wystarczyło przejść przez ten lasek. Szedł, póki między drzewami nie zobaczył odległych ścian. Po otwartej przestrzeni poruszał się z największą ostrożnością. Coraz bardziej zbliżał się do budynków. Jeśli kamery nie działały, ta misja nie miała najmniejszego sensu. Właściwie już się skończyła. Swoim jednym okiem zobaczył je dopiero wtedy, kiedy były w odległości dziesięciu metrów. Dwa czarne psy bezgłośnie biegły w jego stronę. - Panie premierze! Panie generale! - krzyknął porucznik zza głównej konsoli. - Major Namuru. On wciąż żyje. Jest już teraz na terenie bazy... - Generale, co stało się z trucizną? - spytał Kurita. - Nie jestem pewien, panie premierze. Może uderzenie prądu o tak wysokim napięciu zniszczyło implant. - Co jeszcze się dzisiaj zepsuje? - zamruczał do siebie Kurita. Dwaj mężczyźni, którzy przed paroma minutami odeszli od swoich stanowisk, wbiegli i w pośpiechu ponownie usiedli

na swoich miejscach. Obraz na ekranie był niewyraźny, jakby poruszony, sygnał co chwila zanikał i wtedy komputer zatrzymywał ostatnie ujęcia aż do chwili, kiedy sygnał powracał. Podczas jednej z tych przerw w transmisji na ekranie pojawiło się nieruchome ujęcie, przedstawiające skaczącego w kierunku kamery wielkiego, czarnego psa z wyszczerzonymi kłami. Miał wściekłe, czerwone oczy i morderczy wyraz pyska. Kurita odruchowo zasłonił dłonią gardło. Psy były za blisko. Gdyby miał komputer, wykrywacz ruchu ostrzegłby go dziesięć sekund wcześniej. Napompowany adrenaliną, w pośpiechu chwycił butlę z gazem, wymierzył jak mógł najlepiej swoim jednym okiem i nacisnął zawór. Strumień gazu wystrzelił z głośnym sykiem i po chwili otoczony był białą chmurą. Powstrzymał oddech. Technicy laboratoryjni zapewniali go, że ten gaz działa jedynie na zwierzęta, że na ludzi nie ma najmniejszego wpływu, ale wcale nie był tego pewien. Wolał zachować ostrożność. W chwili kiedy nacisnął zawór, oba psy leciały już długim skokiem w stronę jego gardła; oba zdechły, zanim do niego dopadły. Uderzenie rozpędzonych, bezwładnych ciał przewróciło go na ziemię. Namuru wstał, przytwierdził butle z gazem z powrotem do pasa i wyjął automatyczny pistolet. Obiekt był zaledwie o dziesięć metrów od niego, nad jego głową wznosił się otaczający podejrzany bunkier wał ziemny o zbyt regularnym, jak na twór natury, kształcie. Coś tam musiało być. Zbliżył się do rzędu drzew rosnących wzdłuż wału i kątem oka dostrzegł sylwetki dwóch uzbrojonych, ubranych w kamizelki ochronne strażników. Wystrzelił długą pojedynczą serię, dwa tuziny morderczych pocisków w koszulkach z teflonu eksplodowało w ich ciałach. Schował pistolet za pasek, poczuł gorąco jego lufy. Strażnicy wciąż stali, osuwali się na ziemię powoli, jakby ktoś zwolnił bieg filmu. Kiedy w końcu z głuchym dźwiękiem ciała uderzyły o ziemię, Namuru trzymał już w rękach klawiaturę otwierającą drzwi do bunkra. Żeby drzwi zostały otwarte, trzeba było podać hasło w postaci odpowiedniej sekwencji liczb. Zdjął pokrywę urządzenia, sięgnął do naszytej na pas kieszeni po nie większe od pudełka zapałek urządzenia elektroniczne. Umieścił je na klawiaturze, włączył i czekał. Dwadzieścia sekund później mały krystaliczny ekran urządzenia dekodującego błysnął - zaczęło rozmawiać z klawiaturą. Po chwili kod został złamany i ciężkie, zardzewiałe drzwi rozsunęły się z przejmującym zgrzytem. Namuru wyciągnął pistolet zza pasa i wyrzucił niepotrzebny już dekoder, który zaczął topić się skwiercząc - kolejna autodestrukcja. Wszedł do środka, strzelając do majaczących w mroku sylwetek zupełnie nieprzygotowanych na pojawienie się intruza strażników. Kiedy zmieniał magazynek

pistoletu, jego oczy już przyzwyczaiły się do ciemności. Nie miał więcej amunicji, wziął tylko jeden zapasowy magazynek. Kiedy w słabym świetle starych, umieszczonych w suficie lamp dostrzegł pociski, prawie się uśmiechnął. Żeby lepiej widzieć, przeszedł nad ciałami czterech strażników i rozejrzał się uważnie. Nikogo. Było zupełnie cicho. Potrzebował jeszcze tylko jednej minuty. Namuru poświęcił długie lata studiowaniu broni jądrowej. Potrafił zidentyfikować każdy rodzaj pocisku nuklearnego, znał całą produkcję wszystkich potęg nuklearnych od początków aż do czasów współczesnych. Rakiety, które miał przed sobą, były to bez wątpienia stare rosyjskie pociski balistyczne średniego zasięgu SS-34. Stare, ale groźne. Mogły zniszczyć każde większe miasto w promieniu półtora tysiąca kilometrów. Większą część kadłuba zajmowały głowice jądrowe, na paliwo pozostawało mało miejsca, dlatego ich zasięg był stosunkowo niewielki. Jednak Tokio było oddalone zaledwie o osiemset pięćdziesiąt kilometrów. Miał za mało danych, żeby określić dokładnie model. Jednak celem jego misji było stwierdzenie, czy jest tu rzeczywiście przetrzymywana broń atomowa, a nie, na przykład, nieuzbrojone kadłuby czy też jakiś nieznany model pocisków konwencjonalnych ustawionych na dawnych stanowiskach SS-34. Wiedział, że wszystkie głowice atomowe emitowały promieniowanie neutronowe, w szczególnie starsze rosyjskie modele. Strumień neutronów pochodzący z plutonowej głowicy powinien oddziaływać na specjalny rodzaj filmowej kliszy. Namuru przekroczył żółtą linię z symbolami zagrożenia neutronowym promieniowaniem i podszedł do pocisków. Owinął głowicę najbliższego wyjętym z kieszeni filmem, to samo zrobił z sąsiednim i z trzecim, znajdującym się na drugim końcu rzędu - w tej części bunkra było co najmniej dwadzieścia rakiet, a on nie miał czasu, żeby sprawdzić je wszystkie. Policzył do dziesięciu i ściągnął filmy z głowic. Umieścił filmy w wywoływaczu, odliczył następne dziesięć sekund i wyjął je - wszystkie były prześwietlone. To znaczyło, że zostały poddane działaniu silnego strumienia neutronów. Wszystkie trzy pociski były uzbrojone w głowice nuklearne. Mandżuria może zaatakować Japonię i rzucić ją na kolana. Wojna może wybuchnąć w momencie, w którym dowództwo japońskie przeprowadzi atak na bazę Tamga. Zdawało mu się, że usłyszał jakieś głosy. Szybko spakował filmy i przez pancerne drzwi wybiegł na zewnątrz, zdziwiony tym, że jego ciało funkcjonuje po tak silnym elektrycznym wstrząsie - była to zasługa krążącej w jego krwi adrenaliny. Minął otaczające bunkier budynki i między drzewami pobiegł do wypalonej w płocie dziury. Nie było słychać

nic podejrzanego. Po chwili staroświecka syrena alarmu przeciwlotniczego odezwała się gdzieś z drugiej strony bunkra, jej dźwięk nabierał mocy, wspinał się coraz wyżej w powolnym zawodzeniu. Kiedy przeszedł na drugą stronę ogrodzenia, usłyszał odgłos pracujących na wysokich obrotach silników ciężarówek. Zanurzył się w krzaki i odnalazł schowane spodnie i kamizelkę. Już prawie kończył, jeszcze tylko chwila. - Więc to prawda - powiedział generał Gotoh. - Pociski? - Tak. Są uzbrojone w głowice jądrowe - powiedział Gotoh do Kurity. Obaj patrzyli w ekran, na którym widać było oglądane pięć minut temu przez Namuru pociski. Major schował filmy i zaczął uciekać. - Widział pan filmy? Wszystkie były prześwietlone. Te SS-34 są uzbrojone, panie premierze. - Co się teraz stanie z Namuru? - Damy mu medal. A na razie oglądajmy. Namuru założył spodnie i kamizelkę, wyjął z hełmu zewnętrzną kamerę, zawiesił jąna pobliskim drzewie, ustawił w swoją stronę i cofnął się tak, by ukazywała jego twarz. - Faza dziewiąta - powiedział, patrząc w obiektyw. - Te pociski to SS-34, a przynajmniej dwa tuziny spośród nich. Potwierdzam, że są uzbrojone w głowice nuklearne. Spełniłem swoje zadanie, ale wiedzą, że tu jestem, i szukają mnie. Uważam swoją misję za zakończoną - Namuru nasłuchiwał przez chwilę. Zdawało mu się, że przez wycie syreny dobiegł go odgłos kroków. Jego czas się skończył. - Za zwycięstwo Japonii - powiedział, sięgnął za głowę i pociągnął za umocowany w tylnej części hełmu uchwyt tak, aż dotknął nim ramienia. Kurita wpatrywał się w ekran. Twarz Namuru była wyraźnie widoczna, wyglądał jak reporter telewizyjny zdający relację z miejsca zdarzenia. Powiedział właśnie, że pociski są uzbrojone w głowice nuklearne. - Za zwycięstwo Japonii - powiedział Namuru i sięgnął ręką za głowę. Eksplozja zupełnie zaskoczyła Kuritę. Była na tyle potężna, że w ciągu najbliższych sekund obraz parę razy został zatrzymany, ponieważ sygnał nie dochodził do satelity. Na ekranie widać było rozrywaną na kawałki przez umieszczone w hełmie materiały wybuchowe głowę Namuru. Kiedy eksplodowały ładunki umieszczone w kamizelce, obrazem targnął

wstrząs i kamera poleciała do tyłu. Przez chwilę widać było niebo, potem pojawił się obraz wypalonej w płocie dziury. Obraz był niewyraźny, ale można było dostrzec sylwetki zbliżających się do płotu ludzi. Nagle wszystko zgasło i ekran wypełnił się migającym śniegiem braku transmisji, któremu towarzyszył jednostajny, wysoki dźwięk. Oficer siedzący przy głównej konsoli odwrócił się od ekranu. - Co się stało? - spytał Kurita. - Hełm, kamizelka i spodnie majora Namuru były wypełnione materiałami wybuchowymi tak, że jego ciało zostało rozerwane na strzępy. Dzięki temu Mandżurowie nie będą mogli zidentyfikować go jako Japończyka, ich laboratoria nie umywają się do naszych. Specjalne ładunki zniszczyły jego sprzęt, więc nie będą mieli żadnych dowodów na to, że to było nasze przedsięwzięcie. Umieścił kamerę na drzewie i wysadził się w powietrze na naszych oczach, żebyśmy mogli być pewni, że wszystko poszło jak trzeba. Świetnie przeprowadzona misja, Namuru sprawił się znakomicie - odpowiedział generał. - Następnym razem, generale, niech pan raczy poinformować mnie wcześniej, że będę na bieżąco świadkiem czyjejś śmierci. - Nie na bieżąco, panie premierze, ale z pięciominutowym opóźnieniem. Kurita uzmysłowił sobie, że generał Gotoh nigdy tego nie zrozumie. Ale teraz to Wielka Mandżuria musi coś zrozumieć. Wkrótce dowiedzą się, że przetrzymywanie zabronionych przez ONZ pocisków atomowych tak blisko Japonii może ich drogo kosztować. - Proszę powiadomić ministra Machiie, że w ciągu godziny ma zwołać Radę Bezpieczeństwa Narodowego. Proszę przynieść na nią nagranie misji majora Namuru, bez ostatnich sekwencji. - Tak jest, panie premierze. - I jeszcze jedno, generale. Niech się pan upewni, że pańskie plany wojenne są naprawdę dobrze przemyślane. - Tak jest. Kurita przez dłuższą chwilę patrzył generałowi w oczy, a potem wyszedł, bezskutecznie próbując usunąć z pamięci obraz okropnej śmierci majora Namuru. 1 Zatoka Chesapeake

Kontradmirał Michael Pacino siedział w fotelu helikoptera Sea King i wyglądał przez okno. Ani śladu wiatru. W dole rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na gładkie jak lustro wody zatoki Chesapeake. Pacino miał tylko czterdzieści dwa lata, ale czuł się o wiele starzej. Był wysoki, ponad metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, miał szczupłe, wysportowane ciało. Wciąż mógłby nosić mundur, który miał na sobie w chwili ukończenia Akademii Marynarki Wojennej dwadzieścia lat temu i z pewnej odległości można by go wziąć za aspiranta. Wrażenie młodzieńczości podtrzymywała jego gładka twarz, szmaragdowo-zielone oczy o wyrazistym, zdecydowanym spojrzeniu i wydatne kości policzkowe, górujące nad prostym nosem i ustami o pełnych wargach. Dopiero z bliska można było dostrzec znamiona wieku - głębokie zmarszczki w kącikach oczu, efekt wielu godzin spędzonych przy peryskopie, matową, ciemną skórę twarzy, która wyglądała, jakby spędził na słońcu całe lata, a jednak straciła elastyczność i nabrała ciemnego koloru pod wpływem silnych mrozów w czasie nieudanej arktycznej misji. Podobnie wyglądała skóra na dłoniach i ramionach. Włosy miał gęste i mocne, ale białe jak śnieg, nie pozostało mu nic z kruczoczarnej czupryny. Krążyły plotki, że w czasie jego ostatniej misji, tak tajnej, że większa część najwyższego dowództwa nie miała o niej pojęcia, przerażenie przepędziło z jego głowy resztki czarnych włosów. W każdym razie karnacja, siwe włosy i szczupłość postaci powodowały, że stopień kontradmirała jakoś bardziej do niego pasował, mimo tego, że większość oficerów osiągała tę rangę dwadzieścia lat później. Kołnierz koszuli Pacina zdobiły dwie srebrne gwiazdki, będące oznaką jego stopnia. Na piersi, nad lewą kieszenią miał wpięty podwodniacki znaczek przedstawiający złotego delfina, nad prawą, na czarnym pasku widniał po prostu napis PACINO, serdeczny palec lewej dłoni zdobił wykonany z białego złota pierścień Akademii Annapolis. Siedząc w fotelu potężnego śmigłowca, zastanawiał się, dlaczego Richard Donchez tak pilnie chce się z nim widzieć. Godzinę temu, kiedy siedząc przy stole ze swoją adiutantką Joanną Stoddard, właśnie brał do ust pierwszy kęs podanego w czasie przerwy lunchu, wszedł do pokoju jego sekretarz. - Admirał Donchez dzwonił z Fort Meade, sir - powiedział jeszcze w drzwiach. - Helikopter, który ma pana tam zabrać, jest już w drodze. - Czy powiedział, dlaczego mnie potrzebuje? - Powiedział, że wie, że pan o to zapyta. Chce panu przekazać najnowsze doniesienia, mam tylko powiedzieć, że chodzi o „Pomarańczowy Scenariusz”. Powiedział, że będzie pan wiedział, co to znaczy.

Zaskoczyło go to, że Donchez użył terminu „Pomarańczowy Scenariusz”. Admirał w stanie spoczynku Richard Donchez był dyrektorem NSA - Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, która zajmowała się wywiadem elektronicznym, czyli podsłuchem, przechwytywaniem i dekodowaniem transmisji satelitarnych, krótko mówiąc, wszystkimi formami wywiadu biernego i czynnego, w których nie wykorzystywano żywych ludzi - chyba że do odbioru i obróbki danych. Dawniej CIA miała swoje własne satelity szpiegowskie, było tak, póki nie weszła w życie ustawa Whitmana, która zreorganizowała agencje wywiadowcze, łącząc Centralną Agencję Wywiadowczą CIA i Agencję Wywiadu i Obrony DI A w Połączoną Agencję Wywiadowczą. W szale reorganizacji kongres chciał także przyłączyć do niej Agencję Bezpieczeństwa Narodowego, ale poprzednicy Doncheza wykorzystali swoje dobre układy z Kapitolem i ostatecznie NSA zachowała swoją niezależność, niezły budżet, świetnie wyszkolony personel i doskonały sprzęt - dysponowała między innymi serią satelitów Big Bird III i paroma szpiegowskimi łodziami podwodnymi. Działały one w ten sposób, że podpływały do brzegów kraju, który je interesował, i wystawiając anteny, przechwytywały transmisje krótkiego zasięgu. Właśnie dlatego Pacino ciekaw był, w jakiej to pilnej sprawie wezwał go dyrektor NSA Richard Donchez. Podejrzewał, że chodziło o wykorzystywane przez agencję okręty podwodne, ponieważ była to jedyna w gruncie rzeczy dziedzina, wymagająca ścisłej współpracy Agencji Bezpieczeństwa Narodowego i Zjednoczonego Dowództwa Sił Podwodnych. W tej chwili „Dayton” zbierał dane w Zatoce Tokijskiej, a „Cincinnati” w okolicach Port Artom w Wielkiej Mandżurii, czyli w potencjalnie najgroźniejszych ogniskach zapalnych na świecie. Dlaczego właściwie Donchez sam go nie odwiedził? I dlaczego chciał się z nim widzieć tak nagle? Musiało to mieć jakiś związek z tymi misjami. Pacino przypomniał sobie powtórzony przez sekretarza supertajny kryptonim - „Pomarańczowy Scenariusz”. Był to ściśle zastrzeżony zwrot, oznaczający możliwość wybuchu wojny między Stanami Zjednoczonymi, a Japonią. Plany działań wojennych przeciwko innym państwom, w tym również przeciw sojusznikom, takim jak Wielka Brytania, zostały opracowane i wprowadzone do superkomputera DynaCorp Frame 90. Co jakiś czas wnoszono w nie poprawki, a na co dzień służyły do przeprowadzania symulacji. Gdyby nie narastające napięcie między Wielką Mandżurią a Japonią, plany te pokrywałyby się kurzem przez następne pół wieku, teraz jednak sytuacja zmieniła się diametralnie. Pokładem helikoptera targały wstrząsy. Ryk silnika narastał i słabł, w miarę jak zbliżali się do lądowiska w Fort Meade, położonego w odległej części stanu Maryland,

między Baltimore i Waszyngtonem. Kiedy schodzili do lądowania, właśnie zapadał zmierzch. Silny blask świateł heliportu wpadł do kabiny śmigłowca. Pacino wstał, zanim pilot zdążył wyłączyć silnik, założył czapkę, żeby osłonić się od powiewu rotorów, pomachał załodze na pożegnanie i wyszedł w zimne, nocne powietrze. Jego cienki mundur polowy w kolorze khaki nie był wystarczającą osłoną przed frontem zimnego powietrza, który właśnie nasunął się nad Maryland. Przynajmniej przestało już padać, pomyślał, biegnąc na skraj lądowiska, gdzie z nieodłącznym cygarem w dłoni czekał na niego szeroko uśmiechnięty Donchez. Pacino również uśmiechnął się do niego. Wiele lat temu, w czasie studiów na Akademii w Annapolis, Donchez i ojciec Pacina mieszkali w jednym pokoju, razem zaciągnęli się do służby podwodniackiej, potem stacjonowali w tych samych bazach, a służbę lądową zwykle odbywali pod tym samym dowództwem. Pacino przyszedł na świat, gdy obaj byli na morzu, a dokładnie pod polarną pokrywą lodową. Kiedy stamtąd wrócili, miał już dwa miesiące. Jego najwcześniejsze wspomnienia o ojcu w naturalny sposób łączyły się także z Donchezem. Pamiętał niezliczone soboty, spędzone wspólnie na okręcie ojca, kolacje na łódce Doncheza, na które zwykle go zabierano. Kiedy zaczął studiować w Annapolis, jego ojciec dowodził „Stingrayem” - przy tym samym nabrzeżu cumowała pierwsza „Pirania” Doncheza. Gdy „Stingray” zatonął na środkowym Atlantyku w wyniku detonacji własnej torpedy - jak głosiła oficjalna wersja - Pacino miał osiemnaście lat i był młodszym kadetem w Akademii Marynarki Wojennej. To właśnie Donchez przekazał mu tę smutną wiadomość i od tej pory próbował być dla niego kimś w rodzaju mentora i zastępczego ojca zarazem. Przez następne dwadzieścia lat Pacino odnosił się do Doncheza z pewnym dystansem, jedynie dlatego, że, jak sam przyznawał, łączył podświadomie jego osobę z zatonięciem okrętu swojego ojca, chociaż Donchez był tylko posłańcem, który go o tym zawiadomił. W końcu kontradmirał Donchez został głównodowodzącym sił podwodnych Floty Atlantyckiej, a tym samym bezpośrednim przełożonym Pacina w czasie jego pierwszego rejsu jako dowódcy na USS „Devilfish”. Później Donchez został Szefem Operacji Morskich, i na tym stanowisku skończył swoją służbę w Marynarce. Nie mógł już sensownie awansować, a zawsze miał upodobanie do pracy wywiadowczej. Jak kiedyś wyznał Pacino, nie miałby nic przeciwko pracy w CIA, która zawsze blisko współpracowała z wyższym dowództwem marynarki, głównie w związku ze szpiegowskimi misjami amerykańskich okrętów podwodnych. Jednak CIA była osobistą domeną Boswella Farneswortha Leacha III, bliskiego przyjaciela poprzedniego prezydenta - jego pozycja na tym stanowisku wciąż była mocna i póki co nie było mowy o jego odwołaniu.

Ostatecznie, niecały rok temu, Donchez został dyrektorem Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, nie utracił jednak nadziei na to, że któregoś dnia zostanie szefem CIA. Donchez wyglądał dziwnie w garniturze, złote paski, dawniej zdobiące jego rękawy, ustąpiły miejsca gładkiemu materiałowi kreacji Armaniego. Ostatnie dziesięć lat ciężko się na nim odcisnęło - pomyślał Pacino. Donchez zdawał się kurczyć, za każdym ich spotkaniem był coraz niższy, teraz już o głowę. Tracił też na wadze, kołnierzyki jego koszul stawały się coraz luźniejsze. We wspomnieniach jego ogolona na łyso głowa była męska i władcza, ale teraz, gdy się postarzał stwarzała wrażenie kruchości i niepewności. Pacino martwił się tym wszystkim. Wyciągnął dłoń, ale admirał wziął go w objęcia i klepiąc po plecach, powiedział: - Świetnie wyglądasz, Mikey. - Jak się masz, wujku? - Jak zwykle, Mikey. Cieszę się, że mogłeś przyjechać. - Mój sekretarz wspomniał coś o „Pomarańczowym Scenariuszu” - bez dalszych ceregieli zaczął Pacino, kiedy wsiedli do służbowego samochodu Doncheza, który miał ich zawieść do jego biura. - O co chodzi z tą Japonią? - Wiedziałem, że to zwróci twoją uwagę - usłyszał w odpowiedzi. - Pogadamy o tym wewnątrz budynku. Został tak zbudowany, że nie ma możliwości założenia tam podsłuchu. Nawet Biały Dom ma niższy poziom bezpieczeństwa. Limuzyna przejechała przez gęsty las otaczający kompleks. Niskie, ceglane budynki przypominały studencki kampus, wrażeniu temu zaprzeczały jednak rzędy ogrodzeń, uzbrojeni strażnicy i wysoka satelitarna antena. - Jeśli już mowa o Białym Domu, jaka jest nowa pani prezydent? - Jesi świetna, Mikey. Naprawdę. Potrafi być ostra, szczególnie w trudnych czasach. Wygląda, jakby chciała prześcignąć Margaret Thatcher. A może uważa, że musi wyglądać na silną osobę, jako pierwsza kobieta na tym stanowisku w historii kraju. Ale to mi odpowiada. Do diabła, łatwiej jest powściągnąć agresywnego dowódcę, niż doczepić jaja takiemu, który ich nie ma. Donchez mówił gładko jakby czytał z kartki, pomyślał Pacino. Prawdopodobnie wciąż zadawano mu to pytanie. Samochód zatrzymał się przed głównym wejściem do budynku 527, nowej siedziby głównego dowództwa NSA. Mimo że nie było jeszcze zupełnie ciemno, budynek był oświetlony reflektorami. Skrzydło, w którym znajdowało się główne wejście, miało od przodu kształt pięciopiętrowej piramidy o ściętym stożku, wykonanej z cegły, szkła i miedzianej