uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 859 451
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 288

Michael Moorcock - Cykl-Saga o Erlyku (7) Kronika Czarnego Miecza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :824.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Michael Moorcock - Cykl-Saga o Erlyku (7) Kronika Czarnego Miecza.pdf

uzavrano EBooki M Michael Moorcock
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

Michael Moorcock Kronika czarnego Miecza (Przełożyła: Justyna Zandberg)

KSIĘGA PIERWSZA Złodziej dusz W której Elryk ponownie spotyka się z Królową Yishaną z Jharkor, a także z Thelebem K’aarną z Pan Tang i w końcu dokonuje zemsty.

ROZDZIAŁ 1 W Bakshaan, mieście tak bogatym, że wszystkie inne osiedla ludzkie na północnym wschodzie wyglądały przy nim niczym ubogie mieściny, znajdowała się zwieńczona wysoką wieżą gospoda. Pewnego wieczoru w gospodzie tej siedział Elryk, pan na dymiących zgliszczach Melniboné. Na wargach albinosa błąkał się przebiegły, ironiczny uśmieszek. Melnibonéanin gawędził bowiem właśnie, przeplatając rozmowę wyrafinowanymi żartami, z czterema wielmożami stanu kupieckiego, których w najbliższych dniach zamierzał doprowadzić do bankructwa. Moonglum Elwheryjczyk, towarzysz Elryka, przyglądał się albinosowi z podziwem i niepokojem zarazem. Uśmiech nieczęsto gościł na wargach Elryka, a to, że Melnibonéanin żartował z kupcami, było już zupełnie nie do pomyślenia. Moonglum pogratulował sobie w duchu, że stoi po stronie Elryka i zastanowił się, co też może wyniknąć z tak niecodziennego spotkania. Albinos, jak zwykle, nie zwierzył się kompanowi ze swych planów. - Jesteśmy, panie Elryku, zainteresowani wynajęciem twych usług jako wojownika i czarnoksiężnika. Oczywiście, dobrze za nie zapłacimy. - Pilarmo, krzykliwie odziany, kościsty i poważny, pełnił funkcję rzecznika całej czwórki. - A jakże to zapłacicie, moi panowie? - spytał uprzejmie Elryk, wciąż się uśmiechając. Towarzysze Pilarma unieśli w zdumieniu brwi, a i sam mówca wyglądał na lekko zaskoczonego. Zamachał rękami w powietrzu, rozgarniając kłęby dymu, które unosiły się w zajmowanej przez sześciu tylko ludzi izbie gospody. - Złotem, klejnotami... - odparł Pilarmo. - Czyli łańcuchami - powiedział Elryk. - Nam, wolnym wędrowcom, niepotrzebne są podobne więzy. Moonglum wychylił się z cienia, w którym się wcześniej usadowił, a wyraz jego twarzy świadczył dobitnie o tym, że nie zgadza się z wypowiedzianą przez Melnibonéanina kwestią. Pilarma i pozostałych kupców najwyraźniej także zbiła z tropu odpowiedź Elryka. - A więc, jak mamy zapłacić? - O tym zadecyduję później - uśmiechnął się Elryk. - Ale po cóż mówić o takich rzeczach przed czasem? Jakie zadanie macie dla mnie? Pilarmo odchrząknął i wymienił spojrzenia ze swymi kamratami. Ci skinęli

twierdząco. Pilarmo zniżył głos i przemówił z wolna: - Zdajesz sobie sprawę, panie Elryku, że kupiec w naszym mieście natyka się na bardzo silną konkurencję. Wielu handlarzy współzawodniczy ze sobą o klientów. Bakshaan jest bogatym miastem i znakomita większość jego mieszkańców żyje dostatnio. - To ogólnie znany fakt - zgodził się Elryk; w głębi duszy porównywał zamożnych obywateli Bakshaan do owieczek, a siebie do wilka, który zamierza poczynić spustoszenie w owczarni. Takie to myśli sprawiały, że szkarłatne oczy albinosa błyskały humorem, który Moonglum bezbłędnie rozszyfrował jako ironiczny i złowróżbny. - Jest w mieście pewien kupiec, przewyższający pozostałych liczbą posiadanych składów i sklepów – ciągnął Pilarmo. - Jego karawany są liczne i dobrze strzeżone, więc kupiec ów może sprowadzać do Bakshaan duże ilości towarów i sprzedawać je po zaniżonych cenach. To złodziej! Przecież te nieuczciwe metody nas zrujnują! - Pilarmo najwyraźniej czuł się mocno urażony. - Mówisz, panie, o Nikornie z Ilmar? - odezwał się zza pleców Elryka Moonglum. Pilarmo bez słowa skinął głową. Elryk zmarszczył brwi. - Nikorn osobiście prowadzi własne karawany; stawia czoło niebezpieczeństwom gór, lasów i pustyń. Zasłużył sobie na sukces. - To nie ma nic do rzeczy - sapnął gniewnie Tormiel, grubas o zwiotczałym ciele, upierścienionych dłoniach i przypudrowanej twarzy. - Oczywiście, że nie - starał się załagodzić elokwentny Kelos, poklepując kompana po ramieniu. - Jestem pewien, że wszyscy tu obecni podziwiamy jego odwagę. Kupcy przytaknęli. Cichy Deinstaf, ostatni z czwórki, także odkaszlnął i skłonił swą kosmatą głowę. Pogładził bezkrwistymi palcami wysadzaną klejnotami rękojeść bogato zdobionego, lecz najwyraźniej nigdy nie używanego sztyletu i rozprostował ramiona. - Przecież jednak - ciągnął Kelos, spoglądając z aprobatą na Deinstafa - niczego nie ryzykuje, sprzedając taniej swe towary. A niskie ceny zabijają właśnie nas. - Nikorn jest jak cierń w naszym ciele - dopowiedział niepotrzebnie Pilarmo. - A wy, panowie, pragniecie, abyśmy usunęli ten cierń -raczej stwierdził niż zapytał Elryk. - Można to i tak ująć. - Czoło Pilarma pokryło się potem. Uśmiechający się albinos zdawał się przyprawiać kupca o coś więcej, niż lekki niepokój. O Elryku i jego przerażających wyczynach krążyło wiele legend. Opowiadano je sobie nie pomijając najdrobniejszych szczegółów. Gdyby nie skrajna desperacja, kupcy nigdy nie staraliby się

uzyskać pomocy albinosa. Jednakże potrzebowali kogoś, kto potrafiłby równie dobrze władać sztuką czarnoksięską, co mieczem. Przybycie Elryka do Bakshaan mogło stanowić o ich ocaleniu. - Chcemy zniszczyć potęgę Nikorna - ciągnął Pilarmo. -Jeżeli będzie to równoznaczne ze zniszczeniem samego Nikorna, cóż... - Kupiec wzruszył ramionami, na jego wargach pojawił się cień uśmiechu. Bacznie obserwował twarz Elryka. - Łatwo jest wynająć pospolitego mordercę, zwłaszcza w Bakshaan - zauważył Elryk spokojnie. - To prawda - zgodził się Pilarmo. - Nikorn jednakże zatrudnia czarnoksiężnika. I ma własną armię. Czarnoksiężnik chroni swego chlebodawcę i jego pałac za pomocą magii. W odwodzie zaś pozostaje straż złożona z pustynnych wojowników. Jeżeli magia zawiedzie, zawsze pozostają metody naturalne. Mordercy już przedtem usiłowali wyeliminować kupca, lecz niestety ich próby zakończyły się niepowodzeniem. Elryk parsknął śmiechem. - Cóż za pech, przyjaciele. Nie wydaje mi się jednak, by społeczność Bakshaan zbyt długo opłakiwała utratę kilku najemnych morderców. Ich dusze niewątpliwie ułagodziły jakiegoś demona, który w przeciwnym razie gnębiłby uczciwych obywateli. Kupcy roześmiali się nieszczerze, a siedzący w cieniu Moonglum pokazał zęby w uśmiechu. Elryk nalał wina do naczyń współbiesiadników. Trunek pochodził z winorośli, której uprawa była w Bakshaan zakazana. Zbyt wielkie jego ilości doprowadzały pijącego do szaleństwa. Melnibonéaninowi jednak zdarzało się pijać go w przeszłości i jak dotąd nie wystąpiły żadne skutki uboczne. Albinos uniósł wypełniony żółtą cieczą kubek do ust i opróżniwszy go jednym haustem odetchnął głęboko, z zadowoleniem czując, jak alkohol rozlewa mu się ciepłem po całym ciele. Pozostali sączyli trunek ostrożnie. Kupcy zaczynali już żałować pochopnego dążenia do spotkania z Melnibonéaninem. Powoli dochodzili do wniosku, że legendy nie tylko nie kłamały, ale też nie oddawały sprawiedliwości dziwnookiemu człowiekowi, do którego zwrócili się o pomoc. Elryk ponownie napełnił swój kielich żółtym winem. Ręka drżała mu lekko. Szybko oblizał wargi suchym językiem. Pociągnął kolejny łyk i zaczął szybciej oddychać. Każdego innego człowieka podobna ilość owego trunku zamieniłaby w skamlącego idiotę; przyspieszony oddech był jedyną oznaką, że wino miało jakikolwiek wpływ na Melnibonéanina. Trunek ten pili ludzie, którzy pragnęli śnić o innych, mniej rzeczywistych światach.

Elryk pił w nadziei, że przynajmniej w ciągu najbliższej nocy nie nawiedzą go żadne sny. - A kimże jest ów potężny czarnoksiężnik, panie Pilarmo? - zapytał albinos. - Zwie się on Theleb K’aarna - brzmiała nerwowa odpowiedź kupca. Purpurowe oczy Elryka zwęziły się. - Czarnoksiężnik z Pan Tang? - Tak, stamtąd właśnie pochodzi. Elryk odstawił kielich na stół i wstał, gładząc palcami wykutą z czarnej stali klingę swego miecza, Zwiastuna Burzy. - Pomogę wam, panowie - powiedział z przekonaniem. Postanowił mimo wszystko nie puszczać kupców z torbami. W jego umyśle zaczął się kształtować zupełnie nowy, o wiele poważniejszy plan. A więc, Thelebie K’aarno, pomyślał albinos, wybrałeś sobie Bakshaan na nową kryjówkę? Theleb K’aarna zachichotał. Był to okropny dźwięk, zwłaszcza że dochodził z głębi trzewi biegłego w swej sztuce czarnoksiężnika. Odgłos ten absolutnie nie pasował do wysokiej, czarnobrodej, patriarchalnej postaci odzianej w purpurowe szaty. Dźwięk ten po prostu nie przystoił komuś obdarzonemu głęboką mądrością. Theleb K’aarna zachichotał i leżąc na łożu wpatrywał się rozmarzonymi oczyma w wyciągniętą u jego boku kobietę. Szeptał jej prosto do ucha nieskładne słowa, którymi zapewniał ją o swym uczuciu, a ona uśmiechała się pobłażliwie, gładząc długie, czarne włosy czarnoksiężnika, jak gdyby głaskała psią sierść. - Pomimo całej swej uczoności jesteś głupcem, Thelebie K’aarno - mruknęła. Nie patrzyła na mężczyznę; spod przymrużonych powiek obserwowała jasnozielone i pomarańczowe gobeliny zdobiące kamienne ściany sypialni. Pomyślała nagle, że żadna kobieta nie oparłaby się pokusie wykorzystania mężczyzny, który całkowicie oddał się pod jej władzę. - Yishano, jesteś dziwką - wymamrotał bezmyślnie Theleb K’aarna - a cała mądrość tego świata nie może przezwyciężyć miłości. Kocham cię. - Mówił szczerze, prostymi słowami, nie rozumiejąc leżącej u swego boku kobiety. Theleb K’aarna wejrzał w czarne otchłanie piekieł i nie popadł w obłęd; poznał tajemnice, których znajomość doprowadziłaby umysł przeciętnego człowieka do stadium trzęsącej się, rozbełtanej galaretki. Na pewnych sprawach rozumiał się jednak równie mało jak najmłodszy z jego uczniów. Arkana miłosne

właśnie do takich spraw należały. - Kocham cię - powtarzał, nie rozumiejąc, czemu jest ignorowany. Yishana, Królowa Jharkor, gwałtownie odepchnęła od siebie czarnoksiężnika i wstała, opuszczając z otomany nagie, kształtne nogi. Była atrakcyjną kobietą. Włosy miała równie czarne jak duszę. Mimo że nie pierwszej już młodości, nadal promieniowała dziwnym urokiem, który jednocześnie przyciągał i odpychał mężczyzn. Ubierała się chętnie w szaty z barwnego jedwabiu, wirowały wokół niej, gdy poruszała się zgrabnie i z gracją. Teraz podeszła do okratowanego okna swej komnaty i zapatrzyła się w rozpościerającą się na zewnątrz rozedrganą ciemność. Czarnoksiężnik spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, zaskoczony i niezadowolony z przerwy w miłosnych zapasach. - Co się stało? Królowa nie odrywała wzroku od widoku za oknem. Nawałnica czarnych chmur pędziła po smaganym wichrem niebie niczym stado potworów, które wyszły na żer. Nad Bakshaan zapadła niespokojna, pełna chrapliwych odgłosów noc. Taka noc zwiastowała nieszczęście. Theleb K’aarna powtórzył pytanie, lecz znów nie otrzymał odpowiedzi. Wstał raptownie i przyłączył się do stojącej przy oknie Yishany. - Odjedźmy stąd, Yishano, póki nie jest za późno. Jeżeli Elryk odkryje naszą obecność w Bakshaan, oboje ucierpimy. Kobieta nie odpowiedziała, lecz zacisnęła usta, a jej piersi poruszyły się pod zwiewną tkaniną. Czarnoksiężnik syknął gniewnie i zwarł palce na ramieniu kochanki. - Zapomnij o tym swoim zdradzieckim flibustierze Elryku. Teraz masz mnie, a ja mogę zrobić dla ciebie o wiele więcej niż wymachujący mieczem magik z leżącego w gruzach imperium. Yishana roześmiała się jadowicie i odwróciła twarzą ku niemu. - Jesteś głupcem, Thelebie K’aarno, i nie tobie równać się z Elrykiem. Trzy bolesne lata minęły, odkąd porzucił mnie, wykradł się nocą, by ruszyć za tobą w pościg; odkąd zostawił mnie usychającą z tęsknoty! Lecz ja nadal pamiętam jego namiętne pocałunki i gwałtowne pieszczoty. Bogowie! Jakże chciałabym spotkać mężczyznę takiego jak on. Odkąd odszedł, nigdy nie spotkałam nikogo, kto mógłby mu dorównać - chociaż wielu próbowało i wielu okazało się lepszymi od ciebie. W końcu pojawiłeś się ty i przegnałeś lub pokonałeś pozostałych za pomocą magii. - Yishana prychnęła sarkastycznie, drwiąco. - Zbyt wiele czasu spędziłeś pośród swych pergaminów, bym mogła mieć z ciebie jakikolwiek pożytek!

Mięśnie twarzy czarnoksiężnika drgnęły pod spaloną słońcem skórą. Theleb K’aarna spojrzał spode łba na Królową Jharkor. - Czemu więc nadal tolerujesz mnie przy sobie? W każdej chwili mogę sporządzić eliksir, który uczyni cię powolną mej woli, dobrze o tym wiesz! - Możesz, ale tego nie zrobisz. I dlatego to ty jesteś moim niewolnikiem, potężny czarowniku! Kiedy zaistniała groźba, że Elryk zajmie twoje miejsce przy moim boku, czarami zawezwałeś demona i Elryk musiał z nim walczyć. Zwyciężył go przecież, lecz jego duma nie pozwoliła mu na tym poprzestać. Wtedy to musiałeś się przed nim kryć, a on ruszył za tobą w pościg i pozostawił mnie samą! To właśnie zrobiłeś. Jesteś zakochany, Thelebie K’aarno... - Yishana roześmiała mu się prosto w twarz. -1 ta miłość nie pozwoli ci użyć magii przeciwko mnie, a jedynie przeciw mym innym kochankom. Toleruję cię, bo jesteś użyteczny, lecz jeśliby Elryk miał powrócić... Theleb K’aarna odwrócił się, gniewnie skubiąc palcami swą długą, czarną brodę. - To prawda, że na wpół nienawidzę Elryka - powiedziała Yishana. - Ale to i tak lepsze niż na wpół kochać ciebie! - Czemuż więc przyłączyłaś się do mnie w Bakshaan? -warknął czarnoksiężnik. - Czemu wyznaczyłaś swego bratanka na regenta i przybyłaś tutaj? Posłałem po ciebie, a ty przybyłaś. Musisz do mnie coś czuć, skoro zrobiłaś coś takiego! Yishana roześmiała się ponownie. - Usłyszałam, że bladolicy czarnoksiężnik o purpurowych oczach, noszący u boku obdarzony mocą miecz, wędruje po krainach leżących na północnym wschodzie. Dlatego właśnie przybyłam, Thelebie K’aarno. Gniew wykrzywił rysy czarnoksiężnika. Theleb K’aarna pochylił się w przód i zacisnął szponiastą dłoń na ramieniu kobiety. - Nie zapominaj, że ten to właśnie bladolicy czarnoksiężnik jest odpowiedzialny za śmierć twego rodzonego brata - wyrzucił z siebie. - Pokładałaś się z człowiekiem, na którym ciąży krew zarówno jego własnego, jak i twojego ludu. Opuścił flotę, którą prowadził na podbój własnej ziemi, gdy tylko Władcy Smoków zdecydowali się stawić jej czoło. Dharmit, twój brat, był na pokładzie jednego z tych okrętów i teraz jego ciało, poparzone i gnijące, spoczywa gdzieś na dnie oceanu, który jest jego mogiłą. Yishana, znużona, potrząsnęła głową. - Zawsze wyciągasz tę historię w nadziei, że mnie zawstydzisz. Tak, to prawda, uprawiałam miłość z człowiekiem, którego można nazwać mordercą mych braci, lecz przecież Elryk miał na sumieniu o wiele bardziej mrożące krew w żyłach zbrodnie, a mimo to

- czy może właśnie dlatego -ja go kochałam. Twoje słowa nie wywarły pożądanego efektu, Thelebie K’aarno. A teraz zostaw mnie. Chcę spać sama. Paznokcie czarnoksiężnika nadal wbijały się w chłodną skórę Yishany. Teraz ich uścisk zelżał. - Wybacz mi - powiedział łamiącym się głosem. - Pozwól mi zostać. - Idź - odezwała się cicho. Wówczas, cierpiąc męki z powodu własnej słabości, Theleb K’aarna, czarnoksiężnik z Pan Tang, odszedł. Do Bakshaan przybył Elryk z Melniboné, który wielokroć już zaprzysięgał Thelebowi K’aarnie zemstę. Okazja po temu nadarzyła się w Lormyr, Nadsokor, Taueloru, a także w Jharkor. W głębi serca czarnobrody czarnoksiężnik dobrze wiedział, który z nich dwóch zwycięży, jeżeli dojdzie do pojedynku.

ROZDZIAŁ 2 Czterej kupcy opuścili gospodę ściśle owinięci w ciemne płaszcze. Doszli bowiem do wniosku, że bezpieczniej będzie, jeżeli nikt się nie dowie o ich związku z Elrykiem. Albinos został wiec sam, dumając nad kolejnym kielichem żółtawego wina. Zdawał sobie sprawę, że bez pomocy jakichś nadprzyrodzonych, potężnych sił nie dostanie się do zamku Nikorna. Siedziba kupca z natury była trudna do zdobycia, a czarnoksięska osłona Theleba K’aarny czyniła z niej fortecę mogącą ulec jedynie szczególnie potężnej magii. Elryk wiedział, że magicznymi zdolnościami dorównuje Thelebowi K’aarnie, a nawet go pod pewnymi względami przewyższa. Rozumiał jednak, że nie wolno mu trawić wszystkich sił na walkę z, czarnoksiężnikiem, jeżeli ma się jeszcze przebić przez straż złożoną z doborowych pustynnych wojowników, zatrudnianych przez kupieckiego magnata. Elryk potrzebował pomocy. Wiedział, że w lasach na południe od Bakshaan znajdzie ludzi, których pomoc mogłaby się okazać nieoceniona. Lecz czy zechcą mu jej udzielić? Postanowił przedyskutować ten problem z Moonglumem. - Słyszałem, że grupa moich współplemieńców pojawiła się ostatnio na północy. Przybyli oni z Vilmir, gdzie splądrowali kilka znaczniejszych miast - poinformował swego towarzysza. - Przez cztery lata, które minęły od wielkiej bitwy o Imrryr, Melnibonéanie rozproszyli się po Młodych Królestwach i albo stali się najemnikami, albo działają na własną rękę. Imrryr upadło z mojego powodu, i oni to wiedzą. Jednak jeżeli dam im możliwość zagarnięcia bogatych łupów, być może przyłączą się do mnie. Moonglum uśmiechnął się krzywo. - Nie liczyłbym na to zbytnio, Elryku - powiedział. -Wybacz mi szczerość, ale twój uczynek nie należy do tych, które łatwo się zapomina. Twoi rodacy nie z własnej woli stali się wędrowcami. Są teraz obywatelami zrównanego z ziemią miasta, najstarszego i największego z miast, jakie znał świat. Kiedy Imrryr Piękne Miasto upadło, niejeden musiał prosić Bogów, aby spadły na ciebie wszelkie możliwe klęski. Teraz uśmiechnął się Elryk. - Być może - powiedział. - Ale to są nadal moi ludzie, a ja ich znam. My, Melnibonéanie, jesteśmy starą i ekscentryczną rasą. Rzadko pozwalamy, by uczucia brały górę nad naszym opanowaniem. Moonglum zmarszczył brwi w ironicznym grymasie. Elryk właściwie zinterpretował

wyraz twarzy kompana. - Przez pewien czas stanowiłem odstępstwo od tej reguły - powiedział. - Ale teraz Cymoril i mój kuzyn leżą pogrzebani pod ruinami Imrryr, a ból, jaki odczuwam po ich stracie stanowi wystarczające zadośćuczynienie za wszelkie zło, jakie wyrządziłem. Myślę, że moi rodacy potrafią to zrozumieć. Moonglum westchnął. - Mam nadzieję, że się nie mylisz, Elryku. Kto przewodzi tej grupie? - Stary przyjaciel - odparł Elryk. - Był Władcą Smoków i poprowadził atak na statki barbarzyńców, odpływające po splądrowaniu Imrryr. Zwie się on Dyvim Tvar, niegdyś Pan Smoczych Jaskiń. - A co z jego zwierzętami? - Znowu śpią w swych jaskiniach. Z rzadka jedynie można je budzić. Potrzebują całych lat, by zregenerować utracone siły i odtworzyć zużyty jad. Gdyby nie to, Władcy Smoków władaliby światem. - Masz szczęście, że tak nie jest - zauważył Moonglum. - Kto wie - odparł Elryk powoli. - Może pod moim przywództwem stałoby się to możliwe. A w każdym razie moglibyśmy podźwignąć nowe imperium, tak jak nasi dziadowie. Moonglum nic nie odpowiedział, lecz w głębi ducha pomyślał, że Młode Królestwa nie dałyby się tak łatwo pokonać. Melnibonéanie byli ludem starożytnym, okrutnym i mądrym, ale nawet ich okrucieństwo zostało przytępione przez niewidzialną chorobę, która towarzyszy długowieczności. Brakowało im witalności, cechującej barbarzyńską rasę ich przodków, budowniczych Imrryr i jego bliźniaczych, z dawna zapomnianych miast. Witalność została zastąpiona przez tolerancję; tolerancję wiekowego narodu, pamiętającego jeszcze dni chwały, lecz wiedzącego, że dni te minęły bezpowrotnie. - Rano - powiedział Elryk - nawiążemy kontakt z Dyvimem Tvarem. Mam nadzieję, że zemsta, którą wywarł na statkach najeźdźców, a także świadomość wyrzutów sumienia, jakie musiałem cierpieć, pozwolą mu nabrać bardziej obiektywnego stosunku do planu, jaki mu przedstawię. - A teraz pora do łóżka - odezwał się Moonglum. -Czuję, że przyda mi się odrobina snu, a poza tym dziewka, która mnie oczekuje, pewnie zaczyna już się niecierpliwić. Elryk wzruszył ramionami. - Rób jak uważasz. Ja wypiję jeszcze trochę wina, a na spoczynek udam się nieco później.

Chmury, które zgromadziły się w nocy nad Bakshaan nie rozpierzchły się z nastaniem świtu. Słońce już wzeszło za ich zasłoną, lecz mieszkańcy miasta jeszcze o tym nie wiedzieli. Nic nie zwiastowało wstającego dnia, gdy w rześki poranek, pośród siąpiącego deszczu, Elryk i Moonglum jechali konno wąskimi uliczkami, kierując się ku południowej bramie i leżącym za nią lasom. Elryk zrezygnował ze swego zwykłego ubioru na rzecz prostego kubraka z zielono barwionej skóry, zdobnego w insygnia królewskiego rodu Melniboné: purpurowego kroczącego smoka na złotym polu. Na palcu Melnibonéanin nosił Pierścień Królów; kamień Aktorios osadzony w pokrytym runicznymi znakami srebrze. Ten liczący sobie wiele stuleci klejnot Elryk odziedziczył po swych potężnych przodkach. Z ramion albinosa zwieszał się krótki płaszcz. Wąskie, błękitne spodnie były wpuszczone w wysokie, czarne buty do konnej jazdy. U boku Melnibonéanina tkwił w pochwie Zwiastun Burzy. Człowiek i miecz trwali w dziwnej symbiozie. Bez miecza człowiek stałby się niedowidzącym, pozbawionym energii kaleką; bez człowieka miecz nie mógłby się żywić krwią i duszami, niezbędnymi dla jego istnienia. Jechali wspólnie, człowiek i miecz, i żaden z nich nie potrafił powiedzieć, który jest panem drugiego. Moonglum, bardziej od swego kompana wrażliwy na słotę, jechał szczelnie owinięty w płaszcz z podniesionym kołnierzem, klnąc od czasu do czasu na nieprzyjazne żywioły. Po godzinie intensywnej jazdy dotarli do obrzeży lasu. Jak dotąd po Bakshaan krążyły jedynie pogłoski o przybyciu imrryriańskich flibustierów. Słyszano o wysokich przybyszach pojawiających się czasami w podejrzanych gospodach wzdłuż południowego muru, jednak mieszczanie, pewni swego bogactwa i siły, nie przejawiali niepokoju. Wierzyli bowiem, i nie mijali się zbytnio z prawdą, że Bakshaan wytrzyma ataki dalece bardziej gwałtowne niż te, którym nie oparły się słabiej ufortyfikowane vilmiriańskie mieściny. Elryk nie miał pojęcia, czemu jego rodacy zapuścili się tak daleko na północ. Być może zamierzali jedynie odpocząć i na jednym z licznych targów w Bakshaan wymienić zagrabione dobra na żywność. Dym z kilku większych ognisk powiedział Elrykowi i Moonglumowi, gdzie znajduje się obóz Melnibonéan. Zwolniwszy kroku, skierowali konie w tę właśnie stronę. Mokre gałęzie uderzały ich po twarzach, a nozdrza drażnił słodki leśny aromat, spotęgowany przez życiodajny deszcz. Elryk poczuł niemalże ulgę, gdy nagle z poszycia wychynął uzbrojony mężczyzna i zagrodził im drogę. Imrryriański strażnik odziany był w futra i stal. Spod przyłbicy kunsztownie wykonanego hełmu spoglądały na Elryka czujne oczy. Przyłbica i skapujące z niej krople

deszczu zawężały nieco pole widzenia Imrryrianina, tak że nie od razu rozpoznał on Elryka. - Stać. Co robicie w tych stronach? - Przepuść mnie - odparł niecierpliwie Elryk. - Jestem Elryk, twój pan i cesarz. Strażnik wzdrygnął się i opuścił trzymaną w ręce pikę o długim ostrzu. Podniósł przyłbicę i wlepił wzrok w stojącego naprzeciw mężczyznę. Na twarzy Imrryrianina znać było setki targających nim uczuć, wśród których dominowały zdumienie, uwielbienie i nienawiść. Skłonił się sztywno. - Panie mój, nie jesteś tu chętnie widziany. Pięć lat temu wyrzekłeś się swego ludu i zdradziłeś go. Chociaż żywię należny szacunek dla płynącej w twych żyłach krwi królów, nie mogę być ci posłusznym ani złożyć hołdu, do czego w innych okolicznościach byłbym zobowiązany. - Oczywiście - odparł dumnie Elryk, siedząc wyprostowany na koniu. - Ale niechaj twój dowódca, a mój przyjaciel z lat chłopięcych, Dyvim Tvar, zadecyduje, jak ze mną postąpić. Zaprowadź mnie doń natychmiast i pamiętaj, że mój towarzysz nie wyrządził wam żadnej krzywdy. Traktuj go z szacunkiem należnym serdecznemu przyjacielowi Cesarza Melniboné. Strażnik skłonił się ponownie i ujął w dłoń wodze konia Elryka. Poprowadził jeźdźców leśnym traktem na rozległą polanę, gdzie stały rozbite imrryriańskie namioty. Pośrodku wytyczonego przez nie wielkiego kręgu migotały obozowe ogniska. Wokół nich rozsiedli się, gwarząc z cicha, wojownicy o szlachetnych rysach. Nawet w ponurym świetle pochmurnego dnia kolorowe płótno namiotów wyglądało żywo i radośnie. Tonacja barw bezbłędnie zdradzała melnibonéańskie pochodzenie. Na polanie widać było głębokie, przytłumione odcienie zieleni, lazuru, ochry, złota i błękitu. Wszystkie te kolory nie kłóciły się ze sobą, lecz harmonijnie zlewały. Elryka ogarnęła nagle nostalgia za smukłymi, wielobarwnymi wieżami Pięknego Imrryr. W miarę jak dwaj przyjaciele i ich przewodnik zbliżali się, siedzący przy ogniu mężczyźni podnosili na nich zdumione oczy, a odgłosy zwyczajnych rozmów zastępowały przytłumione pomruki. - Pozostań tu, proszę - rzekł strażnik do Elryka. - Powiadomię lorda Dyvima Tvara o twym przybyciu. Elryk skinął głową na znak przyzwolenia i poprawił się w siodle, świadom, że spoczywają na nim spojrzenia zgromadzonych wojowników. Żaden z nich się nie zbliżył. Ci, których Elryk znał osobiście za dawnych dni, byli wyraźnie zakłopotani. Nie patrzyli się na

albinosa, lecz odwracali wzrok, podkładając drew do ognia lub udając, że całkowicie pochłania ich polerowanie pięknie kutych mieczy i sztyletów. Co poniektórzy pomrukiwali gniewnie, lecz stanowili oni zdecydowaną mniejszość. Lwia część wojowników była po prostu zaszokowana - a także zaciekawiona. Czemu ten człowiek, król i zdrajca w jednej osobie, zawitał do ich obozu? Najokazalszy namiot, cały w złocie i purpurze, zwieńczony był proporcem, na którym widniał herb przedstawiający spoczywającego smoka, błękitnego na białym polu. Z tego to namiotu, przypasując w pośpiechu miecz, wybiegł teraz Dyvim Tvar. Inteligentne oczy Pana Smoczych Jaskiń wyrażały zaskoczenie i czujność. Dyvim Tvar, mężczyzna o szlachetnych rysach Melnibonéanina, liczył sobie kilka lat więcej niż Elryk. Jego matka była księżniczką, kuzynką matki albinosa. Pan Smoczych Jaskiń miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, lekko skośne oczy i wąską czaszkę o trójkątnym, wysuniętym podbródku. Uszy Władcy Smoków przypominały uszy Elryka; były równie delikatne, praktycznie pozbawione płatków i zwężające się szpiczaste. Dyvim Tvar zacisnął lewą rękę na głowni miecza, przy czym dało się zauważyć, że jego dłoń o długich palcach jest bardzo blada. Bladość owa nie mogła się jednak równać z trupią bielą skóry albinosa. Pan Smoczych Jaskiń, całkowicie panując nad swymi emocjami, ruszył w stronę siedzącego na koniu Cesarza Melniboné. Gdy jedynie pięć stóp dzieliło go od Elryka, Dyvim Tvar skłonił się z wolna, pochylając głowę i kryjąc twarz przed wzrokiem swego władcy. Następnie wyprostował się, spojrzał jeźdźcowi prosto w oczy i wytrzymał jego spojrzenie. - Dyvim Tvar, Pan Smoczych Jaskiń, wita Elryka, Władcę Melniboné, dzierżącego Tajemną Wiedzę Smoczej Wyspy. - Władca Smoków z powagą wypowiedział rytualne słowa prastarego pozdrowienia. Elryk odpowiedział pewnym głosem, chociaż w głębi serca wcale nie czuł pewności. - Elryk, Władca Melniboné, wita swego lojalnego poddanego. Jego życzeniem jest udzielić audiencji Dyvimowi Tvarowi. - Starożytna etykieta Melniboné nie przewidywała sytuacji, w której król musiałby prosić o możliwość udzielenia audiencji poddanemu i Dyvim Tvar odczuł niezręczność zaistniałych okoliczności. - Będę zaszczycony, jeżeli mój pan pozwoli mi towarzyszyć sobie do namiotu - odparł natychmiast. Elryk zeskoczył z konia i ruszył w stronę kwatery Dyvima Tvara. Moonglum chciał iść za nim, lecz Elryk gestem nakazał mu pozostać na miejscu. Obaj szlachetni Imrryrianie weszli do namiotu. Blask bijący z niewielkiej lampki oliwnej współzawodniczył z sączącym się przez

kolorową tkaninę ponurym światłem poranka. Wnętrze namiotu urządzone było z prostotą; znajdowało się tu twarde, żołnierskie łóżko, stół i kilka rzeźbionych, drewnianych stołków. Dyvim Tvar skłonił się i bez słowa wskazał Elrykowi jeden z nich. Albinos usiadł. Obaj mężczyźni przez kilka chwil trwali w milczeniu. Żadne uczucie nie malowało się na kamiennych, opanowanych twarzach. Po prostu siedzieli i przypatrywali się sobie nawzajem. W końcu odezwał się Elryk: - Uważasz mnie za zdrajcę, złodzieja, mordercę własnych krewnych i zabójcę swych rodaków, Władco Smoków. Dyvim Tvar skinął głową. - Za pozwoleniem mojego pana, jestem zmuszony z nim się zgodzić. - Za dawnych czasów nasze samotne rozmowy nigdy nie były tak formalne - powiedział Elryk. - Zapomnijmy o rytuałach i tradycji. Melniboné upadło, a jego synowie stali się tułaczami. Tak jak dawniej, spotykamy się jako równi sobie, tylko że teraz rzeczywiście jest to prawda. Rubinowy Tron leży potrzaskany wśród ruin Imrryr i już nigdy cesarz nie zasiądzie na nim w chwale. Dyvim Tvar westchnął. - To prawda, Elryku. Czemuż tu jednak przybyłeś? Byliśmy zadowoleni mogąc o tobie zapomnieć. Nawet gdy żywe jeszcze było nasze pragnienie zemsty, nie uczyniliśmy żadnego kroku, by cię odnaleźć. Czy przyjechałeś, by się z nas naigrawać? - Wiesz przecież, że nigdy nie postąpiłbym w ten sposób, Dyvimie Tvarze. Rzadko sypiam ostatnimi czasy, a gdy już zasnę, dręczą mnie sny takie, że co rychlej się budzę. Wiesz, że to Yyrkoon, ponownie uzurpując władzę, po tym, jak obdarzyłem go zaufaniem i wyznaczyłem na regenta, zmusił mnie do takiego, nie innego postępowania. On to sprawił, że jego siostra, którą darzyłem miłością, zapadła w magiczny sen. Udzielenie pomocy barbarzyńskiej flocie stanowiło jedyną szansę, by zdjął z Cymoril zaklęcie. Powodowała mną zemsta, lecz to mój miecz, Zwiastun Burzy, pozbawił Cymoril życia, nie ja. - Zdaję sobie z tego sprawę. - Dyvim Tvar westchnął ponownie i potarł twarz upierścienioną ręką. - To jednak nie wyjaśnia, czemu tu przybyłeś. Nie powinieneś kontaktować się ze swymi rodakami. Musimy mieć się przed tobą na baczności, Elryku. Nawet jeśli oddalibyśmy się pod twoje rozkazy, ruszyłbyś swoją przeklętą drogą i pociągnął nas za sobą. Nie tam leży przyszłość moja i mojego ludu. - Zgoda. Ale ten jeden raz potrzebna mi jest wasza pomoc. Potem nasze drogi ponownie się rozejdą. - Powinniśmy cię zabić, Elryku. Ale co byłoby większym grzechem: zaniechanie

sprawiedliwości i darowanie zdrajcy życia czy zbrodnia królobójstwa? Przed takim to dylematem nas postawiłeś i to w chwili, gdy dość mamy innych problemów. Czy powinienem spróbować odpowiedzieć na to pytanie? - Ależ ja byłem tylko narzędziem w rękach historii -powiedział żarliwie Elryk. - Czas prędzej czy później dokonałby tego samego. Ja jedynie przybliżyłem to, co nieuniknione. Zdziałałem tylko tyle, że ostateczny dzień nadszedł w chwili, gdy nasz naród był jeszcze dostatecznie elastyczny, by móc mu się przeciwstawić i przystosować się do nowych warunków. Dyvim Tvar uśmiechnął się ironicznie. - To jeden punkt widzenia, Elryku, i zapewniam cię, że jest w nim sporo prawdy. Ale powiedz to ludziom, którzy z twojej winy stracili swe rodziny i domy. Powiedz to wojownikom, którzy musieli opatrywać okaleczonych kompanów. Powiedz to braciom, ojcom i mężom, których żony, córki i siostry, dumne Melnibonéanki, stały się igraszką w rękach barbarzyńskich łupieżców. - To prawda - Elryk spuścił oczy. Po chwili odezwał się z cicha: - Nie mogę nic zrobić, by wynagrodzić mym ludziom poniesioną stratę. Zrobiłbym to, gdybym był w stanie. Często tęsknię za Imrryr, za jego kobietami, winem i rozrywkami. Mogę jednak zaoferować wam grabież. Mogę wam zaoferować najbogatszy pałac w Bakshaan. Zapomnijcie o starych urazach i tym jednym razem udajcie się za mną. - Zależy ci na bogactwach Bakshaan, Elryku? Nigdy nie troszczyłeś się o klejnoty i szlachetne metale! O co ci naprawdę chodzi? Albinos przesunął ręką po mlecznobiałych włosach. Czerwone oczy patrzyły z zakłopotaniem. - Jak zwykle, o zemstę, Dyvimie Tvarze. Muszę spłacić dług Thelebowi K’aarnie, czarnoksiężnikowi z Pan Tang. Może słyszałeś o nim. Jest obdarzony potężną mocą, jak na kogoś wywodzącego się ze stosunkowo młodej rasy. - A więc możesz liczyć na naszą pomoc, Elryku - przemówił Dyvim Tvar z zawziętością w głosie. - Nie jesteś jedynym Melnibonéaninem, który jest coś winien Thelebowi K’aarnie. Zaledwie rok temu jeden z naszych ludzi został z powodu królowej- dziwki, Yishany z Jharkor, zamęczony na śmierć w okrutny i odrażający sposób. Zabił go Theleb K’aarna, gdyż uściski naszego towarzysza stanowiły dla Yishany namiastkę twojej miłości. Przyłączymy się do ciebie, Królu Elryku, by pomścić przyjaciela. To powinno wystarczyć ludziom, którzy pragnęliby zobaczyć twoją krew ściekającą z ostrzy noży. Elryk nie był szczęśliwy. Nagle tknęło go przeczucie, że ten korzystny zbieg

okoliczności zaowocuje w przyszłości jakimiś doniosłymi, nieprzewidywalnymi skutkami. Mimo to się uśmiechnął.

ROZDZIAŁ 3 W zadymionej czeluści, gdzieś poza ograniczeniami przestrzeni i czasu, poruszyła się pewna istota. Wszędzie dookoła niej wirowały cienie. Były to cienie ludzkich dusz. Ciemności aż drgały od przepełniających je cieni dusz ludzi, którzy posiadali władzę nad owym stworzeniem. Stworzenie bowiem zezwalało ludziom panować nad sobą - tak długo, jak długo płacili oni za to odpowiednią cenę. W ludzkim języku istota posiadała imię. Zwano ją Quaolnargn, i na to imię odpowiadała, gdy ją wzywano. Teraz się poruszyła. Usłyszała swe imię przebijające się przez bariery zwykle zagradzające drogę na Ziemię. Dźwięk słowa Quaolnargn spowodował powstanie tunelu w owych niewidzialnych barierach. Stworzenie poruszyło się znowu, gdy ponowne wołanie przeniknęło do zajmowanej przez nie czeluści. Nie wiedziało, kto je woła ani też w jakim celu. Mgliście zdawało sobie sprawę z jednego tylko faktu; otwarcie tunelu oznaczało jedzenie. Istota owa nie żywiła się ciałami swych ofiar ani nie piła ich krwi. Jej pożywieniem były dusze dorosłych mężczyzn i kobiet. Od czasu do czasu, traktując to raczej jako przekąskę, delektowała się przepyszną, słodziutką siłą życiową wysysaną z ciałek niewinnych dzieci. Na zwierzęta nie zwracała uwagi, gdyż zwierzętom brakowało smakowitej świadomości. Pomimo całej swej ograniczoności, istota owa przejawiała cechy smakosza i konesera. Dźwięk słowa Quaolnargn po raz trzeci przeniknął do czarnej czeluści. Istota dźwignęła się z miejsca i ruszyła tunelem, płynąc w powietrzu. Zbliżał się moment, kiedy znowu będzie mogła się najeść. Theleb K’aarna się wzdrygnął. W gruncie rzeczy uważał się za pokojowo nastawionego człowieka. Nie było jego winą, że nieposkromiona miłość do Yishany doprowadziła go do szaleństwa. Nie było jego winą, że z jej powodu miał teraz pod swym nadzorem kilka potężnych i krwiożerczych demonów, które w zamian za pokarm złożony z ciał niewolników i pokonanych wrogów, chroniły pałacu kupca Nikorna. Theleb K’aarna był dogłębnie przekonany, że nic z tego nie jest jego winą. Czuł, że jego przekleństwem są okoliczności. Żałował teraz, że spotkał na swej drodze Yishanę, że powrócił do niej po pożałowania godnym incydencie poza murami Tanelorn. Czarnoksiężnik wzdrygnął się

znowu i stanął wewnątrz pentagramu, przyzywając istotę zwaną Quaolnargn. Jego szczątkowy zmysł przewidywania przyszłych zdarzeń podpowiadał mu, że Elryk szykuje się, by wydać mu bitwę. Theleb K’aaraa postanowił wezwać na pomoc wszystkie istoty, nad którymi posiadł władzę. Quaolnargn musi zniszczyć Elryka i to jeszcze zanim albinos dotrze do zamku. Czarnoksiężnik pogratulował sobie w duchu faktu, że zachował jeszcze lok białych włosów, który niegdyś pozwolił mu wysłać przeciw Melnibonéaninowi innego, teraz już pokonanego demona. Quaolnargn wiedział, że zbliża się do swego pana. Ruszył z wolna przed siebie. Nagły ból przeniknął całą jego istotę, gdy przedostał się do obcego kontinuum. Boleśnie odczuł też fakt, że mimo iż dusza jego pana znajdowała się tuż przed nim, była ona dla jakiejś przyczyny nieosiągalna. Nagle stwór spostrzegł jakiś nowy przedmiot. Poczuł jego zapach i już wiedział, co ma zrobić. Przedmiot ów stanowił fragment przeznaczonego mu pożywienia. Przepełniony wdzięcznością Quaolnargn ruszył w dalszą drogę, zamierzając dopaść swej ofiary, zanim ból towarzyszący przedłużającemu się przebywaniu w obcej krainie stanie się nie do zniesienia. Elryk jechał na czele oddziału swych rodaków. Po jego prawej ręce znajdował się Dyvim Tvar, Władca Smoków, po lewej - Moonglum z Elwher. Za nimi podążały dwie setki wojowników, wozy wiozące łupy, a także machiny wojenne i niewolnicy. Cały pochód aż mienił się od dumnych proporców i błyszczących imrryriańskich pik o długich ostrzach. Wojownicy odziani byli w stal. Słońce odbijało się w zwężających się spiczasto nagolennikach, hełmach i naramiennikach. Wypolerowane napierśniki połyskiwały w rozcięciach futrzanych kubraków. Na kubraki jeźdźcy zarzucili jaskrawe płaszcze z imrryriańskich tkanin, iskrzące się w mglistym świetle. Tuż za Elrykiem i jego kompanami jechali łucznicy. Dzierżyli oni potężne, kościane, pozbawione cięciw łuki, których nikt poza nimi nie potrafił naciągnąć. Przez plecy przewieszone mieli kołczany pełne strzał o czarnopiórych brzechwach. Za nimi postępowali pikinierzy. Piki o błyszczących ostrzach trzymali poziomo, by nie zaczepiały o niższe gałęzie drzew. Za pikinierami jechały główne siły oddziału: imrryriańscy rycerze uzbrojeni w długie miecze i w dziwną broń o ostrzu zbyt krótkim jak na miecz i zbyt długim na sztylet. Jechali mijając łukiem Bakshaan, gdyż pałac Nikorna leżał na północ od miasta. Podróżowali w milczeniu, nie mogąc znaleźć stosownych słów. Oto Elryk, Cesarz Melniboné, po raz pierwszy od pięciu lat prowadził ich na wojenną wyprawę. Zwiastun Burzy, czarny, piekielny miecz Elryka, zadrżał u boku swego pana,

przeczuwając zbliżającą się walkę. Moonglum poruszył się niespokojnie w siodle. Denerwował się przed bitwą, wiedząc, że zastosowana w niej zostanie czarna magia. Moonglum nie miał zaufania do sztuki czarnoksięskiej ani też do istot, które były jej tworem. Według niego mężczyźni powinni załatwiać swe porachunki bez niczyjej pomocy. Jechali niespokojni i pełni napięcia. Zwiastun Burzy poruszył się u boku Elryka. Cichy jęk dobył się z czarnego metalu. W jęku tym pobrzmiewała nuta ostrzeżenia. Albinos uniósł rękę i pochód zatrzymał się. - Zbliża się niebezpieczeństwo, któremu ja jedynie mogę stawić czoło - powiedział. - Pojadę naprzód. Spiął konia do krótkiego galopu i ruszył przed siebie, bacznie się rozglądając. Zwiastun Burzy odzywał się coraz donośniejszym, bardziej przenikliwym głosem, aż w końcu jęk przeszedł w stłumiony krzyk. Wierzchowiec Elryka zadrżał, a i sam jeździec był niespokojny. Nie spodziewał się, że kłopoty nadejdą tak wcześnie. Modlił się, by to, co kryje się w lesie, nie było skierowane przeciw niemu. - Ariochu, bądź ze mną - wyszeptał. - Wspomóż mnie teraz, a ofiaruję ci dwie dziesiątki wojowników. Wspomóż mnie, Ariochu. Obrzydliwy odór uderzył nozdrza Elryka. Albinos rozkaszlał się, zakrywając usta dłońmi i rozglądając się dokoła w poszukiwaniu źródła smrodu. Koń zarżał. Elryk zeskoczył z siodła i klepnął wierzchowca po zadzie, tak że ten pogalopował z powrotem. Melnibonéanin przykucnął i wydobył z pochwy Zwiastuna Burzy. Czarna klinga drżała od ostrza aż po rękojeść. Odziedziczony po przodkach magiczny wzrok powiedział mu, że stwór nadchodzi, zanim jeszcze mogły go dostrzec oczy. Rozpoznał też jego kształt. Sam Elryk również zaliczał się do jego władców. Tym razem jednak nie miał żadnej władzy nad Quaolnargnem. Nie znajdował się w obrębie pentagramu, a jako jedyną obronę miał miecz i własny rozum. Wiedział także, jaką mocą obdarzony jest Quaolnargn i zadrżał. Czy zdoła w pojedynkę rozprawić się z potworem? - Ariochu! Ariochu! Wspomóż mnie! - Z ust albinosa dobył się cienki, pełen desperacji okrzyk. - Ariochu! Nie było czasu, by wypowiedzieć zaklęcie. Quaolnargn pojawił się przed Elrykiem, skacząc pokracznie po ścieżce w jego stronę niczym wielka, zielona ropucha. Co chwila stwór wydawał bolesny jęk, gdyż każde dotkniecie ziemi przyprawiało go o cierpienia. Wzrostem górował nad Elrykiem tak znacznie, że albinos znalazł się w jego cieniu, gdy potwór był odeń odległy jeszcze o dziesięć stóp. Melnibonéanin zaczerpnął oddechu i krzyknął raz jeszcze.

- Ariochu! Krew i dusze, jeżeli mnie teraz wspomożesz! Nagle ropuchokształtny demon skoczył. Elryk odskoczył w bok, lecz zakończona długimi pazurami łapa trafiła go i posłała w leśne poszycie. Quaolnargn obrócił się niezgrabnie. Ohydna, wiecznie głodna paszcza otworzyła się, ujawniając bezzębną czeluść, z której dobywał się obrzydliwy odór. - Ariochu! W swej potwornej, bezrozumnej niewrażliwości stwór nie rozpoznał nawet imienia potężnego demona-Boga. Nie można go było nastraszyć. Trzeba go było pokonać. Potwór zbliżał się właśnie do Elryka po raz drugi, gdy chmury lunęły deszczem. Ulewa zadudniła o liście drzew. Na wpół oślepiony przez smagające go po twarzy krople, albinos cofnął się za drzewo, trzymając miecz w pogotowiu. W potocznym tego słowa rozumieniu Quaolnargn był ślepy. Nie widział ani Elryka, ani lasu. Widział i wyczuwał węchem jedynie ludzkie dusze; swoje pożywienie. Potworna ropucha, posuwając się po omacku, minęła albinosa, a wówczas ten wyskoczył wysoko w powietrze i trzymając miecz oburącz zatopił go aż po rękojeść w miękkim, rozedrganym karku demona. Rozcinane ciało - jeżeli tak można nazwać coś, co stanowiło ziemską powłokę stwora - zachlupotało obrzydliwie. Elryk z całej siły naparł na rękojeść miecza, starając się natrafić jego ostrzem na kręgosłup bestii. Kręgosłupa jednak nie było. Quaolnargn wrzasnął przeraźliwie. Głos miał piskliwy i doniosły, nawet mimo cierpienia. Potwór przystąpił do kontrataku. Elryk poczuł jak ogarnia go odrętwienie. Chwilę potem jego czaszkę przeszył ból nie mający nic wspólnego z fizycznym urazem. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Oczy albinosa rozszerzyły się w przerażeniu, gdy zrozumiał, co się z nim dzieje. Oto jego dusza opuszczała ciało. Wiedział o tym. Nie czuł fizycznego osłabienia. Świadom był jedynie tego, że z daleka spogląda na... Ale wkrótce i ta świadomość zniknęła. Wszystko zanikało, nawet ból, nawet przerażający, piekielny ból. - Ariochu! - wychrypiał. Nagle poczęła wypełniać go siła. Nie zgromadził jej sam z siebie; nie pochodziła ona nawet od Zwiastuna Burzy. Jej źródło leżało gdzie indziej. Coś wreszcie udzieliło mu pomocy, dodało mu sił. Wystarczająco dużo sił dla dokończenia dzieła. Wyszarpnął miecz z karku demona. Stanął nad Quaolnargnem. Ponad nim. Szybował w przestworzach, lecz nie pośród ziemskiego powietrza. Po prostu płynął ponad demonem. W sposób gruntownie przemyślany wybrał pewien punkt na czaszce potwora. Nie wiadomo

czemu nabrał nagle pewności, że aby zgładzić wroga tam właśnie, musi zadać cios. Powoli i uważnie opuścił Zwiastuna Burzy i przekręcił miecz w czaszce Quaolnargna. Potworna ropucha zaskowytała, upadła - i znikła. Obolały Elryk padł na ściółkę i leżał tam, drżąc na całym ciele. Podniósł się powoli. Cała energia go opuściła. Zwiastun Burzy również leżał bez życia, lecz Elryk wiedział, że wkrótce miecz odzyska siły i napełni nimi swego pana. Nagle albinos poczuł, że jego ciało sztywnieje. To go zaskoczyło. Co się z nim działo? Wkrótce zaczął tracić przytomność. Zdało mu się, że spogląda z góry w długi, czarny tunel prowadzący donikąd. Wszystko stało się rozmazane, mgliste. Zdał sobie sprawę, że się porusza. Że dokądś podąża. Dokąd - ani też w jaki sposób - nie potrafił powiedzieć. Podróżował tak przez kilka sekund. Jego zmysły rejestrowały jedynie niesamowite wrażenie ruchu i to, że nadal zaciskał w prawej dłoni Zwiastuna Burzy, swą życiodajną broń. Potem poczuł pod sobą twardy kamień i otworzył oczy. Przez moment zastanawiał się, czy to nie dalsza część halucynacji. Nad sobą ujrzał oblicze zadowolonego z siebie człowieka. - Thelebie K’aarno - wyszeptał ochryple. - Jak tego dokonałeś? Czarnoksiężnik pochylił się i wyszarpnął Zwiastuna Burzy z osłabionego uścisku Elryka. - Przyglądałem się chwalebnej walce, którą stoczyłeś z moim wysłannikiem, panie Elryku - powiedział z szyderstwem w głosie. - Kiedy stało się jasne, że w jakiś sposób udało ci się zawezwać pomoc, szybko wypowiedziałem kolejne zaklęcie, które przyniosło cię tutaj. Teraz mam twój miecz, a z nim twoją siłę. Wiem, że bez Zwiastuna Burzy jesteś nikim. Znalazłeś się w mojej mocy, Elryku z Melniboné. Elryk wciągnął powietrze w płuca. Całym jego ciałem szarpał dotkliwy ból. Spróbował się uśmiechnąć, ale nie potrafił. Nie leżało w jego naturze uśmiechać się po poniesieniu klęski. - Oddaj mi mój miecz - powiedział. Theleb K’aarna uśmiechnął się pod nosem z satysfakcją. - I kto teraz mówi o zemście, Elryku? - zachichotał. - Daj mi mój miecz! - Elryk spróbował się podnieść, ale był zbyt słaby. Oczy zaszły mu mgłą; ledwo widział promieniejącego zadowoleniem czarnoksiężnika. - A co możesz ofiarować mi w zamian? - spytał Theleb K’aarna. - Nie jesteś całkiem zdrowy, panie Elryku, a ludzie chorzy się nie targują. Mogą jedynie błagać. Elryk zadygotał w bezsilnym gniewie. Zacisnął wargi. Nie będzie błagał; nie będzie się też targował. Nic nie mówiąc patrzył na czarnoksiężnika spode łba.

- Myślę, że przede wszystkim - powiedział Theleb K’aarna z uśmiechem - zamknę to w bezpiecznym miejscu. - Zważył w ręce Zwiastuna Burzy i odwrócił się w stronę kredensu. Spomiędzy fałd szaty wyjął klucz, otworzył szafkę i umieścił w niej czarny miecz, starannie zamykając drzwi. - Potem zaprowadzimy naszego dzielnego bohatera do jego byłej damy, siostry człowieka, którego zdradził cztery lata temu. Elryk nic nie odpowiedział. - Później zaś - ciągnął Theleb K’aarna -mój pryncypał, Nikorn, obejrzy sobie mordercę, któremu wydawało się, że zdoła dokonać tego, co nie udało się innym. - Czarnoksiężnik uśmiechnął się. - Co za dzień -zachichotał. - Co za dzień! Taki pracowity. Taki pełen rozrywek. Theleb K’aarna zachichotał ponownie i ujął w rękę niewielki dzwonek. Zadzwonił. Drzwi za Elrykiem otworzyły się i weszło dwóch wysokich pustynnych wojowników. Rzucili przelotne spojrzenie na albinosa, a następnie na Theleba K’aarnę. Najwyraźniej byli zaskoczeni. - Żadnych pytań - rzucił czarnoksiężnik. - Zabierzcie tego nędznika do komnaty Królowej Yishany. Elryk parsknął gniewnie, gdy strażnicy dźwignęli go i ponieśli miedzy sobą. Byli to ciemnoskórzy, brodaci mężczyźni o oczach skrytych pod krzaczastymi brwiami. Na głowach mieli charakterystyczne dla swej rasy obrzeżone wełną metalowe czapki, ich zbroje zaś wykonano nie ze stali, lecz z twardego, pokrytego skórą drewna. Strażnicy powlekli zwisającego bezwładnie Elryka długim korytarzem. Jeden z nich głośno załomotał w drzwi. Elryk rozpoznał głos Yishany każący im wejść. Za dźwigającymi albinosa pustynnymi wojownikami pojawił się chichoczący, podekscytowany czarnoksiężnik. - Prezent dla ciebie, Yishano - zawołał. Strażnicy weszli do pokoju. Elryk nie widział Yishany, ale usłyszał jej stłumiony okrzyk. - Na otomanę - rozkazał czarnoksiężnik. Strażnicy złożyli albinosa na miękkiej tkaninie. Elryk był kompletnie wyczerpany; leżał na sofie, wpatrując się w kolorowy, nieprzyzwoity fresk wymalowany na suficie. Yishana pochyliła się nad Melnibonéaninem. Elryk poczuł podniecający zapach jej perfum. - Niespodziewane spotkanie, Królowo - powiedział ochryple. Yishana przez moment patrzyła nań z troską, po czym jej spojrzenie zobojętniało. Królowa roześmiała się cynicznie.

- Och, mój bohater wreszcie do mnie powrócił. Wolałabym jednak, żeby przybył tu z własnej woli, a nie przyniesiony za kark niczym szczenię. Wilkowi wyrwano zęby i nie ma się co spodziewać, że zdoła powtórzyć swe drapieżne zaloty. - Yishana odwróciła się. Na jej pokrytej makijażem twarzy malowała się niechęć. - Zabierz go stąd, Thelebie K’aarno. Dowiodłeś swego. Czarnoksiężnik skinął głową. - A teraz - powiedział - złożymy wizytę Nikornowi. Myślę, że już nas oczekuje...

ROZDZIAŁ 4 Nikorn z Ilmar nie był młodym człowiekiem. Liczył już sobie dobrze ponad pięćdziesiąt lat, ale zdołał zachować młodzieńczy wygląd. Miał twarz wieśniaka; grubokościstą, lecz nie nalaną. Przenikliwymi, zimnymi oczyma patrzył na wspierającego się bezsilnie o oparcie krzesła Elryka. - A więc to ty jesteś Elryk z Melniboné, Wilk Ryczącego Morza, niszczyciel, grabieżca i zabójca kobiet. Myślę, że teraz miałbyś kłopoty z pokonaniem dziecka. Mimo to muszę przyznać, że zasmuca mnie widok człowieka doprowadzonego do takiego stanu. Zwłaszcza człowieka niegdyś równie aktywnego jak ty. Czy ten czarownik mówi prawdę? Czy przysłali cię tu moi wrogowie, abyś mnie zabił? Elryk niepokoił się o swoich ludzi. Co zrobią? Zaczekają czy przystąpią do szturmu? Jeżeli zaatakują pałac, będą zgubieni - tak jak on. - Czy to prawda? - powtórzył Nikorn. - Nie - wyszeptał Elryk. - Chodziło mi o Theleba K’aarnę. Mam z nim do załatwienia stare porachunki. - Nie obchodzą mnie stare porachunki, przyjacielu -powiedział łagodnie Nikorn. - Interesuje mnie jedynie zachowanie życia. Kto cię tu przysłał? - Theleb K’aarna nie mówi ci prawdy, jeśli twierdzi, że zostałem przysłany - skłamał Elryk. - Chciałem jedynie spłacić mu dług. - Obawiam się, że nie tylko czarnoksiężnik twierdzi coś podobnego - odparł Nikorn. - Mam w mieście wielu szpiegów, a dwóch z nich niezależnie od siebie poinformowało mnie, że miejscowi kupcy zawiązali spisek, którego celem było wynajęcie ciebie, abyś mnie zabił. Elryk uśmiechnął się słabo. - A więc dobrze - potwierdził. - To jest prawda. Nie zamierzałem jednak spełniać ich prośby. - Byłbym skłonny ci uwierzyć, Elryku z Melniboné. Ale teraz nie wiem, jak z tobą postąpić. Nikogo nie chciałbym widzieć zdanym na łaskę i niełaskę Theleba K’aarny. Czy dasz mi słowo, że już nigdy nie będziesz nastawa! na moje życie? - Czyżbyśmy przystąpili do targu, panie Nikornie? -spytał Elryk słabo.