uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Michael Moorcock - Cykl-Corum (3) Król Mieczy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :718.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Michael Moorcock - Cykl-Corum (3) Król Mieczy.pdf

uzavrano EBooki M Michael Moorcock
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 47 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

MICHAEL MOORCOCK KRÓL MIECZY PRZEŁOŻYŁ: RADOSŁAW KOT SCAN-DAL

Tę księgę dedykuję Renacie

KSIĘGA PIERWSZA, w której Książę Corum widzi, jak pokój przemienia się w konflikt

Rozdział pierwszy SYLWETKA NA WZGÓRZU Jeszcze niedawno umierali tu ludzie i niejeden miał umrzeć wkrótce, lecz pałac Króla Onalda był już wyremontowany, odmalowany i ozdobiony większą jeszcze niż kiedyś ilością kwiatów, a blanki znów stały się balkonami i tarasami. Król Lywm-an-Eshu, Onald, nie mógł jednak nacieszyć wzroku odradzającym się Halwygiem, gdyż i on został zabity podczas oblężenia i obecnie jako regentka rządziła jego matka. Miało tak być do czasu, aż dorośnie syn króla. Gdzieniegdzie w mieście stały jeszcze rusztowania, bowiem Król Lyr-a-Brode i jego barbarzyńcy zostawili po sobie sporo zniszczeń. Ustawiono nowe rzeźby, wzniesiono nowe fontanny i oczywiste już było, że spokojne i wspaniałe Halwyg nabierze większej jeszcze świetności, niż przedtem. I tak było w całym Lywm-an-Eshu. Tak też było za morzem, w Bro-an-Vadhaghu. Mabdeń-czycy zostali usunięci z powrotem na ziemię, z której niegdyś przyszli - Bro-an-Mabden, ponury kontynent na północnym wschodzie. A ich lęk przez potęgą Vadhaghów znów był silny. W pięknej krainie łagodnych wzgórz i pogodnych dolin, jaką był Bro-an-Vadhagh, zostały tylko ruiny złowrogiego Kalenwyru. Ruiny omijane, ale nie zapomniane. Na Wyspach Nhadragh pozwolono bytować tej niewielkiej garstce, która przetrwała mordy Mabdeńczyków. Wystraszone, zdegenerowane istoty pozostawiono w spokoju, by mogły żyć tak, jak zapragną. Zapewne ci nieszczęśni Nhadraghowie zrodzą bardziej pewne siebie potomstwo i być może ich rasa znowu kiedyś rozkwitnie, jak było to w czasach, zanim aż tak wiele spraw się zmieniło. Świat powracał do pokojowego życia. Ci, którzy przybyli razem z magicznym Gwlas-cor-Gwrysem, Miastem we Wnętrzu Piramidy, zabrali się do pracy przy odbudowie zburzonych zamków Vadhaghów. Opuścili swoje dziwne miasto z metalu na rzecz tradycyjnych domostw. Obecnie Gwlas-cor-Gwrys, choć nietknięte, stało opuszczone pomiędzy sosnami odrastającej z wolna puszczy niedaleko od zburzonych fortec Mabdeńczyków. Wydawało się, że era pokoju zaświtała zarówno dla Mabdeńczyków z Lywm-an-Eshu, jak i dla Vadhaghów, którzy ten kraj uratowali. Zapomniano o groźbie Chaosu. Teraz aż dwie z trzech sfer - dziesięć z Piętnastu Wymiarów - było rządzone przez Ład. Czy można było mieć tym samym pewność, że Ład jest silniejszy?

Większość tak sądziła. Królowa Crief, Regentka Lywm-an-Eshu też tak myślała i taką opinię przekazała wnukowi, Królowi Analtowi, a mały król przekonał o tym swoich poddanych. Książę Yurette Hasdun Nury, były dowódca Gwlas-cor-Gwrysu, wierzył w to bez zastrzeżeń. Reszta Vadhaghów wierzyła w to również. Jeden był tylko Vadhagh, który pozostał nieprzekonany. Był niepodobny do innych przedstawicieli swej rasy, chociaż miał taką samą piękną, szczupłą sylwetkę, tak samo spłaszczoną głowę i złotem nakrapianą skórę, urodziwe włosy i oczy wycięte na kształt migdałów o barwie żółci i purpury. Na miejscu prawego oka miał jednak coś, co przypominało lśniące oko muchy, a zamiast lewej ręki nosił jakby sześciopalczastą, podobnie lśniącą rękawicę inkrustowaną ciemnymi klejnotami. Jego ramiona okrywała szkarłatna szata i był to Corum Jhaelen Irsei, pogromca jednych bogów i sprawca końca banicji innych, który niczego tak nie pragnął jak pokoju, ale nie potrafił weń uwierzyć. Który nienawidził obcego oka i obcej ręki, chociaż wiele razy ratowały mu one życie, ocalając tym samym zarówno Lywm-an-Esh, jak i Bro-an-Vadgah i wspierając sprawę Ładu. Ale nawet Corum, któremu ciążyło fatalne przeznaczenie, znał radość i cieszył go widok odbudowanego Zamku Erom, jego dawnego domu, który wzniesiono od nowa na cyplu, gdzie stał od stuleci, zanim Glandyth-a-Krae go zburzył. Corum pamiętał każdy szczegół pradawnego domostwa swej rodziny i jego radość rosła wraz ze wznoszącym się coraz wyżej zamkiem. Wysmukłe, barwne wieże znów sięgały wysoko w niebo i spoglądały daleko na morze, które zielono-białą kipielą obmywało skały poniżej, wpływając i wypływając z ogromnych jaskiń u podstaw cypla jakby tańczyło z radości, że Erorn się odradza. Wewnątrz zamku pomysłowość i zręczność rzemieślników z Gwlas-cor-Gwrysu zaowocowała niezwykłymi ścianami, które odmieniały kształt i kolor przy każdej zmianie wyposażenia, pojawiły się też instrumenty z kryształu i wody, które przestrajać mogły brzmienie zgodnie z nastrojem mieszkańców. Nie można było jednak wskrzesić obrazów, rzeźb i manuskryptów, które stworzył Corum i jego przodkowie w spokojniejszych czasach, gdyż Glan-dyth zniszczył je wszystkie, zabijając przy tym ojca Coruma, Księcia Khlonskeya jego matkę Colatalarnę, jego siostry bliźniaczki, wuja, kuzynkę i domowników. Myśląc o tym wszystkim, co stracił, Corum czuł, jak powraca stara nienawiść do Hrabiego Mabdenu. Ciała Glandytha nie znaleziono pomiędzy poległymi w Halwygu, podobnie jak nie trafiono na zwłoki załóg jego rydwanów, jego Denedhyssów. Glandyth zniknął - chociaż możliwe było, że i on, i jego ludzie zginęli w jakiejś pomniejszej bitwie. Odsuwanie od siebie myśli o Hrabi Mabdenu i jego uczynkach, których pamięć powracała natrętnie przez cały niemal czas, wymagało od Coruma wiele wysiłku. Wolał przecież

zastanawiać się, jak uczynić Zamek Erom jeszcze piękniejszym, tak aby jego ukochana żona, Rhalina z Al-lomlylu, zauroczona tym miejscem, mogła zapomnieć, że z jej własnego zamku Glandyth zostawił tylko kilka kamieni widocznych na dnie płycizn u stóp Góry Moidel. Jhary-a-Conel, który rzadko zwracał uwagę na takie sprawy, też pozostawał pod wrażeniem piękna zamku. Dostarczał mu on, jak sam stwierdził, inspiracji do układania sonetów, które uporczywie i aż nazbyt często usiłował im czytać. Malował poza tym zupełnie niezłe portrety Coruma w jego szkarłatnej szacie i Rhaliny w stroju z błękitnego brokatu, a także niemałą liczbę autoportretów, którymi mógł już obwiesić więcej niż jedną komnatę Zamku Erorn. Jhary spędzał również czas na projektowaniu strojów, aż w końcu zgromadził pokaźną garderobę. Widywano go nawet, jak przymierzał nowe kapelusze (chociaż był bardzo przywiązany do starego i zawsze do niego wracał). Jego mały, skrzydlaty kot przefruwał od czasu do czasu przez pokoje, ale najczęściej można go było znaleźć śpiącego w miejscach, gdzie najmniej się go spodziewano. I tak mijały dni. Pas wybrzeża, na którym zbudowano Zamek Erorn, znany był z łagodnego lata i ciepłej zimy. Dwa, a czasem nawet trzy plony można było zebrać co roku w normalnym czasie i zwykle jedynie w jednym, najchłodniejszym miesiącu przychodził lekki mróz i spadał śnieg. Tej jednak zimy, kiedy ukończono Erorn, śnieg zaczął padać wcześnie i nie przestawał, aż dęby i sosny i brzozy nie ugięły się pod ciężarem iskrzącej bieli lub nie zginęły pod nią całkowicie. Śnieg był tak głęboki, że jeździec na koniu znikał w nim czasem bez śladu i pomimo że za dnia słońce świeciło mocno i czysto, nie spływał, a to, co stopniało, było szybko uzupełniane następnym opadem. Corum dopatrywał się w tej niespodziewanej zmianie klimatu jakiegoś złowieszczego znaku. W zamku było jednak nadal zacisznie, nie brakowało żywności, a czasem statek powietrzny przywoził jakiegoś gościa z któregoś z innych, nowo odbudowanych zamków. Świeżo osiedleni Vadhaghowie opuścili wprawdzie Gwlas-cor-Gwrys, ale nie wyrzekli się swych statków podniebnych. Nie istniało zatem niebezpieczeństwo, by urwać się miał kontakt ze światem. Niepokój nie opuszczał jednak Coruma. Jhary przyjmował to z niejakim rozbawieniem, Rhalina jednak traktowała stan księcia nader poważnie i za każdym razem, gdy sądziła, że wraca on myślami do Glandytha, starała się możliwie dyskretnie koić jego troski. Pewnego dnia Corum i Jhary stali na balkonie wysokiej wieży i spoglądali w głąb lądu na rozległą inwazję bieli.

- Czemu właściwie ta pogoda mnie niepokoi? - spytał Corum Jharego. - We wszystkim węszę teraz rękę bogów. Ale dlaczego bogowie mieliby trudzić się uczynieniem tej zimy tak śnieżną? Jhary wzruszył ramionami. - Przypomnij sobie: za rządów Ładu świat był podobno okrągły. Zapewne teraz znowu tak jest, a rezultatem tej krągłości jest zmiana pogody, dająca się we znaki i w tych stronach. Zaskoczony Corum pokręcił głową. Ledwie słuchał Jharego. Oparł się o pokryty śniegiem parapet, i mrużąc oczy przed blaskiem, wbił spojrzenie w odległą linię białych jak wszystko wokół wzgórz. - Gdy w zeszłym tygodniu składał nam wizytę Bwy-dyth-a-Horn, dowiedziałem się, że podobnie jest w całym Bro-an-Vadhaghu. Myśl, że to dziwne zjawisko jest jakimś znakiem, nie chce dać mi spokoju. - Wciągnął zimne, czyste powietrze. - Chociaż czemu Chaos miałby zsyłać śnieg, skoro nikomu to nie przeszkadza... - Mógłby utrudnić życie rolnikom z Lywm-an-Eshu - zauważył Jhary. - Tak, owszem, ale w Lywm-an-Eshu nie uważają tej zimy za szczególnie ciężką, śniegu u nich jest mało. To tak, jakby coś chciało... Chciało nas zmrozić, sparaliżować... - Chaos znalazłby coś bardziej skutecznego niż tylko obfite opady śniegu. - Może nie stać go na więcej teraz, gdy Ład rządzi dwoma sferami. - Nie sądzę. Jeśli już, jest to raczej robota Ładu. Rezultat kilku pomniejszych zmian geograficznych powiązanych z uwolnieniem naszych Pięciu Wymiarów od pozostałości Chaosu. - To najbardziej logiczne wyjaśnienie - przytaknął Corum. - O ile w ogóle jakieś wyjaśnienie jest tu potrzebne. - Tak. Jestem zbyt podejrzliwy. Zapewne masz rację - Już miał zawrócić ku wejściu do wieży, ale nagle poczuł dłoń na ramieniu. - Spójrz na wzgórza. - Na wzgórza? - Corum wbił wzrok w dal. Ze zdziwieniem stwierdził, że coś tam się porusza. W pierwszej chwili pomyślał, że to zwierzę z puszczy, może lis, szukający zdobyczy. Lecz było to zbyt duże, większe nawet niż koń z jeźdźcem. Kształt był znajomy, ale Corum nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział go przedtem. Migotał, był częściowo w tym wymiarze, częściowo w innym. Zaczął oddalać się wolno ku północy. Przystanął i odwrócił się zapewne, gdy Corum poczuł nagle czyjeś spojrzenie. Jego lśniąca ręka dotknęła mimowolnie opaski na oku i to powstrzymało Księcia od spojrzenia w zaświaty, skąd w przeszłości otrzymywał nadnaturalne wsparcie. Z wysiłkiem opuścił rękę. Czy kojarzył ten kształt z czymś, co widział

właśnie w zaświatach? Czy też może była to jakaś istota Chaosu, która wróciła, by zaatakować Erorn? - Nie mogę tego rozpoznać - powiedział Jhary. - To zwierzę czy człowiek? Corum nie potrafił mu odpowiedzieć. - Żadne z nich, jak sądzę - odparł w końcu. Kształt podjął marsz, rychło przekroczył grań wzgórza i zniknął. - Na dole mamy statek - stwierdził Jhary. - Może powinniśmy podążyć za nim? - Nie - odpowiedział Corum, któremu zaschło w gardle. - Nie wiesz, co to było? Nie przypominasz sobie, Corumie? - Gdzieś już to widziałem, ale nie pamiętam gdzie ani w jakich okolicznościach. Czy to... czy to na mnie spojrzało, Jhary, czy tylko mi się tak wydawało? - Rozumiem. Czułeś coś dziwnego. Zupełnie, jakbyś spotkał przypadkiem czyjeś spojrzenie. - Coś w tym rodzaju. - Zastanawiam się, czego to coś od nas chciało i czy ma jakikolwiek związek ze śniegiem. - Nie kojarzy mi się to ze śniegiem. Raczej... z ogniem! Pamiętam! Pamiętam, gdzie to widziałem! To, lub coś podobnego. W Krainie Płomieni, kiedy udusiłem, a właściwie kiedy ta ręka udusiła Hanafaxa. Opowiadałem ci o tym! Z drżeniem przypomniał sobie tamtą scenę. Ręka Kwlla wyciskająca życie z krztuszącego się, krzyczącego Hanafaxa. Niewidoma Królowa Oorese z niewzruszoną twarzą. Wzgórze. Dym. Postać stojąca na wzgórzu i obserwująca jego, Coruma. Sylwetka zasłonięta przez raptownie napływające kłęby dymu. - Może to tylko szaleństwo - mruknął. - Moje sumienie przypomina mi o niewinnej duszy, którą zabrałem, zabijając Hanafaxa. Może pamiętając mą winę, kojarzę ją tylko z postacią pojawiającą się na wzgórzu. - Piękna teoria - stwierdził Jhary z ironią. - Ale to nie ma nic wspólnego z zabiciem Hanafaxa i poczuciem jakiejkolwiek winy, o której tak bliscy ci ludzie lubią tyle mówić. To ja pierwszy zobaczyłem postać. - Tak, tak było. - Corum wszedł do wieży. Opuścił głowę, a ze śmiertelnego oka popłynęły łzy. Gdy Jhary zamknął drzwi, Corum odwrócił się na schodach i podniósł głowę, by spojrzeć na przyjaciela. - Zatem co to było, Jhary?

- Nie wiem. - Przecież ty tyle wiesz. - I wiele zapominam. Nie jestem bohaterem. Jestem kompanem bohaterów. Podziwiam. Zdumiewam się. Często podsuwam dobre rady, które rzadko są przyjmowane. Sympatyzuję. Interpretuję lęki, których bohater nie potrafi sobie wyjaśnić. Ostrzegam przed niebezpieczeństwami... - Dość, stary, kpisz sobie? - Chyba tak. I ja też jestem zmęczony, przyjacielu. Jestem zmęczony towarzystwem ponurych bohaterów, dążących ku rozmaitym przerażającym przeznaczeniom. O ich braku humoru już nie wspomnę. Pragnę towarzystwa zwyczajnych ludzi, przynajmniej na jakiś czas. Popijałbym w tawernach, opowiadał sprośne kawały, puszczał wiatry, tracił głowę dla kurewek... - Jhary? Ty nie żartujesz! Czemu to mówisz? - Bo jestem zmęczony tym... - Jhary zamarł. - Cóż, zaprawdę, Książę Corumie... To zupełnie do mnie niepodobne. Ten drwiący głos... Był mój! - Tak. Był. - Corum znieruchomiał podobnie jak Jhary. - I wcale mi się nie podobał. Cóż, jeśli chcesz mnie sprowokować, to... - Poczekaj! - Jhary przycisnął dłoń do czoła. - Poczekaj, Corumie. Czuję, jakby coś chciało opanować moje myśli, szukało sposobu, aby zwrócić mnie przeciwko moim przyjaciołom. Skoncentruj się, czy czujesz to samo? Corum dłuższą chwilę wpatrywał się w Jharego, a potem złość ustąpiła z jego twarzy, ustępując miejsca oszołomieniu. - Tak, masz rację. To tak, jakby dokuczliwy cień padł na tył mej głowy. Przypomina o nienawiści i o sprzeczce. Czy to sprawka tej istoty, którą widzieliśmy na wzgórzu? - Kto wie? - Jhary potrząsnął głową. - Przepraszam za mój wybuch. Nie do wiary, żebym to ja tak do ciebie mówił... - Ja też przepraszam. Miejmy nadzieję, że ten cień zniknie. Zamyśleni zeszli w milczeniu do głównej części zamku. Ściany lśniły srebrzyście, co znaczyło, że na zewnątrz znów zaczął padać śnieg. Rhalina znalazła ich w jednej z galerii, gdzie kryształy i fontanny śpiewały łagodnie kompozycję ojca Coruma: pieśń miłosną skomponowaną niegdyś dla matki Coruma. To uspokajało i książę zdołał nawet uśmiechnąć się do nadchodzącej. - Corumie - powiedziała - kilka chwil temu opanowała mnie dziwna furia. Nie umiem sobie tego wyjaśnić. Coś skłoniło mnie, by uderzyć jedną ze służących. Ja...

Wziął ją w ramiona i ucałował w czoło. - Wiem. Jhary i ja doświadczyliśmy tego samego. Obawiam się, że to znów Chaos pracuje nad nami na swój subtelny sposób i zwraca nas przeciwko sobie nawzajem. Nie wolno nam się temu poddać. Musimy znaleźć przyczynę tego wszystkiego. Sądzę, że coś chce, abyśmy się nawzajem pozabijali. W jej oczach pojawiło się przerażenie. - Och, Corumie... - Nie wolno nam się temu poddać - powtórzył. Jhary podrapał się po nosie i uniósł brwi. - Zastanawiam się, czy tylko nas to spotkało. Ta obsesyjna nienawiść. A jeśli owładnęła cały kraj... Co wtedy, Corumie?

Rozdział drugi CHOROBA SIĘ ROZPRZESTRZENIA Najgorsze myśli przychodziły Corumowi do głowy tej nocy, gdy leżał w łóżku obok Rhaliny. Czasem pojawiał mu się przed oczami znienawidzony wróg, Glandyth-a-Krae, czasem nadpływał obraz Władcy Ładu, Arkyna, którego zaczynał obecnie winić za wszystkie swe kłopoty i nieszczęścia, niekiedy zaś widział Jhary-a-Conela i gotów był uznać jego lekką ironię za pełną kpiny złośliwość. Myślał też o Rhalinie i chwilami mógłby przysiąc, że ta kobieta usidliła go, kierując ku innemu, niż prawdziwe, przeznaczeniu. Te ostatnie wizje były najgorsze i najbardziej starał się je zwalczać. Czuł, jak jego twarz wykrzywia się z wściekłości, a palce zwierają w pięści, słyszał charkot dobywający się z ust. Ciało dygotało z gniewu i żądzy zabijania. Przez całą noc opierał się tym strasznym popędom i wiedział, że Rhalina podobnie zmaga się z narastającą furią, z gniewem, który niczemu nie służy, nie ma się na czym skupić i nie może w żaden sposób znaleźć ujścia. Krwawe wizje. Wizje tortur i okaleczeń gorsze niż wszystko, z czym zapoznał go Glandyth. Na dodatek tym razem to Corum był katem, a jego ofiarami ci, których ukochał najbardziej. Wiele razy w ciągu nocy zrywał się z krzykiem. Było to tylko jedno słowo - Nie! Nie! Nie! - i wyskakując z łóżka patrzył z nienawiścią na Rhalinę. A Rhalina odwzajemniała mu takim samym spojrzeniem. Jej wargi unosiły się, odsłaniając białe zęby. Nozdrza drgały jak u zwierza, a dziwne odgłosy dobywały się z głębi gardła. Potem on przezwyciężał gniewne impulsy i wołał do niej, przypominał jej, co naprawdę się dzieje. Potem leżeli objęci ramionami, wyczerpani napięciem. Śnieg zaczął topnieć. Zupełnie, jakby zaszczepiwszy zarazę gniewu i nienawiści, uznał swe zadanie za wypełnione i postanowił zniknąć. Corum wybiegł któregoś dnia z zamku i zaczął okładać białą okrywę mieczem, wygrażając i winiąc ją za całe cierpienie. Lecz Jhary był już pewien, że śnieg spadł w naturalny sposób i że to tylko zbieg okoliczności. Próbował uspokoić przyjaciela. Udało mu się skłonić Coruma do opuszczenia i schowania miecza. Drżąc stanęli obok siebie w świetle poranka, obaj tylko po części ubrani. - A co z postacią na wzgórzu? - dyszał Corum. - To też był zbieg okoliczności, przyjacielu?

- Mógł być. Mam wrażenie, że wszystkie te rzeczy zdarzyły się w tym samym czasie, ponieważ zdarzyło się coś jeszcze. To tylko cienie jakiegoś ogólniejszego zjawiska, rozumiesz? Corum wzruszył ramionami i wywinął rękę z uścisku Jharego. - Ogólniejszego zjawiska? Czegoś istotniejszego? O to ci chodzi? - Tak. Czegoś bardziej znaczącego. - Czy to, co dzieje się z nami, nie jest już i tak trudne do zniesienia i wystarczająco nieprzyjemne? - Owszem, jest. Corum pojął, że przyjaciel stara się go udobruchać. Postarał się przywołać uśmiech na twarz. Poczuł się bardzo wyczerpany. Tłumienie strasznych pragnień wymagało tyle siły... Otarł czoło wierzchem prawej dłoni. - Musi być sposób, aby nam pomóc. Boję się. Boję się... - Wszyscy się boimy, Książę Corumie. - Boję się, że którejś nocy zabiję Rhalinę. Zrobię to, Jhary. - Lepiej będzie zamieszkać osobno i zamykać się w swoich pokojach. Pozostali mieszkańcy zamku znoszą to równie ciężko jak my. - Zauważyłem. - Oni też muszą się odseparować. Mam im to powiedzieć? Corum gładził palcami kulkę na rękojeści miecza, a jego obwiedzione czerwienią prawe oko patrzyło szeroko, przenikliwie. - Tak - powiedział nieobecnym głosem. - Powiedz im to. - I ty zrobisz to samo? Przez cały czas staram się sporządzić napój, coś, co by nas uspokajało i gwarantowało, że nie skrzywdzimy się nawzajem. Osłabi to oczywiście nasz refleks, pewnie nas trochę otępi, ale to lepsze niż wzajemnie wyrżnąć się w pień... - Wyrżnąć? Tak. - Corum wpatrywał się w Jharego. Jego jedwabny kaftan drażnił go pretensjonalnością, chociaż jeszcze całkiem niedawno wzbudzał podziw. I ten grymas na twarzy... Co to było? Kpina? Czy Jhary kpił sobie z niego? - Dlaczego ty?... - urwał, zdając sobie sprawę, że znów ulega szaleństwu. - Musimy opuścić Zamek Erorn. Może jakiś... jakiś duch go zamieszkuje. Jakaś zła siła, pozostawiona przez Glandytha. To możliwe, Jhary, słyszałem o takich wypadkach. Jhary spojrzał nań sceptycznie. - To jest możliwe! - krzyknął Corum. Dlaczego Jhary był czasem tak głupi? - Jest możliwe. - Jhary potarł czoło i skubnął koniec nosa. I jego oczy były zaczerwienione, i on też myszkował uważnie wzrokiem po bokach. - Jest możliwe. Tak. Ale

niezależnie od tego musimy stąd odejść. Masz rację. Musimy sprawdzić, czy tylko Zamek Erorn ogarnięty jest chorobą. Musimy zobaczyć, czy inni cierpią podobnie jak my. Jeśli uda nam się ruszyć statek z wewnętrznego dziedzińca... Śnieg już z niego spłynął... Musimy udać się do... Ja muszę... - Umilkł. - Zaczynam bredzić. To ze zmęczenia. Ale musimy odszukać naszego przyjaciela, Księcia Yurette i spytać, czy i on czuje to samo. - Proponowałeś to wczoraj - przypomniał mu Corum. - I zgodziliśmy się, prawda? - Tak. - Corum powlókł się ku bramie zamku. - Zgodziliśmy się. I przedwczoraj też się zgodziliśmy... - Musimy poczynić przygotowania. Czy Rhalina zostanie, czy pojedzie z nami? - Dlaczego pytasz? To impertynenckie... - Corum znów się opanował. - Wybacz mi, Jhary. - Wybaczam. - Co to za siła, że aż tak nas opanowała? Zwraca przeciw sobie starych przyjaciół. Sprawia, że chwilami pragnę zabić kobietę, którą kocham najbardziej na świecie. - Nigdy tego nie odkryjemy, jeśli tu zostaniemy - rzucił Jhary porywczo. - Dobrze zatem. Weźmiemy łódź powietrzną. Czy czujesz się na siłach, by ją poprowadzić? - Znajdę siły. Świat zszarzał wraz ze stopnieniem śniegu. Drzewa były szare, wzgórza były szare i trawa wyglądała szaro. Nawet Zamek Erorn i jego cudownie kolorowe wieże miały szary wygląd i ściany wewnątrz też były szare. Późnym popołudniem, tuż przed zachodem słońca, Rhalina zawołała Coruma i Jharego. - Chodźcie! - krzyknęła. - Zbliżają się dwa statki powietrzne. Dziwnie się zachowują. Stanęli przy jednym z okien wychodzących na morze. W dali dwa piękne metalowe statki podniebne krążyły i nurkowały niby w skomplikowanym tańcu, muskając powierzchnię szarego oceanu, by potem poderwać się z wielką szybkością w górę. Zupełnie jakby każdy z nich starał się za wszelką cenę znaleźć za rufą drugiego. Coś błysnęło. Rhalina głośno wciągnęła powietrze. - Używają broni! Tej strasznej broni, którą zniszczyli Króla Lyra i jego armię! Oni walczą, Corumie!

- Tak - powiedział ponuro. - Widzę. Jeden ze statków zachwiał się nagle i wydawało się, że zaraz zawiśnie nieruchomo w powietrzu. Potem przewrócił się i ujrzeli drobne figurki wypadające z jego pokładu. Wówczas wyprostował lot i skierował się w górę, wprost na drugi statek, usiłując go staranować. Tamten jednak zdołał wykonać unik, a uszkodzony okręt leciał dalej tym samym kursem wznosząc się coraz wyżej, aż stał się tylko drobną plamką wśród płynących po szarym niebie chmur. Wrócił jednak, nurkując w stronę nieprzyjaciela, który tym razem został zaskoczony i otrzymawszy cios w rufę, zaczął spadać spiralą ku morzu. Sprawca tego runął prosto do wody i zniknął pod falami. Tylko trochę piany znaczyło miejsce, gdzie zatonął. Pozostały statek powstrzymał upadek po spirali i lotem szybowym skierował się ku lądowi, mierząc w brzeg po drugiej stronie zatoki. Nagle zmienił gwałtownie kurs i leciał teraz prosto na zamek. - Czy chce w nas uderzyć? - spytał Jhary. Corum wzruszył ramionami. Zaczął uważać Zamek Erorn raczej za nawiedzone więzienie niż za swój dom. Jeśli statek uderzy w Erorn, to będzie prawie tak, jakby zadał cios w głowę księcia, uwalniając kipiącą w niej przerażającą furię. W ostatniej chwili statek skręcił i przymierzył się do lądowania na szarej murawie tuż za bramą. Lądowanie było nieudane; Corum ujrzał smużki dymu dobywające się z rufy i krętymi szlakami wznoszące się w powietrzu. Pasażerowie zaczęli wyskakiwać na ziemię. Bez wątpienia byli to Vadhaghowie - wysocy, w rozwianych płaszczach i łańcuszkowych kolczugach ze złota lub srebra, spiczastych hennach, z wysmukłymi mieczami w dłoniach. Przez topniejące resztki śniegu pomaszerowali ku zanikowi. Corum pierwszy rozpoznał tego, który prowadził pochód. - To Bwydyth! Bwydyth-a-Horn! Musi potrzebować naszej pomocy. Chodźcie, powitamy ich. Jhary wolałby zachować więcej ostrożności, ale nic nie powiedział, tylko ruszył za Corumem i Rhalina do bramy. Bwydyth i jego ludzie wspinali się już ścieżką ku wejściu, gdy Corum otworzył wrota i wołając przyjaciela po imieniu wyszedł na zewnątrz. Bwydyth nie odpowiedział, tylko maszerował dalej pod górę. W jednej chwili w głowie Coruma zalęgły się podejrzenia. Odegnał je. To tylko efekt działania cienia sączącego się powoli w myśli. Uśmiechnął się i rozpostarł szeroko ramiona. - Bwydyth! To ja, Corum!

- Lepiej przygotuj się, by dobyć miecza - mruknął Jhary. - Rhalino - najlepiej zrobisz wracając do zamku. Rzuciła mu przestraszone spojrzenie. - Dlaczego? To Bwydyth. Nie jest wrogiem. Popatrzył na nią tylko, a ona opuściła oczy i zrobiła, jak radził. Corum walczył z narastającym gniewem. Oddychał ciężko. - Jeśli Bwydyth chce walczyć, to znajdziemy... - Corumie! - powiedział z naciskiem Jhary. - Opanuj się. Może uda się znaleźć sposób, by porozmawiać rozsądnie z Bwydythem, gdyż sądzę, że cierpi on na to samo co my. Bwydyth, stary przyjacielu! - zawołał. - Nie jesteśmy twoimi wrogami. Chodź nacieszyć się spokojem Zamku Erorn. Nie ma co walczyć. Wszyscy tak samo doświadczamy nagłych ataków furii. Musimy spotkać się i porozmawiać. Musimy przeanalizować, skąd się one biorą i czym są. Musimy postanowić, jak najlepiej odkryć ich źródło. Ale Bwydyth maszerował dalej, a jego ludzie o zaciętych twarzach podążali za nim. Ich płaszczami targał niespodziewanie silny wiatr. Stal ich mieczy nie lśniła, była szara jak krajobraz. - Bwydyth! - krzyknęła z tyłu Rhalina. - Nie poddawaj się temu, co chce cię ogarnąć. Nie walcz z Corumem. To twój przyjaciel. To przecież Corum znalazł sposób, by sprowadzić cię do twego rodzinnego kraju. Bwydyth zatrzymał się. Jego ludzie też przystanęli. Spojrzał na oczekujących. Czy jest coś jeszcze, za co muszę cię nienawidzić, Corumie? - Coś jeszcze? A za co niby mnie nienawidzisz, Bwydyth? - Za co... Za straszne zniekształcenie twego ciała. Jesteś szkaradny. Za twoje przymierze z demonami. Za wybór kobiety i za dobór przyjaciół. Za tchórzostwo. - Co? Tchórzostwo? - Jhary dostał wypieków na twarzy i sięgnął po miecz. Corum go powstrzymał. - Bwydyth, wiemy, że nasze umysły opanowała choroba. Sprawia ona, że chcemy zabić tych, którym życzymy najlepiej, że nienawidzimy tych, których kochamy. Ta choroba opanowała najwyraźniej i ciebie. Skutki poddania się jej są zaiste straszne. Cokolwiek to jest, chce, byśmy się nawzajem pozabijali. A to z kolei każe przypuszczać, że mamy wspólnego wroga. Musimy to coś odnaleźć i zniszczyć. Bwydyth zamarł, opuszczając miecz.

- Tak... Też tak pomyślałem. Chwilami dziwiłem się, czemu wszędzie się walczy. Zapewne masz rację, Corumie. Tak, porozmawiajmy. - Odwrócił się do towarzyszy i powiedział: - Słuchajcie, będziemy... Jeden z najbliżej stojących z pełnym nienawiści parsknięciem rzucił się do przodu. - Ty głupcze! Wiedziałem, że i ty dasz się omamić! Teraz tylko to potwierdzasz! Zginiesz przez to! Miecz przebił kolczugę i wniknął w ciało Bwydytha. Ten krzyknął, jęknął i spróbował zrobił krok ku przyjaciołom, ale upadł twarzą w topniejący śnieg. - Trucizna działa szybko - stwierdził Jhary. Inny mężczyzna napadł na tego, który ciął Bwydytha. Dwóch dalszych pozabijało się w mgnieniu oka. Krzyki gniewu i złości popłynęły w chłodne powietrze z ust reszty. Krew płynęła w szarym świetle wieczoru. Cywilizowany lud Vadhaghów z Gwlas-cor-Gwrysa wyrzynał się niemiłosiernie bez najmniejszego powodu, walcząc niczym dzikie psy nad ścierwem.

Rozdział trzeci POWRÓT CHAOSU Wkrótce kreta ścieżka do zamku zasłana była ciałami. Tylko czterech mężczyzn stało jeszcze na nogach, gdy coś nagle jakby uchwyciło ich głowy i obróciło płonące oczy na Coruma i Jharego, którzy obserwowali scenę spod bramy. Czwórka zaczęła się zbliżać, a Corum i Jhary przygotowali miecze. Corum poczuł nagle narastający gniew, gniew tak intensywny, że aż wstrząsnął całym jego ciałem. Ulgą było dać wreszcie upust złości. Z mrożącym krew w żyłach krzykiem runął w dół, ku atakującym. W uniesionej ręce ściskał miecz. Jhary biegł tuż za nim. Jeden z nadchodzących padł pod pierwszym ciosem Coruma. Ci ludzie byli już wyczerpani, ich twarze nosiły ślady wymizerowania. Wyglądali, jakby nie spali od wielu nocy. Normalnie Corum poczułby dla nich litość i próbowałby ich rozbroić lub najwyżej zranić, ale teraz gniew sprawiał, że uderzał, aby zabić. Wkrótce wszyscy byli martwi. Corum Jhaelen Irsei stał nad ciałami i dyszał jak oszalały wilk, a krew kapała z ostrza jego miecza na szary grunt. Trwał tak przez kilka chwil, aż dobiegł go nikły dźwięk. Odwrócił się. Jhary-a-Conel klęczał przy tym, który coś szeptał. Był to Bwydyth-a-Horn, który jeszcze nie umarł. - Corumie... - Jhary spojrzał na przyjaciela. - On powtarza twoje imię. Furia wygasła. Corum podszedł do Bwydytha. - Tak, przyjacielu - powiedział łagodnie. - Próbowałem, Corumie... Próbowałem to zwalczyć... Próbowałem przez wiele dni, ale ostatecznie to mnie zwyciężyło. Przykro mi, Corumie... - Wszystkich nas to dotknęło. - W końcu zupełnie na zimno postanowiłem wybrać się do ciebie z nadzieją, że może ty znasz lekarstwo... ostatecznie, pomyślałem, mogę cię przynajmniej ostrzec... - I dlatego przyleciałeś? - Tak, ale byliśmy śledzeni. Doszło do walki i to obudziło cały mój gniew. W tej wojnie biorą udział wszyscy Vadhaghowie, a w Lywm-an-Eshu wcale nie jest lepiej... Wszyscy owładnięci są żądzą walki... - Głos Bwydytha słabł. - Ale czy wiesz, czemu, Bwydyth?

- Nie... Książę Yurette miał nadzieję to ustalić... Ale jego też ogarnęła furia... On... nie żyje... Rozsądek go opuścił... Jesteśmy w uścisku demonów... Chaos powrócił... Powinniśmy zostać w naszym mieście... - To robota Chaosu, bez wątpienia - przytaknął Corum. - Za wcześnie oddaliśmy się przyjemnościom życia, za wcześnie zrezygnowaliśmy z ostrożności. I Chaos uderzył. Ale to nie może być Mabelode, bo gdyby to on sam wkroczył do naszego wymiaru, zostałby najpewniej zniszczony tak samo jak Xiombarg. Zapewne działa przez wysłanników. Ale przez kogo? - Glandyth? - szepnął Jhary. - Czy może to być Hrabia Krae? Chaosowi wystarczy jeden nawet, za to dobrowolnie służący mu poddany. Jeśli ktoś taki się pojawi, otrzyma potężne wsparcie. Bwydyth-a-Horn zaczął się krztusić. - Ach, Corumie, wybacz mi... - Nie mam ci czego wybaczać. Obaj jesteśmy tak samo opętani i skłonni do walki. - Odszukaj to, Corumie. - Oczy Bwydytha poczerniały. Uniósł się na łokciu. - Zniszcz to... jeśli możesz... pomścij mnie... pomścij nas wszystkich... I Bwydyth wyzionął ducha. Corum drżał z emocji. - Jhary, czy wyprodukowałeś już napój, o którym mówiłeś? - Jest prawie gotowy, chociaż jeszcze go nie wypróbowałem. Może się okazać, że jednak nie opanowuje szaleństwa. - Pośpiesz się. Corum wstał, schował miecz i ruszył z powrotem do zamku. Gdy przeszedł bramy, usłyszał krzyk i pobiegł przez szare galerie, aż dotarł do komnaty świetlistych fontann. Rhalina walczyła z dwiema służącymi. Kobiety wrzeszczały jak dzikie bestie i rzucały się na siebie z pazurami. Corum znów wyciągnął miecz, odwrócił go i uderzył najbliższą kobietę w podstawę czaszki. Upadła, ale druga okręciła się w miejscu z pianą na ustach. Corum odskoczył i wymierzył jej cios obcą dłonią. I ona upadła. Corum znowu poczuł narastający gniew. Popatrzył na łkającą Rhalinę. - Co im zrobiłaś? Zdziwiona podniosła na niego oczy. - Ja? Nic, Corumie. Corumie! Nic im nie zrobiłam! - Czemu zatem?... - Nagle zdał sobie sprawę, że przemawia surowym, ostrym tonem. Opanował się powoli. - Przykro mi, Rhalino. Rozumiem. Przygotuj się do podróży.

Odlatujemy, jak tylko będzie to możliwe. Musimy udać się do Lywm-an-Eshu i zobaczyć, czy może jest jeszcze jakaś nadzieja. Musimy spróbować skontaktować się z Lordem Arkynem; może on będzie nam w stanie pomóc. - A dlaczego już nam nie pomaga? - spytała gorzko. - Wsparliśmy go, by mógł odzyskać swoje królestwo, a teraz, jak się wydaje, oddaje nas Chaosowi. - Jeśli to wszystko sprawka Chaosu, to Arkyn zajęty jest teraz czymś innym. Może być i tak, że w jego królestwie zalęgło się jakieś większe jeszcze niebezpieczeństwo lub też zagrożony jest los jego bratniego Władcy Ładu. Wiesz, że żaden bóg nie może mieszać się wprost w sprawy śmiertelników. - Ale Chaos często tego próbuje... - Taka jest natura Chaosu i dlatego też śmiertelnikom lepiej służy Ład, gdyż uznaje on prawo do wolności, podczas gdy Chaos widzi w nas tylko zabawki, które może wykorzystywać zgodnie ze swoimi kaprysami. A teraz szybciej, przygotuj się do drogi. - Ale to nic nie da, Corumie. Chaos na pewno jest o wiele potężniejszy niż Ład. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by go pokonać. Czemu nie pogodzimy się z myślą, że jesteśmy zgubieni? - Chaos jedynie wydaje się potężniejszy, bo jest agresywny. Nie waha się i gotów jest wykorzystać każdy środek, byle tylko przybliżył go do celu. Ład zaś po prostu trwa. Nie oceniaj tego pochopnie. Nie lubię wcale tej roli, która mi przypadła, wolałbym, aby kto inny poniósł moje brzemię. Ale potęga Ładu musi zostać zachowana. O ile tylko jest to możliwe... Teraz idź już. „, Oddaliła się niechętnie, Corum tymczasem upewnił się, że służące nie były ciężko ranne. Nie chciał ich zostawiać, gdyż był pewien, że i one obrócą się wkrótce przeciwko sobie. Zdecydował, że odda im trochę napoju Jharego. Zamarł. Czyżby naprawdę Glandyth mógł być przyczyną tego wszystkiego? Ale przecież Glandyth nie był czarownikiem. Był prymitywnym, brutalnym wojownikiem o rękach splamionych krwią. Był dobrym taktykiem i we własnym mniemaniu posiadał jeszcze wiele innych cnót, ale jego zdolność do opanowania sztuki czarów była równie nikła, jak i chęć, by po nie sięgnąć. Nazbyt się ich bał... Nikt inny jednak nie pozostał w tej sferze gotów, by zostać sługą Chaosu, i to dobrowolnie - a jeden być musiał, inaczej Chaos nigdy nie znalazłby dojścia to tego królestwa... Corum postanowił poczekać, aż dowie się więcej i potem przemyśleć sprawę raz jeszcze. Jeśli uda mu się dotrzeć do Halwygu-nan-Vake i do Świątyni Ładu, to może skontaktuje się z Lordem Arkynem, a wtedy poszuka rady u niego.

Poszedł do komnaty, gdzie trzymał swą zbroję i oręż. Wciągnął na siebie srebrzystą kolczugę, założył naramienniki, spiczasty hełm z trzema linijkami tekstu wygrawerowanymi nad okapem i przedstawiającymi jego pełne imię. Na to wszystko narzucił szkarłatny płaszcz. Potem wybrał broń - łuk, strzały, lancę i znakomitej roboty topór wojenny, na końcu przypasał swój długi, mocny miecz. Raz jeszcze szykował się na wojnę, raz jeszcze czynił swą postać straszną i wspaniałą zarazem: z błyszczącą, sześciopalcą dłonią i lśniącą opaską przykrywającą owadzie oko Rhynna. Modlił się, by nigdy już więcej nie musiał się tak ubierać, by nigdy już nie musiał używać wszczepionej w nadgarstek obcej dłoni i by nigdy już nie musiał spoglądać obcym okiem w straszne zaświaty i przywoływać stamtąd wsparcia żywych martwych. Niemniej w głębi serca przeczuwał, że potęga Chaosu nie została jeszcze złamana i że najgorsze dopiero nadejdzie. Przede wszystkim jednak był zmęczony, gdyż walka z ogarniającym myśli szaleństwem była równie wyczerpująca jak ciężka praca fizyczna. Jhary zjawił się ubrany w strój podróżny, i chociaż gardził zbroją, włożył skórzany kaftan ze złotymi i platynowymi zdobieniami w miejscu napierśnika. Było to jego jedyne ustępstwo. Włosy wyszczotkował do połysku, szeroki kapelusz osadził z fantazją na głowie. Co do reszty, to przystroił się w kwieciste jedwabie i atłasy oraz misternie zdobione buty z czerwonymi i białymi wykończeniami, przypominając przeciętnego eleganta, którego najlepszy czas już minął. Wrażenie to psuły jedynie pas i miecz. Na ramieniu usadził mu się nieodłączny kompan: mały, biało--czarny kot. W ręku Jhary trzymał butlę z cienką szyjką. Wewnątrz naczynia przelewała się jakaś brunatna ciecz. - Zrobione - powiedział powoli, jakby w transie. - I daje pożądany efekt, jak sądzę. Furia mnie opuściła, chociaż czuję się teraz trochę śpiący. Senność powinna przejść, przynajmniej taką mam nadzieję. Corum spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Jeśli to coś nawet zwalcza chorobę, to będziemy otępiali, a nasze reakcje spowolnione. Jak będziemy się bronić, gdyby nas zaatakowano? Czy to spowalnia również myślenie, Jhary? - Gwarantuję ci, że to daje inne spojrzenie. - Jhary uśmiechnął się, nieco rozespany. - Ale to nasza jedyna szansa, Corumie. Zresztą, jeśli o mnie chodzi, to wolałbym raczej umrzeć w spokoju niż w ciężkiej złości. - Z tym się zgadzam. - Corum przyjął butlę. - Ile powinienem wziąć? - To jest mocne. Tylko trochę na czubku palca wskazującego. Corum przechylił butlę i wylał kroplę napoju na palec. Zlizał lekarstwo ostrożnie i oddał Jharemu butlę.

- Nic nie czuję. Może to nie działa na Vadhaghów z ich odmiennym metabolizmem. - Może. Teraz musisz dać jeszcze trochę tego Rhalinie... - I służbie. - Tak, całkiem słusznie. I służbie... Na podwórcu zmietli resztki śniegu z pokrowca spowijającego statek i w końcu odsłonili metalowy kadłub o wielu odcieniach niebieskości, zieleni i żółci. Jhary powoli wspiął się do środka i zaczął wodzić dłońmi po rozmaitych kolorowych kryształach na pulpicie kontrolnym w sterówce na dziobie. Nie był tak duży jak ten, który ujrzeli kiedyś jako pierwszy. Pokład nie był zamknięty, chyba żeby wykorzystać zielonkawy ekran ochronny. Z dołu dobiegł pomruk i statek uniósł się na cal w górę. Corum pomógł wejść Rhalinie, a potem sam wskoczył na pokład. Zaraz położył się na leżance, skąd obserwował, jak Jhary przygotowuje statek do lotu. Jhary poruszał się powoli i z lekkim uśmieszkiem na twarzy. Nastrój Coruma poprawił się wyraźnie; spojrzał na spoczywającą na sąsiedniej leżance Rhalinę. Furia zniknęła, a zatem napój działał dobrze, coś jednak podpowiadało Corumowi, że obecna euforia może być równie niebezpieczna jak wcześniejszy gniew. Poniekąd zamienili jedno szaleństwo na inne. Miał nadzieję, że nie zaatakuje ich żaden inny statek, tak jak zdarzyło się to Bwydythowi. Niezależnie od ich obecnego stanu i tak nie byli obznajomieni ze sztuką walki powietrznej. Umiejętności pilotażowe Jharego ograniczały się do tego, że potrafił utrzymać stały kierunek lotu. W końcu wznieśli się powoli w zimne powietrze i skręcając na zachód skierowali się wzdłuż wybrzeża ku krainie Lywm-an-Esh. Statek płynął, a Corum spoglądał z góry na świat, który jawił się cały pogrążony w smutku, zmrożony. Książę zastanawiał się, czy wiosna zawita jeszcze kiedykolwiek do Bro-an-Vadhaghu. Otworzył usta, by powiedzieć coś do Jharego, ale ten był zbyt zaabsorbowany przyrządami. Nagle mały, biało-czarny kot zerwał się z jego ramienia, skoczył na burtę statku i znieruchomiał tam na chwilę. Ostatecznie wzbił się do lotu i skierował ponad lądem ku linii wzgórz, za którymi zniknął. Przez chwilę Corum dziwił się, dlaczego kot ich opuścił, ale wkrótce zapomniał o nim, raz jeszcze wbijając wzrok w przepływający poniżej krajobraz.

Rozdział czwarty NOWE PRZYMIERZE HRABIEGO GLANDYTHA Kot leciał wytrwale przez cały dzień, zmieniając jednak nieustannie kierunek, jakby podążał niewidoczną, krętą ścieżką wytyczoną na niebie. Ląd wkrótce się skończył; zwierzątko zawahało się, lecz ostatecznie przefrunęło brzeg i dalej leciało ponad morzem, którego nie darzyło najmniejszą bodaj sympatią, ku rysującym się na horyzoncie wyspom. Były to Wyspy Nhadragh, gdzie mieszkali pozostali z tego ludu, niegdyś uniżeni niewolnicy Mabdeńczyków, którzy w zamian za poddaństwo darowali niedobitkom życie. Chociaż czas ich niewolnictwa już minął, zdegenero-wali się przez te lata na tyle, że rasie nadal groziło wymarcie. Opanowała ich apatia. Większość Nhadraghów nie potrafiła już nawet nienawidzić Vadhaghów. Kot poszukiwał czegoś, podążając za psychicznym raczej niż fizycznym tropem; czymś, co tylko jemu było znajome. Kiedyś zdarzyła mu się już podobna wyprawa. Został wtedy wysłany do Kalenwyru, by ujrzeć wielkie zgromadzenie Mabdeńczyków oraz wezwanie Psa i Rogatego Niedźwiedzia. Tym razem jednak wyruszył z własnej inicjatywy; nie został do tego nakłoniony przez swego opiekuna, Jharego. W samym niemal środku skupiska zielonych wysp znajdowała się największa z nich, zwana przez Nhadraghów Maliful. Jak wszystkie, tak i ją szpeciło wiele ruin - ruin miast, zamków, wiosek. Niektóre doprowadził do zagłady sam upływ czasu, inne zburzone zostały przez armię Mabdeńczyków, która zaatakowała te wyspy w chwili największego rozkwitu potęgi Króla Lyra-a-Brode. To Hrabia Glandyth i jego rydwannicy - Denledhyssi przedsięwzięli ową niszczycielską ekspedycję zaraz po tym, jak zrównali z ziemią wszystkie zamki Vadhaghów, zabijając ich co do jednego, prócz Coruma. Tak przynajmniej wtedy sądzili. Zniszczenie obu dawnych ras - Shefanhow - jak nazywał ich Glandyth - było sprawą niewielu lat. Całkowicie nie przygotowani na atak Mabdeńczyków, niezdolni uwierzyć w potęgę istot niewiele bardziej rozgarniętych czy cywilizowanych niż zwykłe zwierzęta, zginęli nie podejmując niemal żadnej próby stawienia oporu. Oszczędzono tylko parunastu Nhadraghów używanych jako psy gończe do polowania na swych pobratymców, dawnych wrogów, Vadhaghów, do spoglądania w inne wymiary i przekazywania swym panom informacji o tym, co tam dojrzeli. Na tyle tylko odwagi zdobyła się ta rasa, by wybrać niewolnictwo do śmierci.

Mały kot widział kilka ich obozowisk pośród ruin miast. Wrócili tu po bitwie pod Halwygiem, kiedy to ich panowie zostali pokonani. Nie czynili wysiłków, by odbudować swe zamki i miasta, zadowalając się życiem na prymitywnym poziomie. Wielu spośród nich nie zwracało na ruiny nawet najmniejszej uwagi. Ubierali się w futra i żelazo, co pozostało im po dawnych zwyczajach Nhadraghów. Mieli ciemne i płaskie twarze, bujnie rosnące włosy stykające się nad głębokimi oczodołami z kędzierzawymi brwiami. Byli rośli, muskularni i mocno zbudowani. Kiedyś ich potęga porównywalna była z potęgą cywilizowanych Vadhaghów, ale ci ostatni nie upadli tak nisko. Pojawiły się na wpół zburzone wieże Osu, niegdyś stolicy krainy Maliful i całej ziemi Nhadraghów. Piękne Os - tak miasto zwane było przez jego mieszkańców, gdy jeszcze było piękne. Teraz jednak mury runęły, wieże legły na ziemi, a domy dawały schronienie co najwyżej szczurom i łasicom. Wokół bujnie rozrastało się wszelkie zielsko. Kot leciał dalej, tropiąc psychiczny ślad. Okrążył przysadzisty budynek, który ostał się nietknięty. Na jego płaskim dachu wzniesiono chatę o półprzejrzystych ścianach, przez które przebijało światło. Wewnątrz widoczne były dwie postacie, czarne na tle żółtego blasku. Jedna była krępa, w pełnym rynsztunku, druga zaś niższa, odziana w futra, o wiele jednak grubsza. Kot wylądował na dachu i ostrożnie podczołgał się do ściany domu, przytknął łebek do prześwitującej materii i z szeroko otwartymi ślepkami chłonął każde słowo. Glandyth-a-Krae patrzył krzywo nad ramieniem Ertila na kłębiącą się parę, która wydzielała bulgoczącą ciecz. - Czy czar działa, Ertil? Nhadragh przytaknął skinieniem głowy. - Ciągle walczą między sobą. Nigdy dotąd moje czary nie były tak skuteczne. - To dlatego, głupcze, że wspiera cię cała potęga Chaosu! A raczej wspiera mnie, gdyż to ja jestem ciałem i duszą oddany Władcom Chaosu. - Glandyth rozejrzał się po zagraconym wnętrzu. Było pełne martwych zwierząt, pęków ziół, butli z proszkami i miksturami. Kilka szczurów i małp siedziało apatycznie w zsuniętych pod ścianami klatkach, pod nimi piętrzyły się zwitki pergaminu. Ojciec Ertila był kiedyś uczonym i przekazał synowi niejedno, ten jednak, podobnie jak inni Nhadraghowie, skarlał umysłowo i rychło uznał całą ową wiedzę za zwykłe czary i magię, staczając się bezpowrotnie w prymitywne przesądy. Sama w sobie była jednak owa wiedza nadal potężna, co dłubiący właśnie w pożółkłych zębach Glandyth-a-Krae odkrył całkiem niedawno.

Czerwona i pryszczata twarz Hrabiego Glandytha była na pół skryta pod wielką brodą, splecioną w warkoczyki przewiązane wstążkami, podobnie jak jego długa czupryna. Szare oczy płonęły trawiącą go gorączką choroby, mięsiste wargi zaś kojarzyły się nieodparcie z zepsutymi i cuchnącymi ochłapami mięsa. - Co z Księciem Corumem? I z jego przyjaciółmi? Co ze wszystkimi Shefanhowami, którzy przybyli w magicznym mieście? - Nie jestem w stanie dostrzec pojedynczych osób, mój panie - zapiszczał czarownik. - Wiem tylko, że czar działa. - Mam nadzieję, że mówisz prawdę. - Tak, mój panie. Czyż ten czar nie jest darem potęgi Chaosu? Niewidzialna Chmura Niezgody rozprzestrzenia się na wietrze, zwracając każdego przeciwko jego bliskim, dzieciom, żonie. - Drżący grymas pojawił się na ciemnej twarzy Nhadragha. - Vadhaghowie napadają na siebie wzajemnie. Umierają. Wszyscy umierają. - Tak, ale czy Corum też? Muszę to wiedzieć. To, że inni giną, to dobrze, w porządku, ale nie jest to aż tak istotne. Jeśli nie stanie Coruma, a kraj popadnie w rozprzężenie, będę mógł znowu zebrać sojuszników w Lywm-an-Eshu i razem z moimi Denledhyssami zdobyć kraje utracone przez Króla Lyra. Czy nie możesz rzucić na Coruma specjalnego zaklęcia, czarowniku? Ertil zadrżał. - Corum jest śmiertelnikiem. Musi cierpieć, gdy inni cierpią. - Jest przebiegły i pomagają mu potężne siły. Jutro popłyniemy do Lywm-an-Eshu. Nie ma zatem sposobu, aby dowiedzieć się na pewno, czy Corum jeszcze żyje i czy jest ogarnięty szaleństwem tak samo jak inni? - Nie znam takiego sposobu, mój panie. Glandyth podrapał swe dziobate oblicze połamanymi paznokciami. - Czy na pewno nie oszukujesz mnie, synu Shefan-howów? - Nie zrobiłbym tego panie! Nigdy! Glandyth wyszczerzył zęby i spojrzał wprost w przerażone oczy Ertila. - Wierzę ci, Nhadraghu - zaśmiał się. - Nadal jednak przydałoby się trochę wsparcia ze strony Chaosu. Wezwij raz jeszcze tego demona, przyda się. Tego demona z wymiaru Mabelodego, tego, który raz już tu był. - Za każdym razem przygotowanie takiego spotkania skraca mi życie o przynajmniej rok - wykrztusił Ertil. Glandyth wyciągnął zza pasa długi nóż i przytknął jego czubek do płaskiego nosa Ertila.

- Wezwij go! - Już wzywam... Ertil poczłapał do przeciwległego kąta izby i wyjął z klatki jedną z małp. Stworzenie piszczało głosem równie wysokim jak mowa Ertila. Chociaż wpatrywało się w Nhadragha ze strachem, uchwyciło się go, szukając jakby bezpiecznego schronienia, które w tym domu nie istniało. Ertil zaś dostał z kąta ramę w kształcie litery X i wpasował ją w specjalne wycięcia na blacie stołu. Przez cały czas nie mógł opanować drżenia, pojękiwał. Glandyth tymczasem chodził tam i z powrotem, rozdrażniony lękiem i niepewnością czarownika. Ertil dał małpie coś do powąchania i zwierzę ucichło. Umieścił je na ramie, po czym wziął gwoździe i młotek. Metodycznie zaczął ukrzyżowywać małpę. Ta mamrotała i skrzeczała z cicha, a krew spływała po jej małych łapkach. Ertil zbladł i wyglądał, jakby zaraz miały go chwycić wymioty. Oczy kota rozszerzyły się, gdy obserwował ten barbarzyński rytuał. Jego ogon uderzał miarowo. - Pośpiesz się, ty łachmyto! - warknął Glandyth. - Pośpiesz się, albo poszukam innego czarownika! - Wiesz, że nie ma innego - mruknął Ertil. - Nie ma innego, który wsparłby Chaos. - Zamknij się i rób swoje, przeklęty! Glandyth spojrzał groźnie. Jasne było, że Ertil mówi prawdę. Nikt nie bał się teraz Mabdeńczyków. Nikt oprócz Nhadraghów, którzy rozwinęli w sobie instynkt niewolników. Zęby małpy szczękały, jej oczy wywróciły się białkami do góry. Ertil rozgrzewał żelazo. Podczas gdy nabierało wiśniowej barwy, narysował dookoła ukrzyżowanego zwierzątka skomplikowaną figurę. Potem we wszystkich dziesięciu jej rogach umieścił miseczki i podpalił ich zawartość. Wziął w jedną rękę zwój pergaminu, a rozżarzone do białości żelazo w drugą. Chata zaczęła napełniać się zielonym i żółtym dymem. Glandyth zakaszlał i wyjął zza nabijanego stalą kaftana chustę. Spoglądając nerwowo, cofnął się do kąta. - Yrkoon, Yrkoon, Esel Asan. Yrkoon, Yrkoon, Nasha Fasal... - Śpiew unosił się coraz wyżej, a z każdym nowym wersem Ertil zagłębiał żelazo w skręcane paroksyz-mami bólu ciało małpy. Żyła ona nadal, gdyż czarownik, zadając ciosy, omijał żywotne organy, widać było jednak, że straszliwie cierpiała. - Yrkoon, Yrkoon, Meshel Feran. Yrkoon, Yrkoon, Palaps Oli. Dym zgęstniał i kot był w stanie dostrzec zaledwie zarysy postaci. - Yrkoon, Yrkoon, Cenił Pordit... Gdzieś w oddali rozległ się łomot, mieszając się z jękami torturowanej małpy.