uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Michael Moorcock - Cykl-Corum (2) Królowa Mieczy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :755.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Michael Moorcock - Cykl-Corum (2) Królowa Mieczy.pdf

uzavrano EBooki M Michael Moorcock
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 121 stron)

MICHAEL MOORCOCK KRÓLOWA MIECZY PRZEŁOŻYLI: ANNA I JAN MICKIEWICZOWIE SCAN-DAL

Tę księgę dedykuję Dianie Boardman

KSIĘGA PIERWSZA, w której Książę Corum spotyka poetę, wysłuchuje zapowiedzi przyszłych zdarzeń i rusza w podróż

Rozdział pierwszy TO, CO WYRZUCIŁ BÓG MORZA Bladoniebieskie, letnie niebo górowało nad znacznie ciemniejszym błękitem morza, nad skrzącą się złotem zielenią puszczy, nad porośniętymi trawą skałami Góry Moidel i białymi kamieniami wzniesionego na jej szczycie zamku. Serce Księcia Coruma w Szkarłatnym Płaszczu - ostatniego z ludu Vadhaghów - przepełniała miłość do mabdeńskiej kobiety, Margrabiny Rhaliny z Allomglylu. Corum Jhaelen Irsei - którego prawe oko zakrywała wysadzana ciemnymi klejnotami przepaska, tak iż przypominało oko owada, lewe zaś, naturalne, miało kształt wielkiego migdału z żółtym środkiem i purpurową otoczką - był bez wątpienia Vadhaghiem. Miał wąską, wydłużoną czaszkę, spiczasty podbródek i małe, wąskie uszy pozbawione płatków, ściśle przylegające do głowy. Jego włosy były niezwykle jasne, bielsze niż u najbielszych dziewic Mabdenu. Miał szerokie, pełne wargi i jasnoróżową skórę o złotawym odcieniu. Byłby przystojny, gdyby nie szpecący go brak prawego oka i dziwny, zawzięty grymas ust. Była też dziwaczna ręka, często spoczywająca na rękojeści miecza, widoczna kiedy odrzucał do tyłu szkarłatną szatę. Ta lewa ręka miała sześć palców i zdawało się, że okrywa ją przyozdobiona klejnotami rękawica - choć w istocie „klejnoty” stanowiły skórę dłoni. Ta złowieszcza ręka zgniotła serce Kawalera Mieczy, Ariocha, Księcia Chaosu, umożliwiając powrót Arkyna, Władcy Ładu. Corum zdawał się przytłoczony uczuciem zemsty - i w rzeczy samej poprzysiągł pomścić swą wymordowaną rodzinę przez zabicie Hrabiego Glandytha-a-Krae, sługi Lyra-a- Brode, Króla Kalenwyru, który władał południowo--wschodnią częścią ziem niegdyś rządzonych przez Vad-haghów. Przysiągł również stać po stronie Sił Ładu przeciw Siłom Chaosu - którym służyli Lyr i jego poddani. Świadomość złożonej obietnicy przydawała mu męstwa i powagi, ale także przytłaczała jego duszę ogromnym ciężarem. Ciągły niepokój budziła w nim też myśl o potędze zaszczepionej w jego ciało - Mocy Ręki i Oka. Margrabina Rhalina była piękna i bardzo kobieca. Jej delikatną twarz okalały gęste, czarne loki. Miała wielkie, ciemne oczy i pełne, namiętne usta. Ją także niepokoiły magiczne dary zmarłego czarnoksiężnika Shoola, ale starała się o nich nie myśleć, tak jak wcześniej nie pozwalała sobie na rozpacz po stracie męża, kiedy ten utonął w katastrofie statku, płynąc do Lywm-an-Eshu, kraju, któremu służył, a który stopniowo pochłaniało morze.

Śmiała się częściej niż Corum, co podnosiło go na duchu, gdyż niegdyś i on był niewinny i radosny, teraz zaś z tęsknotą wspominał swoją niewinność. Jednak te wspomnienia mieszały się z innymi - ze wspomnieniami jego pomordowanych najbliższych, okaleczonych i pohańbionych, rozciągniętych na murawie obok płonącego Zamku Erom, i Glandytha wymachującego mieczem ociekającym krwią Vadhaghów. Te okrutne obrazy przesłaniały sceny z wcześniejszego, beztroskiego życia. Nieustannie kołatały mu się po głowie, czasem całkowicie opanowując jego myśli, kiedy indziej zaś czając się w mrocznych zakamarkach pamięci, gotowe odżyć w sposobnej chwili. Kiedy tylko słabła w nim żądza zemsty, zawsze rozpalały ją na nowo. Ogień, krew i strach; rydwany Denledhysów - spiż, żelazo i czyste złoto; małe kudłate koniki i krzepcy, brodaci wojownicy w zbrojach zabranych Vadhaghom, otwierający czerwone usta, by wydać dziki ryk tryumfu, kiedy stare mury Zamku Erorn pękały i waliły się w gruzy pośród szalejących płomieni - chwila, gdy poznał, czym jest strach i nienawiść... Postać Glandytha wypełniała jego sny, wypierając nawet obraz martwych, okaleczonych rodziców i sióstr, tak że często budził się z krzykiem w środku nocy, wzburzony i rozgorączkowany. W takich chwilach tylko Rhalina mogła go uspokoić, gładząc jego zbolałą twarz i tuląc do siebie drżące ciało. Jednak w tych pierwszych dniach lata zdarzały się też chwile spokoju, kiedy jechali razem przez las, wolni od strachu przed Konnymi Plemionami, które w noc ataku uciekły na widok wysłanego przez Shoola statku - upiornego statku z głębin morza, którego załogę stanowili umarli pod dowództwem męża Rhaliny, Margrabiego. Lasy tętniły życiem, pełne małych zwierząt i różnokolorowych kwiatów o oszałamiającym zapachu. I choć nigdy mu się to w pełni nie udało, Corum szukał w nich ukojenia dla swej zbolałej duszy. Stanowiły przeciwwagę dla wojen, śmierci i czarnoksięskich zaklęć, ukazując mu, że są na świecie rzeczy dobre, harmonijne i piękne, a Prawo przynosi więcej niż tylko jałowy porządek - pragnie zaprowadzić w Piętnastu Wymiarach ład, w którym wszystkie rzeczy będą mogły istnieć w całym bogactwie swej różnorodności, a człowiek będzie miał warunki, aby rozwijać w sobie dobro. Jednakże Corum wiedział, że póki istnieje Glandyth i wszystko, co on reprezentuje, Ład będzie nieustannie zagrożony, a upodlający Strach zabije wszelką cnotę. - Glandyth musi umrzeć! - oświadczył pewnego słonecznego dnia Corum, gdy wraz z Rhalina jechali przez puszczę.

Skinęła głową, lecz nie zapytała o nic więcej, gdyż słyszała już te słowa wiele razy w podobnych okolicznościach. Ściągnęła cugle kasztanki, niemal osadzając ją w miejscu. Znajdowali się na polance porośniętej malwami i łubinem. Zsiadła z konia, podwinęła długą, wyszywaną brokatem suknię i zanurzyła się w wysoką po kolana trawę. Corum obserwował ją z wysokości swego gniadego rumaka, ciesząc się jej radością - co było właśnie jej celem. Nagrzaną słońcem polankę ocieniały przyjaźnie dęby, wiązy i jesiony, w których znalazły schronienie ptaki i wiewiórki. - Ach, Corumie, gdybyśmy mogli zostać tu na zawsze! Postawilibyśmy chatkę, zasadzili ogród... - Ale nie możemy. - Spróbował się uśmiechnąć. - Te chwile to jedynie krótkie wytchnienie. Shool miał rację. Godząc się na logikę walki, wybrałem swoje przeznaczenie. Nawet gdybym zapomniał o zemście, którą poprzysiągłem, i przestał służyć Ładowi przeciw Chaosowi, Glandyth i tak by nas odszukał i zmusił do obrony tego, co mamy. A Glandyth, Rhalino, jest silniejszy od tej cichej, szumiącej puszczy. Mógłby ją zniszczyć w ciągu jednego dnia i myślę, że uczyniłby to z rozkoszą, gdyby wiedział, że ją kochamy. - Czy tak musi być? - Rhalina uklękła, rozkoszując się zapachem kwiatów. - Czy nienawiść zawsze musi rodzić nienawiść, a miłość być zbyt słaba, aby wzrastać? - Jeżeli Lord Arkyn ma słuszność, to nie zawsze tak będzie. Ale ci, którzy pragną, żeby miłość się umacniała, muszą być gotowi umrzeć w jej obronie. Gwałtownie poderwała głowę, szukając go wzrokiem, a w jej oczach malował się strach. - Niestety tak jest. - Wzruszył ramionami. Rhalina podniosła się i wróciła do konia. Oparła stopę o strzemię i podciągnęła się, siadając bokiem na swym damskim siodle. Corum, nieporuszony, wpatrywał się w kwiaty i trawę podnoszące się powoli w miejscach, gdzie stąpała po nich Rhalina. - Niestety tak jest - powtórzył. Westchnął i zawrócił konia w kierunku wybrzeża. - Lepiej już jedźmy - powiedział cicho. - Zanim morze zaleje groblę. Wkrótce wyjechali z lasu i truchtem skierowali się wzdłuż brzegu. Morze zagarnęło już spory obszar białego piasku. W oddali ujrzeli naturalną groblę prowadzącą poprzez mielizny w kierunku góry, na której wznosił się Zamek Moidel - najdalszy i całkowicie zapomniany bastion cywilizacji Lywm-an-Eshu. Niegdyś budowla wznosiła się pośród lasów kraju Lywm-an-Esh, ale przez lata morze pochłonęło wielkie obszary, odcinając zamek od lądu stałego.

Ptaki morskie nawoływały się, krążąc po bezchmurnym niebie, niekiedy nurkując, by złowić rybę, a potem powrócić ze zdobyczą w dziobie do gniazd ukrytych pośród skał Góry Moidel. Kopyta koni wyrzucały w górę piasek albo rozpryskiwały płytką wodę, gdy zbliżali się do przesmyku, który miał niebawem zalać przypływ. Uwagę Coruma zwrócił jakiś dziwny ruch na morzu. Wychylił się z siodła, wpatrując się w dal. - Co to? - spytała Rhalina. - Nie jestem pewien. Może wielka fala. Ale o tej porze roku... Spójrz! - wskazał ręką. - Jakby mgła zawisła nad morzem parę kilometrów od brzegu. Trudno coś zobaczyć... To fala! - krzyknęła. Woda przy brzegu wzburzyła się nieco, gdyż fala się zbliżała. - Jakby jakiś wielki statek przepływał obok z ogromną szybkością - zauważył Corum. - To mi coś przypomina... Przyjrzał się dokładniej tajemniczej mgle. - Czy widzisz to coś... jakby cień... cień człowieka we mgle? - Tak, widzę. Jest gigantyczny. Może to tylko złudzenie, gra światła... - Nie - odparł. - Już kiedyś widziałem tę postać. To olbrzym - wielki rybak, który sprawił, że mój statek rozbił się u wybrzeży Khoolekrahu! - Bóg Rybak - powiedziała. - Słyszałam o nim. Czasem nazywają go także Poławiaczem. Według legendy jego widok to zła wróżba. - Ostatnim razem to rzeczywiście był dla mnie zły znak - stwierdził Corum z rozbawieniem. Cofnęli konie, gdyż plażę zalewały teraz wysokie fale. - Idzie tu, a mgła posuwa się za nim. Istotnie, w miarę jak olbrzymi rybak podchodził do brzegu, wzmagały się fale, a mgła przybliżała się coraz bardziej. Teraz już wyraźnie widzieli zarys jego sylwetki. Zgarbił się nieco, ciągnąc po wodzie swą wielką sieć. - Co on łowi? - spytał szeptem Corum. - Wieloryby? Morskie potwory? - Wszystko - odparła. - Wszystko, co żyje w głębinach i na powierzchni mórz. - Wzdrygnęła się. Wody sztucznego przypływu całkowicie zalały groblę i nie było sensu posuwać się naprzód. Zmuszeni byli cofnąć się pod drzewa, a potężne bałwany z hukiem rozbijały się o kamienistą plażę. Mieli wrażenie, że ogarnęła ich mgła. Zrobiło się zimno, mimo iż słońce wciąż jeszcze jasno świeciło. Corum otulił się płaszczem. Słychać było miarowy odgłos zbliżających się

kroków olbrzyma. Corumowi jawił się on jako ktoś naznaczony przez los, skazany, by wiecznie ciągnąć swe sieci przez oceany świata, nigdy nie znajdując tego, czego szukał. - Powiadają, że próbuje złowić swoją duszę... - szepnęła Rhalina. Nagle postać wyprostowała się i wyciągnęła sieć. Rzucało się w niej wiele stworzeń - niektórych nie sposób było rozpoznać. Bóg Rybak obejrzał uważnie całą zdobycz, po czym opróżnił sieć, wypuszczając wszystkie stworzenia z powrotem do wody. Powoli ruszył dalej, żeby znów próbować złowić to coś, czego nigdy chyba nie miał znaleźć. Kiedy niewyraźna sylwetka olbrzyma oddaliła się, mgła zaczęła się podnosić. Woda stopniowo opadała, aż w końcu zupełnie się uspokoiła, a mgła zniknęła za horyzontem. Koń Coruma parskał i uderzał kopytem w mokry piasek. Książę w Szkarłatnym Płaszczu spojrzał na Rhalinę. Zastygła, wpatrując się pustym wzrokiem w dal. - Niebezpieczeństwo minęło - powiedział usiłując ją pocieszyć. - Nie było żadnego niebezpieczeństwa - odparła. - Bóg Rybak jedynie zwiastuje niebezpieczeństwo. - To tylko legenda. Spojrzała na niego i znów się ożywiła. - A czyż nie przekonaliśmy się sami, że warto wierzyć starym podaniom? Corum przytaknął skinieniem głowy. - Lepiej wracajmy do zamku, zanim grobla po raz drugi znajdzie się pod wodą. Konie z radosnym rżeniem ruszyły ku dającym schronienie murom Zamku Moidel. Morze szybko przybierało po obu stronach kamienistego przesmyku i konie same przyśpieszyły kroku, przechodząc w galop. Wreszcie dotarli do wielkich wrót zamku, a te otwarły się szeroko na ich przyjęcie. Rośli wojownicy Rhaliny powitali ich radośnie. Chcieli jak najszybciej potwierdzić to, czego byli świadkami. - Pani, czy widziałaś olbrzyma? - zawołał Beldan, jej majordomus, który zbiegł z zachodniej wieży. - Już myślałem, że to kolejny sojusznik Glandytha. - Szczere i zwykle radosne oblicze młodego mężczyzny było zachmurzone. - Co go odpędziło? - Nic - wyjaśniła zsiadając z konia. - To był Bóg Rybak. Poszedł w swoją stronę. Na twarzy Beldana odmalowała się ulga. Jak wszyscy mieszkańcy Zamku Moidel, nieustannie spodziewał się nowego ataku, co zresztą było zupełnie usprawiedliwione. Nie ulegało wątpliwości, że wcześniej czy później Glandyth znów napadnie na zamek, prowadząc sprzymierzeńców silniejszych niż strachliwi i przesądni wojownicy Konnych Plemion.

Słyszeli, że po nieudanej próbie zdobycia Góry Moidel Glandyth powrócił wściekły na dwór w Kalenwyrze, by prosić Króla Lyra-a-Brode o armię. Następnym razem mógł przywieść ze sobą statki, które zaatakowałyby zamek z morza, podczas gdy on poprowadziłby natarcie od strony lądu. Taki szturm zapewne by się powiódł, gdyż załoga zamku nie była zbyt liczna. Kiedy skierowali się ku głównej sali zamku, aby spożyć wieczorny posiłek, słońce właśnie zachodziło. We trójkę zasiedli do stołu. Corum znacznie częściej sięgał swą ludzką ręką po dzban z winem niż po jedzenie. Pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach, a jego głęboki smutek udzielił się pozostałym, tak że nawet nie próbowali podejmować rozmowy. W takim nastroju spędzili dwie godziny, a on wciąż dolewał sobie wina. Nagle Beldan uniósł głowę, nasłuchując. Rhalina także coś usłyszała i zmarszczyła brwi. Jedynie Corum zdawał się nic nie zauważać. Było to miarowe, uporczywe stukanie. Potem dały się słyszeć jakieś głosy i hałas na moment przycichł, lecz gdy głosy umilkły, wzmógł się ponownie. - Sprawdzę, co się dzieje... - Beldan podniósł się z miejsca. Rhalina zerknęła na Coruma. - Ja zostanę. Corum siedział z pochyloną głową, wpatrzony w swój kielich. Od czasu do czasu dotykał przepaski zakrywającej jego nienaturalne oko albo unosił Rękę Kwilą, zginał i rozprostowywał sześć palców, wpatrując się w nie badawczo i rozważając wszelkie aspekty swojej sytuacji. Rhalina nasłuchiwała. Rozpoznała głos Beldana. Pukanie znowu ustało. Nastąpiła przytłumiona rozmowa, a potem zapadła cisza. Beldan wrócił do sali. - Mamy gościa przy bramie - poinformował ją. - Skąd przybywa? - Twierdzi, że jest wędrowcem, który przeszedł ciężkie koleje losu i szuka schronienia. - Myślisz, że to podstęp? - Nie wiem. - Nieznajomy? - zainteresował się Corum. - Tak - odparł Beldan. - Pewnie jakiś szpieg Glandytha. - Pójdę do bramy. - Corum wstał niepewnie. - Czy jesteś pewien?... - Rhalina dotknęła jego ramienia.

- Oczywiście. - Otarł twarz dłonią i odetchnął głęboko. Ruszył w kierunku wyjścia z komnaty, a Rhalina i Bełdan podążyli za nim. Kiedy znalazł się przy wrotach, raz jeszcze rozległo się pukanie. - Kim jesteś? - zawołał Corum. - Czego chcesz od mieszkańców Zamku Moidel? - Jestem Jhary-a-Conel, wędrowiec. Nie zjawiłem się tu w żadnym konkretnym celu, ale byłbym wdzięczny za posiłek i dach nad głową. - Czy przybywasz z Lywm-an-Eshu? - spytała Rhalina. - Przybywam zewsząd i znikąd. Jestem każdym i nikim. Ale z pewnością nie jestem waszym wrogiem. Przemokłem do nitki i cały drżę z zimna. - Jak dostałeś się do zamku, skoro grobla jest zalana? - zapytał Beldan, a zwracając się do Coruma wyjaśnił: - Już raz go o to pytałem, ale nie odpowiedział. Niewidoczny nieznajomy wymamrotał coś w odpowiedzi. - Co powiedziałeś? - spytał Corum. - Do licha, wstyd się przyznać! Stałem się częścią połowu! Przyniesiono mnie tu w sieci i wyrzucono w morze, więc dopłynąłem do tego przeklętego zamku, wspiąłem się na te przeklęte skały i zapukałem do tych przeklętych wrót, a teraz rozmawiam z jakimiś przeklętymi durniami. Czy wy tu, w Moidel, nie znacie gościnności? Wszyscy troje poczuli się zaskoczeni, lecz zarazem zyskali pewność, że nieznajomy nie jest w zmowie z Glandythem. Rhalina dała znak, by otwarto wrota. Skrzypiąc niemiłosiernie uchyliły się nieco i wsunął się przez nie szczupły, przemoczony mężczyzna. Na plecach dźwigał worek; ubrany był w nieznany strój. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, które nasiąknąwszy wodą opadło mu na czoło. Jego długie włosy były równie mokre jak cała reszta. Był stosunkowo młody, dosyć przystojny i pomimo opłakanego stanu, w jakim się znajdował, w jego inteligentnych oczach dało się dostrzec jakby cień drwiącego uśmieszku. Skłonił się Rhalinie. - Jhary-a-Conel do twoich usług, pani. - Jak ci się udało nie zgubić kapelusza, skoro musiałeś przepłynąć tak długi odcinek morza? - zainteresował się Beldan. - Ani torby...? Jhary-a-Conel mrugnął porozumiewawczo. - Nigdy nie gubię kapelusza i rzadko kiedy zdarza mi się stracić torbę. Wędrowiec taki jak ja musi pilnować swego skromnego dobytku bez względu na okoliczności, w jakich się znajdzie. - A więc jesteś po prostu wędrowcem? - spytał Corum. Jhary-a-Conel zniecierpliwił się nieco.

- Wasza gościnność przywodzi mi na myśl coś, czego doświadczyłem jakiś czas temu w miejscu zwanym Kalen-wyr... - Pochodzisz z Kalenwyru? - Nie, po prostu tam byłem. Ale widzę, że nawet to porównanie do was nie przemawia... - Wybacz - rzekła Rhalina. - Wejdź, proszę. Jedzenie już jest na stole. Powiem lokajom, żeby przynieśli ci suche ubranie, ręczniki i wszystko, czego ci trzeba. Wrócili do komnaty. Jhary-a-Conel rozejrzał się dokoła. - Przytulnie tu - stwierdził. Usiedli i przyglądali się, jak niedbale zrzuca z siebie ubranie, aż w końcu stanął przed nimi zupełnie nagi. Podrapał się po nosie. Służący przyniósł ręczniki i Jhary zaczął się nimi starannie wycierać, ale odmówił przyjęcia ubrania na zmianę. Zamiast tego owinął się jednym z ręczników i zasiadł do stołu, częstując się jedzeniem i winem. - Włożę moją własną odzież, gdy wyschnie - oznajmił lokajom. - Mam głupie przyzwyczajenie, że nie ubieram się w rzeczy, których sam nie wybierałem. Przy suszeniu uważajcie na kapelusz. Rondo ma być tylko odrobinę wywinięte. Udzieliwszy tych wskazówek, z promiennym uśmiechem zwrócił się do Coruma. - Jakie jest imię, którego mam używać w tym czasie i miejscu, przyjacielu? - Nie rozumiem. - Corum zmarszczył brwi. -Pytałem o twoje imię. Ono zmienia się tak samo jak moje. Różnica polega na tym, że czasami ty o tym nie wiesz, a ja wiem, a czasem bywa odwrotnie. A niekiedy jesteśmy tą samą istotą albo raczej różnymi aspektami tej samej istoty. Corum potrząsnął głową. Mężczyzna wydawał się szalony. - Na przykład - ciągnął Jhary wcinając z apetytem dary morza, których stał przed nim pełen talerz - mnie nazywano Timerasem i Shalenakiem. Czasem jestem bohaterem, ale częściej towarzyszem bohatera. - Twoje słowa, panie, nie mają wiele sensu - przerwała mu łagodnie Rhalina. - Nie wydaje mi się, by Książę Corum je rozumiał. My także ich nie pojmujemy. Jhary skrzywił się. - Ach, więc to jest ten przypadek, gdy bohater zdaje sobie sprawę tylko z jednego wcielenia. Przypuszczam, że to lepiej, gdyż często nie jest miło pamiętać o zbyt wielu wcieleniach - zwłaszcza wtedy, gdy one istnieją jednocześnie. Rozpoznałem w Księciu Corumie mojego starego przyjaciela, choć on nie poznaje mnie. To zresztą nieważne. - Skończył jeść, rozluźnił ręcznik i wyciągnął się swobodnie.

- A zatem zadałeś nam zagadkę, ale nie masz zamiaru zdradzić rozwiązania - stwierdził Beldan. - Wyjaśnię to - odparł Jhary - gdyż nie żartuję z was celowo. Nie jestem zwykłym wędrowcem. Moim przeznaczeniem jest chyba poruszać się w czasie i przestrzeni. Nie pamiętam, bym się urodził, nie spodziewam się także umrzeć - przynajmniej w przyjętym znaczeniu tego słowa. Czasem nazywam się Timeras, i jeśli w ogóle skądkolwiek pochodzę, to, jak sądzę, z Tanelornu. - Ale przecież Tanelorn to kraina mityczna - zaoponował mąjordomus. - Wszystkie miejsca wydają się legendarne gdzieś indziej, Tanelorn zaś to kraina znacznie bardziej realna niż inne. Można ją znaleźć z każdego miejsca multiświata, jeśli tylko się jej szuka. - Czy nie masz żadnego konkretnego zawodu? - spytał Corum. - Hm, swego czasu pisałem wiersze i sztuki, ale przede wszystkim jestem przyjacielem bohaterów, to moje główne zajęcie. Podróżowałem - oczywiście pod różnymi imionami i w rozmaitych przebraniach - z Czerwonym Łucznikiem Rakhirem do Xerlerenes, gdzie statki Przewoźnika żeglują po niebie, tak jak wasze po morzu; towarzyszyłem Elrikowi z Melnibone w drodze na Dwór Martwego Boga; byłem u boku Asquiola z Pompei, gdy udawał się do najdalszych krańców multiświata, gdzie przestrzeń mierzy się nie w kilometrach, lecz w galaktykach; jechałem z Hawkmoonem z Kolonii do Londry, gdzie ludzie noszą maski przypominające oblicza zwierząt. Widziałem przyszłość i przeszłość. Zwiedziłem różne systemy planetarne i przekonałem się, że czas nie istnieje, a przestrzeń jest złudzeniem. - A bogowie? - spytał Corum z przejęciem. - Myślę, że sami ich stwarzamy, ale nie jestem pewien. Ludy pierwotne tworzą sobie prostych bogów, aby wytłumaczyć burzę z piorunami, natomiast cywilizacje o wyższym stopniu rozwoju wynajdują bogów bardziej skomplikowanych, chcąc wyjaśnić pojęcia abstrakcyjne, które nie dają im spokoju. Wielokrotnie zauważono, że bogowie nie mogą istnieć bez ludzi, a ludzie bez bogów. - Jednakże bogowie mogą wpływać na nasze losy - wtrącił Corum. - A my na ich, czyż nie? - Twoje życie jest tego dowodem, Książę - szepnął Beldan. - A więc możesz wedle swej woli poruszać się po Piętnastu Wymiarach? - powiedział cicho Corum. - Jak niegdyś Vadhaghowie.

- „Wedle swej woli” nie mogę się znaleźć nigdzie - uśmiechnął się Jhary. - Albo przynajmniej w bardzo niewielu miejscach. Czasem, jeśli chcę, mogę wrócić do Tanelornu, ale zazwyczaj jestem przerzucany z jednego istnienia w inne, bez żadnego ładu i składu. Zwykle stwierdzam, że tam, gdzie się pojawię, mam spełnić swoją rolę - być towarzyszem zdobywców, przyjacielem bohaterów. Dlatego też od razu wiedziałem, kim jesteś - Wiecznym Bohaterem. Znałem go pod różnymi postaciami, ale on nie zawsze znał mnie. A zresztą może ja też miewałem okresy amnezji, kiedy nie wiedziałem, kim jest. - A ty sam nigdy nie jesteś bohaterem? - Myślę, że dokonywałem czynów, które w opinii niektórych uchodzą za bohaterskie. Może nawet w pewnym sensie bywałem bohaterem. No, a czasem moim przeznaczeniem jest być jakąś cząstką konkretnego bohatera - cząstką pojedynczego człowieka albo grupy ludzi, którzy razem tworzą jednego bohatera. To, co składa się na naszą tożsamość, kapryśne wiatry roznoszą po całym multiświecie. Istnieje nawet teoria, że wszyscy ludzie są różnymi aspektami tej samej kosmicznej istoty - przy czym niektórzy wierzą, że także bogowie są jej częścią - a wszystkie wymiary przestrzeni, wszystkie wieki przeszłe i przyszłe, wszelkie twory kosmosu, które pojawiają się i giną, są jedynie ideami w tym wszechogarniającym umyśle, różnymi fragmentami tej jednej osobowości. Takie rozważania mogą prowadzić wszędzie i nigdzie zarazem, ale i tak nie rozwiązują naszych bieżących problemów. - Zgadzam się z tym - powiedział Corum ochoczo. - A teraz, czy mógłbyś nam wyjaśnić dokładniej, jak dostałeś się do Zamku Moidel? - Wyjaśnię to, co potrafię, przyjacielu. Znalazłem się w ponurym miejscu, zwanym Kalenwyr. Jak tam trafiłem, nie bardzo pamiętam, ale jak już mówiłem, w moim przypadku to normalne. Ten Kalenwyr - tak mroczny i tak ponury - niezbyt mi się podobał. Już po kilku godzinach mieszkańcy zaczęli odnosić się do mnie podejrzliwie, ale zdołałem uciec przemykając się po dachach, kradnąc rydwan i porywając łódź zacumowaną na pobliskiej rzece. Dotarłem do morza. Wolałem nie ryzykować schodzenia na ląd, więc popłynąłem wzdłuż brzegu. Opadła mgła, morze było wzburzone jak w czasie sztormu i w pewnej chwili łódź - a ja w niej - została zagarnięta w środek różnobarwnej ławicy ryb, kłapiących paszczami potworów, ludzi i istot, których nie umiałbym nawet opisać. Ciągnięty z olbrzymią prędkością w gigantycznej sieci, która uwięziła nas wszystkich, zdołałem uczepić się jej krawędzi. Nie wiem, jak udawało mi się od czasu do czasu zaczerpnąć powietrza. Wreszcie sieć się podniosła i wszyscy zostaliśmy uwolnieni. Moi towarzysze się rozproszyli i zostałem sam w wodzie. Dostrzegłem wyspę oraz wasz zamek i z pomocą dryfującego kawału drewna zdołałem tu dopłynąć...

- Kalenwyr! - powtórzył Beldan. - Czy będąc tam, słyszałeś o człowieku imieniem Glandyth-a-Krae? - W gospodzie wymieniano imię jakiegoś Hrabiego Glandytha - odparł Jhary po chwili namysłu - i to z dużym szacunkiem. Wywnioskowałem, że to wielki wojownik. Odniosłem wrażenie, że całe miasto gotuje się do wojny, choć nie dowiedziałem się, co jest przedmiotem konfliktu, ani kto jest wrogiem jego mieszkańców. Zdaje się, że niezbyt przyjaźnie wyrażali się o kraju Lywm-an-Esh. Aha, oczekiwali też sprzymierzeńców zza morza. - Sprzymierzeńców? Może z Wysp Nhadraghów? - dopytywał się Corum. - Nie. Mówili chyba o Bro-an-Mabden. - Kontynent na zachodzie! - krzyknęła Rhalina. - Nie sądziłam, że mieszka tam jeszcze wielu Mabdeńczyków. Ale co pcha ich do wojny przeciw Lywm-an-Eshowi? - Może ten sam duch, który sprawił, że zniszczyli mój lud - podsunął Corum. - Zazdrość i nienawiść do porządku. Powiedziałaś mi, że twój lud przejął wiele zwyczajów Vadhaghów. To wystarczy, by ściągnąć nań nienawiść Glandytha i jemu podobnych. - To prawda - przyznała Rhalina. - A więc nie tylko my jesteśmy w niebezpieczeństwie. Kraj Lywm-an-Esh nie prowadził wojny od ponad stu lat. Jest całkowicie nie przygotowany na taki najazd. Służący przyniósł rzeczy Jharego. Były czyste i suche. Przyjaciel bohaterów podziękował mu i zaczai je wkładać równie swobodnie, jak je zdejmował. Jego koszulę uszyto z jaskrawoniebieskiego jedwabiu, szerokie spodnie zaś dorównywały intensywnością szkarłatu szacie Coruma. Jhary przewiązał się w pasie szeroką, żółtą szarfą i przypiął do niej spoczywający w pochwie miecz wraz z długim puginałem. Wsunął miękkie, sięgające kolan buty i zawiązał na szyi chustę. Obok siebie na ławie położył ciemnoniebieski płaszcz, kapelusz, który wpierw starannie wymodelował, i swój tobołek. Wreszcie poczuł się zadowolony. - Lepiej powiedzcie mi wszystko, o czym waszym zdaniem powinienem wiedzieć - zaproponował. – Wtedy być może zdołam Warn pomóc. Podczas moich podróży zebrałem mnóstwo informacji - co prawda w większości zupełnie nieprzydatnych... Corum opowiedział mu o Władcach Mieczy i Piętnastu Wymiarach, a także o walce pomiędzy Ładem a Chaosem i próbach ustabilizowania Kosmicznej Równowagi. Jhary-a- Conel słuchał wszystkiego uważnie, a wiele spraw, o których mówił Corum, było mu znajomych.

- To jasne - odezwał się Jhary, kiedy Corum skończył - że w chwili obecnej nie ma szans, aby dotrzeć do Lorda Arkyna z prośbą o pomoc. W tych pięciu wymiarach wciąż dominuje logika Ariocha i trzeba najpierw całkowicie obalić stare porządki, zanim Arkyn i Ład będą mogły naprawdę zapanować. Dolą śmiertelnych jest uosabiać zmagania bogów i niewątpliwie wojna między Królem Lyrem-a-Brode a Lywm-an-Eshem, jeśli wybuchnie, będzie odzwierciedleniem wojny Ładu z Chaosem, toczącej się w innych wymiarach. Jeżeli zwyciężą słudzy Chaosu - wojownicy Króla Lyra-a-Brode - to Lord Arkyn może stracić władzę i znowu zatryumfuje Chaos. Arioch nie jest najpotężniejszym z Władców Mieczy - Xiombarg dysponuje większą mocą w wymiarach, którymi włada, a Mabelode jest jeszcze silniejszy. Rzekłbym, że nie zetknęliście się tutaj z tym, do czego naprawdę prowadzi panowanie Chaosu. - To niezbyt pocieszające - stwierdził Corum. - Lecz chyba lepiej zdawać sobie z tego sprawę - rzekła Rhalina. - Czy pozostali Władcy Mieczy mogą przysłać pomoc Królowi Lyrowi? - spytał Corum. - Nie bezpośrednio. Mogą jednak udzielić mu wsparcia przez swych wysłanników. Czy chcielibyście wiedzieć coś więcej o planach Lyra? - Oczywiście - odparł Corum. - Ale to niemożliwe. - Myślę, iż przekonasz się, że dobrze jest mieć przy sobie przyjaciela bohaterów - uśmiechnął się Jhary. - I to tak doświadczonego jak ja. - Wstał i sięgnął do torby. Wyjął z niej coś, co ku ich zadziwieniu okazało się żywym stworzeniem. Wydawało się nieporuszone faktem, że cały dzień spędziło w torbie. Otworzyło wielkie, przyjazne oczy i zamruczało cichutko. To był kot, a raczej coś w rodzaju kota, gdyż stworzonko miało na grzbiecie parę wspaniałych, czarnych, biało zakończonych skrzydeł. Całe zwierzątko było także czarne, z białymi łapami, białym pyszczkiem i krawatem, w czym nie różniło się od zwykłych kotów. Wyglądało na łagodne i oswojone. Gdy Jhary podał mu ze stołu jedzenie, kot złożył skrzydła i rzucił się na nie łapczywie. Rhalina posłała służącego po mleko. Kot wypił je, a potem usiadł obok Jharego i zaczął się myć, najpierw pyszczek, potem łapy i tułów, a wreszcie skrzydła. - Nigdy w życiu nie widziałem takiego zwierzęcia! - szepnął Beldan. - I ja w czasie moich podróży nigdy nie spotkałem drugiego takiego samego - przytaknął Jhary. - To przyjazne stworzenie i już wielokrotnie mi pomogło. Niekiedy nasze drogi się rozchodzą i na jakiś czas ginie mi ono z oczu, ale zwykle jesteśmy razem i kot

zawsze mnie pamięta. Nazwałem go Wąsacz. Może niezbyt oryginalnie, ale chyba lubi to imię. Myślę, że może nam pomóc. - W jaki sposób? - Corum przyglądał się badawczo skrzydlatemu kotu. - Cóż, przyjaciele, może polecieć na dwór Lyra i zobaczyć, co się tam dzieje. A potem wrócić do nas z wieściami! - Czy on umie mówić? - Potrafi rozmawiać tylko ze mną - a i to nie jest taka zwyczajna rozmowa. Czy chcecie, bym go tam wysłał? Zaskoczony Corum zdobył się na uśmiech. - Czemu nie? - W takim razie, jeśli pozwolicie, pójdę z Wąsaczem na mury i powiem mu, co ma robić. Wszyscy troje obserwowali w milczeniu, jak Jhary z namaszczeniem włożył kapelusz, zabrał kota, i skłoniwszy się im, skierował się na schody wiodące na mury. - Wydaje mi się, że to sen - stwierdził Beldan po wyjściu Jharego. - Bo tak jest - odparł Corum. - Właśnie zaczyna się nowy sen i miejmy nadzieję, że uda nam się go przeżyć...

Rozdział drugi ZGROMADZENIE W KALENWYRZE Mały skrzydlaty kot leciał szybko na wschód, przecinając nocne niebo. W końcu dotarł do posępnego Kalenwyru. Ponad miastem unosił się dym z tysięcy ociekających tłuszczem pochodni, przesłaniając niemal światło księżyca. Domy i pałace zbudowano z kwadratowych bloków ciemnego granitu, bez żadnych haków czy łagodnych zaokrągleń. Nad Kalenwyrem górował zamek Króla Lyra-a-Brode. Wokół jego czarnych murów błyskały dziwne światła i rozlegały się jakby grzmoty piorunów, choć na nocnym niebie nie było ani jednej chmury. Właśnie w stronę tej budowli skierował się teraz kot. Przysiadł na prostej, surowej w kształcie wieży i złożył skrzydła. Rozejrzał się na wszystkie strony wielkimi, żółtymi oczami, jakby rozważając, którędy dostać się do zaniku. Sierść kota zjeżyła się, a jego ogon zesztywniał. Kot nastroszył długie wąsy, od których wziął swoje imię. Poczuł w zamku atmosferę magii i obecność istot nadprzyrodzonych, a szczególnie jednej konkretnej istoty, której nienawidził ponad wszystko. Zaczął ostrożnie posuwać się w dół wieży. Idąc po ścianie dotarł do wąskiego okna, przez które wsunął się do środka. Znalazł się w mrocznym, owalnym pomieszczeniu. Przez uchylone drzwi widać było kręte schody. Zaczął skradać się w dół. W Zamku Kalenwyr było mnóstwo mrocznych zakamarków, gdzie mógł się kryć, jako że było to dosyć ponure miejsce. W końcu kot dostrzegł przed sobą blask pochodni i zatrzymał się. Wyjrzał ostrożnie zza węgła i zobaczył długie, wąskie przejście. W oddali dał się słyszeć gwar wielu głosów, szczęk zbroi i kielichów. Kot rozpostarł skrzydła i wzbił się w górę, kryjąc się w mroku pod sklepieniem. Znalazł długą, sczerniałą belkę, po której dało się iść. Belka przechodziła przez ścianę, pozostawiając niewielką szczelinę, przez którą zdołał się prześlizgnąć. W dole ujrzał zgromadzony tłum Mabdeńczyków. Posunął się jeszcze kawałek, po czym usadowił się wygodnie, by śledzić przebieg obrad. W samym środku Sali Tronowej Zamku Kalenwyr znajdował się podest wyciosany z pojedynczego bloku nie polerowanego obsydianu, na nim zaś stał granitowy tron zdobiony kwarcem. W kamieniu nieudolnie próbowano wyrzeźbić jakieś potwory, ale pracy nie dokończono, co nadawało płaskorzeźbom jeszcze upiorniejszy wygląd.

Tron zajmowały trzy osoby. Po obu stronach siedziały na oparciach nagie dziewczęta. Na ich ciałach wytatuowano sprośne sceny. Każda z nich trzymała dzbanek, z którego napełniała kielich mężczyzny siedzącego pośrodku tronu. Był to człowiek potężnie zbudowany - miał ponad dwa metry wzrostu - a na jego zmierzwionych włosach spoczywała żelazna korona. Włosy miał długie, splecione nad czołem w krótkie warkoczyki. Niegdyś żółtawe, były teraz gdzieniegdzie poznaczone białymi pasemkami, które próbowano ufarbować na pierwotny kolor. Jego broda również była żółta, choć z widoczną siwizną. Z chudej, żylastej twarzy patrzyły głęboko osadzone, przekrwione oczy o wyblakłej niebieskiej barwie, pełne nienawiści, chytre i podejrzliwe. Cały był spowity w długie szaty - niegdyś najwyraźniej strój Vadhaghów - ale obecnie brokat i aksamit pokrywały plamy po winie i jedzeniu. Na wierzch miał mężczyzna narzucony brudny płaszcz z brunatnej wilczej skóry, który był z kolei bez wątpienia wytworem Mabdeńczyków ze wschodu, jego własnych poddanych. Dłonie ozdabiały mu kradzione pierścienie, zdarte zamordowanym Vadhaghom i Nhadraghom. Jedną rękę wsparł na rękojeści wielkiego, wykutego z żelaza, miecza, drugą ściskał wysadzany diamentami kielich z brązu, po którym ściekało mętne wino. Wokół podwyższenia, tyłem do wodza, stała straż złożona z wojowników równie wysokich albo jeszcze wyższych od niego. Trwali nieporuszenie, ramię w ramię, z uniesionymi mieczami, które spoczywały na wielkich, podłużnych tarczach ze skóry i żelaza krytego mosiądzem. Mosiężne hełmy zakrywały większą część twarzy, odsłaniając jedynie brody i luźne kosmyki włosów. W niewzruszonych, tępo wpatrzonych przed siebie oczach czaiła się z trudem skrywana wściekłość. Byli to Asperowie - Mroczna Straż, ślepo posłuszna mężczyźnie siedzącemu na tronie. Król Lyr-a-Brode poruszył głową i rozejrzał się po sali. Wypełniali ją wojownicy. Jedynymi kobietami były nagie, wytatuowane dziewczęta nalewające wino. Miały brudne włosy i posiniaczone ciała. Snuły się jak mary, opierając ciężkie dzbany z winem na biodrach i przeciskając się pomiędzy szeregami wielkich, brutalnych Mabdeńczyków o włosach i brodach splecionych w warkoczyki. Kiedy podnosili do ust puchary z winem, ich barbarzyńskie zbroje chrzęściły i skrzypiały. Niedawno odbywała się tu uczta, ale teraz stoły i ławy już uprzątnięto i wszyscy wojownicy - z wyjątkiem kilku, którzy zwalili się na ziemię i musiano odciągnąć ich w kąt - stali wpatrując się w swego króla i czekając, aż przemówi.

Światło z żelaznych koksowników podwieszonych pod sufitem sprawiało, że na ciemnej kamiennej posadzce kładły się ogromne cienie, a oczy wojowników świeciły czerwono niby oczy dzikich bestii. Każdy z zebranych wojowników przewodził grupie ludzi. Byli tam baronowie, książęta, hrabiowie i dowódcy oddziałów, którzy przybyli ze wszystkich stron królestwa Lyra, żeby wziąć udział w Zgromadzeniu. A niektórzy, ubrani nieco inaczej od pozostałych, przedkładający futra nad kradzione atłasy Vadhaghów i Nhadraghów, przybyli aż zza morza jako wysłannicy Bro-an-Mabdenu, skalistej krainy na północnym-zachodzie, skąd dawno temu wzięła początek rasa Mabdeńczyków. Król Lyr-a-Brode wsparł się na oparciu tronu i uniósł powoli. Natychmiast pięćset rąk wzniosło w toaście swe puchary. - Lyr to świat! - A świat to Lyr... - wymamrotał Lyr-a-Brode odruchowo. Rozejrzał się wokoło z niedowierzaniem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jedną z dziewcząt, jakby biorąc ją za kogoś innego. Zmarszczył brwi. Z tłumu dostojników wystąpił rosły mężczyzna i zajął miejsce naprzeciwko Mrocznej Straży. Miał szare oczy o chorobliwym spojrzeniu, czerwoną, świecącą twarz oraz kręte, gęste czarne włosy i brodę, splecione w warkoczyki. Zacięte usta odsłaniały żółte, mocne zęby. Mężczyzna miał na głowie wysoki hełm z dwoma metalowymi skrzydełkami, wykonany z żelaza, mosiądzu i złota, a na jego ramionach spoczywał ogromny płaszcz z niedźwiedziej skóry. Człowiek ten budził respekt samym swym wyglądem i pod wieloma względami prezentował się dostojniej niż król, który spoglądał na niego z wysokości tronu. - Hrabia Glandyth-a-Krae? - przemówił król. - Twój lennik i wierny poddany, Glandyth, Hrabia Ziemi Krae - potwierdził mężczyzna ceremonialnie. - Dowódca Denledhyssów, którzy uwolnili twe ziemie spod panowania przeklętych Vadhaghów i ich sprzymierzeńców, i którzy pomogli ci podbić Wyspy Nhadraghów. Brat Psa, Syn Rogatego Niedźwiedzia, sługa Władców Chaosu. - Znam cię, Hrabio Glandyth - skinął głową król. - Jesteś wiernym wojownikiem. Glandyth skłonił się. Przez chwilę panowała cisza. - Mów - odezwał się wreszcie król. - Jest jeszcze jeden Stefanhow, który umknął twej sprawiedliwości, mój królu. Jeszcze jeden Vadhagh pozostał przy życiu. - Glandyth szarpnięciem rozwiązał rzemyk u kurtki wyglądającej spod pancerza. Sięgnął pod nią i wyjął dwie rzeczy, które miał zawieszone na

szyi. Pierwszą z nich była uschnięta, zmumifikowana dłoń. Drugą stanowił mały, skórzany woreczek. Pokazał je królowi. - Oto ręka, którą odciąłem temu Vadhaghowi, a tu, w tym woreczku, mam jego oko. On sam schronił się w zamku leżącym daleko na zachodnich wybrzeżach twojego kraju - w miejscu zwanym Moidel. Zamek należy do mabdeńskiej kobiety, Margrabiny Rhaliny-a-Allomglyl, która służy zdrajcom z kraju Lywm-an-Esh - tego kraju, który masz zamiar zdobyć, gdyż nie chce popierać naszej sprawy. - Już mi to wszystko mówiłeś - przerwał Król Lyr. - Opowiadałeś także o potężnych czarach, jakich użyto, by udaremnić twój atak na ten zamek. Mów dalej. - Chcę jeszcze raz wyruszyć do Zamku Moidel, gdyż z tego, co wiem, Stefanhow Corum i ta zdrajczyni Halina wrócili tam mniemając, że zdołają uniknąć sprawiedliwości. - Całe nasze wojsko idzie na zachód - odparł Lyr. - Zbieramy wszystkie siły, aby zniszczyć Lywm-an-Esh. Zdobędziemy Zamek Moidel po drodze. - Panie mój, proszę o łaskę, bym to ja mógł być sprawcą jego upadku. - Hrabio Glandyth, jesteś jednym z naszych najlepszych dowódców i zamierzamy użyć ciebie i twoich Denledhyssów w najważniejszej bitwie. - Dopóki Corum żyje i dysponuje swą czarnoksięską mocą, stanowi dla nas śmiertelne niebezpieczeństwo. Mówię prawdę, o największy z królów. On jest potężnym wrogiem, może nawet potężniejszym niż cała kraina Lywm-an-Esh. Niełatwo będzie go pokonać. - Jednego okaleczonego Stefanhowa? Jak to możliwe? - On zawarł przymierze z Ładem. Mam na to dowód. Jeden z moich nhadraghańskich sług użył swego drugiego wzroku i wszystkiego się dowiedział. - Gdzie jest ten Nhadragh? - Został na zewnątrz, panie mój. Nie ośmieliłbym się wprowadzić tu tej nędznej kreatury bez twojej zgody. - Przyprowadź go. Wszyscy brodaci wojownicy spojrzeli w stronę drzwi, a w ich oczach niesmak mieszał się z ciekawością. Jedynie Mroczna Straż patrzyła nadal prosto przed siebie. Król Lyr ponownie usadowił się na tronie i gestem zażądał więcej wina. Otwarto drzwi i zamajaczyła w nich niewyraźna postać. Istota kształtem przypominała człowieka, ale nie był to człowiek. Wojownicy rozstąpili się, przepuszczając Nhad-ragha. Miał ciemną, płaską twarz, a włosy porastały mu całe czoło aż do brwi. Był ubrany w kaftan i spodnie z foczej skóry. Zdenerwowany, przybrał służalczą pozę i kłaniał się co chwila, posuwając się w kierunku Glandytha. Król Lyr-a-Brode skrzywił się z obrzydzeniem. Skinął na Hrabiego.

- Niech mówi, a potem - wyprowadzić. - A teraz, ścierwo - Glandyth wyciągnął rękę i chwycił Nhadragha za skołtunione włosy - powiedz mojemu królowi, co widziałeś dzięki pomocy swych zwyrodniałych zmysłów! Nhadragh otworzył usta i zaczął się jąkać. - Mów! Szybko! - Ja... ja widziałem inne wymiary... - Widziałeś Yffarn, piekło? - wyszeptał Lyr z prze rażeniem. - Inne wymiary... - Nhadragh rozejrzał się niepewnie i szybko potwierdził. - Tak... Yffarn. Widziałem tam istotę, której nie potrafię opisać, ale rozmawiałem z nią przez chwilę. Ona... ona powiedziała mi, że Arioch, Książę Chaosu... - Ma na myśli Władcę Mieczy - wyjaśnił Glandyth. - Wielkiego Starego Boga, Araga. - Powiedziała mi, że Arioch... Arag... został pokonany przez Vadhagha, Coruma Jhaelena Irsei, i że Arkyn, Władca Ładu, ponownie odzyskał władzę nad tymi pięcioma wymiarami... - Głos Nhadragha załamał się. - Opowiedz mojemu królowi całą resztę – przynaglił go Glandyth, ponownie chwytając nieszczęśnika za włosy. - Opowiedz mu, czego dowiedziałeś się o nas, Mabdeńczykach. - Oznajmiono mi, że teraz, gdy Lord Arkyn powrócił, będzie usiłował odzyskać władzę, jaką niegdyś sprawował nad całym światem. Ale do tego potrzebuje śmiertelników jako wykonawców swej woli, i Corum jest najważniejszym z nich, choć także większość z tych, którzy zamieszkują Lywm-an-Esh będzie służyć Arkynowi, gdyż już dawno temu poznali... poznali obyczaje Stefanhowów... - A więc nasze podejrzenia się sprawdziły – stwierdził Król Lyr tryumfalnie. - Czynimy słusznie, sposobiąc się do wojny z Lywm-an-Eshem. Będziemy walczyć z tym wynaturzeniem, które śmie się nazywać Ładem! - A więc zgodzisz się, panie, że moim obowiązkiem jest zniszczyć tego Coruma? - spytał Glandyth. Król zmarszczył brwi. Potem uniósł głowę i spojrzał Glandythowi prosto w oczy. - Tak - machnął ręką. - A teraz zabierz stąd tego cuchnącego Stefanhowa. Już czas wezwać Psa i Niedźwiedzia! Siedzący wysoko w górze, na głównej belce dachu, kot poczuł, jak ze strachu jeży mu się sierść na grzbiecie. Najchętniej od razu opuściłby to miejsce, ale zmusił się, aby tam

pozostać. Był wierny swemu panu, a Jhary-a-Conel przykazał mu obserwować cały przebieg Zgromadzenia. Tymczasem wojownicy usadowili się pod ścianami. Kobiety odesłano. Lyr także zszedł z podwyższenia i cały środek sali był teraz pusty. Zapadła cisza. Lyr na miejscu, gdzie stał - wciąż otoczony przez Mroczną Straż - zaklaskał w dłonie. Do sali wprowadzono więźniów. Byli to wieśniacy, a wśród nich kobiety i małe dzieci. Pomimo strachu wszyscy zachowywali się spokojnie. Wtoczono ich do środka w wielkiej wiklinowej klatce. Kilkoro dzieci zaczęło płakać, a dorośli nie usiłowali już nawet ich uspokajać. Uczepili się wiklinowych prętów, bezradnie rozglądając się po sali. - Tak! - zawołał król Lyr. - Oto Strawa dla Psa i Niedźwiedzia. Soczysta i smaczna! - Rozkoszował się ich niedolą. Postąpił do przodu, a Mroczna Straż ruszyła wraz z nim. Przyglądając się więźniom oblizywał wargi. - Niech ugotują strawę - zarządził - aby jej zapach dotarł do Yffarn, pobudził apetyt bogów i przywiódł ich do nas. Jedna z kobiet zaczęła przeraźliwie krzyczeć, a kilka zemdlało. Dwóch płaczących młodych mężczyzn pochyliło głowy. Dzieci, nic nie rozumiejąc, wyglądały z klatki, przerażone raczej samym faktem uwięzienia niż losem, jaki miał je spotkać. Przez uchwyty na dachu klatki przeciągnięto liny, które przerzucono następnie przez belki pod stropem, unosząc całość w górę. Mały kot przesunął się nieco, ale nadal wszystko obserwował. Wtoczono ogromny koksownik i umieszczono go dokładnie pod klatką. Ta trzeszczała i kołysała się, gdyż więźniowie zaczęli się szamotać. Oczy obserwujących wojowników błyszczały niecierpliwie. Żelazny kosz wypełniały rozgrzane do białości węgle. Słudzy przynieśli dzbany z oliwą, i gdy chlusnęli nią na węgle, w górę buchnęły płomienie, które poczęły lizać wiklinową klatkę. Podniósł się w niej przeraźliwy lament - budzący grozę hałas, który wypełnił całą komnatę. Król Lyr-a-Brode zaczął się śmiać. Glandyth-a-Krae śmiał się także. Baronowie, książęta, hrabiowie i królewscy dowódcy - wszyscy wybuchnęli śmiechem. Wkrótce wrzaski umilkły. Zastąpił je trzask płomieni i swąd spalonego ludzkiego mięsa. Wówczas śmiech zamarł i ponownie zapadła cisza, a wojownicy czekali w napięciu na to, co miało nastąpić.

Gdzieś spoza murów Zamku Kalenwyr, gdzieś spoza miasta, spoza ciemności nocy - rozległo się wycie. Mały kot cofnął się jeszcze bardziej, przysuwając się do otworu w ścianie. Wycie wzmogło się i jakby zmroziło płomienie, które pogasły. Komnatę spowiła nieprzenikniona ciemność. Wycie rozlegało się wszędzie, narastając i cichnąc na zmianę - niekiedy zdawało się zamierać, by w chwilę później zabrzmieć jeszcze potężniej. A potem zawtórował mu przedziwny ryk. Były to głosy Psa i Niedźwiedzia - mrocznych i straszliwych bogów Mabdenu. Cała sala zadrżała. Nad pustym tronem zaczęło się wyłaniać przedziwne światło. Potem na granitowym podeście, w aurze odrażających, trudnych do opisania kolorów pojawiła się ogromna, cuchnąca istota. Pokręciła pyskiem, węsząc ucztę. Stała na tylnych łapach, niby karykatura tych, którzy ją z lękiem obserwowali. Pies ponownie pociągnął nosem. Z jego gardła wydobywał się dziwny charkot. Potrząsnął kudłatą głową. W oddali ciągle rozbrzmiewał drugi dźwięk - ryk, któremu towarzyszyły groźne pomruki. Wciąż narastał i Pies słysząc go przechylił głowę na bok i przestał węszyć. Po drugiej stronie tronu rozbłysło ciemnoniebieskie światło. Zmaterializowało się w konkretny kształt i stanął tam Niedźwiedź - wielki czarny niedźwiedź z długimi rogami. Otworzył pysk i skrzywił się, odsłaniając ostre kły. Sięgnął w stronę wiklinowej klatki i zerwał ją z uchwytów. Pies i Niedźwiedź rzuciły się na jej zawartość. Pomrukując i sapiąc, pożerały łapczywie pieczone ludzkie mięso i chrupały kości, a po pyskach ściekał im krwawy sos. Kiedy skończyły, wyciągnęły się na podwyższeniu, obserwując milczących, przerażonych ludzi. Prymitywni bogowie prymitywnego ludu. Król Lyr-a-Brode po raz pierwszy opuścił krąg strażników i zbliżył się do tronu. Uklęknął i uniósł błagalnie ręce w stronę Psa i Niedźwiedzia. - O, nasi potężni władcy, wysłuchajcie nas! - zawodził. - Dowiedzieliśmy się, że Stefanhow, który sprzymierzył się z naszymi wrogami z Lywm-an-Eshu, Tonącego Lądu, zabił Lorda Araga. Nasza sprawa znalazła się w niebezpieczeństwie, a tym samym i wasza władza jest zagrożona. Czy pomożecie nam, nasi władcy? Pies warknął. Niedźwiedź mruknął gniewnie. - Czy pomożecie nam, nasi władcy?

Pies powiódł groźnym wzrokiem po sali - we wszystkich oczach zdawał się czaić ten sam dziki błysk. Był zadowolony. - Wiemy o tym niebezpieczeństwie - przemówił. Jego zduszony, chrapliwy głos z trudem wydobywał się z psiego gardła. - Jest większe niż myślicie. Musicie spiesznie zgromadzić siły i jak najprędzej ruszyć na waszych wrogów, jeśli Ci, Którym Służymy, mają zachować władzę i was z kolei uczynić silniejszymi. - Nasi dowódcy, panie mój, Psie, już się zebrali, a ich armie połączą się z nimi tu, w Kalenwyrze. - To dobrze. Wtedy przyślemy wam pomoc, jaką tylko będziemy mogli. - Pies odwrócił wielką głowę i spojrzał na swego brata, Niedźwiedzia. - Nasi wrogowie także będą szukać pomocy, ale nie przyjdzie im to łatwo. - Głos Niedźwiedzia był wysoki, lecz bardziej zrozumiały - gdyż Arkyn, Władca Ładu, jest wciąż słaby. Arioch, którego wy nazywacie Aragiem, musi odzyskać należne mu miejsce i znów stać się panem tych Pięciu Wymiarów. Ale aby to się mogło dokonać, trzeba zdobyć dla niego nowe serce i nowe ciało. Jest tylko jedno takie serce i ciało - jego prześladowcy, Coruma w Szkarłatnym Płaszczu. By go na to przygotować, będą nam potrzebne skomplikowane czary - ale najpierw musicie go pojmać. - Żywcem? - zawołał Glandyth rozczarowany. - Dlaczego mielibyśmy go oszczędzić? - spytał Pies. Na ten głos zadrżał nawet Glandyth. - Teraz odchodzimy - oznajmił Niedźwiedź. – Nasza pomoc wkrótce nadejdzie. Przyprowadzi ją wysłannik Wielkich Starych Bogów - sługa Xiombarg, Królowej Mieczy sąsiedniego świata. On powie wam więcej niż my. W chwilę potem Psa i Niedźwiedzia już nie było, a w sali unosił się jedynie swąd spalonych ludzkich ciał. - Przynieść pochodnie! Przynieść pochodnie! – rozległ się w ciemności drżący głos Króla Lyra. Otwarto drzwi i środek komnaty rozjaśniło mgliste, czerwonawe światło. Wydobyło z mroku podwyższenie, tron, rozerwaną klatkę, kosz z wygasłymi węglami i klęczącego, dygocącego króla. Toczył dokoła błędnym wzrokiem, a dwóch Mrocznych Strażników pomagało mu wstać. Odpowiedzialność, jaką złożyli na niego bogowie, przerażała go. Niemal błagalnie spojrzał na Glandytha.

Glandyth wyszczerzył zęby i dyszał jak wilk, który ma pożreć świeżo upolowaną zdobycz. Mały kot prześlizgnął się po belce, potem wąskim przejściem, i po schodach wydostał się na wieżę. W końcu z trudem poruszając zmęczonymi skrzydłami, poleciał z powrotem do Zamku Moidel.