MICHAEL MOORCOCK
KAWALER MIECZY
(PRZEŁOŻYŁ: RADOSŁAW KOT)
SCAN-DAL
WPROWADZENIE
Były to czasy oceanów światła i czasy dzikich bestii z brązu latających w
przestworzach, miast unoszących się tuż pod sklepieniem nieba. Stada karmazynowego bydła,
roślejszego niż zamki, napełniały porykiwaniem pastwiska; młode i hałaśliwe stworzenia
nawiedzały ponuro toczące swe wody rzeki. Był to czas bogów, których nieustanną obecność
można było dostrzec we wszystkim, co istniało na świecie; czas bezrozumnych krasnali i
pozbawionych kształtu stworów, które można było przywołać nieostrożną bądź gorączkową
myślą, a które nie odchodziły nie zadawszy cierpienia lub póki nie złożyło im się okrutnej
ofiary; czas magii, zjaw, niestałej przyrody, zdarzeń pozornie niemożliwych, paradoksów
mogących wpędzić w szaleństwo; marzeń spełniających się posłusznie i marzeń realizujących
się na opak; koszmarów sennych raptownie stających się jawą.
Były to czasy ciekawe i czasy mroczne. Czasy Praw Miecza. Czasy, gdy Vadhaghowie
i Nhadraghowie, odwieczni wrogowie, wymierali. Czas, kiedy człowiek, niewolnik strachu,
pojawił się na świecie, nieświadom, że większość cierpień i lęków, które go osaczały, była
wynikiem nie czego innego, jak tego, że on sam zaistniał. Była to jedna z wielu ironii losu,
związanych z człowiekiem, który podówczas nazywał swą rasę Mabdenami lub
Mabdeńczykami.
Mabdenowie żyli krótko, lecz mnożyli się obficie. W ciągu kilku stuleci zdołali
osiągnąć przewagę na zachodnim kontynencie, na którym to zaczęła się ich ewolucja. Przed
wyprawianiem się w większej sile ku lądom zamieszkanym przez Vadgaghów i Nhadraghów
powstrzymywały ich przesądy. Tak trwało to przez parę dalszych stuleci, aż w końcu okrzepli i
zdobyli się na odwagę. Nie spotkali się z oporem, lecz zaczęli zazdrościć starszym rasom, ich
liczne kompleksy objawiły się pod postaciami zawiści i agresji.
Vadhaghowie i Nhadraghowie nie byli ostrzeżeni przed takim obrotem sprawy.
Panowali przez milion lub więcej lat na całej planecie, a teraz ona zaczęła się zmieniać.
Wiedzieli o istnieniu Mabdenów, lecz nie dostrzegali zbytniej różnicy między nimi a innymi
dzikimi zwierzętami. Obie rasy nie zapomniały wprawdzie o wzajemnej nienawiści, lecz ich
przedstawiciele spędzali równocześnie wiele czasu na tworzeniu dzieł sztuki, abstrakcyjnych
rozważaniach i temu podobnych zajęciach. Rozumni, doświadczeni, nie dopuszczali do siebie
myśli, że cokolwiek może się zmienić. Z tego też głównie powodu ignorowali zapowiedzi
kresu swej epoki.
Między oboma odwiecznymi wrogami nie było już konfliktów, jako że ostatnią bitwę
stoczyli wiele stuleci temu, lecz nadal nie utrzymywali ze sobą kontaktów.
Vadhaghowie zamieszkiwali całymi rodzinami odcięte od świata zamki, rozrzucone na
kontynencie nazywanym przez nich Bro-an-Vadhagh. Nie było między nimi łączności, chęć do
podróżowania zaś stracili już bardzo dawno. Nhadraghowie żyli w miastach wzniesionych na
wyspach wśród mórz, na północny zachód od Bro-an-Vadhaghu. Również samotnie, nie
interesując się nawet najbliższym rodzeństwem. Obie rasy uważały, że są niezwyciężone. Obie
się myliły.
Rozpoczynający swą egzystencję człowiek rozmnażał się i, jak szerzy się zaraza, tak on
wędrował po całym świecie.
Zaraza ta powalała stare rasy, gdziekolwiek się na nie natknęła. Człowiek niósł ze sobą
nie tylko śmierć, lecz również strach. Głównym celem jego starań było zostawienie po
poprzednikach jedynie ruin i kości. Nie zdając sobie sprawy, był psychiczną hybrydą, a tego
nawet Wielcy Dawni Bogowie nie byli w stanie objąć swą mądrością.
I Wielcy Dawni Bogowie poznali, co to strach.
Człowiek, niewolnik strachu, arogancki w swej ignorancji, kontynuował niszczycielski
pochód, pozostając ślepy na skutki spustoszeń, powodowanych przez jego małostkowe
ambicje. Równocześnie, mając upośledzone zmysły, nie podejrzewał nawet istnienia we
wszechświecie wielu wymiarów, z których każdy był w jakiś sposób związany z innymi. Nie
był taki, jak Vadhaghowie czy Nhadraghowie, którzy posiedli sztukę poruszania się między
wymiarami siłą woli, poznali Pięć Wymiarów i zrozumieli jednocześnie naturę wielu innych
wymiarów, w których Ziemia istniała - pojęli ich znaczenie.
Stąd też wydawało się wielką niesprawiedliwością, że tak szlachetne rasy mają zniknąć
za sprawą istot, które nadal tylko trochę różniły się od zwierząt. Było to tak, jakby sępy
zwoływały już swój wiec nad ciałem młodego poety, który mógł tylko przyglądać się, wciąż
przytomny, jak ptaki zabierają mu jego cudowne życie, którego nigdy nie zrozumieją i nigdy
nie dowiedzą się, co zniszczyły.
- Gdyby znali wartość tego, co rabują, gdyby potrafili uzmysłowić sobie, co zabijają -
mówi stary Vadhagh w powieści Jedyny kwiat jesieni - wtedy bym nie cierpiał.
To była niesprawiedliwość.
Stwarzając człowieka, wszechświat zdradził stare rasy.
Lecz niesprawiedliwość ta była zwyczajna i logiczna. Ktoś może kochać i oceniać
wszechświat, ale wszechświat ani nie kocha, ani nie osądza nikogo. Wszechświat nie czyni
różnicy między mnogością stworzeń i obiektów, z których się składa. Wszyscy są równi. Nikt
nie jest faworyzowany. Wszechświat, wyposażony jedynie w materie i zdolność kreacji, tworzy
nieustannie trochę tego, trochę tamtego. Nie kontroluje, co stworzył, i sam przez swoje twory
nie może być kontrolowany (chociaż niektórzy niezmiennie sądzą inaczej). Ci, którzy
przeklinają świat, porywają się na coś, co i tak pozostanie nieosiągalne. Ci, którzy zaciskają
pięści, wznoszą je ku ślepym gwiazdom.
Lecz nie oznacza to, że nie ma takich, którzy próbują walczyć i dosięgnąć
nieosiągalnego.
Takie istoty będą zawsze - czasem obdarzone nieprzeciętną inteligencją - nie mogące
pogodzić się z bezdusznością wszechświata.
Książę Corum Jhaelen Irsei był właśnie kimś takim. Ostatni zapewne z rasy
Vadhaghów, znany również jako Książę w Szkarłatnym Płaszczu.
Ta kronika opowiada właśnie o nim.
Księga Coruma
KSIĘGA PIERWSZA
w której Książę Corum odkrywa złożoność spraw ziemskich i traci rękę
Rozdział 1
W ZAMKU ERORN
W Zamku Erorn mieszkała od stuleci rodzina Księcia Khlonskeya, darząca miłością
spokojnie przelewające się u północnych ścian zamku morze i łagodną puszczę podchodzącą
tuż pod jego południowe mury.
Zamek Erorn był tak stary, że zdawał się w jedno stopiony z wyłaniającymi się
majestatycznie z morza skałami, na których go wzniesiono. Górowały nad nim nadgryzione
zębem czasu, lecz nadal budzące podziw wieżyczki, kamienie jego murów wygładziła przez
stulecia woda. Dzielące wnętrza zamku ściany potrafiły zmieniać swój kształt, dostosowując
się do wyposażenia pokoi, przybierać różne kolory zależnie od kierunku, z którego wiał wiatr.
Pokoje wypełniały fontanny i kryształy, wygrywające subtelne, złożone fugi, skomponowane
przez członków rodziny - niektórych żyjących, niektórych dawno już martwych. Były galerie
zawieszone obrazami na aksamicie, marmurze i szkle, zgromadzone przez przodków Księcia
Khlonskeya, z których wielu miało uzdolnienia artystyczne. Były biblioteki wypełnione
manuskryptami spisanymi zarówno przez Vadhaghów, jak i Nhadraghów. Gdzie indziej
jeszcze znaleźć można było pokoje, w których stały posągi; były ptaszarnie i menażerie,
obserwatoria, laboratoria, pokoje dziecinne, ogrody, zakątki do medytacji, gabinety lekarskie,
sale gimnastyczne, kolekcje pamiątek po zmarłych, kuchnie, planetaria, muzea, sale spotkań i
dyskusji, jak i pokoje bez szczególnego przeznaczenia oraz te, które były na stałe zajmowane
przez mieszkańców zamku.
Dwanaście osób żyło teraz w zamku, chociaż kiedyś było ich tu pięćset. Ci, którzy
pozostali, to sam Książę Khlonskey, mocno już wiekowy, i o wiele młodsza jego żona,
Colotalarna; ich bliźniacze córki Ilastru i Pholhinra; Książę Rhanan, jego brat; Setreda, jego
bratanica, i Corum, jego syn. Pozostała piątka była domownikami wywodzącymi się z dalszej
rodziny księcia. Wszyscy posiadali charakterystyczne cechy Vadhaghów; podłużne, wąskie
głowy o zupełnie płaskich bokach, uszy niemal pozbawione płatków, piękne włosy, które
każdy silniejszy podmuch mógł ponieść jak chmurę ponad ich głowami, wielkie oczy o
kształcie migdałów, z żółtymi źrenicami i purpurowymi tęczówkami, szerokie usta o pełnych
wargach, złotą skórę nakrapianą jakby szlachetnym różem. Ciała ich były szczupłe i wysokie,
lecz proporcjonalne. Poruszali się zaś z gracją tak niewymuszoną, że w porównaniu z nią ruchy
istot ludzkich przypominały raczej nieporadne małpie podskoki.
Zajmując się głównie oderwanymi od rzeczywistości intelektualnymi kwestiami, które
dostarczały im rozrywki, nie utrzymywali od ponad dwustu lat kontaktu z resztą ludu
Vadhaghów. Od ponad trzystu nie widzieli żadnego z Nhadraghów. Ostatnie wieści ze świata
dotarły do nich przed z górą wiekiem. Raz tylko spotkali przedstawiciela rasy Mabdenów -
Książę Opash przywiózł go do Zamku Erorn jako okaz. Książę ten był najbliższym kuzynem
Księcia Khlonskeya, przyrodnikiem z zamiłowania. Mabden - a była to samiczka - została
umieszczona w menażerii, gdzie dbano o nią dobrze, lecz żyła tylko trochę ponad pięćdziesiąt
lat, a gdy rozstała się z tym światem, nie sprowadzono nowej na jej miejsce. Od tamtych
czasów Mabdenowie rozmnożyli się oczywiście i zamieszkiwali, jak się okazywało, spore
tereny Bro-an-Vadhaghu. Pojawiły się nawet plotki, że niektóre zamki Vadhaghów stały się
ofiarami ich napaści zakończonych wymordowaniem mieszkańców i zniszczeniem budowli.
Książę Khlonskey niezbyt dawał temu wiarę. Zresztą te przypuszczenia umiarkowanie
interesowały jego samego czy jego rodzinę. Było przecież tyle innych rzeczy wartych dyskusji,
tyle złożonych przyczynków do rozważań, przyjemniejszych zagadnień ze stu i jednej
dziedziny.
Skóra Księcia Khlonskeya była prawie mlecznobiała i tak cienka, że arterie i mięśnie
tuż pod nią były dobrze widoczne. Żył już od tysięcy lat, lecz dopiero niedawno wiek zaczai
dawać znać o sobie. Kiedy jego słabość zacznie być zauważalna, oczy zaczną zawodzić, wtedy
zakończy życie tak, jak zwykli to robić Vadhaghowie. Uda się do Komnaty Oparów, położy na
jedwabnych kołdrach i poduszkach, by wdychać różne słodko pachnące gazy aż do słodkiej
śmierci. Włosy jego z czasem stały się złocisto-brązowe, a oczy wypłowiały w
czerwonawopurpurowe z pomarańczowym środkiem. Jego szaty, niegdyś na rosłą postać, były
teraz zbyt duże, lecz pomimo że wspierał się na lasce z platynowych kutych prętów, między
które wetkane były pasma rubinowego metalu, postawę miał wciąż dumną, a plecy nie
przygarbione.
Któregoś dnia odszukał on swego syna, Księcia Coruma, w komnacie, gdzie przy
użyciu chordofonów i piszczałek tworzyć można było muzykę - cichą i prostą, którą niemal
zagłuszyły kroki Khlonskeya, idącego po misternie tkanych dywanach, postukującego laską,
oddychającego z wysiłkiem.
Książę Corum oderwał się od kompozycji i rzucił swemu ojcu spojrzenie będące
uprzejmym zapytaniem.
- Tak, ojcze?
- Wybacz, przeszkadzam ci, Corumie.
- Nic nie szkodzi. Nie byłem zresztą zbyt zadowolony z tego, co właśnie
skomponowałem. - Corum podniósł się z poduszek i narzucił na siebie szkarłatną szatę.
- Mój czas się zbliża, Corumie. Wkrótce odwiedzę Komnatę Oparów. Lecz zanim
ostatecznie się na to zdecyduję, chciałbym jeszcze zaspokoić pewne moje pragnienie. Będę w
związku z tym potrzebował twojej pomocy.
Książę Corum, który kochał swojego ojca, zawsze z szacunkiem odnosił się do jego
postanowień. Odpowiedział zatem z niejakim zakłopotaniem:
- Co mogę zrobić dla ciebie, ojcze?
- Chciałbym dowiedzieć się czegoś o losach moich krewnych. O Księciu Opashu, który
włada Zamkiem Sarn na Wschodzie, o Księżnej Lorim, z Zamku Crachah na Południu, i o
Księciu Faguinie z pomocnego Zamku Gal.
Corum nie krył swojej dezaprobaty.
- Bardzo dobrze, ojcze, lecz...
- Wiem, co myślisz, synu - że mógłbym się tego równie dobrze dowiedzieć innymi
sposobami. Niezupełnie tak. Z jakiegoś powodu bardzo trudno jest nawiązać kontakt z innymi
wymiarami. Nawet moje zmysły i wyczucie są bardziej zamglone, niż być powinny. Próbuję,
jak mogę sięgnąć ich moimi myślami... A fizyczne przedostanie się tam jest chyba zupełnie
niemożliwe. Być może mój wiek...
- Nie, ojcze - powiedział Książę Corum - gdyż i ja natknąłem się na podobne trudności.
Kiedyś całkiem łatwo można było poruszać się samą siłą woli między Pięcioma Wymiarami. Z
niewielkim wysiłkiem można było objąć Dziesięć Wymiarów, chociaż, jak wiem, niewielu
mogło odwiedzać je materialnie. Teraz nie jestem w stanie dokonać niczego więcej, jak
podejrzeć czasem czy podsłuchać pozostałe cztery, które tworzą wraz z naszym spektrum
przemieszczania się naszej planety w tym cyklu... Nie rozumiem, dlaczego ani w związku z
czym nastąpiło to osłabienie percepcji zmysłów.
- Ani ja - przytaknął ojciec. - Lecz czuję, że nie przyniesie nam to niczego dobrego. Coś
zmienia się w tym świecie, to oczywiste. I to właśnie jest główny powód, dla którego chciałbym
nawiązać kontakt z moimi krewnymi i dowiedzieć się może czegoś od nich, jeśli znają
odpowiedź na pytanie, dlaczego nasze zmysły zostały uwięzione w jednym tylko wymiarze. To
nie jest normalne, to czyni nas ułomnymi. Czy mamy się stać takimi, jak te bestie znające tylko
jeden świat, postrzegające tylko jeden wymiar i nie będące nawet w stanie pojąć możliwości
istnienia innych? Czy może zaczął się nie znany nam proces inwolucji? Czy nasze dzieci nie
będą umiały skorzystać z naszych doświadczeń i z wolna powrócą do stanu wodnych ssaków, z
których rozwinęła się niegdyś nasza rasa? Przyznam ci się, synu, że wśród moich myśli zalągł
się strach.
Książę Corum nie usiłował oponować ni uspokajać ojca.
- Czytałem kiedyś o rasie Blandhagna - powiedział w zamyśleniu. - Była to rasa, która
zamieszkiwała głównie Trzeci Wymiar. Lud bardzo wysoko rozwinięty, lecz coś stało się z ich
genami. Utracili błyskotliwość umysłu i w ciągu kilkunastu pokoleń zmienili się w gatunek
latających gadów, obdarzonych wprawdzie wciąż jeszcze szczątkową inteligencją, lecz to
czyniło je tylko szalonymi. Ostatecznie zniszczyli się wzajemnie. Zastanawiam się, co może
spowodować proces takiego cofania się ewolucji?
- O tym mogą mieć pojęcie jedynie Władcy Mieczy - powiedział ojciec.
- A Władcy Mieczy nie istnieją. Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Odwiedzę twych
krewnych, jak tego pragniesz, i zaniosę im pozdrowienia. Dowiem się, jak się miewają, i
spytam, czy stwierdzili to samo, co my tutaj, na Zamku Erorn.
Książę Khlonskey skinął głową.
- Jeśli nasza percepcja zawodzi i obniża się do poziomu dostępnego Mabdenom, jeśli
miałoby tak zostać, to nasza rasa straci sens trwania. Dowiedz się także, jeśli będziesz mógł, co
dzieje się z Nhadraghami - czy i ich zmysły stały się podobnie upośledzone.
- Nasze rasy są mniej więcej tak samo stare - mruknął Corum. - Zapewne są wrażliwi na
to co i my. Lecz czy twój kuzyn, Shulag, nie miał o tym nic do powiedzenia, gdy składał ci
wizytę kilkaset lat temu?
- Wówczas opowiedział mi tylko, jak Mabdenowie nadpłynęli swoimi statkami z
Zachodu i napadli na archipelag Nhadraghów, zabijając większość z nich, a resztę czyniąc
niewolnikami. Trudno uwierzyć, żeby Mabdenowie, na wpół zwierzęta, mniejsza o to, jak
liczni, byli zdolni pokonać przebiegłych Nhadraghów.
Książę Corum wydął w zamyśleniu usta.
- Zapewne ci ostatni stali się zbyt beztroscy i pewni siebie.
Jego ojciec odwrócił się, zamierzając wyjść z komnaty. Platynowo-rubinowa laska
postukiwała lekko na materii pokrywającej płyty posadzki, delikatna dłoń obejmowała jej
rączkę łagodniej niż zwykle.
- Zapatrzenie w siebie, to jedno - powiedział. - Lęk zaś przed trudną do objęcia
umysłem zagładą, to drugie. Obie te rzeczy, oczywiście, są zwiastunami zniszczenia. Gdy
wrócisz, może uzyskam odpowiedzi na wszystkie te pytania. Odpowiedzi, które będziemy w
stanie zrozumieć. Kiedy wyruszysz?
- Chciałbym skończyć moją symfonię - powiedział Książę Corum. - Zabierze mi to z
dzień lub niewiele więcej. Wyruszę następnego ranka po dniu, w którym dzieło będzie gotowe.
Książę Khlonskey skinął starą głową w pełni usatysfakcjonowany.
- Dziękuję ci, mój synu.
Gdy poszedł, Książę Corum powrócił do pracy nad muzyką, lecz trudno mu było się
skoncentrować. Jego wyobraźnia nieustannie wracała do wyprawy, którą zgodził się podjąć.
Owładnęły nim trudne do nazwania emocje - to musiało być podniecenie, jak sądził. Ta
wyprawa będzie pierwszym w jego życiu krokiem poza okolice Zamku Erorn.
Spróbował się uspokoić, zapanować nad swoją wyobraźnią, gdyż było wbrew
zwyczajom jego ludu, by pozwolić emocjom dominować nad rozumem.
- To może być pouczające - mruknął do siebie - zobaczyć resztę tego kontynentu.
Szkoda, że nie zainteresowałem się kiedyś bliżej geografią. Ledwie pamiętam przebieg granic
Bro-an-Vadhaghu, o reszcie świata nie mówiąc. Będę musiał przejrzeć jakieś mapy przed
drogą, może znajdę w bibliotece trochę wspomnień i relacji podróżników. Tak, wyruszam
jutro, no, może pojutrze...
Nie odczuwał potrzeby pośpiechu, nawet teraz. Vadhaghowie byli długowieczni,
działali zatem zwykle powoli, zawsze rozważając po wielekroć każdy następny krok, spędzając
tygodnie lub miesiące na medytacjach przed podjęciem jakichkolwiek badań czy pracy
twórczej.
W końcu jednak zdecydował się przerwać prace nad symfonią, którą zajmował się przez
kilka ostatnich lat. Może wróci do niej po wyprawie... Może nie... Dziwnie straciło to na
znaczeniu.
Rozdział 2
KSIĄŻĘ CORUM WYRUSZA W DROGĘ
Wczesnym rankiem, kiedy kopyta jego konia ginęły jeszcze w przyziemnej mgiełce,
Książę Corum wyruszył na wyprawę.
Blade światło zaczynało dopiero wydobywać z mroku zarysy zamku, który, bardziej niż
kiedykolwiek, wyglądał teraz jak część wielkiej skały, w którą wtopione były jego fundamenty.
Drzewa przy ścieżce roztapiały się we mgle, niknęły w niej, zielono-czarny krajobraz ozłacały
z wolna różowawe promienie wschodzącego, odległego jeszcze słońca. Spoza skał, pod grubą
warstwą oparów, morze szumiało odpływem.
Strzyżyk zaczął śpiewać, gdy Corum podjechał do sosen i brzóz zapowiadających
słodkim zapachem las, odpowiedział mu swym skrzeczeniem gawron i nagle oba ptaki umilkły,
jakby skonfundowane dźwiękami dobywającymi się z ich gardeł.
Corum jechał coraz głębiej i dalej przez puszczę, aż w końcu szmer morza ucichł gdzieś
za jego plecami, a mgła ustąpiła pod rozgrzewającymi promieniami słońca. Pradawna puszcza
była mu znajomym terenem, bardzo ją przy tym lubił - to tutaj jako chłopiec uczył się
jeździectwa, tutaj pobierał lekcje sztuki walki, którą ojciec jego uważał za użyteczną, gdyż
mogła uczynić ciało zwinnym i odpornym. Zdarzało się, że spędzał całe dnie na obserwacji
zwierząt zamieszkujących ten obszar; delikatnych stworzeń podobnych do konia, o żółtoszarej
sierści, nie większych jednak od psa i z rogiem wyrastającym z czoła; wspaniale ubarwionych,
szerokoskrzydłych ptaków, które wzlatywały wyżej, niż sięgało spojrzenie, a gniazda
budowały w opuszczonych jamach lisich i borsuczych; wielkich, lecz łagodnych świń z
grubym, zmierzwionym futrem, żywiących się mchami, i wiele, wiele innych.
Książę Corum uświadomił sobie, że żyjąc w zamku tak długo i nie ruszając się z niego
ani na krok, zapomniał niemal o wszystkich urokach puszczy. Uśmiech pojawił się na jego
twarzy, gdy rozejrzał się wokół. Las, pomyślał, przetrwa zawsze. Coś tak pięknego nie może
zginąć.
Z jakiegoś jednak powodu ta myśl przywołała melancholię. Pogonił konia.
Koń nie miał nic przeciwko galopowaniu, jak sobie tego Corum życzył. Zwierzę też
znało puszczę i cieszyło się jej widokiem. Był to gniadosz ze stajni Vadhaghów, z
niebiesko-czarnymi grzywą i ogonem. Ten mocny, wysoki i pełen wdzięku koń niepodobny był
zupełnie do dzikich, kudłatych koników, które żyły w puszczy. Na okrytym żółtym aksamitem
grzbiecie dźwigał dwie włócznie, okrągłą tarczę wykonaną z różnej grubości warstw drewna,
mosiądzu, skór i srebra, długi kościany hak i kołczan z zapasem strzał. W jednej sakwie była
żywność, w drugiej mapy, mające wskazać drogę i dopomóc w studiowaniu okolicy.
Sam Książę Corum ubrany był w stożkowaty hełm, nad którego krawędzią wyryto w
trzech wierszach słowa - Corum Jhaelen Irsei - co znaczyło: Corum, Książę w Szkarłatnym
Płaszczu. Było zwyczajem ludu Vadhaghów wybierać kolor szaty odróżniający się od innych.
Nhadraghowie używali w tym celu herbów i sztandarów, nierzadko bardzo złożonych. Płaszcz,
który Corum miał na sobie, był długi, z szerokimi rękawami, a jego nie rozcięty tył rozpościerał
się na końskim zadzie. Do płaszcza doszyty był kaptur, dość obszerny, by zarzucać go było
można na hełm. Całość zrobiona została ze świetnej jakości skóry, należącej niegdyś do
zwierzęcia, które podobno żyło w jakimś innym wymiarze, zapomnianym teraz nawet przez
Vadhaghów. Pod płaszczem miał Corum podwójną kolczugę składającą się z miliona
cieniutkich ogniw, której warstwa wierzchnia zrobiona była ze srebra, spodnia z mosiądzu.
Oprócz łuku i lanc Corum zabrał również topór wojenny Vadhaghów. Broń na długim
stylisku, starannej ręcznej roboty, o delikatnym wzorze, długi i mocny miecz z bezimiennego
metalu, pochodzący z warsztatu płatnerskiego w jakimś innym wymiarze na Ziemi, którego
jelec i ozdabiającą szczyt rękojeści kulkę wykonano ze srebra i czarnego onyksu.
Koszula księcia była z błękitnego brokatu, nogawice zaś i buty z delikatnie
wyprawionej skóry, podobnie jak siodło, inkrustowane jeszcze srebrem.
Spod hełmu wymykały się kosmyki srebrzystych włosów, opadając na młodą jeszcze
twarz, teraz zamyśloną - po części nad przeszłością, a po części nad przyszłością, gdy próbował
sobie wyobrazić swoje pierwsze zetknięcie z dawnymi ziemiami jego ludu.
Jechał sam, gdyż nikt z pozostałych domowników nie mógł oderwać się od swoich
zajęć. Nie wziął też zaprzęgu, jako że zależało mu na możliwie najszybszym podróżowaniu.
Najbliższy z paru zamków miał osiągnąć dopiero za kilka dni. Teraz usiłował sobie
przedstawić, na ile inaczej żyje się w tych miejscach i jacy są ci, którzy je zamieszkują, kto go
powita? Może znajdzie między nimi żonę... Ojciec nie wspomniał nic na ten temat. Corum
jednak zdawał sobie sprawę, że pomyślał uprzednio i o innych możliwych pożytkach płynących
dla syna z takiej wyprawy.
Wkrótce opuścił puszczę i wyjechał na rozległą równinę zwaną Broggfythus, na której
Vadhaghowie i Nhadraghowie spotkali się niegdyś w krwawej i mitycznej już bitwie.
Była to ostatnia bitwa, jaka miała miejsce między tymi dwoma rasami. W swym szale
rozciągnęła się na wszystkie Pięć Wymiarów. Nikomu nie przyniosła ani zwycięstwa, ani
klęski, zniszczyła zaś więcej niż dwie trzecie obu ras. Corum słyszał o wielu pustych zamkach,
do dziś wznoszących się w Bro-an-Vadhagh i o wielu opuszczonych miastach, które niszczały
na Wyspach Nhadraghów leżących nad morzem oblewającym skały Zamku Erorn.
Około południa znalazł się w centralnej części równiny Broggfythus. Docierał do
miejsca, które pamiętał z czasów swych chłopięcych wędrówek, a które wytyczało granicę
znanych mu terenów. Leżał tu obrośnięty trawami wrak potężnego latającego miasta, które
podczas miesięcznej bitwy jego przodków poruszało się między poszczególnymi wymiarami,
rwąc delikatną materię dzielącą jeden wymiar od drugiego, a w końcu legło, miażdżąc sobą
szeregi zarówno Vadhaghów, jak i Nhadraghów.
Metal, z którego je wykonano, pochodził z innego wymiaru i nawet teraz, po latach,
poskręcane blachy i rozprysłe kamienie zachowały część swoich właściwości. Ponad
rumowiskiem tworzyły się miraże, chociaż otaczające je zielsko, janowiec i brzozy wyglądały
dość realnie i solidnie.
Przy innych okazjach, gdy nie było powodu do pośpiechu, Książę Corum znajdywał
przyjemność w przemieszczaniu się z jednego wymiaru do drugiego, dla dokładniejszego
przyjrzenia się miastu na różne sposoby. Teraz jednak wymagałoby to zbyt dużego wysiłku.
Wrak miasta nie był obecnie niczym innym, jak tylko przeszkodą, którą należało jak najrychlej
ominąć, szukając ścieżek i przejść, co i tak miało trwać długie godziny, jako że obwód
rumowiska liczył dwadzieścia mil.
W końcu jednak, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a on zostawił za sobą
świat, który znał, osiągnął skraj równiny. Stąd skierował się na południowy zachód, w głąb
lądów, na których pomocą mogła mu być tylko mapa.
Jechał nieprzerwanie przez trzy dni, aż ostatecznie koń zaczął wykazywać oznaki
zmęczenia. Rozbił zatem Corum obóz w małej dolince, przez którą płynął zimny strumień.
Zjadł kawałek jasnego, pożywnego chleba i usiadł wygodnie oparty o pień starego
dębu. Koń szczypał trawę tuż nad brzegiem strumyka.
Srebrny hełm położył Corum obok, razem z toporem i mieczem. Odprężył się
oddychając głęboko leśnym powietrzem, kontemplując widok ośnieżonych górskich szczytów,
wznoszących się błękitnie i szaro na horyzoncie. Był to miły i spokojny kraj. Corum cieszył się,
że droga przywiodła go aż tutaj. Kiedyś, jak słyszał, zamieszkiwali go liczni dostojnicy
Vadhaghów, lecz było to zbyt dawno, by został po nich widomy ślad. Pomyślał, że to tak, jakby
wrośli w krajobraz lub zostali przezeń pochłonięci: dostrzegał czasem dziwnie uformowane
skały, przypominające szczątki zamków, zawsze jednak były to tylko skały. Przemknęło mu
nawet przez głowę, że skały te są ucieleśnioną pamięcią o czasach, gdy panowali tu
Vadhaghowie, lecz jego trzeźwy zwykle rozum z miejsca odrzucił coś tak
nieprawdopodobnego. Takie fantazje mogą być właściwe poezji, nie intelektowi.
Uśmiechnął się do swoich niezbyt precyzyjnych myśli i ułożył wygodniej pod
drzewem. Za trzy dni powinien być w Zamku Crachah, gdzie mieszka jego ciotka, Księżna
Lorim. Spojrzał na konia, który, podwinąwszy nogi, układał się pod drzewami do snu. Corum
owinął się w swój szkarłatny płaszcz, naciągnął kaptur na głowę i zasnął również.
Rozdział 3
HORDA MABDENÓW
Późnym rankiem Księcia Coruma obudziły odgłosy, które wyraźnie nie pasowały do
leśnego otoczenia. Koń usłyszał je również, gdyż wstał i łowił niespokojnie zapachy.
Corum zmarszczył brwi i podszedł do strumyka, zaczerpnął chłodnej wody, obmył
twarz i ręce. Przerwał czynność, zastygł, znowu nasłuchując. Uderzenie. Skrzypienie. Brzęk.
Wydało mu się, że słyszy głos wołający gdzieś w dolinie, a gdy spojrzał w tamtym kierunku,
odniósł wrażenie, że coś się poruszyło.
Zawrócił do obozowiska i pospiesznie nałożył hełm, przypasał miecz, zarzucił na plecy
topór i osiodłał konia.
Dźwięki były teraz wyraźniejsze, a wraz z nimi coś zaczęło się wkradać do głowy
Coruma, jakaś obca myśl, której nie potrafił rozpoznać. Dosiadł konia nie przerywając
obserwacji.
Z góry nadciągała fala zwierząt i pojazdów. Niektóre ze stworzeń odziane były w futra,
żelazo i skóry - Corum domyślił się, że to Mabdenowie. Z tego, co przeczytał o ich zwyczajach,
pamiętał, że rasa ta jest w przeważającej części wędrowna. Gdy tylko wyeksploatuje jeden
teren, rusza dalej w poszukiwaniu dziko rosnących zbóż i nowych stad zwierzyny. Mocno
zdziwiły go tarcze, miecze i hełmy używane przez tę hordę, przypominające do złudzenia
uzbrojenie Vadhaghów.
Podeszli bliżej, a Corum wciąż obserwował zachłannie, tak jak kiedyś podpatrywał
dzikie zwierzęta - takich jeszcze nie widział.
Była to duża grupa, jadąca na udekorowanych po barbarzyńsku rydwanach z drewna i
kutego brązu, ciągnionych przez rozkudłane konie w zmatowiałej uprzęży, malowanej kiedyś
na czerwono, żółto i niebiesko. Za rydwanami ciągnęły wozy - niektóre otwarte, inne pod
plandekami. Corum sądził, że jadą w nich kobiety, gdyż nie dostrzegł ich nigdzie w gromadzie.
Mabdenowie mieli gęste, brudne brody, nisko zwisające wąsy, skołtunione włosy
wystawały im spod hełmów. Ryczeli głośno jeden do drugiego podczas marszu, podając sobie z
ręki do ręki bukłaki z winem. Ze zdziwieniem dotarło do Coruma, że język ich ma wiele
wspólnego z mową Vadhaghów i Nhadraghów, jest jednak szorstki, pełen naleciałości. Zatem
Mabdenowie przyswoili sobie bardziej rozwinięty język!
Powrócił trudny do sprecyzowania niepokój. Corum zawrócił konia w cień drzew, nadal
patrząc uważnie.
Teraz widział już dokładnie, dlaczego hełmy i uzbrojenie wydały mu się znajome.
Były to hełmy i broń Vadhaghów.
Corum zmarszczył brwi. Czy zostało to wygrzebane z ruin jakiegoś dawno
opuszczonego zamku? Czy było częścią darów? Czy też może zostało ukradzione?
Mabdenowie nosili również oręż własnego wyrobu, kopie rzemiosła Vadhaghów, parę
tylko wzorów zostało zapożyczonych od Nhadraghów. Ubrania niektórych były ze
zrabowanego zapewne aksamitu i płótna, większa jednak część poowijała się w płaszcze z
wilczych skór, kaptury z niedźwiedzich, nogawice i kaftany z foczych, owcze kożuchy, kozie
czapki, królicze spódniczki, świńskie buty, koszule z wełny lub sarniej skóry. Na ich szyjach
widniały brązowe, złote i żelazne łańcuchy. Owijali je również wokół rąk i nóg, wplatali nawet
w tłuste włosy.
Zaczęli go mijać. Stłumił kaszel, wywołany ich smrodem, który właśnie do niego
doleciał. Wielu było tak pijanych, że niemal wypadali z rydwanów. Wielkie koła skrzypiały, a
konie ciężko stąpały dalej. Zauważył teraz, że w wozach nie było kobiet, tylko łupy, z których
wiele pochodziło niewątpliwie ze skarbców Vadhaghów. Pomyłka była wykluczona.
Tej oznaki nie można było zinterpretować inaczej - był to oddział rabusiów lub
łupieżców, mordujących dla zdobyczy. Pewności nie miał, trudno mu było jednak pogodzić się
z myślą, że te zwierzęta stoczyły niedawno bitwę z Vadhaghami i wygrały.
Mijały go już ostatnie rydwany, gdy zobaczył, że za karawaną szło paru Mabdenów;
mieli związane ręce, sznury, na których byli prowadzeni, służyły wyraźnie do zabawy
woźnicom z rydwanu. Pociągali za nie, by ujrzeć, jak któryś z więźniów się przewraca. Nie
mieli wcale broni, prawie w ogóle ubrania, byli wychudzeni, z okrwawionymi stopami, jęczeli
i krzyczeli coś od czasu do czasu. Odpowiedzią był zwykle śmiech.
Jeden potknął się i upadł. Ciągnięty po ziemi, rozpaczliwie usiłował się podnieść.
Corum był przerażony. Dlaczego Mabdenowie traktują w ten sposób swoich ziomków? Nawet
Nhadraghowie, którzy byli bardziej okrutni niż Vadhaghowie, nie wystawiali swych więźniów
na takie cierpienia.
- W rzeczy samej, muszą być szczególnie brutalni - powiedział Corum półgłosem.
Ktoś z czoła karawany wydał głośno jakiś rozkaz i zajechał rydwanem nad brzeg
rzeczki. Pozostali również zaczęli się zatrzymywać. Najwyraźniej zamierzali tutaj rozbić obóz.
Z pewną fascynacją obserwował ich nadal, siedząc w siodle, dobrze zasłonięty przez
drzewa.
Mabdenowie zdjęli koniom uprząż i podprowadzili je do wody. Z wozów ściągnęli
kociołki i stojaki. Zaczęli rozpalać ogniska.
Jedli o zachodzie słońca - ich więźniowie jednak, nadal przywiązani, nic nie dostali.
Gdy uporali się już z posiłkiem, zaczęło się pijaństwo i wkrótce ponad połowa hordy
leżała rozciągnięta na trawie, tam gdzie kto padł nieprzytomny. Reszta krążyła wokoło, bawiąc
się pozorowaniem walk, które były jednak coraz dziksze, tak że niejednokrotnie noże i topory
barwiły się na czerwono, wytaczając nieco krwi.
Ten sam rosły Mabden, który rozkazał karawanie się zatrzymać, wrzasnął teraz na
walczących i przepchnął się przez nich z bukłakiem w ręce, trącając ich i żądając ponurym
warczeniem przerwania pojedynków. Dwóch nie usłuchało, na co tenże zdjął z pasa brązowy
topór i opuścił na łeb najbliższego krewkiego osobnika, rozbijając zarówno hełm, jak i głowę.
Cisza zaległa w obozie i Corum z wysiłkiem zrozumiał słowa przywódcy hordy.
- Na Psa! Nie chcę więcej żadnych sprzeczek, jak ta tutaj. Po co marnować siły? Ten
sport lepiej uprawiać z nimi!
Wskazał toporem na śpiących już więźniów.
Kilku Mabdenów zaśmiało się przytakując i podniosło się, ruszając przez oświetlony
mdłym światłem plac ku więźniom. Obudzili ich kopniakami, przecięli liny wiążące nadgarstki
z rydwanami i zmusili do przejścia na główną część obozowiska. Wojownicy nie będący pod
wpływem wina zgromadzili się tworząc okrąg, w środek którego zostali wepchnięci
więźniowie, rozglądający się trwożliwie po dzikich twarzach.
Przywódca stanął naprzeciw jeńców.
- Gdy braliśmy was z waszej wsi, zapewniałem, że my, Denledhyssowie, tylko jednych
nienawidzimy bardziej niż Shefanhowów. Pamiętacie, o kogo chodziło?
Któryś z więźniów wymamrotał coś ze wzrokiem wbitym w ziemię. Przywódca
Mabdenów zbliżył się do niego i podniósł mu głowę obuchem topora.
- Tak, dobrze, przyjacielu, nauczyłeś się tego. Powiedz to jeszcze raz.
Język więźnia był obrzmiały. Popękane wargi poruszyły się jeszcze raz, oczy zwróciły
ku ciemniejącemu niebu - po policzkach popłynęły mu łzy i krzyknął chropawym głosem w
wiatr:
- O tych, którzy liżą dupy Shefanhowów...!
Wstrząsnął nim dreszcz, potem zaczął krzyczeć. Wódz uśmiechnął się i cofnął topór, po
czym pchnął jeńca rękojeścią w żołądek, tak że krzyk został ucięty wpół, a Mabden zwinął się
we dwoje w spazmie bólu.
Corum nigdy nie doświadczył takiego okrucieństwa. Zamarł z przerażenia, gdy
zobaczył, że Mabdenowie rozwiązują swoich więźniów, rozciągają ich na ziemi, biorą w ręce
gałęzie i noże, przypalają i okaleczają swych ziomków tak, by nie umierając, zwijali się w
cierpieniu.
Przywódca śmiał się, patrząc na to, sam nie biorąc udziału w torturowaniu ofiar.
- Aaaa, wasze duchy zapamiętają mnie, gdy zmieszają się z potępionymi demonami
Shefanhowów w Studni Psa! - rechotał. - Zapamiętają Hrabiego Denledhyssów,
Glandytha-a-Krae, Mór na Shefanhowów!
Corumowi trudno było zrozumieć, co miały znaczyć te słowa. Shefanhow mogło być
zniekształconą wersją słowa „Sefano” z języka Vadhaghów, które w potocznej mowie
oznaczało diabła. Lecz kogo Mabdenowie nazywali Denledhyssami? Było to trochę tylko
zmienione „Donledyssowie” - mordercy. Czyżby byli dumni z tego, że są zabójcami? Czy
słowo „Shefanhow” oznaczało w ogóle wroga? I kto jeszcze był ich wrogiem prócz innych
Mabdenów?
Corum potrząsnął głową z zakłopotaniem. Lepiej rozumiał motywy działania i
zachowania niżej rozwiniętych zwierząt aniżeli rasy mabdeńskiej. Nie zdołał opanować
chorobliwej ciekawości jej zwyczajów i szybko się to na nim zemściło, mącąc mu kompletnie
w głowie. Nie czekając, zawrócił konia i odjechał w głąb puszczy.
Jedyne wyjaśnienie, jakie potrafił obecnie znaleźć, było przypuszczeniem, że proces
ewolucji i inwolucji przebiegał u Mabdenów gwałtowniej niż u innych ras. Możliwe, że ci tutaj
byli szaleńcami, degeneratami, odpadem rasy. To mogłoby wyjaśnić, dlaczego zwracają się
przeciwko swym współplemieńcom, tak jak robią to wściekłe lisy.
Odczuł potrzebę pośpiechu. Ruszył zatem tak szybko, jak tylko mógł galopować jego
koń, kierując się ku Zamkowi Crachah.
Może zamieszkująca w nim Księżna Lorim, będąc bliżej siedzib Mabdenów, wyjaśni
mu całą sprawę i odpowie na liczniejsze pytania.
Rozdział 4
PIĘKNO SKALANE BEZLITOSNĄ PRAWDĄ
Oprócz śladów ognisk i rozrzuconych śmieci Książę Corum nie spotkał już więcej
znaków Mabdenów. Ze wzgórz okalających Dolinę Crachah nie odszukał wzrokiem sylwetki
zamku Księżnej Lorim.
Dolina zarośnięta topolami, wiązami i brzozami wyglądała spokojnie w łagodnym
świetle wczesnego popołudnia. Lecz zamku nie było!
Corum wyjął mapę z sakwy i ponownie porównał z nią teren. Zamek powinien wznosić
się pośrodku doliny, otoczony przez sześć pierścieni topoli i dwa zewnętrzne pierścienie
wiązów. Spojrzał raz jeszcze.
Drzewa były - tak topole, jak i wiązy - i rzeczywiście tworzyły koncentryczne
pierścienie. Lecz w centrum, zamiast zamku, kłębił się tylko obłok jakby mgły.
Nie był to jednak dzień, w którym mgła mogłaby się utrzymać aż do popołudnia. To
musiał być dym.
Książę Corum pospiesznie zjechał ze wzgórza.
Dojechał do pierwszego pierścienia drzew, usiłując dojrzeć coś przez pozostałe. Lecz
na razie nie widział nic więcej, czuł już jednak zapach dymu.
Przejechał przez następne pierścienie drzew i teraz już dym szczypał go w oczy, drażnił
gardło - udało mu się przez niego dojrzeć kilka ciemnych kształtów.
Minął ostatnie topole - dym gryzł w płucach, łzy w oczach dodatkowo rozmywały
obraz. Ostre złomy skalne, porozrzucane kamienie, poczerniały od gorąca metal, spalone belki.
Książę Corum ujrzał ruiny. Bez wątpienia ruiny Zamku Crachah. Ruiny, które jeszcze
się tliły. Ogień strawił całkowicie Zamek Crachah, połakomił się również na jego
mieszkańców. Podjechawszy bliżej, dostrzegł Corum wyraźnie zwęglone szkielety.
Wokół ruin widniały ślady walki: połamany rydwan Mabdenów, trochę ich trupów,
stara kobieta Vadhaghów rozsiekana na kilkanaście kawałków.
Już teraz gawrony i kruki gromadziły się wokół, nie zważając na dym.
Książę Corum pojął z wolna, czym jest żal. Odgadywał, że to właśnie uczucie go
ogarniało.
Zawołał głośno. Tylko raz, w nadziei, że może ktoś przeżył. Nie było odpowiedzi.
Powoli zawrócił.
Jechał na Wschód ku Zamkowi Sarn.
Jechał niestrudzenie przez tydzień. Poczucie żalu nie opuszczało go, dołączyło zaś
jeszcze jedno, które Corum rozpoznał jako dreszcz niepokoju.
Zamek Sarn stał pośrodku gęstej, starej puszczy i tylko jedna droga prowadziła do
niego. Ta właśnie, którą jechał zmęczony książę. Uciekały przed nim spłoszone małe
zwierzęta, uskakując przed kopytami równie zmęczonego konia. Zawieszone chmurami niebo
zraszało ich deszczem. Nie wznosił się przed nim żaden dym. Gdy Corum podjechał do zamku,
odkrył, że wszystko, co mogło spłonąć, już dawno pochłonął ogień. Czarne kamienie były
zimne, a kruki i gawrony porzuciły oczyszczone dokładnie kości i odleciały szukać innego
żeru.
Corum po raz pierwszy zapłakał. Zsiadł ze zdrożonego i okrytego pyłem konia, wspiął
się na rumowisko, przeszedł ponad kośćmi, usiadł i rozejrzał się wokół.
Siedział tak przez kilka godzin, aż z gardła dobył mu się nowy dla niego dźwięk. Nie
słyszał go nigdy dotąd i nie potrafił go nazwać. Był to wątły głos, którym nie był w stanie
wyrazić tego, co działo się w rozkołatanej duszy. Nie miał nigdy okazji poznać Księcia Opasha,
chociaż jego ojciec wyrażał się o nim z wielkim szacunkiem. Nie znał ani rodziny, ani
domowników z Zamku Sarn, lecz opłakiwał ich. W końcu, wyczerpany, wyciągnął się na
pokruszonym kawałku skały i zapadł w czarny sen.
Deszcz nadal padał na szkarłatny płaszcz Coruma. Padał na ruiny, obmywał kości.
Gniadosz poszukał schronienia pod starymi drzewami. Ułożył się, przez chwilę międlił między
zębami trawę, przypatrując się swojemu panu leżącemu nieruchomo twarzą ku ziemi. Potem
również usnął.
Gdy tylko Corum się obudził i zszedł ku miejscu, gdzie leżał jego koń, zaraz pochłonęły
go spekulacje i rozważania. Wiedział, że to zniszczenie musiało być dziełem Mabdenów, gdyż
nie było zwyczajem Nhadraghów palić zamki nieprzyjaciół. Na dodatek między obu rasami
panował od stuleci pokój. Jedni i drudzy zapomnieli już, jak prowadzi się wojnę.
Przyszło mu do głowy, że Mabdenowie mogli zostać skłonieni do tych napaści przez
Nhadraghów, lecz i to nie pasowało do całości. Obie rasy zawsze przestrzegały dawnych
kodeksów działań wojennych. Liczebność zaś Nhadraghów była niewielka i nic nie zmuszało
ich, by sięgać po nowe terytoria, tak jak Vadhaghowie od dawna nie musieli bronić swoich.
Twarz naznaczoną zmęczeniem pokrywał kurz i ślady łez. Książę Corum obudził konia,
dosiadł go i skierował się ku Północy. Tliła się w nim wciąż iskierka nadziei, że hordy
Mabdenów nawiedziły jedynie Południe i Wschód, że Północ mogła być od nich nadal wolna,
tak jak wolny był Zachód.
Następnego dnia, gdy zatrzymał się, by napoić konia i spojrzał ponad mokradłami
porośniętymi ciernistym jałowcem, dostrzegł dym. Dużo dymu. Wziął mapę i sprawdził na niej
okolicę. Nie było tu żadnego zamku.
Zawahał się. Dym mógł pochodzić z obozu Mabdenów. Jeśli tak, to istniało
prawdopodobieństwo, że znajdowali się w nim jeńcy Vadhaghów, którym Corum winien był
udzielić pomocy. Zdecydował się zmienić nieco kierunek jazdy i zbliżyć się do źródła dymu.
Źródeł było kilkanaście. Istotnie, był to obóz Mabdenów, lecz stały - przypominał
mniejsze z osad Nhadraghów. Wzniesiono go jednak o wiele prymitywniejszymi sposobami.
Zbieranina chat ledwo odstających od ziemi, z kamiennymi ścianami, kominami ułożonymi z
łupków. To z nich dobywał się dym.
Wokół osady rozciągały się pola uprawne, obecnie nagie, na przemian z pastwiskami,
na których pasło się nawet kilka krów.
Zbliżając się do zabudowań Corum nie czuł żadnego lęku, podobnego do niepokoju,
który już z daleka wzbudzała w nim karawana Mabdenów. Nie poniechał jednak ostrożności;
zatrzymał konia sto jardów od pierwszych chat, wypatrując między nimi śladów życia.
Czekał tak przez godzinę i nie zobaczył nikogo.
Przybliżył się. Był nie dalej niż pięćdziesiąt jardów od najbliższego przysadzistego
budynku.
Nigdzie nie pojawił się nadal ani jeden Mabden.
Corum chrząknął.
Dziecko zaczęło nagle płakać, lecz jego krzyk został natychmiast stłumiony.
- Mabdenowie! - krzyknął Corum głosem ochrypłym od zmęczenia i matowym z
rozpaczy. - Chcę z wami porozmawiać. Dlaczego nie wyjdziecie ze swoich nor?
Z najbliższej rudery dobiegł głos. Głos, który wyrażał jednocześnie strach i złość.
- Nie zrobiliśmy nic złego Shefanhowom. Nigdy. Oni nigdy nie skrzywdzili nas. Lecz
jeśli wyjdziemy, by z tobą rozmawiać, Denledhyssowie wrócą tutaj i zabiorą nam jeszcze
więcej żywności, zabiją więcej ludzi spośród nas, zgwałcą nasze kobiety. Odejdź, Panie
Shefanhowów, błagamy cię. Żywność wynieśliśmy ci w sakwie przed drzwi. Weź ją i zostaw
nas.
Teraz Corum dostrzegł worek. Czemu darowali mu to? Czy nie wiedzieli, że ich
ciężkostrawne jedzenie nie nadaje się dla żołądków Vadhaghów?
- Nie chcę żywności! - odkrzyknął.
- Zatem czego chcesz, Panie Shefanhowów? Zostały nam już tylko nasze dusze.
- Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć. Szukam odpowiedzi na parę pytań.
- Shefanhowie wiedzą wszystko. My nie wiemy nic.
- Dlaczego obawiacie się Denledhyssów? Dlaczego traktujecie mnie jak wcielone zło?
Vadhaghowie nigdy przecież was nie skrzywdzili.
- To Denledhyssowie nazywają was Shefanhowami. A ponieważ żyliśmy dotąd w
pokoju z twoim ludem, Denledhyssowie postanowili nas ukarać. Mówią, że Mabdenowie
muszą zabijać Shefanhowów - Vadhaghów i Nhadraghów - ponieważ jesteście złem. Mówią,
że Mabdenowie istnieją na Ziemi po to, by zniszczyć Shefanhowów. Denledhyssowie są
sługami wielkiego Hrabiego Glandyth-a-a-Krae, którego wasalem jest nasz wasal, Król
Lyr-a--Brode. Jego kamienne miasto wznosi się na górzystych terenach na północnym
wschodzie i zwie się Kalenwyr. Czy wiedziałeś o tym wszystkim, Panie Shefanhowów?
- Tego nie wiedziałem - powiedział powoli Corum, zawracając konia ku drodze. - Lecz
i teraz, gdy to wiem, nic nie rozumiem.
Podniósł głos.
- Żegnajcie, Mabdenowie. Nie będę już wam dłużej dostarczał powodów do strachu... -
przerwał. - Powiedzcie mi jednak jeszcze jedną rzecz na koniec.
- O co chodzi? - dobiegł go zdenerwowany głos.
- Dlaczego jedni Mabdenowie występują przeciwko innym Mabdenom?
- Nie rozumiem cię, panie.
- Widziałem przedstawicieli twojej rasy zabijających swych współplemieńców. Czy
jest to coś, co często robicie?
- Tak, panie. Dość często. Karzemy tych, którzy łamią nasze prawa ku przestrodze tym,
którzy mogą zamyślać to samo.
Książę Corum przytaknął.
- Dziękuję, Mabdenowie. Teraz już odjeżdżam.
Skierował gniadosza na torfowiska, zostawiając wioskę za sobą.
Książę Corum wiedział już, że potęga Mabdenów wzrosła w siłę bardziej, niż
ktokolwiek z Vadhaghów mógł przypuszczać. Ich porządek społeczny był prymitywny, władza
spoczywała w rękach wielu przywódców różnej rangi, mieli wiele stałych osiedli różnej
wielkości. Większa część Bro-an-Vadhaghu zdawała się rządzona przez jednego wodza - Króla
Lyra-a-Brode. Imię to w pospolitym dialekcie Mabdenów znaczyło mniej więcej tyle co Król
Wszystkich Ziem.
Przypomniał sobie teraz plotki mówiące o tym, że te prawie zwierzęta zdobyły zamki
Vadhaghów, że Wyspy Nhadraghów poddały im się bez reszty.
Byli więc i tacy Mabdenowie, którzy swe życie w całości poświęcili poszukiwaniom
przedstawicieli innych ras i niszczeniu ich. Dlaczego? Dawne rasy nie zagrażały przecież
Mabdenom. Bo i jakie zagrożenie mogły stanowić dla ludów tak licznych i dzikich? Wszystko,
czym dysponowali Vadhaghowie i Nhadraghowie, to była wiedza. Czy to tej wiedzy obawiali
się Mabdenowie?
Przez dziesięć dni, dwukrotnie przystając dla nabrania sił, Corum podążał na Pomoc.
Nie miał już specjalnej nadziei na ujrzenie Zamku Gal nietkniętego, lecz musiał tam dojechać,
musiał mieć pewność. Gdyby Książę Faguin i jego rodzina jeszcze żyli, powinien ostrzec ich
przed niebezpieczeństwem.
Często napotykał osady Mabdenów, zawsze jednak ostrożnie je omijał. Niektóre były
zbliżone rozmiarami do tej, którą widział jako pierwszą. Wiele jednak było większych,
skupionych wokół ponurych kamiennych wież. Parokrotnie widział przejeżdżające w pobliżu
uzbrojone bandy i tylko wyczulonym zmysłom Vadhagha zawdzięczał, że to on dostrzegał ich
pierwszy.
Raz sytuacja zmusiła go nawet do ewakuowania siebie i konia do sąsiedniego wymiaru,
by uniknąć konfrontacji z Mabdenami. Był to dla niego wielki wysiłek. Patrzył za nimi, gdy
minęli go w odległości mniejszej niż stopa, niezdolni kompletnie do dostrzeżenia go. Tak jak
inni, których widział, i ci nie dosiadali koni, lecz jechali na rydwanach ciągnionych przez
skundlone kucyki. Gdy przyjrzał się twarzom naznaczonym śladami chorób, lśniącym od potu i
brudu, ciałom pokrytym barbarzyńskimi ozdobami, zastanowił się nad ich mocą niszczenia.
Wciąż trudno mu było uwierzyć, by tak bezmyślne, pozbawione rozwiniętych darów umysłu
bestie mogły doprowadzić do ruiny wielkie zamki Vadhaghów.
W końcu Książę w Szkarłatnym Płaszczu, Corum, dojechał do stóp wzgórza, na którym
stał niegdyś Zamek Gal, i zobaczył czarny dym kłębiący się nad strzelającymi wysoko
płomieniami. Wiedział już, skąd właśnie wracali Mabdenowie, których niedawno mijał, jakim
to dziełem zniszczenia byli nasyceni.
Tutaj jednak już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że oblężenie trwało długo.
Wściekła walka musiała się toczyć pod murami zamku przez wiele dni. Vadhaghowie z Zamku
Gal byli o wiele lepiej przygotowani.
Obudziła się w nim nadzieja, że może znajdzie kogoś z rodaków jedynie rannego, komu
będzie mógł pomóc. Pogonił konia pod górę.
Jedyną żywą istotą, jaką znalazł w pobliżu płonących ruin, był pozostawiony
najwyraźniej przez towarzyszy skowyczący Mabden. Corum zignorował go.
Znalazł zwłoki trójki współplemieńców. Żadne z nich nie umarło szybko. Było to
dwóch pozbawionych zbroi rycerzy i dziecko. Dziewczynka około sześciu lat. Corum po kolei
przenosił zwłoki i rzucał je w ogień, by ten je spopielił. Potem powrócił do konia.
Ranny Mabden zaczął go wzywać. Corum przystanął - to nie był zwykły akcent
Mabdenów.
- Pomóż mi, panie!
To była płynna mowa Vadhaghów i Nhadraghów.
Czy mógł to być Vadhagh, który przebrał się za jednego z Mabdenów, aby uniknąć
śmierci? Corum zawrócił. Szedł przez ścielący się dym, prowadząc za sobą konia.
Spojrzał na Mabdena. Ranny miał na sobie obszerny płaszcz z wilka wraz z naszytą
półkolczugą z żelaznych ogniw i hełm zakrywający większą część twarzy. Corum zdołał
zerwać hełm, odrzucił go na bok i zamarł wstrząśnięty.
To nie był Mabden. Nie był to też Vadhagh. Zakrwawiona twarz należała do
Nhadragha: ciemna, ze spłaszczonymi rysami i włosami rosnącymi aż do linii oczu.
- Pomóż mi, panie - znów odezwał się Nhadragh. - Nie jestem zbyt ciężko ranny. Mogę
jeszcze służyć.
- Komu niby, Nhadraghu? - spytał powoli Corum. Oddarł część rękawa rannego i starł
zakrzepłą krew z jego oczu. Nhadragh mrugnął powiekami, skupiając spojrzenie na Corumie.
- Komu miałbyś służyć, Nhadraghu? Czy służyłbyś mnie?
Spojrzenie rannego nabrało ostrości i Corum odczytał w nim coś, co bardzo
przypominało nienawiść.
- VADHAGH! - warknęła istota. - Żywy Vadhagh!
- Tak. Żyję. Dlaczego mnie nienawidzisz?
- Wszyscy Nhadraghowie nienawidzą Vadhaghów. Od wieków ich nienawidzili!
Dlaczego nie jesteś martwy? Ukrywałeś się?
- Nie pochodzę z Zamku Gal.
- Miałem zatem rację. To nie był ostatni zamek Vadhaghów - usiłował się pozbierać,
sięgnąć po nóż, lecz był na to za słaby. Upadł.
- Niegdyś Nhadraghowie nie żywili do nas nienawiści - powiedział Corum. - Owszem,
chcieliście naszych ziem, lecz prowadziliście walkę bez owej nienawiści, podobnie jak i my.
Nauczyliście się jej dopiero od Mabdenów, nie od swoich przodków. Oni znali honor. Ty już
nie. Jakim sposobem mogła jedna z dawnych ras pozwolić na to, by Mabdenowie uczynili z niej
swych niewolników?
Nhadragh uśmiechnął się kącikami ust.
- Wszyscy Nhadraghowie, którzy przetrwali, są niewolnikami Mabdenów. I to już od
dwustu lat. Tylko tak mogliśmy przetrwać. Zachowują nas jako psy, mające tropić tych,
których oni nazywają Shefanhowami. Złożyliśmy im przysięgę wierności w zamian za życie.
- Nie mogliście uciec? Są jeszcze inne wymiary.
- Dla nas zamknięte. Nasi historycy twierdzili, że ostatnia wielka bitwa między
Vadhaghami i Nhadraghami naruszyła równowagę między planami do tego stopnia, że zostały
one przed nami zamknięte przez bogów...
- A więc i do was zawędrowały przesądy - zadumał S1ę Corum. - A jakie właściwie
zamiary mają Mabdenowie wobec nas?
Nhadragh zaczął się śmiać, śmiech przeszedł w kaszel i krew popłynęła mu z ust,
ściekając po brodzie. Gdy tylko Corum wytarł mu ją, odezwał się znowu:
- Usuną was, Vadhaghów. Oni niosą ze sobą strach, poprzedzają ciemność. Za ich
sprawą niknie piękno, traci na znaczeniu prawda. Świat należy teraz do Mabdenów. Nie mamy
prawa żyć dalej. Natura się od nas odwróciła. Nie powinno-nas tu być!
- To ty tak myślisz czy oni?
- To jest fakt.
- Powiedziałeś, że sądziłeś, iż to był ostatni z naszych zamków?
- Nie ja. Ja wyczuwałem, że jest jeszcze jeden. Powiedziałem im to.
- A oni pojechali go szukać?
- Tak.
Corum potrząsnął jego ramionami.
- Dokąd?
- Jak to dokąd? Gdzież by indziej, jak nie na Zachód? Corum pobiegł do konia.
- Poczekaj! - wychrypiał Nhadragh. - Dobij mnie, błagam cię, Vadhaghu! Nie pozwól
mi cierpieć!
- Nie wiem, jak się zabija. Nie umiem tego zrobić - odpowiedział Corum dosiadając
konia.
- Zatem będziesz musiał się nauczyć, Vadhaghu. Będziesz musiał się tego nauczyć -
rechotał umierający, gdy Corum ponaglał niecierpliwie konia do galopu. Zjechali ze wzgórza.
MICHAEL MOORCOCK KAWALER MIECZY (PRZEŁOŻYŁ: RADOSŁAW KOT) SCAN-DAL
WPROWADZENIE Były to czasy oceanów światła i czasy dzikich bestii z brązu latających w przestworzach, miast unoszących się tuż pod sklepieniem nieba. Stada karmazynowego bydła, roślejszego niż zamki, napełniały porykiwaniem pastwiska; młode i hałaśliwe stworzenia nawiedzały ponuro toczące swe wody rzeki. Był to czas bogów, których nieustanną obecność można było dostrzec we wszystkim, co istniało na świecie; czas bezrozumnych krasnali i pozbawionych kształtu stworów, które można było przywołać nieostrożną bądź gorączkową myślą, a które nie odchodziły nie zadawszy cierpienia lub póki nie złożyło im się okrutnej ofiary; czas magii, zjaw, niestałej przyrody, zdarzeń pozornie niemożliwych, paradoksów mogących wpędzić w szaleństwo; marzeń spełniających się posłusznie i marzeń realizujących się na opak; koszmarów sennych raptownie stających się jawą. Były to czasy ciekawe i czasy mroczne. Czasy Praw Miecza. Czasy, gdy Vadhaghowie i Nhadraghowie, odwieczni wrogowie, wymierali. Czas, kiedy człowiek, niewolnik strachu, pojawił się na świecie, nieświadom, że większość cierpień i lęków, które go osaczały, była wynikiem nie czego innego, jak tego, że on sam zaistniał. Była to jedna z wielu ironii losu, związanych z człowiekiem, który podówczas nazywał swą rasę Mabdenami lub Mabdeńczykami. Mabdenowie żyli krótko, lecz mnożyli się obficie. W ciągu kilku stuleci zdołali osiągnąć przewagę na zachodnim kontynencie, na którym to zaczęła się ich ewolucja. Przed wyprawianiem się w większej sile ku lądom zamieszkanym przez Vadgaghów i Nhadraghów powstrzymywały ich przesądy. Tak trwało to przez parę dalszych stuleci, aż w końcu okrzepli i zdobyli się na odwagę. Nie spotkali się z oporem, lecz zaczęli zazdrościć starszym rasom, ich liczne kompleksy objawiły się pod postaciami zawiści i agresji. Vadhaghowie i Nhadraghowie nie byli ostrzeżeni przed takim obrotem sprawy. Panowali przez milion lub więcej lat na całej planecie, a teraz ona zaczęła się zmieniać. Wiedzieli o istnieniu Mabdenów, lecz nie dostrzegali zbytniej różnicy między nimi a innymi dzikimi zwierzętami. Obie rasy nie zapomniały wprawdzie o wzajemnej nienawiści, lecz ich przedstawiciele spędzali równocześnie wiele czasu na tworzeniu dzieł sztuki, abstrakcyjnych rozważaniach i temu podobnych zajęciach. Rozumni, doświadczeni, nie dopuszczali do siebie myśli, że cokolwiek może się zmienić. Z tego też głównie powodu ignorowali zapowiedzi kresu swej epoki. Między oboma odwiecznymi wrogami nie było już konfliktów, jako że ostatnią bitwę
stoczyli wiele stuleci temu, lecz nadal nie utrzymywali ze sobą kontaktów. Vadhaghowie zamieszkiwali całymi rodzinami odcięte od świata zamki, rozrzucone na kontynencie nazywanym przez nich Bro-an-Vadhagh. Nie było między nimi łączności, chęć do podróżowania zaś stracili już bardzo dawno. Nhadraghowie żyli w miastach wzniesionych na wyspach wśród mórz, na północny zachód od Bro-an-Vadhaghu. Również samotnie, nie interesując się nawet najbliższym rodzeństwem. Obie rasy uważały, że są niezwyciężone. Obie się myliły. Rozpoczynający swą egzystencję człowiek rozmnażał się i, jak szerzy się zaraza, tak on wędrował po całym świecie. Zaraza ta powalała stare rasy, gdziekolwiek się na nie natknęła. Człowiek niósł ze sobą nie tylko śmierć, lecz również strach. Głównym celem jego starań było zostawienie po poprzednikach jedynie ruin i kości. Nie zdając sobie sprawy, był psychiczną hybrydą, a tego nawet Wielcy Dawni Bogowie nie byli w stanie objąć swą mądrością. I Wielcy Dawni Bogowie poznali, co to strach. Człowiek, niewolnik strachu, arogancki w swej ignorancji, kontynuował niszczycielski pochód, pozostając ślepy na skutki spustoszeń, powodowanych przez jego małostkowe ambicje. Równocześnie, mając upośledzone zmysły, nie podejrzewał nawet istnienia we wszechświecie wielu wymiarów, z których każdy był w jakiś sposób związany z innymi. Nie był taki, jak Vadhaghowie czy Nhadraghowie, którzy posiedli sztukę poruszania się między wymiarami siłą woli, poznali Pięć Wymiarów i zrozumieli jednocześnie naturę wielu innych wymiarów, w których Ziemia istniała - pojęli ich znaczenie. Stąd też wydawało się wielką niesprawiedliwością, że tak szlachetne rasy mają zniknąć za sprawą istot, które nadal tylko trochę różniły się od zwierząt. Było to tak, jakby sępy zwoływały już swój wiec nad ciałem młodego poety, który mógł tylko przyglądać się, wciąż przytomny, jak ptaki zabierają mu jego cudowne życie, którego nigdy nie zrozumieją i nigdy nie dowiedzą się, co zniszczyły. - Gdyby znali wartość tego, co rabują, gdyby potrafili uzmysłowić sobie, co zabijają - mówi stary Vadhagh w powieści Jedyny kwiat jesieni - wtedy bym nie cierpiał. To była niesprawiedliwość. Stwarzając człowieka, wszechświat zdradził stare rasy. Lecz niesprawiedliwość ta była zwyczajna i logiczna. Ktoś może kochać i oceniać wszechświat, ale wszechświat ani nie kocha, ani nie osądza nikogo. Wszechświat nie czyni różnicy między mnogością stworzeń i obiektów, z których się składa. Wszyscy są równi. Nikt nie jest faworyzowany. Wszechświat, wyposażony jedynie w materie i zdolność kreacji, tworzy
nieustannie trochę tego, trochę tamtego. Nie kontroluje, co stworzył, i sam przez swoje twory nie może być kontrolowany (chociaż niektórzy niezmiennie sądzą inaczej). Ci, którzy przeklinają świat, porywają się na coś, co i tak pozostanie nieosiągalne. Ci, którzy zaciskają pięści, wznoszą je ku ślepym gwiazdom. Lecz nie oznacza to, że nie ma takich, którzy próbują walczyć i dosięgnąć nieosiągalnego. Takie istoty będą zawsze - czasem obdarzone nieprzeciętną inteligencją - nie mogące pogodzić się z bezdusznością wszechświata. Książę Corum Jhaelen Irsei był właśnie kimś takim. Ostatni zapewne z rasy Vadhaghów, znany również jako Książę w Szkarłatnym Płaszczu. Ta kronika opowiada właśnie o nim. Księga Coruma
KSIĘGA PIERWSZA w której Książę Corum odkrywa złożoność spraw ziemskich i traci rękę
Rozdział 1 W ZAMKU ERORN W Zamku Erorn mieszkała od stuleci rodzina Księcia Khlonskeya, darząca miłością spokojnie przelewające się u północnych ścian zamku morze i łagodną puszczę podchodzącą tuż pod jego południowe mury. Zamek Erorn był tak stary, że zdawał się w jedno stopiony z wyłaniającymi się majestatycznie z morza skałami, na których go wzniesiono. Górowały nad nim nadgryzione zębem czasu, lecz nadal budzące podziw wieżyczki, kamienie jego murów wygładziła przez stulecia woda. Dzielące wnętrza zamku ściany potrafiły zmieniać swój kształt, dostosowując się do wyposażenia pokoi, przybierać różne kolory zależnie od kierunku, z którego wiał wiatr. Pokoje wypełniały fontanny i kryształy, wygrywające subtelne, złożone fugi, skomponowane przez członków rodziny - niektórych żyjących, niektórych dawno już martwych. Były galerie zawieszone obrazami na aksamicie, marmurze i szkle, zgromadzone przez przodków Księcia Khlonskeya, z których wielu miało uzdolnienia artystyczne. Były biblioteki wypełnione manuskryptami spisanymi zarówno przez Vadhaghów, jak i Nhadraghów. Gdzie indziej jeszcze znaleźć można było pokoje, w których stały posągi; były ptaszarnie i menażerie, obserwatoria, laboratoria, pokoje dziecinne, ogrody, zakątki do medytacji, gabinety lekarskie, sale gimnastyczne, kolekcje pamiątek po zmarłych, kuchnie, planetaria, muzea, sale spotkań i dyskusji, jak i pokoje bez szczególnego przeznaczenia oraz te, które były na stałe zajmowane przez mieszkańców zamku. Dwanaście osób żyło teraz w zamku, chociaż kiedyś było ich tu pięćset. Ci, którzy pozostali, to sam Książę Khlonskey, mocno już wiekowy, i o wiele młodsza jego żona, Colotalarna; ich bliźniacze córki Ilastru i Pholhinra; Książę Rhanan, jego brat; Setreda, jego bratanica, i Corum, jego syn. Pozostała piątka była domownikami wywodzącymi się z dalszej rodziny księcia. Wszyscy posiadali charakterystyczne cechy Vadhaghów; podłużne, wąskie głowy o zupełnie płaskich bokach, uszy niemal pozbawione płatków, piękne włosy, które każdy silniejszy podmuch mógł ponieść jak chmurę ponad ich głowami, wielkie oczy o kształcie migdałów, z żółtymi źrenicami i purpurowymi tęczówkami, szerokie usta o pełnych wargach, złotą skórę nakrapianą jakby szlachetnym różem. Ciała ich były szczupłe i wysokie, lecz proporcjonalne. Poruszali się zaś z gracją tak niewymuszoną, że w porównaniu z nią ruchy istot ludzkich przypominały raczej nieporadne małpie podskoki. Zajmując się głównie oderwanymi od rzeczywistości intelektualnymi kwestiami, które dostarczały im rozrywki, nie utrzymywali od ponad dwustu lat kontaktu z resztą ludu
Vadhaghów. Od ponad trzystu nie widzieli żadnego z Nhadraghów. Ostatnie wieści ze świata dotarły do nich przed z górą wiekiem. Raz tylko spotkali przedstawiciela rasy Mabdenów - Książę Opash przywiózł go do Zamku Erorn jako okaz. Książę ten był najbliższym kuzynem Księcia Khlonskeya, przyrodnikiem z zamiłowania. Mabden - a była to samiczka - została umieszczona w menażerii, gdzie dbano o nią dobrze, lecz żyła tylko trochę ponad pięćdziesiąt lat, a gdy rozstała się z tym światem, nie sprowadzono nowej na jej miejsce. Od tamtych czasów Mabdenowie rozmnożyli się oczywiście i zamieszkiwali, jak się okazywało, spore tereny Bro-an-Vadhaghu. Pojawiły się nawet plotki, że niektóre zamki Vadhaghów stały się ofiarami ich napaści zakończonych wymordowaniem mieszkańców i zniszczeniem budowli. Książę Khlonskey niezbyt dawał temu wiarę. Zresztą te przypuszczenia umiarkowanie interesowały jego samego czy jego rodzinę. Było przecież tyle innych rzeczy wartych dyskusji, tyle złożonych przyczynków do rozważań, przyjemniejszych zagadnień ze stu i jednej dziedziny. Skóra Księcia Khlonskeya była prawie mlecznobiała i tak cienka, że arterie i mięśnie tuż pod nią były dobrze widoczne. Żył już od tysięcy lat, lecz dopiero niedawno wiek zaczai dawać znać o sobie. Kiedy jego słabość zacznie być zauważalna, oczy zaczną zawodzić, wtedy zakończy życie tak, jak zwykli to robić Vadhaghowie. Uda się do Komnaty Oparów, położy na jedwabnych kołdrach i poduszkach, by wdychać różne słodko pachnące gazy aż do słodkiej śmierci. Włosy jego z czasem stały się złocisto-brązowe, a oczy wypłowiały w czerwonawopurpurowe z pomarańczowym środkiem. Jego szaty, niegdyś na rosłą postać, były teraz zbyt duże, lecz pomimo że wspierał się na lasce z platynowych kutych prętów, między które wetkane były pasma rubinowego metalu, postawę miał wciąż dumną, a plecy nie przygarbione. Któregoś dnia odszukał on swego syna, Księcia Coruma, w komnacie, gdzie przy użyciu chordofonów i piszczałek tworzyć można było muzykę - cichą i prostą, którą niemal zagłuszyły kroki Khlonskeya, idącego po misternie tkanych dywanach, postukującego laską, oddychającego z wysiłkiem. Książę Corum oderwał się od kompozycji i rzucił swemu ojcu spojrzenie będące uprzejmym zapytaniem. - Tak, ojcze? - Wybacz, przeszkadzam ci, Corumie. - Nic nie szkodzi. Nie byłem zresztą zbyt zadowolony z tego, co właśnie skomponowałem. - Corum podniósł się z poduszek i narzucił na siebie szkarłatną szatę.
- Mój czas się zbliża, Corumie. Wkrótce odwiedzę Komnatę Oparów. Lecz zanim ostatecznie się na to zdecyduję, chciałbym jeszcze zaspokoić pewne moje pragnienie. Będę w związku z tym potrzebował twojej pomocy. Książę Corum, który kochał swojego ojca, zawsze z szacunkiem odnosił się do jego postanowień. Odpowiedział zatem z niejakim zakłopotaniem: - Co mogę zrobić dla ciebie, ojcze? - Chciałbym dowiedzieć się czegoś o losach moich krewnych. O Księciu Opashu, który włada Zamkiem Sarn na Wschodzie, o Księżnej Lorim, z Zamku Crachah na Południu, i o Księciu Faguinie z pomocnego Zamku Gal. Corum nie krył swojej dezaprobaty. - Bardzo dobrze, ojcze, lecz... - Wiem, co myślisz, synu - że mógłbym się tego równie dobrze dowiedzieć innymi sposobami. Niezupełnie tak. Z jakiegoś powodu bardzo trudno jest nawiązać kontakt z innymi wymiarami. Nawet moje zmysły i wyczucie są bardziej zamglone, niż być powinny. Próbuję, jak mogę sięgnąć ich moimi myślami... A fizyczne przedostanie się tam jest chyba zupełnie niemożliwe. Być może mój wiek... - Nie, ojcze - powiedział Książę Corum - gdyż i ja natknąłem się na podobne trudności. Kiedyś całkiem łatwo można było poruszać się samą siłą woli między Pięcioma Wymiarami. Z niewielkim wysiłkiem można było objąć Dziesięć Wymiarów, chociaż, jak wiem, niewielu mogło odwiedzać je materialnie. Teraz nie jestem w stanie dokonać niczego więcej, jak podejrzeć czasem czy podsłuchać pozostałe cztery, które tworzą wraz z naszym spektrum przemieszczania się naszej planety w tym cyklu... Nie rozumiem, dlaczego ani w związku z czym nastąpiło to osłabienie percepcji zmysłów. - Ani ja - przytaknął ojciec. - Lecz czuję, że nie przyniesie nam to niczego dobrego. Coś zmienia się w tym świecie, to oczywiste. I to właśnie jest główny powód, dla którego chciałbym nawiązać kontakt z moimi krewnymi i dowiedzieć się może czegoś od nich, jeśli znają odpowiedź na pytanie, dlaczego nasze zmysły zostały uwięzione w jednym tylko wymiarze. To nie jest normalne, to czyni nas ułomnymi. Czy mamy się stać takimi, jak te bestie znające tylko jeden świat, postrzegające tylko jeden wymiar i nie będące nawet w stanie pojąć możliwości istnienia innych? Czy może zaczął się nie znany nam proces inwolucji? Czy nasze dzieci nie będą umiały skorzystać z naszych doświadczeń i z wolna powrócą do stanu wodnych ssaków, z których rozwinęła się niegdyś nasza rasa? Przyznam ci się, synu, że wśród moich myśli zalągł się strach. Książę Corum nie usiłował oponować ni uspokajać ojca.
- Czytałem kiedyś o rasie Blandhagna - powiedział w zamyśleniu. - Była to rasa, która zamieszkiwała głównie Trzeci Wymiar. Lud bardzo wysoko rozwinięty, lecz coś stało się z ich genami. Utracili błyskotliwość umysłu i w ciągu kilkunastu pokoleń zmienili się w gatunek latających gadów, obdarzonych wprawdzie wciąż jeszcze szczątkową inteligencją, lecz to czyniło je tylko szalonymi. Ostatecznie zniszczyli się wzajemnie. Zastanawiam się, co może spowodować proces takiego cofania się ewolucji? - O tym mogą mieć pojęcie jedynie Władcy Mieczy - powiedział ojciec. - A Władcy Mieczy nie istnieją. Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Odwiedzę twych krewnych, jak tego pragniesz, i zaniosę im pozdrowienia. Dowiem się, jak się miewają, i spytam, czy stwierdzili to samo, co my tutaj, na Zamku Erorn. Książę Khlonskey skinął głową. - Jeśli nasza percepcja zawodzi i obniża się do poziomu dostępnego Mabdenom, jeśli miałoby tak zostać, to nasza rasa straci sens trwania. Dowiedz się także, jeśli będziesz mógł, co dzieje się z Nhadraghami - czy i ich zmysły stały się podobnie upośledzone. - Nasze rasy są mniej więcej tak samo stare - mruknął Corum. - Zapewne są wrażliwi na to co i my. Lecz czy twój kuzyn, Shulag, nie miał o tym nic do powiedzenia, gdy składał ci wizytę kilkaset lat temu? - Wówczas opowiedział mi tylko, jak Mabdenowie nadpłynęli swoimi statkami z Zachodu i napadli na archipelag Nhadraghów, zabijając większość z nich, a resztę czyniąc niewolnikami. Trudno uwierzyć, żeby Mabdenowie, na wpół zwierzęta, mniejsza o to, jak liczni, byli zdolni pokonać przebiegłych Nhadraghów. Książę Corum wydął w zamyśleniu usta. - Zapewne ci ostatni stali się zbyt beztroscy i pewni siebie. Jego ojciec odwrócił się, zamierzając wyjść z komnaty. Platynowo-rubinowa laska postukiwała lekko na materii pokrywającej płyty posadzki, delikatna dłoń obejmowała jej rączkę łagodniej niż zwykle. - Zapatrzenie w siebie, to jedno - powiedział. - Lęk zaś przed trudną do objęcia umysłem zagładą, to drugie. Obie te rzeczy, oczywiście, są zwiastunami zniszczenia. Gdy wrócisz, może uzyskam odpowiedzi na wszystkie te pytania. Odpowiedzi, które będziemy w stanie zrozumieć. Kiedy wyruszysz? - Chciałbym skończyć moją symfonię - powiedział Książę Corum. - Zabierze mi to z dzień lub niewiele więcej. Wyruszę następnego ranka po dniu, w którym dzieło będzie gotowe. Książę Khlonskey skinął starą głową w pełni usatysfakcjonowany. - Dziękuję ci, mój synu.
Gdy poszedł, Książę Corum powrócił do pracy nad muzyką, lecz trudno mu było się skoncentrować. Jego wyobraźnia nieustannie wracała do wyprawy, którą zgodził się podjąć. Owładnęły nim trudne do nazwania emocje - to musiało być podniecenie, jak sądził. Ta wyprawa będzie pierwszym w jego życiu krokiem poza okolice Zamku Erorn. Spróbował się uspokoić, zapanować nad swoją wyobraźnią, gdyż było wbrew zwyczajom jego ludu, by pozwolić emocjom dominować nad rozumem. - To może być pouczające - mruknął do siebie - zobaczyć resztę tego kontynentu. Szkoda, że nie zainteresowałem się kiedyś bliżej geografią. Ledwie pamiętam przebieg granic Bro-an-Vadhaghu, o reszcie świata nie mówiąc. Będę musiał przejrzeć jakieś mapy przed drogą, może znajdę w bibliotece trochę wspomnień i relacji podróżników. Tak, wyruszam jutro, no, może pojutrze... Nie odczuwał potrzeby pośpiechu, nawet teraz. Vadhaghowie byli długowieczni, działali zatem zwykle powoli, zawsze rozważając po wielekroć każdy następny krok, spędzając tygodnie lub miesiące na medytacjach przed podjęciem jakichkolwiek badań czy pracy twórczej. W końcu jednak zdecydował się przerwać prace nad symfonią, którą zajmował się przez kilka ostatnich lat. Może wróci do niej po wyprawie... Może nie... Dziwnie straciło to na znaczeniu.
Rozdział 2 KSIĄŻĘ CORUM WYRUSZA W DROGĘ Wczesnym rankiem, kiedy kopyta jego konia ginęły jeszcze w przyziemnej mgiełce, Książę Corum wyruszył na wyprawę. Blade światło zaczynało dopiero wydobywać z mroku zarysy zamku, który, bardziej niż kiedykolwiek, wyglądał teraz jak część wielkiej skały, w którą wtopione były jego fundamenty. Drzewa przy ścieżce roztapiały się we mgle, niknęły w niej, zielono-czarny krajobraz ozłacały z wolna różowawe promienie wschodzącego, odległego jeszcze słońca. Spoza skał, pod grubą warstwą oparów, morze szumiało odpływem. Strzyżyk zaczął śpiewać, gdy Corum podjechał do sosen i brzóz zapowiadających słodkim zapachem las, odpowiedział mu swym skrzeczeniem gawron i nagle oba ptaki umilkły, jakby skonfundowane dźwiękami dobywającymi się z ich gardeł. Corum jechał coraz głębiej i dalej przez puszczę, aż w końcu szmer morza ucichł gdzieś za jego plecami, a mgła ustąpiła pod rozgrzewającymi promieniami słońca. Pradawna puszcza była mu znajomym terenem, bardzo ją przy tym lubił - to tutaj jako chłopiec uczył się jeździectwa, tutaj pobierał lekcje sztuki walki, którą ojciec jego uważał za użyteczną, gdyż mogła uczynić ciało zwinnym i odpornym. Zdarzało się, że spędzał całe dnie na obserwacji zwierząt zamieszkujących ten obszar; delikatnych stworzeń podobnych do konia, o żółtoszarej sierści, nie większych jednak od psa i z rogiem wyrastającym z czoła; wspaniale ubarwionych, szerokoskrzydłych ptaków, które wzlatywały wyżej, niż sięgało spojrzenie, a gniazda budowały w opuszczonych jamach lisich i borsuczych; wielkich, lecz łagodnych świń z grubym, zmierzwionym futrem, żywiących się mchami, i wiele, wiele innych. Książę Corum uświadomił sobie, że żyjąc w zamku tak długo i nie ruszając się z niego ani na krok, zapomniał niemal o wszystkich urokach puszczy. Uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy rozejrzał się wokół. Las, pomyślał, przetrwa zawsze. Coś tak pięknego nie może zginąć. Z jakiegoś jednak powodu ta myśl przywołała melancholię. Pogonił konia. Koń nie miał nic przeciwko galopowaniu, jak sobie tego Corum życzył. Zwierzę też znało puszczę i cieszyło się jej widokiem. Był to gniadosz ze stajni Vadhaghów, z niebiesko-czarnymi grzywą i ogonem. Ten mocny, wysoki i pełen wdzięku koń niepodobny był zupełnie do dzikich, kudłatych koników, które żyły w puszczy. Na okrytym żółtym aksamitem grzbiecie dźwigał dwie włócznie, okrągłą tarczę wykonaną z różnej grubości warstw drewna,
mosiądzu, skór i srebra, długi kościany hak i kołczan z zapasem strzał. W jednej sakwie była żywność, w drugiej mapy, mające wskazać drogę i dopomóc w studiowaniu okolicy. Sam Książę Corum ubrany był w stożkowaty hełm, nad którego krawędzią wyryto w trzech wierszach słowa - Corum Jhaelen Irsei - co znaczyło: Corum, Książę w Szkarłatnym Płaszczu. Było zwyczajem ludu Vadhaghów wybierać kolor szaty odróżniający się od innych. Nhadraghowie używali w tym celu herbów i sztandarów, nierzadko bardzo złożonych. Płaszcz, który Corum miał na sobie, był długi, z szerokimi rękawami, a jego nie rozcięty tył rozpościerał się na końskim zadzie. Do płaszcza doszyty był kaptur, dość obszerny, by zarzucać go było można na hełm. Całość zrobiona została ze świetnej jakości skóry, należącej niegdyś do zwierzęcia, które podobno żyło w jakimś innym wymiarze, zapomnianym teraz nawet przez Vadhaghów. Pod płaszczem miał Corum podwójną kolczugę składającą się z miliona cieniutkich ogniw, której warstwa wierzchnia zrobiona była ze srebra, spodnia z mosiądzu. Oprócz łuku i lanc Corum zabrał również topór wojenny Vadhaghów. Broń na długim stylisku, starannej ręcznej roboty, o delikatnym wzorze, długi i mocny miecz z bezimiennego metalu, pochodzący z warsztatu płatnerskiego w jakimś innym wymiarze na Ziemi, którego jelec i ozdabiającą szczyt rękojeści kulkę wykonano ze srebra i czarnego onyksu. Koszula księcia była z błękitnego brokatu, nogawice zaś i buty z delikatnie wyprawionej skóry, podobnie jak siodło, inkrustowane jeszcze srebrem. Spod hełmu wymykały się kosmyki srebrzystych włosów, opadając na młodą jeszcze twarz, teraz zamyśloną - po części nad przeszłością, a po części nad przyszłością, gdy próbował sobie wyobrazić swoje pierwsze zetknięcie z dawnymi ziemiami jego ludu. Jechał sam, gdyż nikt z pozostałych domowników nie mógł oderwać się od swoich zajęć. Nie wziął też zaprzęgu, jako że zależało mu na możliwie najszybszym podróżowaniu. Najbliższy z paru zamków miał osiągnąć dopiero za kilka dni. Teraz usiłował sobie przedstawić, na ile inaczej żyje się w tych miejscach i jacy są ci, którzy je zamieszkują, kto go powita? Może znajdzie między nimi żonę... Ojciec nie wspomniał nic na ten temat. Corum jednak zdawał sobie sprawę, że pomyślał uprzednio i o innych możliwych pożytkach płynących dla syna z takiej wyprawy. Wkrótce opuścił puszczę i wyjechał na rozległą równinę zwaną Broggfythus, na której Vadhaghowie i Nhadraghowie spotkali się niegdyś w krwawej i mitycznej już bitwie. Była to ostatnia bitwa, jaka miała miejsce między tymi dwoma rasami. W swym szale rozciągnęła się na wszystkie Pięć Wymiarów. Nikomu nie przyniosła ani zwycięstwa, ani klęski, zniszczyła zaś więcej niż dwie trzecie obu ras. Corum słyszał o wielu pustych zamkach, do dziś wznoszących się w Bro-an-Vadhagh i o wielu opuszczonych miastach, które niszczały
na Wyspach Nhadraghów leżących nad morzem oblewającym skały Zamku Erorn. Około południa znalazł się w centralnej części równiny Broggfythus. Docierał do miejsca, które pamiętał z czasów swych chłopięcych wędrówek, a które wytyczało granicę znanych mu terenów. Leżał tu obrośnięty trawami wrak potężnego latającego miasta, które podczas miesięcznej bitwy jego przodków poruszało się między poszczególnymi wymiarami, rwąc delikatną materię dzielącą jeden wymiar od drugiego, a w końcu legło, miażdżąc sobą szeregi zarówno Vadhaghów, jak i Nhadraghów. Metal, z którego je wykonano, pochodził z innego wymiaru i nawet teraz, po latach, poskręcane blachy i rozprysłe kamienie zachowały część swoich właściwości. Ponad rumowiskiem tworzyły się miraże, chociaż otaczające je zielsko, janowiec i brzozy wyglądały dość realnie i solidnie. Przy innych okazjach, gdy nie było powodu do pośpiechu, Książę Corum znajdywał przyjemność w przemieszczaniu się z jednego wymiaru do drugiego, dla dokładniejszego przyjrzenia się miastu na różne sposoby. Teraz jednak wymagałoby to zbyt dużego wysiłku. Wrak miasta nie był obecnie niczym innym, jak tylko przeszkodą, którą należało jak najrychlej ominąć, szukając ścieżek i przejść, co i tak miało trwać długie godziny, jako że obwód rumowiska liczył dwadzieścia mil. W końcu jednak, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a on zostawił za sobą świat, który znał, osiągnął skraj równiny. Stąd skierował się na południowy zachód, w głąb lądów, na których pomocą mogła mu być tylko mapa. Jechał nieprzerwanie przez trzy dni, aż ostatecznie koń zaczął wykazywać oznaki zmęczenia. Rozbił zatem Corum obóz w małej dolince, przez którą płynął zimny strumień. Zjadł kawałek jasnego, pożywnego chleba i usiadł wygodnie oparty o pień starego dębu. Koń szczypał trawę tuż nad brzegiem strumyka. Srebrny hełm położył Corum obok, razem z toporem i mieczem. Odprężył się oddychając głęboko leśnym powietrzem, kontemplując widok ośnieżonych górskich szczytów, wznoszących się błękitnie i szaro na horyzoncie. Był to miły i spokojny kraj. Corum cieszył się, że droga przywiodła go aż tutaj. Kiedyś, jak słyszał, zamieszkiwali go liczni dostojnicy Vadhaghów, lecz było to zbyt dawno, by został po nich widomy ślad. Pomyślał, że to tak, jakby wrośli w krajobraz lub zostali przezeń pochłonięci: dostrzegał czasem dziwnie uformowane skały, przypominające szczątki zamków, zawsze jednak były to tylko skały. Przemknęło mu nawet przez głowę, że skały te są ucieleśnioną pamięcią o czasach, gdy panowali tu Vadhaghowie, lecz jego trzeźwy zwykle rozum z miejsca odrzucił coś tak nieprawdopodobnego. Takie fantazje mogą być właściwe poezji, nie intelektowi.
Uśmiechnął się do swoich niezbyt precyzyjnych myśli i ułożył wygodniej pod drzewem. Za trzy dni powinien być w Zamku Crachah, gdzie mieszka jego ciotka, Księżna Lorim. Spojrzał na konia, który, podwinąwszy nogi, układał się pod drzewami do snu. Corum owinął się w swój szkarłatny płaszcz, naciągnął kaptur na głowę i zasnął również.
Rozdział 3 HORDA MABDENÓW Późnym rankiem Księcia Coruma obudziły odgłosy, które wyraźnie nie pasowały do leśnego otoczenia. Koń usłyszał je również, gdyż wstał i łowił niespokojnie zapachy. Corum zmarszczył brwi i podszedł do strumyka, zaczerpnął chłodnej wody, obmył twarz i ręce. Przerwał czynność, zastygł, znowu nasłuchując. Uderzenie. Skrzypienie. Brzęk. Wydało mu się, że słyszy głos wołający gdzieś w dolinie, a gdy spojrzał w tamtym kierunku, odniósł wrażenie, że coś się poruszyło. Zawrócił do obozowiska i pospiesznie nałożył hełm, przypasał miecz, zarzucił na plecy topór i osiodłał konia. Dźwięki były teraz wyraźniejsze, a wraz z nimi coś zaczęło się wkradać do głowy Coruma, jakaś obca myśl, której nie potrafił rozpoznać. Dosiadł konia nie przerywając obserwacji. Z góry nadciągała fala zwierząt i pojazdów. Niektóre ze stworzeń odziane były w futra, żelazo i skóry - Corum domyślił się, że to Mabdenowie. Z tego, co przeczytał o ich zwyczajach, pamiętał, że rasa ta jest w przeważającej części wędrowna. Gdy tylko wyeksploatuje jeden teren, rusza dalej w poszukiwaniu dziko rosnących zbóż i nowych stad zwierzyny. Mocno zdziwiły go tarcze, miecze i hełmy używane przez tę hordę, przypominające do złudzenia uzbrojenie Vadhaghów. Podeszli bliżej, a Corum wciąż obserwował zachłannie, tak jak kiedyś podpatrywał dzikie zwierzęta - takich jeszcze nie widział. Była to duża grupa, jadąca na udekorowanych po barbarzyńsku rydwanach z drewna i kutego brązu, ciągnionych przez rozkudłane konie w zmatowiałej uprzęży, malowanej kiedyś na czerwono, żółto i niebiesko. Za rydwanami ciągnęły wozy - niektóre otwarte, inne pod plandekami. Corum sądził, że jadą w nich kobiety, gdyż nie dostrzegł ich nigdzie w gromadzie. Mabdenowie mieli gęste, brudne brody, nisko zwisające wąsy, skołtunione włosy wystawały im spod hełmów. Ryczeli głośno jeden do drugiego podczas marszu, podając sobie z ręki do ręki bukłaki z winem. Ze zdziwieniem dotarło do Coruma, że język ich ma wiele wspólnego z mową Vadhaghów i Nhadraghów, jest jednak szorstki, pełen naleciałości. Zatem Mabdenowie przyswoili sobie bardziej rozwinięty język! Powrócił trudny do sprecyzowania niepokój. Corum zawrócił konia w cień drzew, nadal patrząc uważnie.
Teraz widział już dokładnie, dlaczego hełmy i uzbrojenie wydały mu się znajome. Były to hełmy i broń Vadhaghów. Corum zmarszczył brwi. Czy zostało to wygrzebane z ruin jakiegoś dawno opuszczonego zamku? Czy było częścią darów? Czy też może zostało ukradzione? Mabdenowie nosili również oręż własnego wyrobu, kopie rzemiosła Vadhaghów, parę tylko wzorów zostało zapożyczonych od Nhadraghów. Ubrania niektórych były ze zrabowanego zapewne aksamitu i płótna, większa jednak część poowijała się w płaszcze z wilczych skór, kaptury z niedźwiedzich, nogawice i kaftany z foczych, owcze kożuchy, kozie czapki, królicze spódniczki, świńskie buty, koszule z wełny lub sarniej skóry. Na ich szyjach widniały brązowe, złote i żelazne łańcuchy. Owijali je również wokół rąk i nóg, wplatali nawet w tłuste włosy. Zaczęli go mijać. Stłumił kaszel, wywołany ich smrodem, który właśnie do niego doleciał. Wielu było tak pijanych, że niemal wypadali z rydwanów. Wielkie koła skrzypiały, a konie ciężko stąpały dalej. Zauważył teraz, że w wozach nie było kobiet, tylko łupy, z których wiele pochodziło niewątpliwie ze skarbców Vadhaghów. Pomyłka była wykluczona. Tej oznaki nie można było zinterpretować inaczej - był to oddział rabusiów lub łupieżców, mordujących dla zdobyczy. Pewności nie miał, trudno mu było jednak pogodzić się z myślą, że te zwierzęta stoczyły niedawno bitwę z Vadhaghami i wygrały. Mijały go już ostatnie rydwany, gdy zobaczył, że za karawaną szło paru Mabdenów; mieli związane ręce, sznury, na których byli prowadzeni, służyły wyraźnie do zabawy woźnicom z rydwanu. Pociągali za nie, by ujrzeć, jak któryś z więźniów się przewraca. Nie mieli wcale broni, prawie w ogóle ubrania, byli wychudzeni, z okrwawionymi stopami, jęczeli i krzyczeli coś od czasu do czasu. Odpowiedzią był zwykle śmiech. Jeden potknął się i upadł. Ciągnięty po ziemi, rozpaczliwie usiłował się podnieść. Corum był przerażony. Dlaczego Mabdenowie traktują w ten sposób swoich ziomków? Nawet Nhadraghowie, którzy byli bardziej okrutni niż Vadhaghowie, nie wystawiali swych więźniów na takie cierpienia. - W rzeczy samej, muszą być szczególnie brutalni - powiedział Corum półgłosem. Ktoś z czoła karawany wydał głośno jakiś rozkaz i zajechał rydwanem nad brzeg rzeczki. Pozostali również zaczęli się zatrzymywać. Najwyraźniej zamierzali tutaj rozbić obóz. Z pewną fascynacją obserwował ich nadal, siedząc w siodle, dobrze zasłonięty przez drzewa. Mabdenowie zdjęli koniom uprząż i podprowadzili je do wody. Z wozów ściągnęli kociołki i stojaki. Zaczęli rozpalać ogniska.
Jedli o zachodzie słońca - ich więźniowie jednak, nadal przywiązani, nic nie dostali. Gdy uporali się już z posiłkiem, zaczęło się pijaństwo i wkrótce ponad połowa hordy leżała rozciągnięta na trawie, tam gdzie kto padł nieprzytomny. Reszta krążyła wokoło, bawiąc się pozorowaniem walk, które były jednak coraz dziksze, tak że niejednokrotnie noże i topory barwiły się na czerwono, wytaczając nieco krwi. Ten sam rosły Mabden, który rozkazał karawanie się zatrzymać, wrzasnął teraz na walczących i przepchnął się przez nich z bukłakiem w ręce, trącając ich i żądając ponurym warczeniem przerwania pojedynków. Dwóch nie usłuchało, na co tenże zdjął z pasa brązowy topór i opuścił na łeb najbliższego krewkiego osobnika, rozbijając zarówno hełm, jak i głowę. Cisza zaległa w obozie i Corum z wysiłkiem zrozumiał słowa przywódcy hordy. - Na Psa! Nie chcę więcej żadnych sprzeczek, jak ta tutaj. Po co marnować siły? Ten sport lepiej uprawiać z nimi! Wskazał toporem na śpiących już więźniów. Kilku Mabdenów zaśmiało się przytakując i podniosło się, ruszając przez oświetlony mdłym światłem plac ku więźniom. Obudzili ich kopniakami, przecięli liny wiążące nadgarstki z rydwanami i zmusili do przejścia na główną część obozowiska. Wojownicy nie będący pod wpływem wina zgromadzili się tworząc okrąg, w środek którego zostali wepchnięci więźniowie, rozglądający się trwożliwie po dzikich twarzach. Przywódca stanął naprzeciw jeńców. - Gdy braliśmy was z waszej wsi, zapewniałem, że my, Denledhyssowie, tylko jednych nienawidzimy bardziej niż Shefanhowów. Pamiętacie, o kogo chodziło? Któryś z więźniów wymamrotał coś ze wzrokiem wbitym w ziemię. Przywódca Mabdenów zbliżył się do niego i podniósł mu głowę obuchem topora. - Tak, dobrze, przyjacielu, nauczyłeś się tego. Powiedz to jeszcze raz. Język więźnia był obrzmiały. Popękane wargi poruszyły się jeszcze raz, oczy zwróciły ku ciemniejącemu niebu - po policzkach popłynęły mu łzy i krzyknął chropawym głosem w wiatr: - O tych, którzy liżą dupy Shefanhowów...! Wstrząsnął nim dreszcz, potem zaczął krzyczeć. Wódz uśmiechnął się i cofnął topór, po czym pchnął jeńca rękojeścią w żołądek, tak że krzyk został ucięty wpół, a Mabden zwinął się we dwoje w spazmie bólu. Corum nigdy nie doświadczył takiego okrucieństwa. Zamarł z przerażenia, gdy zobaczył, że Mabdenowie rozwiązują swoich więźniów, rozciągają ich na ziemi, biorą w ręce gałęzie i noże, przypalają i okaleczają swych ziomków tak, by nie umierając, zwijali się w
cierpieniu. Przywódca śmiał się, patrząc na to, sam nie biorąc udziału w torturowaniu ofiar. - Aaaa, wasze duchy zapamiętają mnie, gdy zmieszają się z potępionymi demonami Shefanhowów w Studni Psa! - rechotał. - Zapamiętają Hrabiego Denledhyssów, Glandytha-a-Krae, Mór na Shefanhowów! Corumowi trudno było zrozumieć, co miały znaczyć te słowa. Shefanhow mogło być zniekształconą wersją słowa „Sefano” z języka Vadhaghów, które w potocznej mowie oznaczało diabła. Lecz kogo Mabdenowie nazywali Denledhyssami? Było to trochę tylko zmienione „Donledyssowie” - mordercy. Czyżby byli dumni z tego, że są zabójcami? Czy słowo „Shefanhow” oznaczało w ogóle wroga? I kto jeszcze był ich wrogiem prócz innych Mabdenów? Corum potrząsnął głową z zakłopotaniem. Lepiej rozumiał motywy działania i zachowania niżej rozwiniętych zwierząt aniżeli rasy mabdeńskiej. Nie zdołał opanować chorobliwej ciekawości jej zwyczajów i szybko się to na nim zemściło, mącąc mu kompletnie w głowie. Nie czekając, zawrócił konia i odjechał w głąb puszczy. Jedyne wyjaśnienie, jakie potrafił obecnie znaleźć, było przypuszczeniem, że proces ewolucji i inwolucji przebiegał u Mabdenów gwałtowniej niż u innych ras. Możliwe, że ci tutaj byli szaleńcami, degeneratami, odpadem rasy. To mogłoby wyjaśnić, dlaczego zwracają się przeciwko swym współplemieńcom, tak jak robią to wściekłe lisy. Odczuł potrzebę pośpiechu. Ruszył zatem tak szybko, jak tylko mógł galopować jego koń, kierując się ku Zamkowi Crachah. Może zamieszkująca w nim Księżna Lorim, będąc bliżej siedzib Mabdenów, wyjaśni mu całą sprawę i odpowie na liczniejsze pytania.
Rozdział 4 PIĘKNO SKALANE BEZLITOSNĄ PRAWDĄ Oprócz śladów ognisk i rozrzuconych śmieci Książę Corum nie spotkał już więcej znaków Mabdenów. Ze wzgórz okalających Dolinę Crachah nie odszukał wzrokiem sylwetki zamku Księżnej Lorim. Dolina zarośnięta topolami, wiązami i brzozami wyglądała spokojnie w łagodnym świetle wczesnego popołudnia. Lecz zamku nie było! Corum wyjął mapę z sakwy i ponownie porównał z nią teren. Zamek powinien wznosić się pośrodku doliny, otoczony przez sześć pierścieni topoli i dwa zewnętrzne pierścienie wiązów. Spojrzał raz jeszcze. Drzewa były - tak topole, jak i wiązy - i rzeczywiście tworzyły koncentryczne pierścienie. Lecz w centrum, zamiast zamku, kłębił się tylko obłok jakby mgły. Nie był to jednak dzień, w którym mgła mogłaby się utrzymać aż do popołudnia. To musiał być dym. Książę Corum pospiesznie zjechał ze wzgórza. Dojechał do pierwszego pierścienia drzew, usiłując dojrzeć coś przez pozostałe. Lecz na razie nie widział nic więcej, czuł już jednak zapach dymu. Przejechał przez następne pierścienie drzew i teraz już dym szczypał go w oczy, drażnił gardło - udało mu się przez niego dojrzeć kilka ciemnych kształtów. Minął ostatnie topole - dym gryzł w płucach, łzy w oczach dodatkowo rozmywały obraz. Ostre złomy skalne, porozrzucane kamienie, poczerniały od gorąca metal, spalone belki. Książę Corum ujrzał ruiny. Bez wątpienia ruiny Zamku Crachah. Ruiny, które jeszcze się tliły. Ogień strawił całkowicie Zamek Crachah, połakomił się również na jego mieszkańców. Podjechawszy bliżej, dostrzegł Corum wyraźnie zwęglone szkielety. Wokół ruin widniały ślady walki: połamany rydwan Mabdenów, trochę ich trupów, stara kobieta Vadhaghów rozsiekana na kilkanaście kawałków. Już teraz gawrony i kruki gromadziły się wokół, nie zważając na dym. Książę Corum pojął z wolna, czym jest żal. Odgadywał, że to właśnie uczucie go ogarniało. Zawołał głośno. Tylko raz, w nadziei, że może ktoś przeżył. Nie było odpowiedzi. Powoli zawrócił. Jechał na Wschód ku Zamkowi Sarn.
Jechał niestrudzenie przez tydzień. Poczucie żalu nie opuszczało go, dołączyło zaś jeszcze jedno, które Corum rozpoznał jako dreszcz niepokoju. Zamek Sarn stał pośrodku gęstej, starej puszczy i tylko jedna droga prowadziła do niego. Ta właśnie, którą jechał zmęczony książę. Uciekały przed nim spłoszone małe zwierzęta, uskakując przed kopytami równie zmęczonego konia. Zawieszone chmurami niebo zraszało ich deszczem. Nie wznosił się przed nim żaden dym. Gdy Corum podjechał do zamku, odkrył, że wszystko, co mogło spłonąć, już dawno pochłonął ogień. Czarne kamienie były zimne, a kruki i gawrony porzuciły oczyszczone dokładnie kości i odleciały szukać innego żeru. Corum po raz pierwszy zapłakał. Zsiadł ze zdrożonego i okrytego pyłem konia, wspiął się na rumowisko, przeszedł ponad kośćmi, usiadł i rozejrzał się wokół. Siedział tak przez kilka godzin, aż z gardła dobył mu się nowy dla niego dźwięk. Nie słyszał go nigdy dotąd i nie potrafił go nazwać. Był to wątły głos, którym nie był w stanie wyrazić tego, co działo się w rozkołatanej duszy. Nie miał nigdy okazji poznać Księcia Opasha, chociaż jego ojciec wyrażał się o nim z wielkim szacunkiem. Nie znał ani rodziny, ani domowników z Zamku Sarn, lecz opłakiwał ich. W końcu, wyczerpany, wyciągnął się na pokruszonym kawałku skały i zapadł w czarny sen. Deszcz nadal padał na szkarłatny płaszcz Coruma. Padał na ruiny, obmywał kości. Gniadosz poszukał schronienia pod starymi drzewami. Ułożył się, przez chwilę międlił między zębami trawę, przypatrując się swojemu panu leżącemu nieruchomo twarzą ku ziemi. Potem również usnął. Gdy tylko Corum się obudził i zszedł ku miejscu, gdzie leżał jego koń, zaraz pochłonęły go spekulacje i rozważania. Wiedział, że to zniszczenie musiało być dziełem Mabdenów, gdyż nie było zwyczajem Nhadraghów palić zamki nieprzyjaciół. Na dodatek między obu rasami panował od stuleci pokój. Jedni i drudzy zapomnieli już, jak prowadzi się wojnę. Przyszło mu do głowy, że Mabdenowie mogli zostać skłonieni do tych napaści przez Nhadraghów, lecz i to nie pasowało do całości. Obie rasy zawsze przestrzegały dawnych kodeksów działań wojennych. Liczebność zaś Nhadraghów była niewielka i nic nie zmuszało ich, by sięgać po nowe terytoria, tak jak Vadhaghowie od dawna nie musieli bronić swoich. Twarz naznaczoną zmęczeniem pokrywał kurz i ślady łez. Książę Corum obudził konia, dosiadł go i skierował się ku Północy. Tliła się w nim wciąż iskierka nadziei, że hordy Mabdenów nawiedziły jedynie Południe i Wschód, że Północ mogła być od nich nadal wolna,
tak jak wolny był Zachód. Następnego dnia, gdy zatrzymał się, by napoić konia i spojrzał ponad mokradłami porośniętymi ciernistym jałowcem, dostrzegł dym. Dużo dymu. Wziął mapę i sprawdził na niej okolicę. Nie było tu żadnego zamku. Zawahał się. Dym mógł pochodzić z obozu Mabdenów. Jeśli tak, to istniało prawdopodobieństwo, że znajdowali się w nim jeńcy Vadhaghów, którym Corum winien był udzielić pomocy. Zdecydował się zmienić nieco kierunek jazdy i zbliżyć się do źródła dymu. Źródeł było kilkanaście. Istotnie, był to obóz Mabdenów, lecz stały - przypominał mniejsze z osad Nhadraghów. Wzniesiono go jednak o wiele prymitywniejszymi sposobami. Zbieranina chat ledwo odstających od ziemi, z kamiennymi ścianami, kominami ułożonymi z łupków. To z nich dobywał się dym. Wokół osady rozciągały się pola uprawne, obecnie nagie, na przemian z pastwiskami, na których pasło się nawet kilka krów. Zbliżając się do zabudowań Corum nie czuł żadnego lęku, podobnego do niepokoju, który już z daleka wzbudzała w nim karawana Mabdenów. Nie poniechał jednak ostrożności; zatrzymał konia sto jardów od pierwszych chat, wypatrując między nimi śladów życia. Czekał tak przez godzinę i nie zobaczył nikogo. Przybliżył się. Był nie dalej niż pięćdziesiąt jardów od najbliższego przysadzistego budynku. Nigdzie nie pojawił się nadal ani jeden Mabden. Corum chrząknął. Dziecko zaczęło nagle płakać, lecz jego krzyk został natychmiast stłumiony. - Mabdenowie! - krzyknął Corum głosem ochrypłym od zmęczenia i matowym z rozpaczy. - Chcę z wami porozmawiać. Dlaczego nie wyjdziecie ze swoich nor? Z najbliższej rudery dobiegł głos. Głos, który wyrażał jednocześnie strach i złość. - Nie zrobiliśmy nic złego Shefanhowom. Nigdy. Oni nigdy nie skrzywdzili nas. Lecz jeśli wyjdziemy, by z tobą rozmawiać, Denledhyssowie wrócą tutaj i zabiorą nam jeszcze więcej żywności, zabiją więcej ludzi spośród nas, zgwałcą nasze kobiety. Odejdź, Panie Shefanhowów, błagamy cię. Żywność wynieśliśmy ci w sakwie przed drzwi. Weź ją i zostaw nas. Teraz Corum dostrzegł worek. Czemu darowali mu to? Czy nie wiedzieli, że ich ciężkostrawne jedzenie nie nadaje się dla żołądków Vadhaghów? - Nie chcę żywności! - odkrzyknął.
- Zatem czego chcesz, Panie Shefanhowów? Zostały nam już tylko nasze dusze. - Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć. Szukam odpowiedzi na parę pytań. - Shefanhowie wiedzą wszystko. My nie wiemy nic. - Dlaczego obawiacie się Denledhyssów? Dlaczego traktujecie mnie jak wcielone zło? Vadhaghowie nigdy przecież was nie skrzywdzili. - To Denledhyssowie nazywają was Shefanhowami. A ponieważ żyliśmy dotąd w pokoju z twoim ludem, Denledhyssowie postanowili nas ukarać. Mówią, że Mabdenowie muszą zabijać Shefanhowów - Vadhaghów i Nhadraghów - ponieważ jesteście złem. Mówią, że Mabdenowie istnieją na Ziemi po to, by zniszczyć Shefanhowów. Denledhyssowie są sługami wielkiego Hrabiego Glandyth-a-a-Krae, którego wasalem jest nasz wasal, Król Lyr-a--Brode. Jego kamienne miasto wznosi się na górzystych terenach na północnym wschodzie i zwie się Kalenwyr. Czy wiedziałeś o tym wszystkim, Panie Shefanhowów? - Tego nie wiedziałem - powiedział powoli Corum, zawracając konia ku drodze. - Lecz i teraz, gdy to wiem, nic nie rozumiem. Podniósł głos. - Żegnajcie, Mabdenowie. Nie będę już wam dłużej dostarczał powodów do strachu... - przerwał. - Powiedzcie mi jednak jeszcze jedną rzecz na koniec. - O co chodzi? - dobiegł go zdenerwowany głos. - Dlaczego jedni Mabdenowie występują przeciwko innym Mabdenom? - Nie rozumiem cię, panie. - Widziałem przedstawicieli twojej rasy zabijających swych współplemieńców. Czy jest to coś, co często robicie? - Tak, panie. Dość często. Karzemy tych, którzy łamią nasze prawa ku przestrodze tym, którzy mogą zamyślać to samo. Książę Corum przytaknął. - Dziękuję, Mabdenowie. Teraz już odjeżdżam. Skierował gniadosza na torfowiska, zostawiając wioskę za sobą. Książę Corum wiedział już, że potęga Mabdenów wzrosła w siłę bardziej, niż ktokolwiek z Vadhaghów mógł przypuszczać. Ich porządek społeczny był prymitywny, władza spoczywała w rękach wielu przywódców różnej rangi, mieli wiele stałych osiedli różnej wielkości. Większa część Bro-an-Vadhaghu zdawała się rządzona przez jednego wodza - Króla Lyra-a-Brode. Imię to w pospolitym dialekcie Mabdenów znaczyło mniej więcej tyle co Król Wszystkich Ziem. Przypomniał sobie teraz plotki mówiące o tym, że te prawie zwierzęta zdobyły zamki
Vadhaghów, że Wyspy Nhadraghów poddały im się bez reszty. Byli więc i tacy Mabdenowie, którzy swe życie w całości poświęcili poszukiwaniom przedstawicieli innych ras i niszczeniu ich. Dlaczego? Dawne rasy nie zagrażały przecież Mabdenom. Bo i jakie zagrożenie mogły stanowić dla ludów tak licznych i dzikich? Wszystko, czym dysponowali Vadhaghowie i Nhadraghowie, to była wiedza. Czy to tej wiedzy obawiali się Mabdenowie? Przez dziesięć dni, dwukrotnie przystając dla nabrania sił, Corum podążał na Pomoc. Nie miał już specjalnej nadziei na ujrzenie Zamku Gal nietkniętego, lecz musiał tam dojechać, musiał mieć pewność. Gdyby Książę Faguin i jego rodzina jeszcze żyli, powinien ostrzec ich przed niebezpieczeństwem. Często napotykał osady Mabdenów, zawsze jednak ostrożnie je omijał. Niektóre były zbliżone rozmiarami do tej, którą widział jako pierwszą. Wiele jednak było większych, skupionych wokół ponurych kamiennych wież. Parokrotnie widział przejeżdżające w pobliżu uzbrojone bandy i tylko wyczulonym zmysłom Vadhagha zawdzięczał, że to on dostrzegał ich pierwszy. Raz sytuacja zmusiła go nawet do ewakuowania siebie i konia do sąsiedniego wymiaru, by uniknąć konfrontacji z Mabdenami. Był to dla niego wielki wysiłek. Patrzył za nimi, gdy minęli go w odległości mniejszej niż stopa, niezdolni kompletnie do dostrzeżenia go. Tak jak inni, których widział, i ci nie dosiadali koni, lecz jechali na rydwanach ciągnionych przez skundlone kucyki. Gdy przyjrzał się twarzom naznaczonym śladami chorób, lśniącym od potu i brudu, ciałom pokrytym barbarzyńskimi ozdobami, zastanowił się nad ich mocą niszczenia. Wciąż trudno mu było uwierzyć, by tak bezmyślne, pozbawione rozwiniętych darów umysłu bestie mogły doprowadzić do ruiny wielkie zamki Vadhaghów. W końcu Książę w Szkarłatnym Płaszczu, Corum, dojechał do stóp wzgórza, na którym stał niegdyś Zamek Gal, i zobaczył czarny dym kłębiący się nad strzelającymi wysoko płomieniami. Wiedział już, skąd właśnie wracali Mabdenowie, których niedawno mijał, jakim to dziełem zniszczenia byli nasyceni. Tutaj jednak już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że oblężenie trwało długo. Wściekła walka musiała się toczyć pod murami zamku przez wiele dni. Vadhaghowie z Zamku Gal byli o wiele lepiej przygotowani. Obudziła się w nim nadzieja, że może znajdzie kogoś z rodaków jedynie rannego, komu będzie mógł pomóc. Pogonił konia pod górę. Jedyną żywą istotą, jaką znalazł w pobliżu płonących ruin, był pozostawiony najwyraźniej przez towarzyszy skowyczący Mabden. Corum zignorował go.
Znalazł zwłoki trójki współplemieńców. Żadne z nich nie umarło szybko. Było to dwóch pozbawionych zbroi rycerzy i dziecko. Dziewczynka około sześciu lat. Corum po kolei przenosił zwłoki i rzucał je w ogień, by ten je spopielił. Potem powrócił do konia. Ranny Mabden zaczął go wzywać. Corum przystanął - to nie był zwykły akcent Mabdenów. - Pomóż mi, panie! To była płynna mowa Vadhaghów i Nhadraghów. Czy mógł to być Vadhagh, który przebrał się za jednego z Mabdenów, aby uniknąć śmierci? Corum zawrócił. Szedł przez ścielący się dym, prowadząc za sobą konia. Spojrzał na Mabdena. Ranny miał na sobie obszerny płaszcz z wilka wraz z naszytą półkolczugą z żelaznych ogniw i hełm zakrywający większą część twarzy. Corum zdołał zerwać hełm, odrzucił go na bok i zamarł wstrząśnięty. To nie był Mabden. Nie był to też Vadhagh. Zakrwawiona twarz należała do Nhadragha: ciemna, ze spłaszczonymi rysami i włosami rosnącymi aż do linii oczu. - Pomóż mi, panie - znów odezwał się Nhadragh. - Nie jestem zbyt ciężko ranny. Mogę jeszcze służyć. - Komu niby, Nhadraghu? - spytał powoli Corum. Oddarł część rękawa rannego i starł zakrzepłą krew z jego oczu. Nhadragh mrugnął powiekami, skupiając spojrzenie na Corumie. - Komu miałbyś służyć, Nhadraghu? Czy służyłbyś mnie? Spojrzenie rannego nabrało ostrości i Corum odczytał w nim coś, co bardzo przypominało nienawiść. - VADHAGH! - warknęła istota. - Żywy Vadhagh! - Tak. Żyję. Dlaczego mnie nienawidzisz? - Wszyscy Nhadraghowie nienawidzą Vadhaghów. Od wieków ich nienawidzili! Dlaczego nie jesteś martwy? Ukrywałeś się? - Nie pochodzę z Zamku Gal. - Miałem zatem rację. To nie był ostatni zamek Vadhaghów - usiłował się pozbierać, sięgnąć po nóż, lecz był na to za słaby. Upadł. - Niegdyś Nhadraghowie nie żywili do nas nienawiści - powiedział Corum. - Owszem, chcieliście naszych ziem, lecz prowadziliście walkę bez owej nienawiści, podobnie jak i my. Nauczyliście się jej dopiero od Mabdenów, nie od swoich przodków. Oni znali honor. Ty już nie. Jakim sposobem mogła jedna z dawnych ras pozwolić na to, by Mabdenowie uczynili z niej swych niewolników? Nhadragh uśmiechnął się kącikami ust.
- Wszyscy Nhadraghowie, którzy przetrwali, są niewolnikami Mabdenów. I to już od dwustu lat. Tylko tak mogliśmy przetrwać. Zachowują nas jako psy, mające tropić tych, których oni nazywają Shefanhowami. Złożyliśmy im przysięgę wierności w zamian za życie. - Nie mogliście uciec? Są jeszcze inne wymiary. - Dla nas zamknięte. Nasi historycy twierdzili, że ostatnia wielka bitwa między Vadhaghami i Nhadraghami naruszyła równowagę między planami do tego stopnia, że zostały one przed nami zamknięte przez bogów... - A więc i do was zawędrowały przesądy - zadumał S1ę Corum. - A jakie właściwie zamiary mają Mabdenowie wobec nas? Nhadragh zaczął się śmiać, śmiech przeszedł w kaszel i krew popłynęła mu z ust, ściekając po brodzie. Gdy tylko Corum wytarł mu ją, odezwał się znowu: - Usuną was, Vadhaghów. Oni niosą ze sobą strach, poprzedzają ciemność. Za ich sprawą niknie piękno, traci na znaczeniu prawda. Świat należy teraz do Mabdenów. Nie mamy prawa żyć dalej. Natura się od nas odwróciła. Nie powinno-nas tu być! - To ty tak myślisz czy oni? - To jest fakt. - Powiedziałeś, że sądziłeś, iż to był ostatni z naszych zamków? - Nie ja. Ja wyczuwałem, że jest jeszcze jeden. Powiedziałem im to. - A oni pojechali go szukać? - Tak. Corum potrząsnął jego ramionami. - Dokąd? - Jak to dokąd? Gdzież by indziej, jak nie na Zachód? Corum pobiegł do konia. - Poczekaj! - wychrypiał Nhadragh. - Dobij mnie, błagam cię, Vadhaghu! Nie pozwól mi cierpieć! - Nie wiem, jak się zabija. Nie umiem tego zrobić - odpowiedział Corum dosiadając konia. - Zatem będziesz musiał się nauczyć, Vadhaghu. Będziesz musiał się tego nauczyć - rechotał umierający, gdy Corum ponaglał niecierpliwie konia do galopu. Zjechali ze wzgórza.