uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Michael Moorcock - Cykl-Rune Stuff (4) Rune Stuff

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :806.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Michael Moorcock - Cykl-Rune Stuff (4) Rune Stuff.pdf

uzavrano EBooki M Michael Moorcock
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 40 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 2 lata temu

W środku jest tom III Miecz świtu, nie jak mówi tytuł IV czyli Magiczna laska

Transkrypt ( 25 z dostępnych 73 stron)

KSIĘGA PIERWSZA Kiedy Dorian Hawkmoon, ostatni książę Koln, zerwał Czerwony Amulet z szyi Szalonego Boga i przejął jego moc, wrócił wraz z Huillamem d'Avercem oraz Oladahnem z Gór do Kamargu, gdzie hrabia Brass i jego córka Yisselda i wierny przyjaciel, filozof Bowgentle, razem z wszystkimi mieszkańcami bronili krainy obleganej przez hordy Mrocznego Imperium, którym dowodził zaciekły wróg Hawkmoona, baron Meliadus z Kroiden. Mroczne Imperium tak bardzo urosło w siłę, że zagrażało nawet świetnie chronionej prowincji kamarskiej. Gdyby zdobyło ją, Meliadus posiadłby Yisseldę, pozostałych uśmiercił stosując straszliwe tortury, a cały Kamarg obrócił w proch. Ocalenie przyniosły potężne siły, zdolne do izolowania fragmentów czasu i przestrzeni, które — uwolnione ze starożytnej machiny widmowców — pozwoliły ludziom schronić się w innym wymiarze Ziemi. Tym sposobem uzyskali azyl — sanktuarium w jakimś innym Kamargu, gdzie nie istniało zło i terror Granbretanu. Wiedzieli jednak, że gdyby krystaliczna maszyna kiedykolwiek uległa zniszczeniu, natychmiast zostaliby przeniesieni z powrotem do chaosu właściwych im czasu i przestrzeni. Chwilowo mogli cieszyć się spokojem, ale Hawkmoon coraz częściej zaciskał dłoń na rękojeści swego miecza, rozmyślając nad losami ich ojczystego świata... Wielka Historia Magicznej Laski ROZDZIAŁ I OSTATNIE MIASTO Posępni jeźdźcy, zanosząc się kaszlem od gęstego czarnego dymu unoszącego się z doliny, spinali ostrogami bojowe rumaki, kierując je w górę błotnistego stoku wzgórza. Zapadał zmierzch, słońce chyliło się ku zachodowi, groteskowo wydłużając ich cienie. W półmroku zdawało się, że to gigantyczne stworzenia o głowach bestii, a nie ludzie dosiadają koni. Każdy dźwigał splamioną w bojach chorągiew, każdy miał na sobie wielką, przypominającą kształtem pysk zwierzęcia maskę z metalu nabijanego drogimi kamieniami i nosił ciężką zbroję ze stali, spiżu i srebra, ozdobioną herbem swego rodu, pogiętą i zakrwawioną, a w okrytych rękawicami dłoniach ściskali miecze zbroczone krwią setek pomordowanych niewinnych ludzi. Sześciu jeźdźców dotarło do szczytu wzgórza, zatrzymało parskające rumaki i wbiło w ziemię chorągwie, które w ciepłym napływającym z doliny wietrze zatrzepotały niczym skrzydła drapieżnych ptaszysk. Maska przedstawiająca wilka zwróciła się ku głowie muchy, małpa spojrzała na kozła, a szczur jak gdyby wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu do psa. Bestie Mrocznego Imperium — każdy był wodzem wielotysięcznej armii — popatrzyły ponad dolinami i wzgórzami w stronę morza, po czym skierowały spojrzenia z powrotem na płonące u ich stóp miasto, z którego wciąż dobiegały głośne wrzaski mordowanych i torturowanych. Słońce zaszło i zapadła noc, a sprawiające teraz wrażenie jeszcze jaśniejszych ognie zagrały refleksami na ciemnych metalowych maskach Lordów Granbretanu. — Cóż, moi panowie — odezwał się baron Meliadus, Wielki Konstabl Zakonu Wilka i Naczelny Wódz Armii Zdobywców, głębokim, wibrującym i rezonującym pod olbrzymim łbem Wilka głosem. — Teraz już cała Europa znajduje się pod naszym panowaniem. Mygel Holst, chudy jak szkielet arcyksiążę Londry, dowodzący Zakonem Kozła, zaśmiał się na głos: — Owszem, cała Europa. Nie została nawet jedna piędź obcej ziemi. A poza tym należy już do nas olbrzymia część Wschodu. — Hełm pochylił się w ukłonie wyrażającym satysfakcję, a w rubinowych oczach odbijających blask płomieni zagrały złośliwe błyski. — Już wkrótce — mruknął radośnie Adaz Promp, Mistrz Zakonu Psa — cały świat będzie nasz. Cały! Baronowie Granbretanu, władcy kontynentu, niezrównani stratedzy i rycerze o szaleńczej odwadze, gardzący własnym życiem, istoty o zepsutych duszach i chorych umysłach, nienawidzący wszystkiego, czego nie doprowadzili jeszcze do ruiny, dzierżący władzę nie ograniczoną żadnymi regułami moralnymi, potężni siłą nie opartą na sprawiedliwości, zaśmiali się uradowani, spoglądając na śmierć ostatniego miasta Europy, które im się opierało. A było to bardzo stare miasto. Nosiło nazwę Atena. — Cały świat — rzekł Jerek Nankenseen, Rycerz Zakonu Muchy — z wyjątkiem ukrytego Kamargu... Baron Meliadus ucichł nagle i wykonał gest, jakby chciał uderzyć swego kompana. Wysadzana kamieniami owadzia maska Jereka Nankenseena zwróciła się nieco w stronę Meliadusa, a dobywający się spod niej głos brzmiał niezwykle uszczypliwie:

— Czyż nie wystarcza ci, że się ich pozbyłeś, mój drogi baronie? — Nie — warknął Mistrz Wilków. — Nie wystarcza. — Nie mogą nam w żaden sposób zagrozić — mruknął baron Brenal Farnu w szczurzej masce. — Jak twierdzą nasi naukowcy, zniknęli w jakimś pozaziemskim wymiarze, w innym czasie i przestrzeni. Nie możemy ich dosięgnąć, ale też nie są w stanie dosięgnąć nas. Cieszmy się więc sukcesem, porzućmy smutne myśli o Hawkmoonie i hrabi Brassie... — Ja nie mogę! — A może co innego nie daje ci spokoju, bracie baronie? — Jerek Nankenseen wyraźnie drwił z mężczyzny, który niejednokrotnie był jego przeciwnikiem w morderczych pojedynkach w Londrze. — Może chodzi ci o tę niedostępną Yisseldę? Czyżby to miłość kierowała tobą, mój panie? Dozgonna miłość? Tamten przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, jedynie palce zaciśnięte kurczowo na rękojeści miecza świadczyły o jego furii. Lecz gdy ponownie rozległ się dźwięczny głos, brzmiał już zupełnie spokojnie, niemal beztrosko: — Moim motywem jest wyłącznie zemsta, baronie Jereku Nankenseenie... — Jesteś bardzo porywczym człowiekiem, baronie... — stwierdził oschle Nankenseen. Meliadus szybkim ruchem schował miecz do pochwy i sięgnąwszy po swoją chorągiew, wyciągnął drzewce z ziemi. — Oni znieważyli naszego Króla-Imperatora, nasz kraj, a także mnie. Pojmał tę dziewczynę dla własnej przyjemności, ale nie będzie mną kierowała żadna miękkość serca ani też żadna słabostka... — Oczywiście, że nie — mruknął Jerek Nankenseen omalże protekcjonalnym tonem. — Co się tyczy pozostałych, także dostarczą mi wiele uciechy... w więziennych lochach Londry. Dorian Hawkmoon, hrabia Brass, filozof Bowgentle, ten nie-człowiek Oladahn z Gór Bułgarskich oraz zdrajca Huillam d'Averc, oni wszyscy będą cierpieć katusze przez wiele lat. Przysięgam na Magiczną Laskę! Za nimi rozległ się jakiś dźwięk. Spojrzeli równocześnie do tyłu i w ciemnościach dostrzegli zadaszoną lektykę wnoszoną na szczyt wzgórza przez tuzin ateńskich jeńców przykutych łańcuchami do drągów. W lektyce spoczywał ekscentryczny Shenegar Trott, hrabia Sussex. Z pogardą odnosił się do noszonych w Granbretanie masek; skrywał oblicze pod srebrną osłoną, niewiele większą od ludzkiej twarzy, przedstawiającą jego własne, karykaturalnie zniekształcone rysy. Nie należał do żadnego zakonu, a był tolerowany przez Króla-Imperatora oraz cały dwór tylko z powodu niewyobrażalnego bogactwa i wręcz nadludzkiej odwagi na polach bitew. Z pozoru sprawiał wrażenie gnuśnego głupca, nosił bowiem stroje kapiące od klejnotów i demonstracyjnie okazywał znudzenie. W istocie cieszył się nawet większymi niż Meliadus względami Króla-Imperatora, gdyż jego rady niemal zawsze okazywały się znakomite. Widocznie musiał usłyszeć ostatnie słowa, gdyż odezwał się żartobliwym tonem: — To bardzo niebezpieczna przysięga, mój drogi baronie. Pod każdym względem musi wywrzeć także wpływ na losy człowieka, który ją składa... — Miałem tę świadomość, kiedy ją składałem — odparł Meliadus. — Znajdę ich, hrabio Shenegarze. Proszę się o to nie martwić. — Przybyłem tu — oświadczył Shenegar Trott — żeby przypomnieć wam, panowie, iż Król-Imperator niecierpliwi się, by nas zobaczyć i usłyszeć wiadomość, że teraz już cała Europa jest jego własnością. — Natychmiast wyruszam do Londry — odparł Meliadus. — Tam będę mógł zasięgnąć rady naszych magików--naukowców i znaleźć sposób pojmania moich wrogów. Żegnam, panowie. Ściągnął wodze rumaka, zawrócił konia i ruszył galopem w dół, odprowadzany spojrzeniami pozostałych. Zwierzęce maski w słabym blasku ogni obróciły się ku sobie. — Jego osobliwa mentalność może doprowadzić do zguby nas wszystkich — szepnął któryś z nich. — Co za różnica? — zachichotał Shenegar Trott. — Jeśli do tej pory my sami zdołamy zniszczyć wszystko... Odpowiedział mu głośny, chóralny śmiech, dudniący w głębiach wysadzanych klejnotami hełmów. Był to śmiech szaleńców, żywiących równie silną nienawiść do samych siebie, jak i do całego świata. W tym bowiem tkwiła tajemnica potęgi Lordów Mrocznego Imperium — nie umieli docenić niczego na Ziemi, nie liczyły się dla nich żadne ludzkie wartości, nie cenili sobie nawet swoich własnych.

Nieustanne podboje, pustoszenie, sianie terroru i przemocy stanowiły ich główną rozrywkę, jedyne zajęcie na wypełnienie wszystkich dni żywota. Walka była dla nich li tylko najbardziej satysfakcjonującym sposobem zabicia nudy... ROZDZIAŁ II TANIEC FLAMINGÓW O świcie, kiedy z legowisk pośród trzcin wzbijały się stada gigantycznych szkarłatnych flamingów i zaczynały wykreślać na niebie figury swych niezwykłych rytualnych tańców, hrabia Brass zwykł przystawać na brzegu bagnisk i spoglądać ponad taflą wody na dziwne konfiguracje mrocznych lagun i brunatnych wysepek, które w jego oczach wyglądały na hieroglify jakiegoś pierwotnego pisma. Zawsze intrygowały go ontologiczne rewelacje, jakie mogły kryć się w tych wzorach; ostatnio zaczął nawet badać ptaki, trzciny i laguny, mając nadzieję znaleźć klucz do owego tajemnego krajobrazu. Był przekonany, że ukryty jest w nim jakiś szyfr. Być może tu zawarte zostały odpowiedzi na pytania, z których sam nawet nie w pełni zdawał sobie sprawę; niewykluczone, że poznałby źródła nękającego go poczucia narastającego zagrożenia, jakie odczuwał coraz silniej, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Wstało słońce, rozjaśniając wody delikatnym światłem. Hrabia Brass usłyszał jakiś dźwięk, odwrócił się i spostrzegł swoją córkę Yisseldę, złotowłosą madonnę lagun, w powłóczystej błękitnej sukni sprawiającą wrażenie istoty ponadnaturalnej, która na oklep dosiadała białego rogatego kamarskiego konia i uśmiechała się tajemniczo, jakby to ona posiadła pewien jemu wciąż wymykający się sekret. Hrabia, chcąc uniknąć spotkania, uczynił kilka szybkich kroków wzdłuż brzegu, lecz ona dostrzegła go i skierowała się w tę stronę, machając ręką. — Ojcze! Wcześnie dziś wstałeś! Ostatnio dzieje się tak coraz częściej. Hrabia Brass skinął głową, odwrócił się, popatrzył raz jeszcze na wodę i trzciny, a następnie uniósł wzrok ku tańczącym ptakom, jak gdyby chciał je zaskoczyć i przechytrzyć, poznać w jakimś instynktownym, wieszczym przebłysku sekret owych niezwykłych, niemal obłąkańczych figur kreślonych na niebie. Yisselda zsiadła z konia i stanęła obok niego. — To nie są nasze flamingi, chociaż tak bardzo podobne — powiedziała. — Czy udało ci się coś dostrzec? Hrabia wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej. — Nic. Gdzie podziewa się Hawkmoon? — W zamku. Śpi jeszcze. Hrabia Brass mruknął coś i z głośnym klaśnięciem złączył dłonie przed sobą, jakby składał je do desperackiej modlitwy, po czym zasłuchał się w dobiegające z góry odgłosy ciężkich uderzeń skrzydeł. Wreszcie rozluźnił się, ujął córkę pod ramię i poprowadził wzdłuż brzegu laguny. — Wschód słońca — szepnęła. — Taki piękny. Hrabia ze zniecierpliwieniem machnął ręką. — Ty nie rozumiesz... — rzekł, lecz urwał nagle. Zdał sobie sprawę, że ona nigdy nie spojrzy na ten krajobraz jego oczyma. Kiedyś próbował go jej opisać, ale szybko straciła zainteresowanie, nie starała się nawet dostrzec znaczenia tajemnych wzorów, które on widział wszędzie dookoła — na wodzie, w trzcinach, drzewach, w zachowaniu zwierząt licznie zamieszkujących ten Kamarg, nie mniej licznie, niż występowały w tamtym Kamargu, jaki porzucili. Dla niego wszystko to stanowiło kwintesencję porządku, dla niej zaś przedstawiało jedynie przyjemny widok — coś pięknego, jak sama przyznawała, przez swój pierwotny charakter. Jedynie Bowgentle, filozof i poeta, jego stary przyjaciel, miał jakieś pojęcie o tym, co naprawdę zaprzątało głowę hrabiemu, chociaż i on utrzymywał, że nie jest to wynikiem oddziaływania charakteru krajobrazu, lecz przejawem szczególnych właściwości umysłu hrabiego Brassa. — Jesteś wycieńczony i zdezorientowany — powtarzał Bowgentle. — Mechanizm systematyzujący twego umysłu pracuje zbyt intensywnie, dlatego dostrzegasz w całym otoczeniu przejawy uporządkowania, które faktycznie są tylko efektem twojego własnego przemęczenia i niepokoju... Hrabia Brass zwykle zbywał te tłumaczenia kwaśną miną, zakładał spiżową zbroję i wyruszał z zamku ku niezadowoleniu swych bliskich i przyjaciół. Spędzał wiele godzin badając tę nową krainę, która tak bardzo podobna była do ojczystego Kamargu, tyle że nie dostrzegało się tu nawet śladów działalności ludzkiej. — To człowiek czynu, podobnie jak ja — zwykł mawiać Dorian Hawkmoon, małżonek Yisseldy. —

Obawiam się, że coraz bardziej zamyka się w sobie, szukając jakiegoś ważkiego problemu, w którego rozwiązanie mógłby się zaangażować bez reszty. — Ważkie problemy sprawiają wrażenie nierozwiązywalnych — odpowiadał wówczas Bowgentle i rozmowa dobiegała końca, gdyż Hawkmoon także opuszczał zamek, zaciskając dłoń na rękojeści miecza. W całym Zamku Brass, podobnie jak w leżącym u jego stóp miasteczku, wyczuwało się napięcie. Ludzie chodzili zamyśleni, uradowani skuteczną ucieczką przed terrorem Mrocznego Imperium, niepewni jednak, czy zdołają na dłużej zapuścić korzenie w tej krainie, tak łudząco podobnej do porzuconego Kamargu. Na początku, kiedy się tu znaleźli, otoczenie wydawało się im zniekształconym odbiciem Kamargu i mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, te jednakże z upływem czasu stopniowo, jakby pod wpływem wspomnień ludzi, zmieniały się w naturalne barwy, tak że obecnie trudno było dostrzec jakąkolwiek różnicę w krajobrazie. Żyły tu stada rogatych koni, oswajające się łatwo białe bydło oraz szkarłatne flamingi, które można było wytresować jako skrzydlate wierzchowce, mimo to z umysłów mieszkańców nie znikało poczucie zagrożenia ze strony Mrocznego Imperium, szukającego sposobu, by dosięgnąć ich nawet w tym wymiarze. Dla Hawkmoona i hrabiego Brassa — a chyba także i dla d'Averca, Bowgentle'a i Oladahna — świadomość ta nie wiązała się z tak silnym poczuciem zagrożenia. Chwilami powitaliby z radością jakąś realną napaść ze świata, z którego uciekli. Podczas gdy hrabia Brass podziwiał krajobrazy, szukając sposobu przeniknięcia ich tajemnic, Dorian Hawkmoon wyruszał galopem ścieżkami wzdłuż brzegów lagun w poszukiwaniu wroga, płosząc stada bydła i koni oraz podnosząc w powietrze ciężkie flamingi. Pewnego dnia, kiedy wracał na pokrytym pianą rumaku z kolejnej badawczej wyprawy na wybrzeże niemal fioletowego morza, zwrócił uwagę na flamingi, które zataczały koła na niebie, to wznosząc się spiralnie w prądach powietrznych, to znów szybując w stronę ziemi. Było popołudnie, a gigantyczne ptaki wykonywały swój taniec tylko o świcie, doszedł więc do wniosku, że zostały spłoszone i postanowił poszukać sprawcy. Skierował konia krętą ścieżką poprzez trzęsawiska, a gdy znalazł się pod stadem latających flamingów, stwierdził, że zataczają koła nad niewielką wysepką porośniętą gęsto trzcinami. Przyjrzał się jej uważnie i po chwili odniósł wrażenie, że dostrzega coś między trzcinami — coś błyszczącego czerwono, przypominającego szaty człowieka. W pierwszej chwili pomyślał, że to ktoś z miasteczka wybrał się na polowanie na kaczki, ale po chwili zrozumiał, że w takim wypadku ów człowiek powinien przywitać się z nim, a przynajmniej pomachać ręką, żeby nie przeszkadzał w łowach. Zdumiony skierował konia w wodę, dopłynął do wysepki i po chwili znalazł się na grząskim gruncie. Potężnie zbudowany wierzchowiec zaczął przedzierać się przez morze trzcin, a książę Koln, ponownie dostrzegłszy przebłyski czerwieni, nabierał pewności, że ukrywa się tu człowiek. — Halo! — zawołał. — Kto tu jest?! Nie otrzymał odpowiedzi. Pasmo falujących trzcin świadczyło jednak, że tamten rzucił się do ucieczki na oślep. — Kim jesteś?! — krzyknął Hawkmoon, a przez myśl przemknęło mu, że hordom Mrocznego Imperium udało się w końcu przedostać do nich i że wszędzie w trzcinach czają się żołdacy gotowi do przypuszczenia ataku na Zamek Brass. Spiął konia do pościgu za ubranym na czerwono człowiekiem i wkrótce dostrzegł go wyraźnie, kiedy obcy rzucił się w wody laguny i zaczął płynąć w kierunku brzegu. — Stój! — zawołał Hawkmoon, lecz płynący nie zareagował. Ponownie skierował konia w wodę i rumak skoczył, rozbryzgując pianę. Uciekinier wdrapał się na przeciwległy brzeg, obejrzał, a zobaczywszy Hawkmoona tuż za sobą odwrócił się szybko, wyciągając błyszczący wąski miecz niezwykłej długości. Lecz to nie miecz najbardziej zaskoczył księcia Koln, ale wrażenie, iż przeciwnik w ogóle nie ma twarzy. Pomiędzy długimi, zmierzwionymi i posklejanymi włosami widniała ciemna plama. Hawkmoon wciągnął głęboko powietrze dobywając miecza. Czyżby był to mieszkaniec tego obcego świata? Zeskoczył szybko z konia, kiedy tylko wierzchowiec znalazł się na brzegu, i stanął przed tajemniczym przeciwnikiem na szeroko rozstawionych nogach, wyciągając przed siebie miecz. Zaśmiał się głośno, dostrzegłszy, że twarz człowieka skrywa maska z cienkiej skóry o tak wąskich otworach na oczy i usta,

że trudno je było zauważyć z większej odległości. — Z czego się śmiejesz? — zapytał donośnym głosem zamaskowany mężczyzna, zasłaniając się mieczem. — Nie masz powodu do śmiechu, mój przyjacielu, ponieważ wkrótce pożegnasz się z życiem. — Kimże jesteś? — spytał Hawkmoon. — Na razie dałeś się tylko poznać jako samochwała. — Jestem z pewnością lepszym szermierzem od ciebie — odparł tamten. — Lepiej poddaj się od razu. — Żałuję, ale nie mogę uwierzyć na słowo w twoje umiejętności szermiercze — rzekł z uśmiechem Hawkmoon. — Dlaczego taki mistrz miecza miałby paradować w łachmanach? Ostrzem wskazał poplamiony czerwony kaftan obcego oraz spodnie i buty z popękanej skóry; nie miał nawet pochwy na miecz, nosił go w sznurowej pętli zwieszającej się z konopnego pasa, do którego przymocowana była także pękata sakwa. Dłonie mężczyzny zdobiły pierścienie ze zwykłego szkła i masy plastycznej, a jego skóra o ziemistej barwie zdradzała zły stan zdrowia. Był wysoki, lecz żylasty i wyglądał na wygłodzonego. — Jesteś żebrakiem, jak sądzę — zauważył ironicznie Hawkmoon. — Gdzie ukradłeś ten miecz, żebraku? Obcy sapnął z wściekłości i natarł niespodzianie, po czym błyskawicznie się cofnął. Jego ruchy były niewiarygodnie szybkie. Hawkmoon poczuł piekący ból na policzku, uniósł dłoń do twarzy i stwierdził, że krwawi. — Czy mam cię zadźgać na śmierć? — warknął nieznajomy. — Opuść swój ciężki miecz i poddaj się. Hawkmoon wybuchnął głośnym śmiechem. — Świetnie! Wreszcie mam godnego przeciwnika. Nawet nie wiesz, z jaką radością zmierzę się z tobą, przyjacielu. Wiele czasu minęło, od kiedy moje uszy słyszały brzęk stali! — Jeszcze to mówiąc natarł na zamaskowanego mężczyznę. Obcy począł się zaciekle bronić; parując udatnie ciosy wyprowadzał pchnięcia, które Hawkmoonowi z ledwością udawało się w porę zablokować. Ich stopy zagłębiały się w grząskim gruncie, ale żaden nie przesunął się nawet o krok — walczyli niespiesznie, z wielką wprawą, rozpoznając w sobie nawzajem prawdziwych mistrzów fechtunku. W ciągu godziny wyrównanej walki żaden z nich ani nie otrzymał, ani nie zdołał zadać przeciwnikowi żadnych ran. Hawkmoon zdecydował się w końcu zmienić taktykę — zaczai powoli wycofywać się z brzegu w stronę wody. Sądząc, że książę Koln traci siły, zamaskowany mężczyzna nabrał pewności siebie i natarł z jeszcze większą szybkością, tak że Hawkmoon musiał skierować całą uwagę na parowanie ciosów. Książę Dorian udał nagle, że pośliznął się w błocie i przyklęknął na jedno kolano. Obcy skoczył, chcąc zadać ostateczne pchnięcie, ale miecz Hawkmoona wystrzelił jak błyskawica, uderzając płazem w nadgarstek przeciwnika. Tamten wrzasnął i wypuścił broń z ręki. Książę poderwał się i przycisnąwszy miecz obcego butem, skierował zarazem własne ostrze ku jego szyi. — To sztuczka niegodna prawdziwego szermierza — warknął zamaskowany mężczyzna. — Łatwo się nudzę — odparł Hawkmoon. — Miałem już dosyć tej zabawy. — I cóż teraz? — Jak się nazywasz? — zapytał książę Koln. — Gdy już poznam twoje imię, chciałbym ujrzeć twą twarz, dowiedzieć się, co tu robisz, a potem, co chyba najważniejsze, usłyszeć, w jaki sposób się tu dostałeś. — Moje imię będzie ci znane — rzekł tamten dumnym tonem. — Nazywam się Elvereza Tozer. — Istotnie jest mi ono znane! — przyznał osłupiały książę Koln. ROZDZIAŁ III ELYEREZA TOZER Elvereza Tozer w niczym nie przypominał człowieka, jakiego Hawkmoon spodziewałby się ujrzeć, gdyby powiedziano mu, iż spotka najsłynniejszego dramatopisarza Granbretanu — twórcę, którego dzieła podziwiane były w Europie nawet przez tych ludzi, którzy gardzili wszystkim, co wiązało się z

Mrocznym Imperium. Ostatnio niewiele było słychać o autorze „Króla Stalina", „Tragedii Katina i Karny", „Ostatniego z Braldurów", „Annali", „Chirshila i Adulfa", „Komedii stali" oraz wielu innych arcydzieł, ale Hawkmoon kładł to na karb toczących się wojen. Wyobrażał sobie Tozera jako człowieka świetnie ubranego, w każdej sytuacji pewnego siebie, zachowującego się swobodnie i sypiącego mądrościami. Ku swemu zdumieniu zetknął się z kimś lepiej władającym mieczem niż słowami, chełpliwym głupcem i fanfaronem odzianym w łachmany. Przez całą drogę, kiedy ścieżkami wiodącymi pośród bagien popychał Tozera końcem swego miecza w stronę Zamku Brass, zastanawiał się nad tymi rażącymi sprzecznościami. Czyżby ów człowiek kłamał? A jeśli tak, to z jakich powodów chciał uchodzić za znakomitego dramatopisarza? Tozer maszerował, wyraźnie nie przejmując się zmianą swojego położenia, i pogwizdywał jakąś skoczną melodyjkę. Hawkmoon zatrzymał się. — Chwileczkę — powiedział, sięgając po wodze konia idącego tuż za nim. Tozer odwrócił się. Jego oblicze nadal skrywała maska. Książę był tak zaskoczony usłyszawszy nazwisko dramaturga, że zapomniał rozkazać mu, by odsłonił twarz. — No cóż — mruknął Tozer rozglądając się dookoła. — To przepiękna kraina, chociaż, jak sądzę, nie znalazłbym tu zbyt licznej widowni... — Tak — odparł zakłopotany Hawkmoon. — Owszem... Lepiej będzie dosiąść rumaka. — Wskazał ręką konia. — Siodło dla pana, mistrzu Tozer. Kiedy tamten wspiął się na siodło, Hawkmoon usadowił się za nim, ściągnął wodze i popędził wierzchowca kłusem. W ten sposób dość szybko dotarli do bram miasta, minęli je i zwolniwszy na krętych uliczkach zaczęli piąć się stromą drogą ku murom Zamku Brass. Kiedy dotarli na dziedziniec, zsiedli z konia, Hawkmoon przekazał wodze stajennemu i wskazując drzwi wiodące do głównego holu rzekł do Tozera: — Tędy, jeśli łaska. Ten wzruszywszy nieznacznie ramionami, wolnym krokiem wszedł do środka i pokłonił się dwóm mężczyznom stojącym przy wielkim kominku, w którym płonął ogień. Hawkmoon skinął im głową. — Dzień dobry, panie Bowgentle, d'Avercu. Przyprowadziłem jeńca... — To widać — odparł d'Averc, a na jego pociągłej, urodziwej twarzy odmalował się wyraz skrywanego zainteresowania. — Czyżby rycerze Granbretanu znów stali u naszych bram? — O ile zdążyłem się przekonać, był tylko ten jeden — oznajmił Hawkmoon. — Twierdzi, że nazywa się Elvereza Tozer... — Naprawdę? — Emanujące zwykle spokojem oczy ascetycznego Bowgentle'a rozszerzyły się ze zdumienia. — Autor „Chirshila i Adulfa"? Trudno w to uwierzyć. Tozer uniósł wysmukłą dłoń i zaczął rozwiązywać rzemienie mocujące maskę. — Nie jest pan mi obcy — powiedział. — Spotkaliśmy się dziesięć lat temu, kiedy przybyłem do Malagi z moją nową sztuką. — Tak, pamiętam. Dyskutowaliśmy wtedy o kilku opublikowanych wówczas pańskich wierszach, które tak mi się f podobały... — Bowgentle pokręcił głową. — Pan jest i Elverezą Tozerem, ale... Maska opadła, odsłaniając wychudzone, inteligentne oblicze o długim, wąskim nosie i bladej, ziemistej cerze, której nie była w stanie ukryć nawet skołtuniona broda. Skóra nosiła liczne ślady przebytej ospy. — Przypominam sobie także tę twarz, chociaż była bardziej zaokrąglona. Na Boga, co się z panem działo? — zapytał cicho Bowgentle. — Czyżby szukał pan schronienia przed własnymi ziomkami? — Och — westchnął Tozer, obrzucając Bowgentle'a uważnym spojrzeniem. — Niewykluczone. Czy nie poczęstowałby mnie pan szklaneczką wina? Czuję, że potyczka z obecnym tu waszym walecznym przyjacielem wycieńczyła mnie. — Co takiego? — wtrącił d'Averc. — Czyżbyście stoczyli walkę? — Na śmierć i życie — odparł posępnym głosem Hawkmoon. — Mam wrażenie, że mistrz Tozer nie przybył do 1 naszego Kamargu z misją dobrej woli. Znalazłem go wśród trzcin, na południu, gdzie się ukrywał. Sądzę, że zjawił się tu jako szpieg. — Dlaczegóż to Elvereza Tozer, najsłynniejszy dramatopisarz świata, miałby szpiegować? — stwierdził Granbretańczyk pełnym pogardy, stanowczym tonem. Nie zabrzmiało to

jednak nazbyt przekonywająco. Bowgentle, skubiąc wargę, pociągnął za linkę dzwonka, przyzywając służącego. — Och, to właśnie pan powinien nam to wyjaśnić — rzekł Huillam d'Averc z wyraźnym rozbawieniem. Zakasłał t ostentacyjnie. — Proszę mi wybaczyć, to tylko drobne przeziębienie. W tym zamku stale są przeciągi... J — Nie miałbym nic przeciwko temu — odparł Tozer — gdyby można tu znaleźć jakiś przeciąg. — Powiódł po obecnych uważnym wzrokiem. — Przeciąg, który pomógłby nam zapomnieć o wichurze, jeśli wiecie, co mam na myśli. Przeciąg... — Tak, owszem — wtrącił pospiesznie Bowgentle i odwrócił się w stronę wchodzącego służącego. — Dzban wina dla naszego gościa — polecił. — Czy chciałby pan coś zjeść, mistrzu Tozer? — „Zjadłbym nawet chleba z Babel i mięsiwa z Marakhanu..." — odparł w zamyśleniu Tozer. — „Gdyż owoce, które przynoszą mi głupcy, są jedynie..." — O tej porze możemy zaproponować ser — przerwał mu ironicznie d'Averc. — „Annala", akt szósty, scena piąta — mówił dalej Tozer. — Pamięta pan tę scenę? — Pamiętam — przytaknął d'Averc. — Zawsze uważałem, że ta część jest nieco słabsza od reszty. — Subtelniejsza — odparł afektowanym tonem Tozer. — Subtelniejsza. Wrócił służący z winem i Tozer obsłużył się sam, napełniając sporych rozmiarów kielich. — Wymowa literatury — powiedział — nie zawsze jest oczywista dla zwykłych prostaków. Za sto lat ludzie odczytają ostatni akt „Annali" nie jako napisany w pośpiechu i nie do końca przemyślany, jak osądzili jacyś głupi krytycy, lecz jako złożoną strukturę, która stanowi w rzeczywistości... — Ja także uważam się w jakimś stopniu za pisarza — rzekł Bowgentle — ale muszę przyznać, że nie dostrzegam subtelności... Może mógłby pan to wyjaśnić. — Kiedy indziej — uciął Tozer, niedbale machnąwszy ręką. Wypił wino i ponownie napełnił kielich. — A na razie — powiedział z naciskiem Hawkmoon — może mógłby pan wyjaśnić swoją obecność w Kamargu. Mimo wszystko uważaliśmy, że jesteśmy tu bezpieczni, a jednak... — Jesteście bezpieczni, proszę się nie obawiać — odparł Tozer. — Wyłączywszy mnie samego, rzecz jasna. Udało mi się tu dostać wykorzystując siłę mojego umysłu. D'Averc z powątpiewaniem potarł policzek. — Wykorzystując siłę... umysłu? Jaką siłę? — Starożytną wiedzę, którą przekazał mi pewien mistrz filozofii, mieszkający wśród nie zbadanych dolin Yelu... — Tozer beknął i raz jeszcze napełnił kielich winem. — Yel jest prowincją Granbretanu, leżącą na południowym zachodzie, prawda? — zapytał Bowgentle. — Tak. To dzika, prawie bezludna kraina, zamieszkana przez ciemnoskórych barbarzyńców, którzy żyją w jamach w ziemi. Kiedy moja sztuka „Chirshil i Adulf" przyjęta została przez pewne frakcje na dworze z oburzeniem, uznałem za rozsądne schronić się tam na jakiś czas, zostawiając na pastwę wrogów wszelkie moje dobra, pieniądze i kochanki. Cóż mogłem wiedzieć o brudnej polityce? Skąd mogłem przypuszczać, że niektóre fragmenty dzieła odzwierciedlały, jak się zdaje, dworskie intrygi. — A zatem został pan zniesławiony? — rzekł Hawkmoon, spoglądając na Tozera spod oka. Owa historyjka mogła być przecież po prostu wymyślona. — Więcej, omal nie straciłem życia. Zresztą w trakcie pobytu w tej dziczy groziło mi to także... — I tam spotkał pan filozofa, który nauczył pana podróżować poprzez różne wymiary? Później przybył pan tu, szukając schronienia? — Hawkmoon uważnie śledził reakcję Tozera na te pytania. — Nie... a w zasadzie tak... — odparł dramatopisarz. — Jeśli mam być szczery, nie wiedziałem dokładnie, dokąd zawędruję... — Sądzę, że został pan tu przysłany przez Króla-Imperatora, by dopomóc w zniszczeniu nas — oznajmił Hawkmoon. — Myślę, mistrzu Tozer, że pan nas okłamuje. — Okłamuję? A czymże jest kłamstwo? Czym jest prawda? — Tozer uśmiechnął się krzywo do Hawkmoona i czknął głośno. — Prawda — odparł stanowczo książę Koln — to pętla ze sznura na pańskiej szyi. Uważam, że powinniśmy pana powiesić. — Potarł palcami matowy czarny kamień tkwiący pośrodku jego czoła. — Nie są mi obce sztuczki Mrocznego Imperium. Za często bywałem jego ofiarą, bym ryzykował ponowne uwięzienie. — Popatrzył na pozostałych. — Nalegam, byśmy powiesili go niezwłocznie. — Skąd jednak możemy wiedzieć, czy rzeczywiście nie jest on jedynym człowiekiem, któremu udało się do nas dotrzeć? — rozsądnie zapytał d'Averc. — Nie możemy działać w pośpiechu, Hawkmoonie. — Jestem jedynym, przysięgam! — w głosie Tozera pojawiły się nerwowe tony. — Przyznaję, dobrzy

panowie, że polecono mi tu przybyć. Gdybym się nie zgodził, straciłbym życie w katakumbach więziennych Wielkiego Pałacu. Kiedy posiadłem sekret starego filozofa, wróciłem do Londry z nadzieją, że owa moc pomoże mi stawić czoło tym wszystkim na dworze, którzy żywili do mnie urazę. Chciałem jedynie odzyskać poprzednią pozycję i wiedzieć, że nadal mam dla kogo pisać. Kiedy jednak powiedziałem im o nabytej wiedzy, natychmiast zagrozili mi śmiercią, jeśli nie zgodzę się przedostać tutaj i zniszczyć to, dzięki czemu zdołaliście znaleźć schronienie w tym wymiarze... A zatem przybyłem i muszę przyznać, iż cieszę się, że mogłem im uciec. Nie byłem nazbyt skłonny, by ryzykować własną skórę i występować przeciwko wam, uczciwym ludziom, lecz... — I nie zabezpieczyli się w jakiś sposób, aby mieć pewność, że pan wykona powierzone mu zadanie? — zapytał Hawkmoon. — To raczej dziwne. — Jeśli mam być szczery — odparł Tozer, spuszczając wzrok — odniosłem wrażenie, że nie do końca uwierzyli w moją moc. Chyba chcieli tylko wypróbować jej działanie. Musieli doznać szoku, kiedy przystałem na ich propozycję i w tej samej chwili zniknąłem. — Niepodobna, by Lordowie Mrocznego Imperium popełnili takie przeoczenie — mruknął d'Averc marszcząc brwi. — Z drugiej strony, jeśli nie udało się panu zdobyć naszego zaufania, nie widzę powodu, dla którego oni mieliby ufać. W każdym razie nie jestem do końca przekonany, że mówi pan prawdę. — Czy powiedział im pan o tym starym filozofie? — zapytał Bowgentle. — Jeśli tak, będą mogli sami posiąść ów sekret. — Nie — odparł Tozer, chytrze łypiąc okiem. — Twierdziłem, że udało mi się samemu opanować tę wiedzę podczas kilku samotnie spędzonych miesięcy. — Nie ulega wątpliwości, że nie potraktowali tego poważnie — uśmiechnął się d'Averc. Tozer wyglądał na zbolałego. Pociągnął jeszcze łyk wina. — Trudno mi uwierzyć, że zdolny był pan przedostać się do nas jedynie za pomocą swej woli — przyznał Bowgentle. — Czy na pewno nie korzystał pan z żadnych środków...? — Z żadnych. — Nie podoba mi się to wszystko — stwierdził ponurym głosem Hawkmoon. — Nawet jeśli on mówi prawdę, Lordowie Granbretanu zaczną się teraz zastanawiać, gdzie mógł posiąść tę wiedzę, zaczną dokładnie odtwarzać jego kroki i z pewnością natkną się na starego filozofa. A wtedy zdobędą sposób, żeby przybyć tu z całą swą potęgą, i będziemy zgubieni! — Rzeczywiście, nadchodzą ciężkie czasy — rzekł Tozer, po raz kolejny napełniając swój kielich. — Przypomnijcie sobie „Króla Stalina", akt czwarty, scena druga: „Straszne dni, straszni jeźdźcy, wojną zapachnie na całym świecie!" Aha, byłem wizjonerem i przewidziałem to! — Wyraźnie odczuwał już skutki wypitego wina. Hawkmoon utkwił wzrok w pobladłej twarzy pijanego, wciąż nie mogąc pogodzić się z myślą, że ma przed sobą sławnego dramatopisarza. — Jak widzę, zastanawia was mój wygląd — rzekł Tozer. Zaczynał mu się plątać język. — Jak już mówiłem, to wszystko przez kilka wierszy w „Chirshilu i Adulfie". Zwykłe zrządzenie losu. Zaledwie kilka wierszy napisanych w dobrej wierze i oto staję tu dziś wobec groźby stryczka na szyi. Na pewno pamiętacie tę scenę, ten dialog. „Cały dwór i król jednako przekupieni..." Akt pierwszy, scena pierwsza. Ulitujcie się nade mną, panowie, nie wieszajcie mnie. Wielki artysta zgładzony przez własny potężny geniusz. — Jaki on był, ten stary filozof? — zapytał Bowgentle. — Gdzie dokładnie mieszka? — Ten stary... — Tozer wlał do gardła następną porcję wina. — Ten stary przypominał mi trochę loniego z mojej „Komedii stali", akt drugi, scena szósta... — Jaki on był? — wtrącił zniecierpliwiony Hawkmoon. — „Machinom zaprzedany, każdą godzinę poświęcał zdradliwym obwodom, aż się zestarzał nie wiadomo kiedy, służąc swym urządzeniom". Rozumiecie, on żył tylko swoją nauką. Produkował te pierścienie... — Tozer pospiesznie zakrył dłonią usta. — Pierścienie? Jakie pierścienie? — zapytał szybko d'Averc. — Chyba musicie mi, panowie, wybaczyć — odparł Tozer, podnosząc się i próbując utrzymać równowagę. — To wino okazało się za mocne na mój pusty żołądek. Ulitujcie się, błagani... Istotnie twarz Tozera przybrała zielonkawy odcień. — Proszę bardzo — rzekł ociężale Bowgentle. — Pokażę panu drogę. — Zanim odejdzie — padły czyjeś słowa od strony drzwi — zapytajcie go o pierścień, który nosi na

środkowym palcu lewej dłoni. — Wypowiedziane to zostało stłumionym, brzmiącym z lekka sarkastycznie głosem. Hawkmoon rozpoznał go natychmiast i odwrócił się. Tozer zaś jęknął, zakrywając ręką pierścień. — Co ci wiadomo na ten temat? — zapytał. — Kim jesteś? — Obecny tu książę Koln — rzekł przybysz wskazując Hawkmoona — nazywa mnie Rycerzem w Czerni i Złocie. Wyższy od wszystkich pozostałych, zakuty w zbroję oraz hełm mieniące się czernią i złotem, tajemniczy Rycerz uniósł dłoń, wyciągając skryty w osłoniętej metalem rękawicy palec w stronę Tozera. — Oddaj mi ten pierścień. — To zwykłe szkło, nic poza tym. Nie przedstawia żadnej wartości... — On sam wspomniał coś o pierścieniach — stwierdził d'Averc. — Czyżby właśnie one posłużyły mu do przeniesienia się w ten wymiar? Tozer stał nieruchomo, z głupim wyrazem twarzy, na której malowała się mieszanina upojenia winem i wściekłości. — Powiedziałem już, że jest ze szkła, nie przedstawia żadnej wartości... — Na Magiczną Laskę, rozkazuję ci! — ryknął Rycerz przeraźliwym głosem. Nerwowym ruchem Elvereza Tozer ściągnął klejnot z palca i cisnął na kamienną posadzkę. D'Averc podszedł, uniósł go i zaczął mu się przyglądać. — To kryształ — stwierdził — a nie szkło. Skądś znam ten rodzaj kryształu... — Został wykonany z tej samej substancji, z jakiej wyrzeźbiono urządzenie, które pomogło wam schronić się tutaj — odparł Rycerz w Czerni i Złocie. Wyciągnął ku nim otwartą dłoń, demonstrując wsunięty na rękawicę, na środkowy palec, taki sam pierścień. — Ma identyczne właściwości, może przenosić ludzi poprzez różne wymiary. — Tak, jak myślałem — rzekł Hawkmoon. — To nie zdolności umysłowe, lecz odłamek kryształu pozwolił ci dostać się do nas. Teraz nie unikniesz stryczka! Jak zdobyłeś ten magiczny przedmiot? — Od tego człowieka, Mygana z Llandaru. Przysięgam, że to prawda. On miał ich wiele, mógł wyprodukować następne! — wykrzyknął Tozer. — Nie wieszajcie mnie, błagam was. Powiem wam dokładnie, gdzie można znaleźć owego starca! — Tego musimy się dowiedzieć — powiedział w zamyśleniu Bowgentle — gdyż powinniśmy pojmać go, zanim uczynią to Lordowie Mrocznego Imperium. Musimy schwytać go i posiąść jego tajemnice dla naszego bezpieczeństwa. — Co takiego? Czyżbyśmy musieli wyprawić się do Granbretanu? — zapytał zdumiony d'Averc. — To raczej nieuniknione — stwierdził Hawkmoon. ROZDZIAŁ IV FLANA MIKOSEYAAR Flana Mikosevaar, hrabina Kanbery, poprawiła maskę splecioną ze złotego drutu i obrzuciła nie widzącym spojrzeniem resztę widowni, która zdała jej się jedynie wielobarwną mozaiką. Orkiestra, umieszczona w centrum sali balowej, grała dziwną, skomplikowaną melodię, jedno z późniejszych dziel ostatniego wielkiego kompozytora Granbretanu, Londena Johne'a, zmarłego dwieście lat wcześniej. Maska hrabiny przedstawiała głowę czapli, w której — w miejsce oczu — widniały tysiące okruchów rzadkich klejnotów. Gruba suknia z błyszczącego brokatu mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, zależnie od oświetlenia. Była wdową po Asrovaku Mikosevaarze, który zginął z ręki Doriana Hawkmoona podczas pierwszej bitwy o Kamarg. Jednakże Flana z Kanbery nie opłakiwała śmierci moskoviańskiego renegata, twórcy Legionu Sępów, którego hasło brzmiało: ŚMIERĆ DLA ŻYCIA; nie nosiła też w sercu żalu do jego zabójcy. Asrovak był jej dwunastym mężem i zdążyła zaspokoić swe żądze szaleńczymi uniesieniami krwawego kochanka na długo przedtem, zanim wyruszył on na wojnę o Kamarg. Od tamtego czasu miała już kilku kochanków i wspomnienia o mężu zniknęły we mgle, podobnie jak pamięć o wielu innych mężczyznach, jako że Flana była samolubnym stworzeniem — rzadko zaprzątała sobie głowę odróżnianiem jednego mężczyzny od drugiego. Stało się już regułą bez wyjątku, że jej mężowie czy kochankowie ginęli właśnie wtedy, kiedy zaczynali być dla niej niewygodni. Raczej instynkt, niż jakiekolwiek pobudki rozumowe, powstrzymywał ją przed zamordowaniem tych najbardziej wpływowych. Rzecz w tym, że nie była niezdolna do miłości,

potrafiła bowiem ulegać pasji, wariować na punkcie swoich oblubieńców, nie potrafiła jednak żywić tych uczuć przez dłuższy czas. Nienawiść, podobnie jak wierność były dla niej czymś zupełnie obcym. Przypominała w dużym stopniu oswojone zwierzątko, jednym przywodziła na myśl kota, innym zaś pająka — chociaż zarówno wdziękiem, jak i urodą bliższa była zdecydowanie temu pierwszemu. Wiele kobiet darzyło ją nienawiścią i obmyślało sposoby zemsty za zabranie męża czy też otrucie brata, z pewnością też wywarłyby swą zemstę, gdyby Flana nie była hrabiną Kanbery i kuzynką Króla-Imperatora Huona, nieśmiertelnego monarchy zamkniętego na wieczność w przypominającej łono Kuli Tronowej, umieszczonej w ogromnej Sali Tronowej jego pałacu. Znajdowała się w centrum uwagi także wielu innych osób, ponieważ była jedyną żyjącą krewną monarchy, a osoby owe sądziły, że jeśli zniszczą Huona i uczynią z niej Królową-Imperatorową, będzie służyła ich interesom. Nieświadoma snutych wokół jej osoby intryg, Flana z Kanbery przyjęłaby ze stoickim spokojem wszelkie informacje o nich, jako że nie przejawiała najmniejszego zainteresowania sprawami zajmującymi pobratymców; szukała jedynie sposobów zaspokojenia swoich skrytych żądz, wydarcia z duszy dziwacznej, melancholijnej tęsknoty, której nie potrafiła nawet sprecyzować. Dla wielu mężczyzn stanowiła zagadkę, zabiegali o jej względy tylko po to, by móc cokolwiek wyczytać z jej nie osłoniętej maską twarzy. Ale to oblicze — o pięknych rysach i gładkiej cerze, z zawsze lekko zaróżowionymi policzkami i olbrzymimi złocistymi oczyma — pozostawało mroczne i tajemnicze, skrywając znacznie więcej niż złota maska. Muzyka umilkła, ludzie zaczęli poruszać się. Wielobarwna mozaika ożyła w rytm falowania odzieży, obracających się masek, ukłonów i gestów. Delikatnie rzeźbione maski dam poczęły gromadzić się wokół bitewnych hełmów tych spośród dowódców licznych granbretańskich armii, którzy ostatnimi czasy wrócili do kraju. Hrabina wstała, lecz nie uczyniła nawet kroku w ich kierunku. Z trudem rozpoznawała niektóre hełmy — najprędzej ten należący do Meliadusa z Zakonu Wilka, który był jej mężem przed pięcioma laty i rozwiódł się z nią (co zresztą ledwie zauważyła). Był tam również Shenegar Trott, rozparty na stercie poduszek, obsługiwany przez nagą niewolnicę z kontynentu, skryty pod srebrną maską — karykaturą ludzkiej twarzy. Dojrzała też maskę księcia Lakasdehu, Prą Plenna, ledwie osiemnastolatka, któremu poddało się dziesięć wielkich miast. Jego hełm przedstawiał głowę szczerzącego zęby smoka. Odniosła wrażenie, że rozpoznaje także pozostałych — bez wyjątku najsławniejszych dowódców, którzy wrócili, by świętować swe zwycięstwa, by dzielić miedzy siebie podbite terytoria i odbierać gratulacje od swego Imperatora. Otoczeni tłoczącymi się kobietami dumnie wypinali piersi i wybuchali gardłowym śmiechem. Wyjątek stanowił jej były mąż, Meliadus, który chyba unikał towarzystwa i stał pogrążony w rozmowie ze swym szwagrem Taragormem, Mistrzem Pałacu Czasu, oraz ukrytym pod wężokształtną maską baronem Kalanem z Vi tali, Wielkim Konstablem Zakonu Węża i naczelnym naukowcem Króla-Imperatora. Flana zmarszczyła brwi pod maską, przywoławszy odległe wspomnienia: Meliadus zwykle unikał Taragorma... ROZDZIAŁ V TARAGORM Jak ci się powodzi, bracie Taragormie? — zapytał Meliadus, siląc się na uprzejmość. Człowiek, który wziął za żonę jego siostrę, odpowiedział krótko: — Dobrze. Niepokoiło go, dlaczego Meliadus się z nim przywitał; wszyscy dobrze wiedzieli, jak głęboko był zazdrosny o to, że Taragorm zdobył względy jego siostry. Wyniośle uniósł głowę osłoniętą wielką maską. Przedstawiała ogromną tarczę zegarową o cyferblacie z emaliowanego i pozłacanego mosiądzu, w wielu miejscach zdobionego macicą perłową oraz wskazówkach inkrustowanych srebrem, pudło zaś, w którym umieszczono wahadło, zwieszało się nisko aż na szeroką pierś Taragorma. Wykonano je z jakiegoś przezroczystego materiału, podobnego do szkła o niebieskawym odcieniu, przez który widać było poruszające się złote wahadło. Cały zegar wyposażono w skomplikowany mechanizm, mający niwelować skutki poruszania głową. Wydzwaniał co kwadrans, a w południe i o północy wygrywał pierwsze osiem taktów „Chwilowych antypatii" Shenevena. — A jak miewają się — kontynuował Meliadus tym samym, niezwykłym dla niego, ugrzecznionym tonem — zegary w twoim pałacu? Wszystkie tykają i cykają, co? Dopiero po dłuższej chwili dotarło do Taragorma, że jego szwagier zdobył się na dowcip. Nie odpowiedział. Meliadus chrząknął. Skryty za wężową maską Kalan wtrącił:

— Słyszałem, że przeprowadzasz jakieś eksperymenty z maszyną zdolną podróżować w czasie, Lordzie Taragormie. Tak się składa, że ja również eksperymentuję... z maszyną... — Chciałbym porozmawiać z tobą, bracie, o twoich doświadczeniach — odezwał się Meliadus do Taragorma. — Jak daleko zaawansowane są twe prace? — Dość zaawansowane, bracie. — Czy podróżowałeś już w czasie? — Nie osobiście. — Moja maszyna — mówił nie speszony Kalan — zdolna będzie przenosić statki z niewiarygodną szybkością na ogromne odległości. Będziemy mogli podbić dowolny kraj na kuli ziemskiej, niezależnie od tego, jak daleko... — Kiedy uzyskasz możliwość — zapytał Meliadus, przysuwając się bliżej do Taragorma — wysłania człowieka w podróż ku przeszłości lub przyszłości? Baron Kalan wzruszył ramionami i odwrócił się tyłem. — Muszę wracać do moich laboratoriów -r- rzekł. — Król-Imperator nalega, bym jak najszybciej zakończył swoje prace. Miłego dnia, moi panowie. — Miłego dnia — odparł machinalnie Meliadus. — A więc, bracie, musisz mi opowiedzieć więcej o swojej pracy. Może nawet pokazać mi prototypowe urządzenie. — Muszę... — odparł żartobliwie Taragorm. — Ależ moja praca jest okryta tajemnicą, bracie. Nie mogę wprowadzić cię do Pałacu Czasu bez zgody Króla Huona. Najpierw musisz postarać się o pozwolenie. — Czy jesteś pewien, że nawet ja potrzebuję takiego pozwolenia? — Nikt nie jest aż tak wszechmocny, by działać bez zgody naszego Króla-Imperatora. — Ale ja mam niezwykle ważną sprawę, bracie — rzekł Meliadus desperackim, niemal błagalnym tonem. — Umknęli nasi wrogowie, prawdopodobnie schronili się w innej epoce Ziemi. Stanowią poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa Granbretanu! — Mówisz o tej grupce barbarzyńców, których nie udało ci się pojmać w trakcie bitwy o Kamarg? — Miałem ich już w garści, tylko nauka lub magia pozwoliła im umknąć przed moją zemstą. Co prawda, nikt mnie nie obwinia za to, co się stało... — Oprócz ciebie samego? Czyżbyś oskarżał siebie? — Nie, pod żadnym względem nie mam sobie nic do zarzucenia. Po prostu chciałbym skończyć z nimi, chciałbym pozbyć się wrogów Imperium. Czy jest w tym coś złego? — Słyszałem plotki, że jest to raczej twoja prywatna wojna, a nie działania na rzecz kraju, oraz że przystajesz na głupie ugody tylko po to, by zemścić się na tych, którzy znaleźli schronienie w Kamargu. — Cóż, to tylko jeden z możliwych poglądów — rzekł Meliadus, z trudem przełykając upokarzające słowa. — A mnie chodzi jedynie o dobro naszego Imperium. — W takim razie powiedz Królowi Huonowi o swych obawach, a być może pozwoli ci zwiedzić mój pałac. — Taragorm odwrócił się, a w tym samym momencie jego maska zaczęła z hukiem wybijać godzinę, czyniąc jakąkolwiek dalszą rozmowę niemożliwą. Meliadus chciał iść za nim, lecz po chwili zmienił zdanie i płonąc wściekłością odszedł korytarzem w drugą stronę. Otoczona przez młodych Lordów Granbretanu, z których każdy chciał zdobyć jej niebezpieczne względy, hrabina Flana Mikosevaar popatrzyła za odchodzącym. Z jego energicznych kroków wywnioskowała, że jest w złym nastroju. Szybko zapomniała więc o nim i zwróciła uwagę na sypiących pochlebstwami adoratorów, wsłuchując się nie w słowa, świetnie jej znane, lecz w samo brzmienie głosów, zdających się płynąć niczym stara przyjemna melodia. Natomiast Taragorm wymienił grzeczności z Shenegarem Trottem. _ Mam się stawić przed Królem-Imperatorem jutro rano — oznajmił Trott Mistrzowi Pałacu Czasu. — Wierzę, iż czeka mnie jakaś misja, która w tej chwili stanowi tajemnicę znaną jedynie naszemu władcy. Musimy być zawsze czymś zajęci, prawda, Lordzie Taragormie? — Oczywiście, że musimy, hrabio Shenegarze. Zęby nuda nie pochłonęła nas bez reszty. ROZDZIAŁ VI AUDIENCJA Następnego ranka Meliadus czekał niecierpliwie przed wejściem do Sali Tronowej Króla-Imperatora. Zapisał się na audiencję poprzedniego wieczora i został poinformowany, że ma się stawić o godzinie

jedenastej. Teraz była już dwunasta, ale ciągle nie otwierano przed nim wznoszących się wysoko ku potężnemu sklepieniu drzwi, nabijanych klejnotami, które układały się w mozaikę przedstawiającą jakieś prehistoryczne sceny. Wejścia strzegło pięćdziesięciu nieruchomych, uzbrojonych w ogniste lance strażników w maskach modliszek. Meliadus chodził tam i z powrotem wzdłuż szeregu gwardzistów, nie spoglądając nawet w połyskujące głębie korytarzy niesamowitego pałacu Króla-Imperatora. Próbował zdusić w sobie poczucie głębokiej urazy wywołane faktem, iż Król-Imperator nie przyjął go od razu. Czyż nie był jednym z najznakomitszych rycerzy Europy? Czy nie pod jego dowództwem armie Granbretanu podbiły cały kontynent? Czy to nie on poprowadził te same armie na Środkowy Wschód, włączając kolejne terytoria w granice Mrocznego Imperium? Dlaczego Król-Imperator miałby znieważać go w ten właśnie sposób? Meliadus, najważniejszy pośród rycerstwa Granbretanu, powinien mieć pierwszeństwo przed wszystkimi śmiertelnikami. Spodziewał się, że uknuto przeciwko niemu jakąś intrygę. Ż tego, co mówił Taragorm, a zapewne powtarzali także inni, wynikało, że panowała opinia, iż sprawy wymykają mu się z rąk. Lecz tylko głupcy mogli nie dostrzegać zagrożenia, jakie stwarzali Hawkmoon, hrabia Brass oraz Huillam d'Averc. Jeśli nie załatwi się z nimi do końca porachunków, gotowi są poderwać ludzi do rebelii i znacznie opóźnić dalsze podboje. Czyżby Król Huon dał posłuch jego wrogom? Nie, Król-Imperator był mądry, kierował nim obiektywizm. W przeciwnym razie nie byłby zdolny do rządzenia... Meliadus z przerażeniem odrzucił dalsze wnioski. Nabijane klejnotami drzwi zaczęły się w końcu powoli otwierać, a kiedy rozchyliły się na tyle, by przepuścić człowieka, żwawym krokiem wyszedł przez nie korpulentny mężczyzna. — Shenegar Trott! — wykrzyknął Meliadus. — To przez ciebie musiałem czekać tak długo? Silne światła korytarza zagrały refleksami na srebrnej masce Trotta. — Wybacz, baronie Meliadusie. Przyjmij moje przeprosiny. Musieliśmy przedyskutować wiele szczegółów, ale skończyliśmy już. Otrzymałem misję, mój drogi. Misję! Cóż to za misja, cha, cha! Zanim Meliadus zdołał zadać mu choćby jedno pytanie, tamten pośpiesznie oddalił się. Z sali tronowej dobiegł młodzieńczy, dźwięczny głos — głos samego Króla-Imperatora. — Teraz mogę cię przyjąć, baronie Meliadusie. Strażnicy w maskach modliszek rozstąpili się, przepuszczając Meliadusa do sali tronowej. W gigantycznej komnacie pomalowanej w jaskrawe barwy, gdzie wzdłuż ścian zwisały różnokolorowe sztandary pięciuset najznamienitszych rodów Granbretanu, pod którymi stały szeregi — po tysiąc z każdej strony — nieruchomych strażników w maskach modliszek, baron Meliadus z Kroiden uniżenie dotknął czołem posadzki. Jedna za drugą bogato rzeźbione galerie wznosiły się piętrami ku półkolistemu sklepieniu. Zbroje żołnierzy z Zakonu Modliszki połyskiwały czernią, zielenią i złotem. Kiedy podniósł się na nogi, dostrzegł w oddali, jako białą plamkę na tle zielono-purpurowej ściany, Kulę Tronową Króla-Imperatora. Dojście wolnym krokiem w to miejsce zajęło Meliadusowi dwadzieścia minut. Tu ponownie padł twarzą na posadzkę. Kulę wypełniała powoli wirująca mlecznobiała ciecz, którą od czasu do czasu przecinały opalizujące krwistoczerwone i błękitne żyłki. Wewnątrz tego fluidu tkwił Król Huon — zwinięta na kształt płodu, pomarszczona, prastara i nieśmiertelna istota, w której żywe wydawały się jedynie czarne oczy o przenikliwym, złowieszczym spojrzeniu. — Baronie Meliadusie — rozległ się ponownie dźwięczny głos, wyrwany z gardła jakiegoś pięknego młodzieńca, by zapewnić Królowi Huonowi zdolność mowy. — Wasza Wysokość — mruknął Meliadus. — Dziękuję ci za wspaniałomyślność przyjęcia mnie na audiencji. — Z jakiego to powodu prosiłeś nas o posłuchanie? — W głosie pojawiły się odcienie sarkazmu i zniecierpliwienia. — Czyżbyś jeszcze raz chciał usłyszeć pochwały za zdobycie dla nas całej Europy? — Starczy mi wyrazów uznania, Najszlachetniejszy Panie. Chciałem ostrzec cię, że nadal zagraża nam niebezpieczeństwo w Europie... — Co takiego? A więc nie zdołaliście jeszcze podbić całego kontynentu? — Ależ tak, Wielki Imperatorze, twe włości rozciągają się od morza do morza, aż po same granice Moskovii, a nawet dalej. Niewiele jest ludzi nie będących jeszcze naszymi niewolnikami. Lecz mnie chodzi o tych, którym udało się uciec... — O Hawkmoona i jego przyjaciół? — Właśnie, Potężny Królu-Imperatorze.

— Przepędziłeś ich. Nie mogą nam w żaden sposób zagrozić. — Dopóki żyją, stanowią zagrożenie, Najszlachetniejszy Panie, gdyż udaną ucieczką mogą zaszczepić nadzieję innym, a my musimy zniszczyć jakąkolwiek nadzieję wśród poddanych, inaczej trudno będzie utrzymać wśród nich dyscyplinę. — Niejednokrotnie już rozprawiałeś się z buntownikami, umiesz sobie z nimi radzić. Obawiamy się, baronie Meliadusie, że zaczynasz przedkładać ponad interesy twojego Króla-Imperatora swoje osobiste porachunki... — Moim interesem są twoje pragnienia, Wielki Królu-Imperatorze, a twoje sprawy są zarazem moimi. Nie da się ich rozdzielić. Czyż nie jestem najbardziej lojalnym z twoich sług? — Możliwe, że za takiego się uważasz, baronie Meliadusie. Niewykluczone, że twoim zdaniem... — Co chcesz przez to powiedzieć, Wszechmocny Monarcho? — Chcę powiedzieć, że twoja obsesja na punkcie tego Germanina, Hawkmoona, oraz garstki wieśniaków będących jego przyjaciółmi nie musi być zbieżna z naszymi zainteresowaniami. Oni nie wrócą, a gdyby odważyli się na to, wtedy bez trudu poradzimy sobie z nimi. Obawiamy się, że jedynym motywem twojego działania jest pragnienie zemsty, które to pragnienie w twoim umyśle łączy się z przekonaniem, że ci, na których chciałbyś wywrzeć zemstę, stanowią zagrożenie dla całego Mrocznego Imperium. — Nie! Przysięgam, że to nieprawda, Najwyższy Władco! — Zostaw ich własnemu losowi, Meliadusie. Rozprawisz się z nimi, jeżeli powrócą. — Wielki Królu, oni stwarzają potencjalne zagrożenie dla Imperium. Muszą być związani z jakimiś innymi siłami, które udzielają im pomocy. Skąd bowiem wzięliby maszynę, dzięki której mogli zniknąć, kiedy już mieliśmy ich zniszczyć? Nie dysponuję w tej chwili żadnymi dowodami, lecz gdybyś pozwolił mi pracować z Taragormem i wykorzystać jego wiedzę do odnalezienia schronienia Hawkmoona i jego kompanów, wtedy zdobędę dowody i uwierzysz mi! — Wątpimy w to, Meliadusie. Bardzo wątpimy... — W dźwięcznym głosie pojawiły się wyraźnie posępne tony. — Lecz jeśli nie przeszkodzi ci to w wykonywaniu innych obowiązków na dworze, jakie mamy zamiar ci powierzać, możesz odwiedzić pałac Lorda Taragorma i poprosić go o pomoc w odnalezieniu twoich wrogów... — Naszych wrogów, Najwyższy Władco... — Zobaczymy, baronie Meliadusie. Zobaczymy. — Dziękuję za okazane mi zaufanie, Wasza Wysokość. Ja... — Audiencja nie dobiegła jeszcze końca, baronie Meliadusie. Nie powiedzieliśmy ci jeszcze o twoich obowiązkach na dworze, o których już wspomnieliśmy. — Będę zaszczycony, mogąc je wypełniać, Szlachetny Panie. — Mówiłeś, że ze strony Kamargu zagraża nam niebezpieczeństwo. Wierzymy jednak, że zagrożenie tkwi gdzie indziej. Dla ścisłości, niepokoi nas, że nowi wrogowie mogą nadciągnąć ze Wschodu, a z tego, co nam wiadomo, dorównują oni potęgą Mrocznemu Imperium. Myślimy, że może to mieć związek z twoimi podejrzeniami dotyczącymi Hawkmoona i jego tajemniczych sprzymierzeńców, gdyż możliwe jest, że właśnie dzisiaj będziemy przyjmowali na naszym dworze przedstawicieli tychże sprzymierzeńców... — W takim razie, Potężny Królu-Imperatorze... — Nie skończyliśmy jeszcze, baronie Meliadusie! — Błagam o wybaczenie, Najszlachetniejszy Panie. — Wczoraj wieczorem pojawili się u bram Londry dwaj obcy, którzy utrzymują, iż są emisariuszami Imperium Azjokomuny. Przybyli w jakiś tajemniczy sposób, co wskazuje, że znane są im metody transportu, których my nie zgłębiliśmy. Stwierdzili, że wyruszyli ze swojej stolicy zaledwie dwie godziny wcześniej. Naszym zdaniem powierzono im misję wybadania naszych sił; czyniliśmy zresztą podobnie na interesujących nas obszarach. My również powinniśmy spróbować ich wysondować, gdyż nadejdzie taka chwila, nawet jeśli nie będzie to w najbliższej przyszłości, kiedy znajdziemy się z nimi w konflikcie. Bez wątpienia dowiedzieli się o naszych podbojach na Bliskim i Środkowym Wschodzie i to ich zaniepokoiło. Musimy dowiedzieć się o nich jak najwięcej, przekonać ich, że nie żywimy w stosunku do nich wrogich zamiarów, i postarać się nakłonić, by pozwolili naszym emisariuszom odwiedzić ich terytoria. Gdyby okazało się to możliwe, chcielibyśmy, żebyś ty, Meliadusie, był jednym z emisariuszy, gdyż masz największe doświadczenie w dyplomacji spośród wszystkich naszych sług.

— To niepokojące nowiny, Wielki Imperatorze. — Owszem. Trzeba po prostu jak najlepiej się zabezpieczyć przed tym, co nas czeka. Będziesz ich przewodnikiem. Traktuj tych obcych z szacunkiem, zdobądź ich zaufanie i spróbuj wydobyć jakieś informacje dotyczące ich potęgi, wielkości terytorium, liczby żołnierzy, którymi dysponuje monarcha, jakości uzbrojenia oraz zdolności w zakresie transportu. Jak sam widzisz, baronie Meliadusie, ta wizyta przywodzi na myśl znacznie poważniejsze potencjalne zagrożenie niż to, jakie stwarza hrabia Brass i ludzie, którzy zniknęli razem z jakimś tam zamkiem. — Możliwe, Najszlachetniejszy Panie... — Z całą pewnością, baronie Meliadusie! — Spomiędzy pomarszczonych warg wyskoczył chwytny język. — To twoje najważniejsze zadanie. Jeśli zostanie ci trochę wolnego czasu, będziesz mógł go poświęcić swojej zemście na Dorianie Hawkmoonie i całej reszcie. — Ależ, Potężny Królu-Imperatorze... — Dobrze wypełnij to zadanie, Meliadusie. Nie zawiedź nas. — W głosie zabrzmiała wyraźna już groźba. Język dotknął niewielkiego klejnotu, unoszącego się we fluidzie w pobliżu głowy, i Kula Tronowa zaczęła tracić przejrzystość, a po chwili przybrała wygląd jednolitej czarnej bryły. ROZDZIAŁ VII EMISARIUSZE Baron Meliadus nie mógł pozbyć się wrażenia, że Król-Imperator przestał mu ufać i wyraźnie zbagatelizował sugestie o zagrożeniu ze strony mieszkańców Zamku Brass. Królowi udało się wprawdzie ostatecznie go przekonać, iż powinien przystąpić z dużym zaangażowaniem do rozmów z dziwnymi emisariuszami, schlebił mu nawet, wspominając, że tylko on może sobie poradzić z tym problemem i że zyska zarazem sposobność, by w późniejszym czasie zostać nie tylko Pierwszym Rycerzem Europy, lecz także Najznamienitszym Rycerzem Azjokomuny. Zainteresowanie Meliadusa Azjokomuny było jednakże wyraźnie mniejsze niż zainteresowanie Zamkiem Brass — wierzył bowiem, że istnieją podstawy do tego, by uważać zagrożenie Mrocznego Imperium ze strony Zamku Brass za realne, podczas gdy monarcha nie dysponował żadnymi dowodami na to, że istnieje takowe ze strony Azjokomuny. Odziany w najbardziej wykwintny strój i najlepszą maskę, Meliadus podążał przez połyskliwe korytarze pałacu w stronę holu, gdzie poprzedniego dnia szukał pomocy Taragorma. Dziś miała się tam odbyć inna uroczystość — powitanie, z odpowiednim ceremoniałem, gości ze Wschodu. Występował w zastępstwie Króla-Imperatora, powinien zatem zostać przyjęty z pełnymi honorami, zyskiwał bowiem prestiż pierwszego po samym Królu Huonie. Lecz nawet ta świadomość nie zdołała rozświetlić jego wypełnionych mściwością myśli. Wkroczył do holu przy dźwięku fanfar rozbrzmiewających z galerii, które biegły wzdłuż ścian. Czekali tu zgromadzeni wszyscy szlachcice Granbretanu w olśniewających uroczystych strojach. Emisariusze z Azjokomuny nie zostali jeszcze wprowadzeni. Baron skierował się ku podwyższeniu, na którym ustawiono trzy złote trony, wszedł po schodkach i usiadł na środkowym. Tłum szlachty skłonił się przed nim i po chwili hol zaległa wyczekująca cisza. Meliadus nie miał jeszcze okazji widzieć emisariuszy, do tej pory opiekował się nimi kapitan Viel Phong z Zakonu Modliszki. Rozejrzał się po zgromadzonych, zauważając obecność Taragorma, Flany, hrabiny Kanbery, Adaza Prompa i Mygela Holsta, Jereka Nankenseena oraz Brenala Farnu. Zdumiał się, ale przez dłuższą chwilę nie mógł uzmysłowić sobie, co go tak zaskoczyło. Wreszcie zrozumiał, że spośród wszystkich wielkich wodzów brakowało jedynie Shenegara Trotta. Przypomniał sobie, że tamten wspominał o ważnej misji. Czyżby już wyruszył, żeby ją wypełnić? Dlaczego on, Meliadus, nie został poinformowany o wyprawie Trotta? Czy utrzymywano coś w tajemnicy przed nim? Czyżby rzeczywiście tracił zaufanie Króla-Imperatora? Pełen niepokoju odwrócił się, kiedy fanfary rozbrzmiały ponownie i drzwi holu otwarto przed dwoma cudacznie wystrojonymi postaciami. Odruchowo powstał z tronu, zdumiony widokiem fantastycznych barbarzyńców — byli gigantami ponad dwumetrowego wzrostu i poruszali się na sztywnych nogach niczym automaty. „Czy to ludzie?" — przemknęło mu przez myśl. Do tej pory nie sądził nawet, że mogą być odmiennymi istotami. Niewykluczone, że owe monstrualne stworzenia powstały w efekcie Tragicznego Millenium. A może mieszkańcy Azjokomuny w ogóle nie byli ludźmi?

Ukrywali oblicza, podobnie jak Granbretańczycy, za maskami — o ile te dziwne konstrukcje, jakie nosili na ramionach, można było tak nazwać — nie udało się zatem stwierdzić, czy mają ludzkie twarze. Wysokie, nieregularne, owalne zasłony wykonane były ze skóry malowanej w jaskrawe, niebieskie, zielone, żółte i czerwone spiralne wzory, na tle których widniały diabelskie rysy — płonące oczy i rzędy obnażonych kłów. Od ramion aż do ziemi okrywały ich ciężkie futrzane kożuchy, a ponieważ były rozpięte, odsłaniały skórzane stroje zdobione karykaturalnymi wizerunkami ludzkich organów, które Meliadusowi przypominały rysunki, jakie oglądał w atlasach anatomicznych. Herold przedstawił gości: — Lord Komisarz Kaow Shalang Gatt, Dziedziczny Przedstawiciel Prezydenta-Imperatora Azjokomuny, Jong Mang Shena, oraz książę Elekt Zastępów Słońca. Pierwszy emisariusz wystąpił do przodu, przy czym poły jego kożucha odgięły się, odsłaniając podszewkę z wielobarwnego grubego jedwabiu, a zarazem zdradzając, że mężczyzna miał sporo ponad metr szerokości w ramionach. W dłoni dzierżył buławę z wysadzanego klejnotami złota, która — sądząc po sposobie, w jaki ją trzymał — musiała być co najmniej samą Magiczną Laską. — Lord Komisarz Orkai Heong Phoon, Dziedziczny Przedstawiciel Prezydenta-Imperatora Azjokomuny, Jong Mang Shena, oraz książę Elekt Zastępów Słońca. Drugi, podobnie ubrany, chociaż nie mający buławy człowiek — o ile był to człowiek — zrobił kilka kroków do przodu. — Witam szlachetnych emisariuszy Prezydenta-Imperatora Azjokomuny, Jong Mang Shena, i pragnę zapewnić, że cały Granbretan jest do ich dyspozycji, by wypełniać wyrażone przez nich życzenia. — Meliadus rozłożył szeroko ramiona. Człowiek z buławą zatrzymał się przed podwyższeniem i zaczai przemawiać z dziwnym, śpiewnym akcentem, jak gdyby język Granbretanu, a w rzeczywistości całej Europy i Bliskiego Wschodu, nie był jego ojczystym językiem. — Dziękujemy bardzo serdecznie za to powitanie i pokornie prosimy o oświecenie, jakiż to potężny wódz raczył nas przyjąć. — Jestem baron Meliadus z Kroiden, Wielki Konstabl Zakonu Wilka, Najświetniejszy Rycerz Europy, Przedstawiciel Nieśmiertelnego Króla Huona Osiemnastego, Władcy Granbretanu, Europy i Ligi Wszystkich Krajów Śródziemnomorskich, Wielkiego Konstabla Zakonu Modliszki, Pana Przeznaczenia, Twórcy Historii, Potężnego i Wszechmocnego Księcia nad Księciami. Witam was tak, jak on by was powitał, przemawiam jego słowami, postępuję zgodnie z jego życzeniami, musicie bowiem wiedzieć, że będąc nieśmiertelnym nie może on opuścić chroniącej go tajemnej Kuli Tronowej, strzeżonej dniem i nocą przez tysiąc gwardzistów. — Meliadus uznał za stosowne opisać nieco szerzej ochronę Króla-Imperatora, aby wywrzeć wrażenie na gościach, tak by stało się dla nich jasne, że porwanie się na życie Króla Huona było niemożliwością. Po chwili dodał, wskazując dwa trony po jego bokach: — Usiądźcie, proszę. Zabawimy się nieco. Dwie dziwaczne postacie weszły po schodkach i z niejaką trudnością zasiadły w złoconych siedziskach. Nie przygotowano bankietu, ponieważ mieszkańcy Granbretanu gardzili jedzeniem, traktowali je jako czynność osobistą, związaną nieodłącznie z koniecznością zdjęcia maski i zgrozą obnażenia twarzy. Tylko trzy razy do roku zdejmowano publicznie maski oraz całą odzież, kiedy w zamkniętej Sali Tronowej, na oczach żądnego sensacji Króla Huona, odbywały się trwające cały tydzień orgie połączone z przerażającymi i krwawymi ceremoniami, których nazwy istniały jedynie w tajemnych językach poszczególnych zakonów i o których nie wspominano nigdy, z wyjątkiem owych okazji. Baron Meliadus klasnął w dłonie, dając znak do rozpoczęcia występów. Tłum dworzan rozdzielił się niczym kurtyna, zajmując miejsca wzdłuż dwóch boków holu, na środek zaś wybiegli akrobaci, linoskoczkowie i klauni, a z galerii na górze rozbrzmiała skoczna muzyka. Ludzkie piramidy chwiały się, załamywały, po czym szybko rozsypywały by zaraz utworzyć następną, jeszcze bardziej skomplikowaną konstrukcję. Klauni wywijali koziołki i robili sobie nawzajem niebezpieczne, lecz gorąco przyjmowane przez publiczność kawały, natomiast akrobaci i linoskoczkowie przemykali wśród nich z niewiarygodną szybkością, chodzili po linach rozpiętych między galeriami i pokazywali ewolucje na trapezach wysoko nad głowami widzów. Flana z Kanbery nie patrzyła na ekwilibrystyczne popisy, nie dostrzegała także nic zabawnego w poczynaniach komików. Zwróciła swą piękną maskę czapli ku obcym, zaszczycając ich niezwykłym jak na nią zainteresowaniem. Rozmyślała o tym, że chciałaby poznać ich lepiej, przekonać się, czy w ich towarzystwie znajdzie jakieś niecodzienne rozrywki, zwłaszcza że zgodnie z jej oceną nie byli zwykłymi ludźmi.

Meliadus, który nie mógł pozbyć się myśli, że Król Huon uprzedził się do niego, a rywale uknuli jakiś spisek, za wszelką cenę starał się okazać gościom uprzejmość. Gdyby tylko chciał, mógłby ich oczarować — podobnie jak kiedyś wywarł wrażenie na hrabi Brassie — swoim dostojeństwem, dowcipem oraz męstwem, lecz tego dnia wymagałoby to od niego ogromnego wysiłku i obawiał się, że będzie to wyraźnie wyczuwalne w jego głosie. „Czy podobne rozrywki odpowiadają waszym gustom, szlachetni panowie z Azjokomuny?" — mógłby zapytać, a w odpowiedzi otrzymać zaledwie nieznaczne skinienie gigantycznych masek. „Czyż ci klauni nie są zabawni?" — na co Kaow Shalang Gatt, dzierżący złote berło, zbyłby go ruchem dłoni. Albo: „Cóż za umiejętności! Przywieźliśmy tych sztukmistrzów z naszych posiadłości w Italii, natomiast linoskoczkowie byli niegdyś własnością księcia Krahkova. Macie chyba na dworze waszego Imperatora równie zdolnych akrobatów...?" A wówczas ten drugi, o nazwisku Orkai Heong Phoon, mógłby poruszyć się niespokojnie, jakby nie chcąc okazać niezadowolenia. W każdym wypadku barona Meliadusa ogarnęłoby zniecierpliwienie oraz narastające poczucie, że te osobliwe istoty uważają się za lepsze od niego albo po prostu są znudzone jego wysiłkami zachowania uprzejmości. Z tego właśnie powodu z każdą chwilą coraz trudniej przychodziło mu rozpoczęcie nic nie znaczącej rozmowy, gdyż tylko taka możliwa była w trakcie występów. Po dłuższym czasie wstał i klasnął w dłonie. — Dość tego. Odeślijcie ich. Popatrzmy teraz na bardziej egzotyczne sporty. — Rozchmurzył się nieco, kiedy na salę wkroczyła grupa gimnastyków seksualnych, cieszących się dużą popularnością wśród zdeprawowanych mieszkańców Mrocznego Imperium. Odchrząknął, rozpoznając niektórych z wykonawców, po czym rzekł, wskazując ich gościom: — Tamten był kiedyś księciem Madżarii, a te dwie bliźniaczki to siostry króla Turkii. Blondynkę pojmałem własnoręcznie. Ogier pochodzi ze stajni bułgarskiej, sam wytrenowałem wiele podobnych. — Występy podziałały jak balsam na napięte nerwy barona Meliadusa z Kroiden, emisariusze Prezydenta-Imperatora Jong Mang Shena siedzieli jednak tak samo małomówni i niewzruszeni, jak poprzednio. Wreszcie przedstawienie dobiegło końca i artyści wyszli z sali ku wyraźnej uldze emisariuszy. Odprężony Meliadus zaczął się zastanawiać, czy w żyłach gości w ogóle płynie krew. Po chwili dał znak do rozpoczęcia balu. — A teraz, panowie — rzekł, podnosząc się z tronu — powinniśmy pójść między ludzi, byście mogli poznać tych, którzy mieli zaszczyt uczestniczyć w dzisiejszej uroczystości. Goście z Azjokomuny poszli na sztywnych nogach za Meliadusem. Przewyższali o głowę najwyższych mężczyzn spośród zgromadzonych w holu. — Czy macie ochotę zatańczyć? — spytał baron z Kroiden. — Żałuję, ale my nie tańczymy — odparł Kaow Shalang Gatt bezbarwnym głosem. Etykieta wymagała, by pierwszy taniec należał do gości, potem ruszali w tany inni, dlatego też w ogóle zrezygnowano z tańców. Meliadus zachmurzył się. Czego właściwie Król Huon spodziewał się po nim? Co można było zrobić z tymi automatami? — Czyżbyście nigdy nie tańczyli w Azjokomunie? — zapytał drżącym od tłumionej złości głosem. — Przypuszczam, że my gustujemy w zupełnie innych rodzajach tańców — stwierdził Orkai Heong Phoon i chociaż jego głos pozbawiony był jakiejkolwiek intonacji, Granbretańczyk po raz kolejny odniósł wrażenie, że podobne rozrywki uwłaczają godności szlachcica Azjokomuny. Pomyślał, że z coraz większym trudem przychodzi mu zachowanie uprzejmości w stosunku do dumnych przybyszów. Meliadus nie był przyzwyczajony do tłumienia własnych uczuć w obecności byle cudzoziemców, obiecał sobie zatem przyjemność rozprawienia się właśnie z tymi dwoma, kiedy otrzyma przywilej poprowadzenia którejś z armii na podbój Dalekiego Wschodu. Zatrzymał się przed Adazem Prompem, który nisko pokłonił się gościom. — Mam zaszczyt przedstawić jednego z naszych najwybitniejszych wodzów, hrabiego Adaza Prompa, Wielkiego Konstabla Zakonu Psa, Księcia Parii i Protektora Monchainu, Komandora Dziesięciu Tysięcy. Zdobna maska przedstawiająca pysk psa skłoniła się ponownie. — Hrabia Adaz dowodził wojskami, które zajęły główną część kontynentu europejskiego w dwa lata, podczas gdy liczyliśmy się z dwudziestoletnią wojną — kontynuował Meliadus. — Jego zastępy są niezwyciężone. — Baron pochlebia mi — odezwał się Adaz Promp. — Jestem pewien, że dysponujecie w Azjokomunie potężniejszymi legionami, szlachetni panowie.

— Możliwe, trudno to ocenić. Wydaje mi się, że pańska armia jest równie waleczna, jak nasi łowcy smoków — stwierdził Kaow Shalang Gatt. — Łowcy smoków? A cóż to takiego? — wtrącił Meliadus, przypomniawszy sobie o zadaniu powierzonym mu przez Króla-Imperatora. — Nie macie tych stworzeń w Granbretanie? — Możliwe, że znamy je pod inną nazwą. Czy mógłbyś je opisać, panie? Kaow Shalang Gatt machnął berłem. — Są mniej więcej dwa razy wyższe od człowieka, to znaczy od nas. Mają po siedemdziesiąt niesłychanie ostrych zębów, są pokryte gęstą sierścią, a ich szpony przypominają kocie pazury. Wykorzystujemy je do polowań na te gady, których nie wytresowaliśmy jeszcze na potrzeby armii. — Rozumiem — mruknął Meliadus. Przyszło mu na myśl, że armia stająca naprzeciw takim bestiom będzie musiała zastosować specjalną taktykę. — Ilu łowców smoków udało się wam wyćwiczyć w walce? — Wystarczająco dużo — odparł gość. Poszli dalej, witając się z kolejnymi szlachcicami i towarzyszącymi im damami, a wszyscy zadawali przygotowane wcześniej pytania, podobne do zadanego przez Adaza Prompa, które miały na celu stworzenie Meliadusowi możliwości wydobycia z emisariuszy jak najwięcej informacji. Wkrótce stało się jednak jasne, że o ile dość chętnie mówili o potędze swych wojsk i ich uzbrojeniu, to jednak byli na tyle ostrożni, by nie ujawniać takich szczegółów jak liczebność armii. Meliadus zrozumiał, iż będzie musiał poświęcić o wiele więcej czasu niż jeden wieczór na zdobycie jakichś ważniejszych danych, miał zresztą przeczucie, że w ogóle nie uda mu się ich zdobyć. — Nauka u was jest z pewnością bardzo rozwinięta — powiedział, kiedy przedzierali się przez tłum. — Prawdopodobnie bardziej od naszej. — Niewykluczone — odparł Orkai Heong Phoon. — Zbyt mało wiemy o waszych osiągnięciach. Byłoby niezwykle interesujące porównać je z naszymi. — Owszem — przyznał Meliadus. — Słyszałem na przykład, że wasza maszyna latająca przeniosła was na odległość kilku tysięcy kilometrów w bardzo krótkim czasie. — To nie była maszyna latająca — oświadczył Orkai Heong Phoon. — Nie? A zatem jak...? — Nazywamy to powozem ziemnym. Potrafi przemieszczać się pod ziemią... — W jaki sposób go napędzacie? Co powoduje rozstępowanie się przed nim ziemi? — Nie jesteśmy naukowcami — wtrącił Kaow Shalang Gatt. — Nie mamy zamiaru poznawać sposobów działania naszych urządzeń. Podobne problemy zostawiamy niższym kastom. Po raz kolejny czując się zlekceważony, baron z Kroiden stanął przed osłoniętą piękną maską czapli hrabiną Flaną Mikosevaar. Przedstawił ją gościom. — Jesteście bardzo wysocy — powiedziała gardłowym głosem kłaniając się. — Tak, bardzo wysocy... Meliadus chciał iść dalej, zmieszany zachowaniem hrabiny Mikosevaar, której zresztą nie spodziewał się tu zastać. Przedstawił ją tylko po to, by zapełnić chwilę milczenia, jaka zapadła po ostatniej uwadze przybysza. Lecz ona dotknęła ramienia Orkai Heong Phoona. — I jesteście tak mocno zbudowani — dodała. Emisariusz nie odpowiedział, stał przed nią nieruchomo. „Czyżby poczuł się urażony? — przemknęło przez myśl Meliadusowi. Stanowiłoby to dla niego drobną satysfakcję. Nie podejrzewał, żeby emisariusze się poskarżyli, wiedział bowiem, że tak samo w interesie tamtych leżą dobre stosunki z Granbretańczykami, jak w interesie możnowładców Granbretanu, przynajmniej na tym etapie, leżało zachowanie dobrych układów z obcymi. — Czy mogę zabawić was w jakiś sposób, panowie? — zapytała Flana energicznie gestykulując. — Dziękujemy, ale w tej chwili nic konkretnego nie przychodzi nam na myśl — odparł przybysz i ruszyli dalej. Zdumiona Flana spoglądała ich śladem. Nigdy przedtem jej względy nie zostały odrzucone, toteż zaczęli ją mocno intrygować. Stwierdziła, że musi później, w bardziej stosownym czasie, gruntowniej wybadać obcych. Te małomówne, poruszające się na sztywnych nogach istoty wywarły na niej silne wrażenie. Przypominali jej stwory z metalu. Zadała sobie w duchu pytanie, czy cokolwiek jest w stanie obudzić w nich ludzkie emocje.

Ich gigantyczne maski z malowanej skóry pochyliły się nad głowami tłumu, kiedy Meliadus przedstawiał im Jereka Nankenseena i jego żonę, księżnę Falmolivę Nankenseen, która za młodych lat brała udział w bitwach u boku męża. Gdy zakończyli wreszcie przemarsz przez salę, baron z Kroiden wrócił na złocony tron, z narastającym zaciekawieniem i poczuciem frustracji zastanawiając się, gdzie przebywa jego rywal, Shenegar Trott, i dlaczego Król Huon nie zaufał mu i nic nie powiedział o misji Trotta. Z całego serca pragnął pozbyć się uciążliwych obowiązków i pospieszyć do laboratoriów Taragorma, by ocenić postępy prac Mistrza Pałacu Czasu i dowiedzieć się, czy istnieje jakakolwiek możliwość odkrycia położenia w czasie i przestrzeni znienawidzonego Zamku Brass. ROZDZIAŁ VIII MELIADUS W PAŁACU CZASU Wczesnym rankiem następnego dnia, po męczącej nocy — bo choć świadomie zrezygnował ze snu, nie mógł jednak znaleźć ukojenia — Meliadus wyruszył na spotkanie z Taragormem w Pałacu Czasu. Zaledwie kilka ulic w Londrze otwierało się ku górze. Domy, pałace, magazyny i koszary były w większości połączone ze sobą i tworzyły mroczne pasaże, których ściany w bogatszych dzielnicach miasta szokowały jaskrawymi barwami emaliowanego szkła, w uboższych zaś odpychały oślizgłą powierzchnią ciemnego kamienia. Meliadus pokonał drogę pasażami, niesiony w osłoniętej lektyce przez tuzin niewolnic — nagich, o silnie uróżowanych ciałach; tylko takim zresztą niewolnicom pozwalał sobie usługiwać. Miał zamiar zakończyć wizytę u Taragorma, zanim jeszcze obudzą się ci nudni szlachcice z Azjokomuny. Przypuszczał, że są reprezentantami narodu pomagającego Hawkmoonowi i całej reszcie, nie miał jednak na to żadnego dowodu. Gdyby spełniły się jego nadzieje związane z wynalazkiem Taragorma, mógłby wówczas znaleźć odpowiednie dowody i przedstawić je Królowi Huonowi, umacniając jeszcze swą pozycję, a zarazem pozbywając się uciążliwych obowiązków gospodarza i przewodnika emisariuszy. Pasaże zaczęły się w końcu poszerzać, a jednocześnie przybierały na sile dziwne odgłosy — głuche dudnienia i rytmiczny, miarowy huk. Meliadus domyślił się, że słyszy zegary Taragorma. Im bliżej byli wejścia do Pałacu Czasu, tym bardziej ogłuszający stawał się hałas — tysiąc gigantycznych wahadeł poruszało się w tysiącu odmiennych rytmów, maszyneria brzęczała i syczała, młotki uderzały w dzwony, gongi i cymbały, pokrzykiwały mechaniczne ptaki i rozbrzmiewały mechaniczne głosy. Zlewało się to w niesamowity, denerwujący jazgot, a ponieważ niezależnie od tego, że wewnątrz zgromadzono kilka tysięcy różnej wielkości zegarów, sam pałac także stanowił gigantyczny, będący dla pozostałych nadrzędnym regulatorem zegar, ponad to wszystko wybijał się powolny, ciężki, grzmiący echem rytm masywnej zapadki wychwytu, umieszczonej wysoko pod dachem, oraz świst monstrualnego wahadła przecinającego powietrze w Sali Wahadłowej, gdzie Taragorm przeprowadzał większość swoich eksperymentów. Gdy lektyka Meliadusa znalazła się przed stosunkowo niewielkimi, wykonanymi z brązu drzwiami, na drodze stanął im mechaniczny człowiek, a jego sztuczny głos z trudem przedarł się przez huk zegarów. — Kto odwiedza Lorda Taragorma w Pałacu Czasu? — Baron Meliadus, jego szwagier, z zezwolenia Króla-Imperatora — odparł, zmuszony do krzyku. Drzwi pozostawały zamknięte o wiele dłużej, niż można się było tego spodziewać, wreszcie rozchyliły się powoli, przepuszczając lektykę. Weszli do holu o zakrzywionych metalowych ścianach, stwarzających pozór wnętrza podstawy zegara. Hałasy nasiliły się. Całe pomieszczenie wypełniały tak ogłuszające stuknięcia, łomoty, warczenia, bębnienia, dudnienia, świsty i dzwonienia, że gdyby nie olbrzymi wilczy hełm na głowie Meliadusa, z chęcią zakryłby uszy dłońmi. Nie mógł tego jednak uczynić, toteż stopniowo zaczął nabierać przekonania, że niedługo ogłuchnie do reszty. Minęli hol i przeszli do sali o ścianach wyłożonych gobelinami, które, jak należało się spodziewać, przedstawiały w uproszczony sposób setki różnych urządzeń do odmierzania czasu i w znacznym stopniu tłumiły hałas. Niewolnice postawiły lektykę na podłodze, a baron Meliadus dłonią w rękawicy rozsunął firanki i czekał na pojawienie się szwagra.

Znowu kazano mu straszliwie długo czekać, nim wreszcie otworzyły się drzwi w odległym końcu sali. Gospodarz podszedł do niego majestatycznym krokiem, kiwając przy tym swą wielką maską przedstawiającą zegar. — Jest bardzo wczesna pora, bracie — oznajmił Taragorm. — Wybacz mi, że kazałem na siebie czekać, nie jadłem jednak jeszcze śniadania. Baronowi przemknęło przez myśl, że Taragorm nigdy nie przywiązywał zbytniej wagi do szczegółów etykiety. — Wybacz mi, bracie — warknął. — Spieszyłem, by zapoznać się z twoją pracą. — Jestem zaszczycony. Pójdź za mną, bracie. Taragorm odwrócił się i ruszył w kierunku tych samych drzwi, którymi wszedł. Meliadus niemal deptał mu po piętach. Przeszli licznymi korytarzami o ścianach wyściełanych arrasami, aż w końcu Taragorm z trudem uniósł sztabę zamykającą ciężkie drzwi, a kiedy te otworzyły się, otoczył ich nagle świst silnego wiatru i huk gigantycznego, odzywającego się w nieznośnie powolnym rytmie bębna. Meliadus odruchowo spojrzał w górę i dostrzegł nad głową rozcinające powietrze wahadło; ruch pięćdziesięciotonowego mosiężnego ciężaru, rzeźbionego na kształt stylizowanego promiennego słońca powodował tak silny przeciąg, że gobeliny w korytarzu za nimi zaczęły łopotać na ścianach, a poły płaszcza Meliadusa uniosły się w górę niczym para ciężkich jedwabistych skrzydeł. Towarzyszył temu świst wichury, a niewidoczna stąd, umieszczona gdzieś pod sklepieniem zapadka wychwytu bębniła z hukiem. Cała ogromna Sala Wahadłowa zastawiona była maszynami znajdującymi się w różnych stadiach konstrukcji oraz stołami ze sprzętem laboratoryjnym, instrumentami z mosiądzu, brązu i srebra, zwojami cieniutkiego złotego drutu, bryłami szlachetnych kruszców oraz wszelkiego typu przyrządami do odmierzania czasu — zegarami wodnymi, wahadłowymi, dźwigniowymi, kulowymi, zegarkami kieszonkowymi, chronometrami, zegarami listkowymi, szkieletowymi, stołowymi i słonecznymi. Wszędzie krzątali się niewolnicy Taragorma, naukowcy i inżynierowie z wielu podbitych narodów, niejednokrotnie najtęższe umysły ojczystych krajów. Na oczach Meliadusa w jednym kącie sali buchnął jęzor purpurowych płomieni, w drugim sypnął snop zielonkawych iskier, a po chwili nie wiadomo skąd pojawiła się chmura szkarłatnego dymu. Ujrzał, jak czarna maszyna rozsypuje się w pył, a obsługujący ją człowiek zanosząc się od kaszlu pada na twarz i znika bez śladu. — Cóż to było? — rozległo się tuż za nim lakoniczne pytanie. Meliadus obejrzał się i dostrzegł Kalana z Yitall, Naczelnego Naukowca Króla-Imperatora, również będącego gościem Taragorma. — Eksperyment ze strumieniem przyspieszonego czasu — odparł Taragorm. — Potrafimy go uzyskać, ale nie umiemy jeszcze kontrolować. Jak do tej pory zawodzą wszelkie sposoby. Spójrzcie tam — wskazał wielką jajowatą maszynę z jakiejś żółtej szklistej substancji. — To urządzenie wytwarza efekt odwrotny, którego, niestety, także nie umiemy kontrolować. Stojący obok człowiek — mówił o postaci, którą jego szwagier początkowo wziął za naturalnej wielkości posąg, wyjęty z jakiegoś naprawianego zegara — zamarł w bezruchu na wiele tygodni! — A co z podróżami w czasie? — zapytał Meliadus. — Tamta maszyna — wskazał Taragorm — składająca się ze srebrnych sześcianów, z których każdy zawiera osobne, skonstruowane przez nas urządzenie, może przenosić obiekty w czasie, zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość, chociaż nie wiemy, na jak wielkie dystanse. Ale żywe istoty nie są w stanie przetrwać takiej podróży. Kilku niewolników oraz zwierzęta, na których przeprowadzaliśmy próby, wrócili żywi, lecz straszliwie zdeformowani lub śmiertelnie poranieni. — Gdybyśmy tylko uwierzyli Tozerowi — wtrącił Kalan — pewnie posiedlibyśmy już umiejętność podróżowania w czasie. Nie trzeba było drwić z niego. Ale ja naprawdę nie mogłem uwierzyć, że ten nadęty gryzipiórek posiadł tak wielką tajemnicę! — Co takiego? O czym mówicie? — zapytał Meliadus, który nie znał historii Tozera. — Sądziłem, że ten dramatopisarz nie żyje. Czyżby wiedział coś o podróżach w czasie? — Tak, pojawił się znowu, próbując z powrotem wkraść się w łaski Króla-Imperatora opowiadaniem o tym, jak od pewnego starca z Zachodu nauczył się podróżować w czasie. Stwierdził, że to zwykła sztuczka myślowa. Przyprowadziliśmy go tutaj, drwiąc sobie i prosząc, by udowodnił nam, że naprawdę potrafi przenosić się w czasie. I proszę sobie wyobrazić, baronie Meliadusie, że zniknął! — A wy... nie zrobiliście nic, żeby go zatrzymać...? — Nikt mu nie wierzył — wtrącił Taragorm. — A ty uwierzyłbyś?

— W każdym razie zachowałbym ostrożność, nakłaniając go do przeprowadzenia próby. — Sądziliśmy, że w jego własnym interesie leży powrót do nas. Poza tym, bracie, nie byliśmy zmuszeni chwytać się brzytwy. — Co chcesz przez to powiedzieć... bracie? — spytał stanowczo baron z Kroiden. — Tylko tyle, że my pracujemy dla czystej nauki, tobie natomiast potrzebne są natychmiast rezultaty, byś mógł kontynuować swą wendetę przeciwko mieszkańcom Zamku Brass. — Ja jestem wojownikiem, bracie. Człowiekiem czynu. Nie odpowiada mi spędzanie całego życia na przerzucaniu zabawek i ślęczeniu nad książkami. — Wziąwszy rewanż za obrazę honoru baron Meliadus wrócił do poprzedniego tematu. — Mówicie, że ten dramatopisarz przejął sekret od jakiegoś starca z Zachodu? — Tak twierdził — odparł Kalan. — Sądzę jednak, że kłamał. Utrzymywał, że podróżuje dzięki mentalnej sztuczce, którą zdołał opanować. Doszliśmy do wniosku, że nie byłby zdolny do czegoś takiego. Nie da się jednak zaprzeczyć, że zniknął na naszych oczach. — Dlaczego nic mi o tym nie powiedziano?! — ryknął rozzłoszczony Meliadus. — Przebywałeś na kontynencie, kiedy to się zdarzyło — wyjaśnił Taragorm. — Ponadto nie sądziliśmy, że może to zainteresować takiego człowieka czynu, jak ty. — Przecież ta wiedza mogłaby znacznie pomóc w waszych pracach — zauważył Meliadus. — Tym sposobem przegapiliście wyjątkową okazję. Taragorm wzruszył ramionami. — Cóż mogliśmy zrobić? Posuwamy się krok po kroku... — przerwał mu głośny huk i wrzask człowieka, a salę zalał fioletowy i pomarańczowy blask — i wkrótce powinniśmy ujarzmić czas, tak jak opanowaliśmy przestrzeń. — Może za tysiąc lat! — parsknął jego szwagier. — Jakiś starzec z Zachodu? Musimy go zatem odnaleźć. Jak on się nazywa? — Tozer zdradził jedynie, że ma na imię Mygan i jest czarownikiem o znacznych możliwościach. Lecz, jak już powiedziałem, nie wierzę w to. Cóż znajduje się na Zachodzie poza bezludziem? Od czasu Tragicznego Millenium nikt tam nie mieszka z wyjątkiem zdeformowanych mutantów. — Musimy się tam udać — oświadczył Meliadus. — Trzeba przeszukać wszystkie zakamarki, nie wolno nam zaprzepaścić żadnej szansy... — Beze mnie. Nie mam zamiaru błądzić po tych nagich urwiskach, szukając na ślepo — stwierdził Kalan wzruszając ramionami. — Mam tu swoją pracę. Muszę wyposażyć w nowe silniki statki, które pozwolą nam podbić resztę świata równie szybko, jak dokonaliśmy podboju Europy. Poza tym wydaje mi się, że pan również, baronie z Kroiden, otrzymał odpowiedzialne zadanie. Nasi goście... — Do diabła z nimi. Zabierają tylko mój cenny czas. — Już niedługo będę mógł zaoferować ci tak wiele czasu, jak tylko zapragniesz, bracie — rzekł Taragorm. — Już wkrótce... — Ba! Widzę, że nie znajdę tu pomocy. Twoje rozsypujące się pudła i eksplodujące maszyny stanowią dość spektakularny widok, lecz nic mi po nich. Pracuj dalej, bracie. Pracuj dalej. Życzę ci miłego dnia! Czując przemożną ulgę, że nie musi już dłużej zachowywać manier wobec znienawidzonego szwagra, Meliadus odwrócił się, szybkim krokiem wyszedł z Sali Wahadłowej, przemierzył obite gobelinami korytarze i odnalazł swą lektykę. Wskoczył do środka rozkazując dziewczynom, by go stąd zabrały. Przez całą drogę powrotną do swego pałacu zastanawiał się nad zdobytymi informacjami. Przy pierwszej sposobności powinien pozbyć się uciążliwych obowiązków i wyruszyć na Zachód, powędrować śladami Tozera i spróbować odnaleźć starca, znającego nie tylko sekret podróżowania w czasie, lecz prawdopodobnie także wiele innych tajemnic, może również przydatnych do wywarcia zemsty na mieszkańcach Zamku Brass. ROZDZIAŁ IX INTERMEDIUM W ZAMKU BRASS Na dziedzińcu zamkowym hrabia Brass oraz Oladahn z Gór Bułgarskich dosiedli rogatych koni, minęli bramę, przejechali między krytymi czerwonymi dachami domami miasteczka i jak co ranka skierowali się ku moczarom.

Hrabia Brass od czasu wizyty Rycerza w Czerni i Złocie nie uciekał już w samotność, przeciwnie, coraz częściej szukał czyjegoś towarzystwa. Elverezę Tozera trzymano jako więźnia w kilku pokojach jednej z wież. Sprawiał wrażenie uradowanego, gdyż Bowgentle zaopatrzył go w papier, pióra i atrament radząc, by poświęcił się w odosobnieniu kolejnej sztuce, obiecując w zamian uważną, choć nieliczną widownię. — Ciekaw jestem, jak powodzi się Hawkmoonowi — rzekł hrabia Brass do jadącego obok niego kompana. — Żałuję, że to nie ja wyciągnąłem zapałkę, dzięki której byłbym teraz razem z nim. — Ja także żałuję — odparł Oladahn. — D'Avercowi dopisało szczęście. Szkoda, że mieliśmy jedynie dwa pierścienie: Tozera i Rycerza. Jeśli uda im się zdobyć ich więcej, będziemy mogli wypowiedzieć wojnę Mrocznemu Imperium... — Nadal jednak uważam, że propozycja Rycerza, by wyprawić się do Granbretanu i spróbować odnaleźć w Yelu Mygana z Llandaru, niesie za sobą narażanie się na ogromne niebezpieczeństwo. — Podobno czasem bezpieczniej jest w samym legowisku lwa niż gdziekolwiek indziej — stwierdził Oladahn. — Ale najbezpieczniej jest żyć w kraju, w którym w ogóle nie ma lwów — odparł hrabia Brass, nieznacznie wydymając wargi. — Cóż, w takim razie mogę wyrazić tylko nadzieję, panie, że ten lew ich nie pożre — powiedział Oladahn, marszcząc brwi. — Może to zabrzmieć przewrotnie, lecz mimo wszystko zazdroszczę im. — Mam wrażenie, że nie powinniśmy zbyt długo trwać w tej bezczynności — rzekł hrabia Brass, kierując swego konia na wąską ścieżkę ginącą wśród trzcin. — Zdaje mi się, że nasze bezpieczeństwo jest zagrożone nie tylko z jednej strony, lecz z wielu... — Niezbyt przerażają mnie podobne ewentualności — odparł Oladahn. — Martwię się jednak o Yisseldę, Bowgentle'a oraz zwykłych ludzi z miasteczka, którzy nie przywykli tak jak my do wojennego rzemiosła. Dwaj jeźdźcy wyprowadzili konie na brzeg morza, napawając się spokojem, a zarazem tęskniąc za zgiełkiem i gwarem bitew. Hrabia Brass zaczął się nawet zastanawiać, czy nie warto by roztłuc krystalicznego urządzenia zapewniającego im bezpieczeństwo i przenieść Zamek Brass z powrotem do tego świata, z którego uciekli, a tym samym zostać zmuszonym do walki, nawet jeśli nikłe były szansę zwycięstwa nad hordami Mrocznego Imperium. ROZDZIAŁ X WIDOKI LONDRY Skrzydła załopotały w powietrzu i latająca maszyna wzniosła się ponad wieżyce Londry. Był to wielki skrzydłolot, którego metalowe cielsko zdobiły spiralne ornamenty i barokowe desenie, zdolny pomieścić czterech czy pięciu ludzi. Meliadus pochylił nieco głowę w bok i wskazał w dół. Goście wyciągali szyje, zapominając o swej godności. Zdawało się, że wysokie, ciężkie maski pospadają im z ramion, jeśli choć odrobinę bardziej skłonią głowy. — Oto widzicie pałac Króla Huona, w którym mieszkacie — rzekł, pokazując oszałamiającą w swej okazałości rezydencję Króla-Imperatora. Wznosiła się w samym centrum miasta, oddzielona od innych budowli i zarazem górująca nad wszystkimi pozostałymi. W przeciwieństwie do innych pałaców nie można się było do niego dostać żadnym z ciągów pasaży. Cztery wieże połyskujące blaskiem czystego złota nawet teraz sięgały ponad ich głowy, chociaż znajdowali się w skrzydłolocie, znacznie powyżej innych budynków. Wszystkie kondygnacje gęsto pokrywały płaskorzeźby przedstawiające wszelkiego rodzaju ponure sceny, w jakich lubowano się w całym Imperium. Narożniki parapetów udekorowano gigantycznymi groteskowymi posągami, usytuowanymi tak, jakby za chwilę miały runąć na leżący nisko w dole dziedziniec. Ściany pałacu mieniły się plamami wszystkich możliwych kolorów, rozmieszczonymi w ten sposób, że w ułamku sekundy przyprawiały o ból oczu. — Pałac Czasu — rzekł Meliadus, wskazując niezwykle bogato zdobioną budowlę, stanowiącą zarazem gigantyczny zegar. — A to mój pałac — tym razem skierował palec ku posępnej czarnej wieży ze srebrnymi ornamentami. — Rzeka, którą widzicie, to oczywiście Tamza. — Na rzece panował intensywny ruch. Po krwistoczerwonych wodach pływały barki z brązu i hebanu oraz statki z drewna tekowego

inkrustowanego drogimi metalami i półszlachetnymi kamieniami, nad którymi bieliły się olbrzymie żagle z haftowanymi lub odbitymi na nich wzorami. — Dalej po lewej — kontynuował Meliadus, z pogardą traktując swoje zadanie — widzicie Wiszącą Wieżę. Przekonacie się, że jest zawieszona w powietrzu i nie dotyka ziemi. To efekt eksperymentu jednego z naszych magów, który zdołał dźwignąć ją kilka metrów w górę, ale nie potrafił unieść jeszcze wyżej. Potem zaś okazało się, że nie można jej także sprowadzić z powrotem na ziemię, pozostała więc zawieszona na zawsze. Pokazał im nabrzeże, przy którym wielkie wojenne statki granbretańskie o błyszczących burtach wykładanych łupkami granatu wyładowywały zrabowane mienie; Dzielnicę Niezamaskowanych, zamieszkaną przez wyrzutki społeczeństwa; kopułę olbrzymiego teatru, słynącego jeszcze niedawno z wystawianych sztuk Tozera; Świątynię Wilka, kwaterę dowództwa jego zakonu, której półkolisty dach wieńczyła monstrualna, groteskowa rzeźba wilczej głowy, a także różne inne świątynie z podobnymi, ważącymi setki ton kamiennymi głowami fantastycznych bestii. Przez cały dzień latali nad miastem, lądując tylko po to, by uzupełnić paliwo i zmienić pilota, a Meliadus z godziny na godzinę zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić. Pokazał gościom wszystkie niezwykłości tego starożytnego i przygnębiającego miasta, starając się, zgodnie z poleceniem Króla-Imperatora, zademonstrować całą potęgę Mrocznego Imperium. Przed zmierzchem, kiedy ukośne promienie zachodzącego słońca okryły miasto głębokimi cieniami, baron z Kroiden odetchnął wreszcie z ulgą i rozkazał pilotowi skierować skrzydłolot w stronę lotniska na dachu pałacu. Wylądowali z głośnym szumem metalowych skrzydeł, wśród łopotu i świstu, a dwaj emisariusze wysiedli z maszyny na sztywnych nogach, jakby byli mechanicznymi stworami naśladującymi żywe istoty. Ruszyli ku okrytemu półkolistym daszkiem wejściu do pałacu, zeszli wijącą się spiralnie rampą, aż znaleźli się znów w korytarzach pełnych dryfującego światła, gdzie czekała honorowa eskorta — sześciu wysokich rangą wojowników z Zakonu Modliszki ukrytych za owadzimi maskami, na których igrały refleksy bijącego od ścian blasku. Eskorta zaprowadziła gości do ich pokoi, gdzie mieli wypocząć i posilić się. Pod drzwiami ich apartamentów Meliadus skłonił się nisko i oddalił w pośpiechu, obiecawszy, że jutro będą mogli podyskutować o sprawach naukowych i porównać zdobycze Azjokomuny z osiągnięciami Granbretanu. Przemierzając szybkim krokiem wywołujące halucynacje korytarze omal nie zderzył się z krewną Króla-Imperatora, Flaną, hrabiną Kanbery. — Mój panie! Zatrzymał się i usunął na bok, by ją przepuścić. — Proszę mi wybaczyć, pani. — Bardzo się spieszysz, Lordzie! — Owszem, Flano. — Poza tym mam wrażenie, że jesteś w złym nastroju. — Tak, to prawda. — Nie chciałbyś zatem się pocieszyć? — Czekają na mnie ważne sprawy... — Czyż spraw nie należy załatwiać z jasnym umysłem, mój panie? — Możliwe. — Gdybyś zdołał ostudzić swój gniew... Ruszył dalej, lecz zaraz zatrzymał się ponownie. Miał już do czynienia z metodami pocieszania stosowanymi przez Flanę. Niewykluczone, że miała rację. Chyba jej potrzebował. Z drugiej strony musiał zacząć przygotowania do wyprawy na Zachód, by móc wyruszyć zaraz po wyjeździe emisariuszy. Lecz ci mieli zostać w Londrze co najmniej przez kilka dni. Ponadto miał za sobą męczącą noc i był w fatalnym nastroju. Właściwie mógłby też przekonać się, ile miał jeszcze w sobie z kochanka... — Możliwe... — powtórzył, tym razem znacznie spokojniej. — Przejdźmy zatem bez zwłoki do moich apartamentów, panie — powiedziała z odcieniem namiętności w głosie. Meliadus ujął ją pod ramię. Narastało w nim podniecenie. — Ach, Flano — szepnął. — Flano.

ROZDZIAŁ XI PRAGNIENIA HRABINY FLANY Motywy działania Flany były nieco bardziej złożone, w istocie bowiem nie tyle interesowała się nim samym, co szukała kontaktu z jego gośćmi — dwoma poruszającymi się na usztywnionych nogach gigantami ze Wschodu. Wypytała go o nich, kiedy leżeli spoceni w ogromnym łożu. Powiedział jej o przyczynach swojej frustracji, o niechęci do wykonywanej misji, o nienawiści do emisariuszy; zdradził także swoje prawdziwe dążenia, chęć wywarcia zemsty na wrogach, zabójcach jej męża, mieszkańcach Zamku Brass. Opowiedział o swym odkryciu, o starcu spotkanym przez Tozera, żyjącym na Zachodzie, w zapo- mnianej prowincji Yel, który mógł znać tajemny sposób dotarcia do nieprzyjaciół. Przekazał szeptem obawy dotyczące utraty wpływów i spadku prestiżu — chociaż wiedział, że Flana jest ostatnią kobietą, której można wyznać tego typu lęki. Stwierdził, że ostatnio Król-Imperator, który kiedyś bezgranicznie na nim polegał, obdarzył zaufaniem innych, na przykład Shenegara Trotta. — Och, Flano — szepnął na krótko przed zapadnięciem w błogi sen. — Gdybyś została królową, razem powiedlibyśmy Imperium ku wspaniałej przyszłości. Ale Flana nie słuchała go, nie zwracała uwagi na jego słowa. Po prostu leżała, od czasu do czasu zmieniając tylko pozycję. Meliadusowi nie udało się znaleźć współczucia w jej sercu, niewiele też wzbudził pożądania w jej lędźwiach — wszystkie jej myśli kierowały się ku śpiącym zaledwie dwa piętra wyżej emisariuszom. Po dłuższym czasie wstała z łóżka, zostawiając kochanka chrapiącego i pojękującego przez sen, założyła z powrotem suknię oraz maskę i wyśliznęła się z pokoju. Przemknęła korytarzami, weszła rampą na górę i stanęła przed drzwiami strzeżonymi przez żołnierzy w maskach modliszki, którzy zwrócili ku niej pytające spojrzenia. — Wiecie, kim jestem — powiedziała cicho. Bez słowa zrobili jej przejście. Szybko otworzyła drzwi i zanurkowała w ekscytujące ciemności apartamentu emisariuszy. ROZDZIAŁ XII ODKRYCIE Pokój zalewał blask księżyca, oświetlając leżącego w łóżku człowieka oraz porozrzucane ozdoby, zbroję i maskę. Podeszła bliżej. — Mój panie — szepnęła. Człowiek gwałtownie usiadł. Dostrzegła zdumienie malujące się na jego obliczu i dłonie wędrujące w górę, by zakryć twarz. Głęboko wciągnęła powietrze, rozpoznawszy jego rysy. — Ja ciebie znam! — Kim jesteś? — Tamten wyskoczył spod jedwabnych prześcieradeł i nagi rzucił się, żeby ją pochwycić. — Kobieta! — Owszem... — mruknęła. — A ty jesteś mężczyzną — zaśmiała się cicho — do tego wcale nie gigantem, chociaż słusznego wzrostu. Z powodu tej maski i zbroi wydawałeś się o dobre trzydzieści centymetrów wyższy. — Czego chcesz? — Chciałam cię, panie, zabawić... i sama znaleźć rozrywkę. Jestem jednak rozczarowana, sądziłam bowiem, że spotkam istotę nieco odmienną od człowieka. Teraz wiem, że jesteś tym samym mężczyzną, którego widziałam dwa lata temu w Sali Tronowej. Wówczas Meliadus przywiódł cię przed oblicze Króla-Imperatora. — Zatem byłaś tam owego dnia. — Ścisnął ją mocniej, unosząc dłoń, żeby zerwać jej maskę i zakryć usta. Flana wbiła mu zęby w palce, szczypiąc jednocześnie napięte muskuły jego ramienia. Dłoń mężczyzny zsunęła się z jej twarzy. — Kim jesteś? — szepnął. — Kto wie o twojej wizycie? — Jestem Flana Mikosevaar, hrabina Kanbery. Nikt nie domyśla się prawdy, odważny Germaninie. Nie wezwę także strażników, jeśli tego się właśnie spodziewasz, nie interesuje mnie bowiem polityka i nie

czuję sympatii do Meliadusa. W rzeczywistości winna ci jestem nawet wdzięczność, gdyż uwolniłeś mnie od dość kłopotliwego małżonka. — Jesteś wdową po Mikosevaarze? — Tak. I poznałam cię natychmiast po tym czarnym kamieniu na czole, który chciałeś szybko zakryć przede mną. Jesteś księciem Dorianem Hawkmoonem z Koln i nie wątpię, że przybyłeś tu w przebraniu, by poznać tajemnice swych wrogów. — Sądzę, że powinienem cię zabić, pani. — Nie mam zamiaru cię zdradzić, książę Dorianie. W każdym razie nie w tej chwili. Przyszłam, by zaproponować ci rozkosze mego ciała, to wszystko. Zerwałeś już ze mnie maskę. — Skierowała spojrzenie swych złocistych oczu na jego urodziwą twarz. — Teraz możesz zedrzeć ze mnie resztę stroju... — Nie mogę, pani — rzekł gardłowym głosem. — Jestem żonaty. Zaśmiała się. — Podobnie jak ja zamężna. Brałam ślub już mnóstwo razy. Spojrzał jej w oczy. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu, a muskuły naprężyły się. — Ja... ja nie mogę... Odwrócili się równocześnie na dźwięk otwieranych drzwi. W przejściu wiodącym do sąsiedniego apartamentu stanął wychudzony, dobrze zbudowany, zupełnie nagi mężczyzna. Zakasłał ostentacyjnie, po czym skłonił się nisko. — Mój przyjaciel, pani — rzekł Huillam d'Averc —» odznacza się nazbyt surowymi zasadami moralnymi. Niemniej, gdybyś nie pogardziła moim towarzystwem... Ruszyła w jego kierunku, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. — Wyglądasz na dość zdrowego ogiera — stwierdziła. — Ach, pani — odparł wstydliwie spuszczając wzrok — jakże to miłe z pani strony, ale niestety, niezbyt dopisuje mi zdrowie. Nie oznacza to jednak — dodał, ujmując ją pod ramię i wprowadzając do swego pokoju — że nie uczynię wszystkiego, co w mej mocy, by zadowolić cię, nim to słabiutkie serce pęknie w mej piersi... Drzwi zamknęły się za nimi. Hawkmoona przebiegł dreszcz. Usiadł na krawędzi łóżka, ciskając klątwy na swą głowę za to, że nie położył się spać w nieporęcznym przebraniu, ale znużenie całodniową wycieczką sprawiło, że zapomniał o ostrożności. Gdy Rycerz w Czerni i Złocie przedstawił mu swój plan, ocenił, że zawiera niepotrzebne ryzyko. Później jednak argumenty trafiły mu do przekonania — musieli najpierw przekonać się, czy wrogowie nie odnaleźli już starca z Yelu, a dopiero potem wyruszyć na poszukiwania w zachodnim Granbretanie. Jednak teraz zda- wało się, że szansę na uzyskanie odpowiednich informacji spadły do zera. Strażnicy z pewnością widzieli wchodzącą tu hrabinę. Nawet gdyby ją zabił czy też uwięził, zaczęto by coś podejrzewać. Znajdowali się w mieście, w którym człowiekowi groziła śmierć na każdym kroku. Nie mieli żadnych sprzymierzeńców, nie powinni się więc łudzić nadzieją ucieczki, jeśli zostaną rozpoznani. Hawkmoon łamał głowę nad jakimkolwiek planem wydostania się z miasta, póki jeszcze nie ogłoszono alarmu, ale wszystkie pomysły wydawały mu się nierealne. Zaczął powoli nakładać na siebie ciężkie szaty i zbroję. Jedyną bronią, jaką dysponował, była pozłacana buława ofiarowana mu przez Rycerza, mająca umacniać wrażenie, że jest szlachetnie urodzonym dygnitarzem z Azjokomuny. Teraz zacisnął na mej dłoń żałując, że nie ma miecza. Począł chodzić nerwowym krokiem po pokoju, koncentrując się ponownie na obmyśleniu planu ucieczki, nie zdołał jednak nic wymyślić. Ranek zastał go chodzącego nadal z kąta w kąt. D'Averc wsunął głowę do pokoju i uśmiechnął się. — Dzień dobry, Hawkmoonie. Czyżbyś nie zaznał wypoczynku, człowieku? Współczuję. Ja też nie zmrużyłem oka. Hrabina jest bardzo wymagającą istotą. Niemniej cieszę się, że jesteś gotowy do drogi, musimy się bowiem pospieszyć. — Co masz na myśli, d'Avercu? Próbowałem przez całą noc obmyślić jakiś plan, ale nic nie przyszło mi do głowy... — Wypytałem trochę Flanę z Kanbery i powiedziała mi wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. A najważniejsze jest to, że cieszy się ona wielkim zaufaniem Meliadusa. Zgodziła się ponadto pomóc nam w ucieczce. — W jaki sposób?

— Jej prywatnym skrzydłolotem. Możemy uznać, że teraz maszyna należy do nas. — Czy można jej zaufać? — Nie mamy innego wyjścia. Posłuchaj, Meliadus nie miał jeszcze czasu na poszukiwania Mygana z Llandaru. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności właśnie nasze przybycie zatrzymało go tutaj. Wie jednak o nim, w każdym razie wie, że Tozer posiadł sekret od jakiegoś starca z Zachodu, i ma zamiar go odszukać. Mamy szansę być pierwsi. Część drogi możemy przebyć skrzydłolotem Flany, który pode- jmuję się pilotować, potem zaś będziemy musieli podróżować na piechotę, — Ależ jesteśmy bez broni, nie mamy też odpowiednich strojów! — Broni i ubrań dostarczy nam Flana. Także masek. Ma w swoich komnatach tysiące trofeów z poprzednich podbojów. — Zatem musimy natychmiast iść do jej apartamentu. — Nie. Musimy zaczekać tutaj na jej powrót. — Dlaczego? — Ponieważ w jej sypialni, przyjacielu, wciąż jeszcze może przebywać Meliadus. Zachowaj cierpliwość. Dopisało nam szczęście. Módl się, żeby było tak dalej. Niedługo później Flana wróciła, ściągnęła z głowy maskę i szybko pocałowała d'Averca, jakby była podlotkiem witającym ukochanego. Na jej obliczu widniał teraz znacznie łagodniejszy wyraz, a z oczu zniknął blask nawiedzenia, jak gdyby nocą d'Averc dostarczył jej jakichś wrażeń, których do tej pory nie znała — może czułości, której nie przejawiali mężczyźni z Granbretanu. — Poszedł już — powiedziała. — A ja zastanawiam się, Huillamie, czy nie zatrzymać cię tutaj, tylko dla siebie. Przez wiele lat nosiłam w sercu tęsknotę, której nie potrafiłam określić, a tym samym zaspokoić. Tobie prawie udało się ją stłumić... D'Averc pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta. — Ty także, Flano — rzekł szczerze — dałaś mi coś... — Wyprostował się sztywno i zaczął kompletować swój ciężki, bogaty strój. W końcu założył na głowę wydłużoną maskę. — Chodźmy, musimy działać szybko, zanim pobudzą się wszyscy w pałacu. Hawkmoon poszedł za jego przykładem i nasunął na głowę hełm. Obaj znowu przypominali dziwne, na wpół ludzkie istoty — emisariuszy z Azjokomuny. Wyszli za Flaną na korytarz, minęli strażników w maskach modliszek, którzy szybko utworzyli szyk eskortujący, po czym przemaszerowali krętymi, rzucającymi blaski korytarzami, aż dotarli do jej prywatnych apartamentów. Tu rozkazali strażnikom pozostać przed drzwiami. — Złożą raport, że przyszli tu za nami — powiedział d'Averc. — Będą cię podejrzewać, Flano! Zsunęła maskę czapli i uśmiechnęła się. — Nie — stwierdziła. Podeszła po grubym dywanie do stamtąd długą rurkę zakończoną miękką bulwką. — Ta kulka zawiera trujący gaz — wyjaśniła. — Każdy, kto go wciągnie do płuc, zaczyna biegać na oślep jak w ataku szału, aż w końcu umiera. Strażnicy rozbiegną się po wszystkich korytarzach, nim ostatecznie zginą. Używałam tego już przedtem. Działa bez zarzutu. Mówiła o morderstwie tak spokojnie, że Hawkmoona przeszył dreszcz grozy. — Widzicie, wystarczy tylko przesunąć tę rurkę przez dziurkę od klucza — kontynuowała — a następnie rozgnieść kulkę. Ułożyła przyrząd na wieczku szkatułki i poprowadziła ich przez ciąg oszałamiających, ekscentrycznie umeblowanych komnat do pokoju, którego wielkie okno wychodziło na szeroki taras. Stał tam, ze schludnie złożonymi skrzydłami, zrobiony na kształt pięknej szkarłatno-srebrzystej czapli prywatny skrzydłolot Flany. Podeszła szybko do zasłony oddzielającej część pomieszczenia i odsunęła ją na bok. Leżały tu zrzucone na stos trofea — stroje, maski i broń jej byłych kochanków i małżonków. — Bierzcie, co chcecie — rzuciła — i pospieszcie się. Hawkmoon sięgnął po kubrak z błękitnej wełny, czarne, zamszowe spodnie oraz pochwę ze zdobionej brokatem skóry, zawierającą długi, znakomicie wyważony miecz oraz sztylet. Dołożył do tego hełm jednego z zabitych przez siebie wrogów — groźnie wyglądającą sępią maskę Asrovaka Mikosevaara. D'Averc wybrał strój w kolorze ciemnożółtym, jasnobłękitny płaszcz, buty z jeleniej skóry oraz miecz podobny do tego, jaki wziął Hawkmoon. Na głowę także założył sępią maskę, tłumacząc, że dwóch podróżników z tego samego zakonu będzie wzbudzało mniej podejrzeń. Teraz nie różnili się już wyglądem od wielkich parów Granbretanu.