Michael Palmer
Pierwszy pacjent
Książkę dedykuję
doktor kontradmirał E. Connie Mariano
(w stanie spoczynku),
kobiecie renes, lekarce prezydentów.
Bez Ciebie ta książka nigdy by nie powstała.
oraz
Matthew, Danielowi i Luke'owi,
dzięki którym to wszystko miało sens.
PODZIĘKOWANIA
Przede wszystkim jak zawsze dziękuję Jennifer Enderlin, mo-
jej wyjątkowej, genialnej, wyrozumiałej i pracowitej redaktor w
St. Martin's Press. Jesteś i zawsze będziesz stróżem moich spraw.
Jane Berkey i Meg Ruley z agencji Jane Rotrosen mają wszyst-
kie te cechy, które powinien mieć agent literacki. Są dla mnie
nawet kimś o wiele ważniejszym.
Uzdolniony piosenkarz, muzyk, pisarz, geniusz komputerowy i
autor piosenek Daniel James Palmer wniósł wiele dobrego do
niniejszej książki, między innymi bluesa Alison.
Poza tym:
Dr David Grass służył mi swą siłą oraz rozległą wiedzą neuro-
logiczną.
Niezwykle utalentowana artystka i autorka książek dla dzieci
Dara Golden podzieliła się ze mną ogromnym zrozumieniem i
miłością do koni.
7
Kucharz Bill Collins (www.chefbill.com) rozwiązywał ze mną
problemy, a jednocześnie przygotowywał danie za daniem, z któ-
rych wszystkie zasługiwały na najwyższe laury.
Sally Richardson, Matthew Shear i Matthew Baldacci z St.
Martin's — jesteście wspaniali.
Adwokat Bill Crowe nauczył mnie prosto strzelać, Jay Esposito
dał mi wskazówki, jak kupić używany samochód, a dr Ruth Solo-
mon udzielała mi porad z zakresu weterynarii.
Dziękuję ekipie Ośrodka Medycznego Białego Domu za go-
ścinność.
I wreszcie dziękuję Luke'owi za propozycję wprowadzenia
wątku dotyczącego nanotechnologii, kiedy mu powiedziałem, że
utknąłem.
Jeśli kogoś pominąłem, obiecuję, że wspomnę o was następ-
nym razem.
ROZDZIAŁ 1
Śmigła Marine One zwolniły, a w końcu całkowicie się zatrzy-
mały. Tumany kurzu wzbiły się w znieruchomiałym powietrzu,
aby wkrótce ponownie opaść. Minutę później dwadzieścia metrów
dalej wylądował drugi, identyczny helikopter. Z pierwszej maszy-
ny wysiadł sierżant piechoty morskiej w galowym mundurze.
Stanął na baczność u podnóża schodków. Otwarły się drzwi przy-
sadzistego śmigłowca Sikorsky Sea King.
Tak oto, bez większej pompy, najpotężniejszy człowiek na zie-
mi — w towarzystwie swego słynnego, wszechobecnego czworo-
noga — pojawił się w ciepły wieczór na prowincji stanu Wyoming.
Piętnaście metrów dalej Gabe Singleton, wciąż w siodle, uspo-
kajająco klepał konia po karku. Rano do Okręgowego Ośrodka
Medycznego Ambrose zawitał agent Secret Service. Zapowiedział
przyjazd prezydenta, ale nie był w stanie precyzyjnie określić go-
dziny. Zeszłej nocy na OIOM-ie Gabe miał dwa bardzo ciężkie
przypadki. Po wyczerpującym dyżurze nawet wizyta tak znakomi-
tego gościa nie mogła go powstrzymać przed tradycyjną prze-
jażdżką po pustyni.
— Siemasz, kowboju! — zawołał prezydent Andrew Stoddard
ze schodków śmigłowca. Zszedłszy, zasalutował żołnierzowi. — Co
powiesz?
9
— Powiem, że zdrowo mnie wystraszyłeś tymi swoimi heli-
kopterami... I mojego konia też.
Mężczyźni podali sobie ręce, a potem się uścisnęli. Po
Stoddardzie — który zdaniem Gabe'a wyglądał jak prezydent już
w czasach, gdy dzielili pokój na pierwszym roku studiów w Aka-
demii Marynarki Wojennej — widać było teraz trudy trzech i pół
roku sprawowania urzędu. W krótko przyciętych, ciemnobrązo-
wych włosach prześwitywały srebrne pasemka, a w kącikach nie-
samowicie niebieskich oczu rysowały się głębokie kurze łapki.
Mimo to nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że jest to człowiek,
który panuje nad sytuacją. Jako pilot zdobył odznaczenia w ope-
racji Pustynna burza, później zaś został gubernatorem Karoliny
Północnej. Jego gwiazda wschodziła, odkąd tylko pierwszy raz
spojrzał na ten świat.
— To jeden z mankamentów tej roboty — rzekł prezydent, po-
kazując gestem za siebie. — Latam w dwa helikoptery, żeby jakiś
wariat z bazooką miał tylko pięćdziesiąt procent szansy na to, że
mnie zestrzeli. Dryblasy z Secret Service sprawdzają każdy cen-
tymetr ziemi, po której będą stąpać te oto buty, i każdy sedes, na
którym usiądą te oto prezydenckie pośladki. Mam zespół lekarzy,
którzy wiedzą, że nie chodzi o to, czy w ogóle kiedykolwiek wyda-
rzy się coś złego, ale o to, kiedy konkretnie się to stanie.
— Jeśli masz ochotę zmienić pracę, to mnie na ranczo przy-
dałby się zaganiacz.
— A ilu teraz masz? — spytał Stoddard, rozglądając się.
— Ty byłbyś pierwszy. Pakiet świadczeń socjalnych też nieste-
ty mamy kiepski, poczynając od tego, że musiałbyś mi płacić, że-
bym cię mógł zatrudnić.
— Dobra, reflektuję. Nie wiem, czy śledzisz sondaże, ale moja
posada wcale nie jest taka pewna. Masz chwilę, żeby pogadać ze
starym kumplem?
— Pod warunkiem że dasz mi odprowadzić mojego drugiego
starego kumpla, Kondora, do stajni.
— Piękny koń.
10
— Piękny psiak. Wabi się Liberty, prawda?
Gabe poklepał psa po twardym jak kamień karku.
— Masz dobrą pamięć — powiedział Stoddard. — Liberty
nieźle się zasłużył. Jeździ ze mną po świecie i zmienia nastawienie
do pitbulli, tak jak my zmieniamy nastawienie do Ameryki. Wiesz,
Gabe, ja przez całe życie miałem psy, ale żaden nie mógł się z nim
równać. Silny jak tygrys, mądry jak sowa, a przy tym równie ła-
godny i niezawodny jak ten twój koń.
— Może powinieneś był go nazwać Paralela.
Prezydent zaśmiał się głośno.
— Świetne. Oto mój wierny pies Paralela. Twardy jak orzech,
lecz łagodny jak puder dla niemowląt. Carol też to się spodoba,
szczególnie że w przeciwieństwie do swojego męża ona akurat
wie, czym się różni paralela od metafory. Ej, Griz! — zawołał.
Tuż obok wyrósł jak spod ziemi łysiejący agent Secret Service o
szerokiej szyi i wydatnym torsie. Oczywiście miał na sobie obo-
wiązkowy czarny garnitur i ciemne okulary.
— Pan wzywał?
— Griz, to jest Gabe Singleton, mój współlokator ze studiów.
Doktor Gabe Singleton. Jakieś pięć lat się nie widzieliśmy, a zu-
pełnie jakby to było wczoraj. Gabe, przedstawiam ci Treata Gri-
swolda, mojego stróża numer jeden i zapewne człowieka numer
dwa w całym Secret Service. Pedantyczny do bólu. Zarzeka się, że
w razie czego przyjmie za mnie tę kulkę. Ale jak patrzę na ten jego
krzywy uśmiech i cwane oczka, to w ogóle mu nie wierzę.
— W takim razie poczekamy, zobaczymy, panie prezydencie —
rzekł Griswold, jednocześnie omal nie miażdżąc Gabe'owi dłoni.
— Bardzo chętnie odprowadzę Kondora. Jako chłopak sprzątałem
stajnie i jeździłem rozgrzewki.
Gabe od razu polubił agenta.
— W takim razie daleko pan zaszedł — rzekł, podając tamte-
mu lejce. — Siodlarnia jest w stajni. Może kiedyś wybierzemy się
we dwóch na przejażdżkę.
11
— Bardzo chętnie — odparł Griswold. — Chodź, Liberty,
odprowadzimy tego olbrzyma do łóżka.
Stoddard ujął Gabe'a pod ramię i poprowadził ku tylnym
drzwiom. Dom o siedmiu pokojach był przed rozbudową zwykłą
wiejską chatą i wciąż panowała w nim taka atmosfera. Budynek
pozostał Gabe'owi po rozwodzie z Cyntią Townes. Związek z inte-
ligentną, pełną życia pielęgniarką trwał pięć lat. Kobieta kochała
go na zabój od pierwszej do ostatniej chwili. Jej błąd.
Na odchodnym, zanim oddała mu klucze i pojechała podjąć
pracę jako nauczycielka w Cheyenne, powiedziała, że jeśli Gabe
zapragnie ponownie ułożyć sobie z kimś przyszłość, musi się
wcześniej uporać z przeszłością. Przez następnych siedem lat dok-
tor stosował się do jej rady, starannie unikając jakichkolwiek po-
ważnych związków. Może nawet w końcu zdołał zapomnieć o
przeszłości, jednak poważnie wątpił, czy przeszłość kiedykolwiek
zapomni o nim.
— Wybacz, że tak długo cię tutaj nie odwiedzałem — rzekł
Stoddard. — Bardzo dobrze wspominam te nasze wieczorne prze-
jażdżki i wędkowanie w górach.
— Tak, góry Laramie. Nie ma drugiego takiego miejsca na
ziemi. No ale daruj sobie przeprosiny, brachu. Z tego, co słysza-
łem, miałeś parę innych rzeczy na głowie. Ratowanie świata i ta-
kie tam.
Stoddard uśmiechnął się smętnie.
— To trochę bardziej absorbujące, niż mi się kiedyś wydawało
— powiedział, siadając przy okrągłym dębowym stole w kuchni —
ale i tak chcę zmienić świat na lepsze.
— Pamiętam, że tak samo mówiłeś, kiedy na studiach pierw-
szy czy drugi raz krążyliśmy po barach. Próbowałem pozostać
cynikiem i wierzyć, że jesteś tylko idealistycznym głupkiem, ale
jakiś głos mi podpowiadał, że oto mam przed sobą faceta, które-
mu to się może udać. A potem, kiedy mnie spiłeś na umór, posta-
nowiłem ci uwierzyć na słowo.
— Dobrze wiesz, że to było zwykłe szczęście debiutanta. Mu-
siałeś mieć wirusa albo co.
12
— A propos. Na pewno się nie zdziwisz, że nie poczęstuję cię
piwem, ale mogę zaparzyć kawę... albo herbatę.
— Herbaty to się chętnie napiję — odparł prezydent, kładąc
przed sobą kartonową teczkę. — A skoro już jesteśmy na etapie
przeprosin... Wybacz, że nie dotarłem na pogrzeb twojego taty.
Dziękuję, że dałeś mi znać o jego odejściu.
— A ja dziękuję, że znalazłeś czas, żeby zadzwonić z Ameryki
Południowej.
— Twój tata był dość... specyficzny, ale zawsze go lubiłem.
— Był z ciebie bardzo dumny. Wiesz, w końcu obaj jesteście
absolwentami Annapolis.
Gdy tylko Gabe powiedział te słowa, natychmiast tego pożało-
wał. Pomimo próśb Cinnie bardzo się starał poradzić sobie ze
sprawą Fairhaven i reakcją ojca. Nie chciał, żeby to tak zabrzmia-
ło.
— Ależ Gabe, z ciebie na pewno też był dumny — odparł lekko
zażenowany Stoddard. — Doktorat z medycyny, te wszystkie mi-
sje, na które jeździłeś, twoja fundacja na rzecz młodzieży...
— Dzięki. Słuchaj, skoro już mowa o staruszkach, to co sły-
chać u twojego ojca?
— Znasz LeMara. On się nigdy nie zmienia. Ciągle próbuje
wszystko kontrolować, mnie też. Ostatnio mi powiedział, że wy-
kupił miejsce na rosyjskim promie kosmicznym. Za piętnaście
milionów dolarów jako pierwszy siedemdziesięciopięciolatek w
historii będzie sobie parzył ziółka na międzynarodowej stacji ko-
smicznej.
— Piętnaście milionów. Niech mu Bóg da zdrowie.
— Daj spokój. Dla mojego ojca to jak waluta w monopolu.
Sam sobie policz. Jak od tych jego piętnastu miliardów odejmiesz
piętnaście milionów... a potem jeszcze trzy miliardy i kolejny mi-
liard... to wciąż pozostaje coś koło dziesięciu. Nie zdziwiłbym się,
gdyby za ten lot zapłacił gotówką z szuflady z bielizną.
13
Gabe się uśmiechnął. Jeśli on sam przez lata cierpiał na niedo-
bór ojcowskiego zainteresowania, to Drew Stoddard miał go w
nadmiarze.
Charyzmatyczny,
świetnie
prosperujący
prze-
mysłowiec kształtował go, kiedy ten był jeszcze w pieluchach.
Rozpacz Buzza Singletona, gdy Gabe wyleciał z Akademii Mary-
narki Wojennej, była niczym w porównaniu z tym, co przeżywał
LeMar Stoddard zmuszony wyjaśniać kolegom z koła łowieckiego
albo klubu polo, że Drew został demokratą — a w dodatku jedną z
najjaśniejszych gwiazd tej partii.
Gabe często się zastanawiał, czy u źródeł niezwykłej przemiany
Stoddarda z elitarystycznego republikanina w prospołecznego
demokratę leżał wypadek w Fairhaven sprzed wielu lat. Tego ro-
dzaju tragedie zmieniają nawet takich niewinnych świadków jak
on.
Postawił na stole czajniczek earl greya oraz talerzyk z maś-
lanymi ciasteczkami. Dawniej, przed wyborami, mężczyźni spoty-
kali się raz, dwa razy do roku, żeby łazić po Górach Dymnych i
Laramie, łowić ryby oraz dzielić się opowieściami i poglądami.
Jednak teraz, mimo wieloletniej przyjaźni, Gabe czuł się nieswojo
na myśl o tym, że mógłby zajmować czas najpotężniejszemu czło-
wiekowi w Układzie Słonecznym rozmowami o niczym. Jednak to
Stoddard postanowił odbyć tę nagłą podróż do Tyler, toteż Gabe
uznał, że jego przyjaciel sam powinien decydować o przebiegu
wizyty.
Nie musiał długo czekać.
— Czy wiesz, że poza potężnym zakładem medycznym na
pierwszym piętrze Eisenhower Office Building mamy także klini-
kę w samym Białym Domu? — zaczął Stoddard.
— Tak, kiedyś coś o tym wspominałeś.
— Zarządza nią Ośrodek Medyczny Białego Domu, który z ko-
lei, nikt nie pamięta dlaczego, stanowi część biura wojskowego.
Zresztą to całkiem ładny zakład: niedawno odremontowany, naj-
nowsza aparatura, świetny personel, najlepsi lekarze wszystkich
specjalności. W sumie dwadzieścia pięć, trzydzieści osób. Dbają o
mnie, Carol i chłopaków, kiedy ci nie są w szkole, troszczą się o
wiceprezydenta Coopera z rodziną oraz o każdego, kto potrzebuje
14
pomocy medycznej podczas wizyty w Białym Domu.
— A jak tam chłopcy? Dobrze sobie radzą?
— Świetnie. Andrew przeszedł do jedenastej klasy, a Rick do
dziewiątej. Obaj chodzą do szkoły w Connecticut. Teraz wyjechali
na obóz piłkarski. Andrew jest gwiazdą na bramce. Rick gra, bo
mu się wydaje, że tak trzeba. Chce iść na akademię i zostać astro-
nautą.
— Myślisz, że uda ci się go tam wkręcić?
— Myślę, że sam się dostanie, ale może będę musiał pilnować
jego wniosku.
— To już dziewiąta i jedenasta klasa... Niesamowite.
— Obaj są zdrowi i szczęśliwi. Tak naprawdę tylko to się liczy.
— A propos zdrowia, sprowadziłeś za sobą do Waszyngtonu
tego swojego lekarza z Karoliny Północnej, prawda?
— Tak. Jim Ferendelli to bardzo dobry lekarz. Najlepszy.
Życzliwy, kompetentny, wrażliwy.
— To świetnie. Lekarz, któremu można zaufać, to dla każdego
naprawdę wielka ulga.
— Też tak myślę, ale dobrze, że to mówisz.
— Tak właśnie uważam, choć biorąc pod uwagę to, że chodzi o
opiekę nad prezydentem Stanów Zjednoczonych, pewnie mówię
oczywistości. Twoje zdrowie w ten czy inny sposób ma znaczenie
dla każdego człowieka na naszej planecie.
Stoddard zaśmiał się niezbyt radośnie.
— Rozumiem, co masz na myśli, ale wciąż mnie ciarki prze-
chodzą, kiedy myślę o tym w ten sposób.
— Podjąłeś się nie lada roboty. Wcale ci nie zazdroszczę tej ca-
łej odpowiedzialności.
— Ale wciąż mogę liczyć na twoje wsparcie, prawda?
— Oczywiście.
— W takim razie nie powinno cię dziwić to, co teraz powiem.
Nie wyrwałem się tu do ciebie w samym środku gorącej kampanii
tylko dlatego, że stęskniłem się za twoją uśmiechniętą mordą.
15
Gabe, potrzebuję twojej pomocy. To bardzo ważna sprawa.
— Słucham.
— Chcę, żebyś przyjechał do Waszyngtonu i został moim leka-
rzem.
Gabe opadł na krzesło. Patrzył na swego dawnego współ-
lokatora z absolutnym niedowierzaniem.
— Ale... przecież powiedziałeś, że Jim Ferendelli jest świet-
nym lekarzem.
— Bo jest... Był.
Gabe miał wrażenie, że ktoś zaciska mu na klatce piersiowej
żelazną obręcz.
— Nie rozumiem — wydusił w końcu.
— Posłuchaj, Gabe — rzekł Stoddard. — Jim Ferendelli...
zniknął.
ROZDZIAŁ 2
— A FBI?
— Myślisz, że jeszcze się tym nie zajęli? Setki agentów pracują
nad tą sprawą od dwóch tygodni. I nic.
Wieczór rozpoczął się już na dobre. Północny wiatr rozwiał
resztki popołudniowego ciepła. Gabe, oniemiały, słuchał opo-
wieści o pięćdziesięciosześcioletnim wdowcu, kochającym ojcu
dorosłej córki, człowieku pracowitym i miłym w obyciu, skrom-
nym i pobożnym, który pewnego dnia po prostu nie przyszedł do
pracy. Przeszukano jego mieszkanie w Georgetown oraz dom w
Chapel Hill, ale nie znaleziono niczego podejrzanego. Również
analiza e-maili i rozmów telefonicznych w niczym nie pomogła.
Kampania prezydencka właśnie się rozkręcała, więc doradcom
Andrew Stoddarda bardzo zależało na tym, by wiadomość o znik-
nięciu lekarza, potencjalne źródło zamętu, nie trafiła do mediów,
póki nie będzie pewności, że poszukiwania nie przyniosą rezulta-
tu. Od ponad tygodnia było już jasne, że nic się w tej sprawie nie
zmieni, toteż nieliczne szczegóły, którymi dysponowano, zostały
niedawno przekazane prasie.
— Ogłosiliśmy, że tymczasowo moim zdrowiem będzie się
zajmować Ośrodek Medyczny Białego Domu. Choć jego pracow-
nicy są bardzo kompetentni, to ja naprawdę chcę mieć własnego
lekarza.
17
— To niesamowite — rzekł Gabe. — Osobisty lekarz prezy-
denta Stanów Zjednoczonych znika bez śladu. A jego rodzina?
Może coś wie?
— Jak już mówiłem, żona Jima zmarła na raka jakieś pięć lat
temu — odparł Stoddard. — Jego matka mieszka w domu spokoj-
nej starości, a dwie starsze siostry nie miały od niego żadnych
wieści.
— Ale mówiłeś, że on ma jeszcze córkę. Ona też nic nie słysza-
ła?
— Szczerze mówiąc, Jennifer też zniknęła.
— Co?
— Studiuje na wydziale filmowym Uniwersytetu Nowojor-
skiego. Tamtego wieczoru, kiedy zniknął Jim, jej współlokatorka
wróciła z randki i zamiast koleżanki zastała FBI. Wyglądało na to,
że Jennifer nic nie spakowała. Nie zostawiła żadnego liściku.
Agenci dzwonili pod każdy numer, jaki przyszedł tamtej dziew-
czynie do głowy, ale podobnie jak Ferendelli jego córka też po
prostu... wyparowała.
Gabe pokręcił głową. Na nic więcej nie potrafił się zdobyć.
— Jezu — mruknął. — Drew, czy ty w tym widzisz jakiś sens?
Czy sądzisz, że to ma podłoże polityczne? A może to tylko jakiś
zbieg okoliczności? Wypadek albo... albo kryzys nerwowy. Czy
córka była zrównoważona?
— Jasne. To świetny dzieciak. Chodziła na terapię po śmierci
matki, ale to było dawno temu. Nie bierze narkotyków, bardzo
mało pije. W tej chwili nie ma chłopaka, ale ostatni mówił o niej w
samych superlatywach.
— Czy Ferendelli z kimś się spotykał?
— Nic nam o tym nie wiadomo.
Gabe potarł oczy. Utkwił wzrok w stropie z drewna sekwojo-
wego.
— Drew, ja bym ci chętnie pomógł — powiedział w końcu. —
Naprawdę. Ale w tej chwili za dużo się tutaj dzieje.
— Szczerze mówiąc — odparł Stoddard — Magnus Lattimore,
mój szef sztabu, węszył tu w Tyler od paru dni. Jest dyskretny,
18
niezwykle skuteczny i kiedy chce, potrafi się poruszać cicho jak
mysz.
— Jak tamci goście w garniturach i ciemnych okularach.
— Właśnie.
— Świetnie. Nie jestem pewien, czy chcę usłyszeć, czego się
dowiedział.
— Zobaczmy... Obaj twoi wspólnicy mówią, że do wyborów w
listopadzie poradzą sobie sami. Podobno właśnie zatrudniliście
nową asystentkę, Lillian Lawrence. Jest w stanie wziąć na siebie
znaczną część obowiązków, które pojawiłyby się w wyniku twoje-
go urlopu. Zresztą jeden z twoich partnerów powiedział, że Lillian
i tak jest od ciebie mądrzejsza.
Gabe nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
— Który to? — spytał.
— Przykro mi. Wymógł na Magnusie poufność.
— To wcale nie jest takie proste. Oprócz pacjentów mam jesz-
cze zobowiązania wobec mojej fundacji.
— Masz na myśli Lasso?
— Na ten temat Magnus też zebrał informacje?
— Dowiedział się, że przez te wszystkie lata niejednego dzie-
ciaka zawróciłeś ze złej ścieżki, angażując w rodeo i inne projekty
jeździeckie.
— Wobec tego musiał także słyszeć, jak ważna jest dla mnie
fundacja... i jak ważny dla niej jestem ja.
— Magnus dowiedział się, że w całym południowo-wschodnim
Wyoming nie pozostał żaden zamożny człowiek, z którego byś nie
wydusił darowizny. Z większości nawet kilkakrotnie.
— Zawsze potrafiłem być uparty, jeśli tylko mi na czymś zale-
żało.
— Wczoraj Magnus zjadł lunch z... — Stoddard otworzył tecz-
kę i spojrzał na jedną z kartek — z Irene deJesus. Powiedziała mu,
że przy fundacji i tak niewiele robisz.
— Jeśli to naprawdę słowa Irene, to już po niej. Ale wiem, że
nie mogła tego powiedzieć.
19
— No dobrze, dobrze. Tak naprawdę powiedziała, że musiała-
by zatrudnić trzy, cztery osoby, żeby robiły z dzieciakami tyle co
ty.
— Już lepiej.
— Mówiła też, że ostatnio wiele wysiłku wkładasz w plano-
wanie i zdobywanie funduszy na ośrodek jeździecki.
— Jesteśmy na dobrej drodze.
— Gabe, wystarczy, że przyjmiesz moją ofertę, i to będzie już
koniec drogi.
Gabe poczuł, jak puls mu przyspiesza. Wcześniej czy później
nowe stajnie i arena jeździecka musiały powstać, ale jak na razie
to tylko ambitne marzenie.
— Byłbyś gotów to zrobić? — spytał.
— Tego samego dnia, kiedy przekroczysz próg Ośrodka Me-
dycznego Białego Domu, anonimowy anioł wpłaci na konto fun-
dacji pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A jeśli to nie wystarczy, znam
jeszcze kilku aniołów, którzy będą gotowi pomóc.
Serce Gabe'a znów mocniej zabiło. Środki z cichych aukcji i
charytatywnej sprzedaży wypieków w końcu przestaną wy-
starczać, a pozostałe projekty fundacji wyciągnęły już ze stałych
darczyńców, co się dało. Pozyskiwanie funduszy na realizację
marzenia Gabe'a postępowało zaskakująco wolno, a przecież gdy-
by tylko powstały stajnie i arena, do programu można by wcią-
gnąć przynajmniej kilkanaścioro chłopaków i dziewczyn, a także
zatrudnić personel, który by z nimi pracował.
Gabe chodził po kuchni tam i z powrotem. Nie wątpił, że skoro
Drew Stoddard obiecał darowiznę na rzecz Lassa, pieniądze na
pewno wpłynęłyby na konto fundacji.
— Nie mogę uwierzyć — odparł — że chociaż pracuje dla cie-
bie ktoś tak skuteczny jak Magnus, ty wciąż się martwisz o wynik
wyborów.
— Owszem, martwię się. Ta kampania to będzie maraton.
Brad Dunleavy to wojownik, poza tym już raz był prezydentem.
Nasze partie są zdeterminowane i gotowe rozszarpać się na-
wzajem na strzępy. Przewaga w obu izbach Kongresu może zale-
żeć od pojedynczego mandatu. Ale wiesz co? Właśnie sam siebie
20
usłyszałem. Siedzę tutaj i obiecuję ci fundusze na twój projekt w
zamian za zgodę na pracę w Waszyngtonie. Cofam te słowa. Nie
zasługujesz na to, żebym cię w ten sposób przekupywał. To był
pomysł Magnusa, ale wcale mi się nie podoba, jak to zabrzmiało, i
wcale nie czuję się z tym dobrze. Po tym wszystkim, co przeżyłeś,
po tym, jak odbiłeś się od dna i pomogłeś tylu ludziom, po prostu
na to nie zasługujesz. Niezależnie od twojej decyzji daję ci słowo,
że ty i dzieciaki, z którymi pracujesz, otrzymacie tyle pieniędzy, ile
wam potrzeba.
Gabe wiedział, że jest osaczony — wymanewrowany, przy-
gwożdżony do muru. Nic dziwnego, że ten facet nigdy nie przegrał
wyborów. Czy nagła deklaracja, że bez względu na wszystko zała-
twi środki na rozbudowę Lassa, była elementem strategii staran-
nie opracowanej przez Magnusa, czy też Drew zdobył się na ten
gest spontanicznie i ze szczerego serca? A przede wszystkim: czy
to w ogóle miało znaczenie?
Po czym poznać, że polityk kłamie? Po tym, że rusza ustami.
Kto to pierwszy powiedział?
Jeśli Drew zachowywał się teraz jak polityk, to zasługiwał na
to, by Gabe odrzekł po prostu: „Dobrze, wezmę te pieniądze, a ty
sobie znajdź innego lekarza”.
Ale Singleton nie był w stanie tego zrobić.
Westchnąwszy, usiadł naprzeciw przyjaciela.
— Wypadek w Fairhaven na pewno wyjdzie na jaw — powie-
dział. — Jak zamierzasz sobie z tym poradzić?
— Dzięki temu, jak wiele osiągnąłeś, odkąd wyszedłeś, to nie
będzie aż tak wielki problem, jak ci się wydaje.
— Może według Magnusa Lattimore'a.
— I innych też.
Gabe wyjrzał przez okno na fiołkowe niebo, na którego tle ry-
sowała się sylwetka Marine One. Jak zwykle wzdragał się na myśl
o tym, że wypadek i jego potworne konsekwencje zostaną wywle-
czone na światło dzienne. I również jak zwykle — obrazy, w każ-
dym razie te, które potrafił sobie przypomnieć, powracały
21
nieubłaganie. On i Drew, jak wszyscy drugoroczni kadeci, święto-
wali koniec semestru, urządzając sobie autentyczną olimpiadę
alkoholowych gier i zabaw w licznych barach. Karmazyn... Sam
Szczyt... U McGarveya. Ostatnim przystankiem, który pamiętał
Gabe, była Stocznia, jednak według dokumentów sądowych po-
tem było jeszcze kilka innych. Jak zawsze podczas takich wypa-
dów, które zwykli nazywać „alko-maratonami”, Gabe'owi towa-
rzyszył Drew Stoddard. Nawet jeśli — inaczej niż kiedyś — nie
dotrzymywał Singletonowi kroku szklanka w szklankę i butelka w
butelkę, to na pewno starał się, jak mógł.
W Fairhaven Gabe'owi nie po raz pierwszy urwał się film.
Szczerze mówiąc, mężczyzna był z tego dość znany już od czasów
liceum. Z dumą mówił o sobie, że jest ostro grającym, ostro pra-
cującym, ostro walczącym, ostro kochającym, ostro pijącym skur-
czybykiem. Niewielu znajomych byłoby skłonnych polemizować z
którymkolwiek spośród tych określeń. Nikt nie chciał również
dyskutować z mistrzem rodeo, chłopakiem, który na koniec li-
ceum wygłaszał mowę pożegnalną w imieniu uczniów, a jednocze-
śnie gościem, którego trener akademickiej drużyny futbolu chęt-
nie widziałby w zespole, chociaż Gabe'owi nigdy się nie chciało
stanąć do kwalifikacji.
— Alkoholik rzadko kiedy zaczyna jako nieudacznik — powie-
dział ma dużo później jego sponsor z AA. — Często musi na to
ciężko zapracować i bardzo dużo wypić.
Stężenie alkoholu we krwi Gabe'a — trzy i cztery dziesiąte
promila — innego dwudziestolatka, mniej zaprawionego w ostrym
piciu, mogłoby zabić. Singleton pamiętał mokrą od deszczu ziemię
u stóp stromego nasypu. Pamiętał krew, która zalewała mu oczy.
Przypominał sobie drżący głos Drew. Przyjaciel wołał do niego
gdzieś z ciemności, w kółko pytał, czy nic mu nie jest. Gabe pa-
miętał również policję... i kajdanki.
Stracił panowanie nad pożyczonym samochodem, przeleciał
przez pas zieleni i zderzył się czołowo z małym autem, którym
kierowała ciężarna kobieta. Dopiero po paru godzinach zaczęło
22
mu się przejaśniać w głowie, ale szczegółów wypadku nigdy sobie
nie przypomniał — żadnych. Nie pamiętał również młodej kobie-
ty, którą zabił wraz z jej nienarodzonym dzieckiem.
— Gabe?
Głos prezydenta wtargnął w te myśli, ale nie rozproszył ich do
końca.
— Hm? Och, przepraszam.
— Wciąż jest ci ciężko, prawda?
— Ktoś taki jak ja nie radzi sobie z tym łatwo. Nie wyobrażam
sobie, żeby dziennikarze w Waszyngtonie nie wygrzebali tej spra-
wy z najstraszniejszymi szczegółami. W oczach Amerykanów rok
w więzieniu to chyba kiepska rekomendacja dla kogoś, kto miałby
się opiekować zdrowiem ich prezydenta.
— Moi ludzie zapewniają, że nie będzie tak źle. Odbyłeś karę,
którą wyznaczyło ci społeczeństwo, a potem poświęciłeś życie
służbie innym. Nawet najwredniejsi dziennikarze muszą mieć
świadomość tego, że równie dobrze to oni mogli się wtedy znaleźć
za kierownicą. I nawet najwięksi cynicy docenią to, co od tamtej
pory osiągnąłeś.
— Dzięki za te słowa.
— Obaj wiemy, że nie było łatwo.
— I nie do końca się z tym uporałem. Tamten dzieciak miałby
teraz ponad trzydzieści lat. Czasami się zastanawiam, kim by zo-
stał.
To stwierdzenie, choć w pełni prawdziwe, chyba zaskoczyło
Stoddarda. Przez chwilę ten zasłużony pilot myśliwca, a obecnie
zwierzchnik najpotężniejszych sił zbrojnych, jakie kiedykolwiek
istniały, nie potrafił znaleźć słów. Od wypadku w Fairhaven minę-
ły już trzydzieści dwa lata, a mimo to rany Singletona wciąż były
świeże.
— Gabe, ja mówię poważnie — rzekł w końcu Stoddard. —
Pofatygowałem się tu do ciebie osobiście, bo naprawdę cię
potrzebuję. Kampania już się odbija na moim zdrowiu. Bóle
głowy, bóle brzucha, bezsenność, ataki biegunki. Jakiego objawu
byś nie wymienił, na pewno to mam. Jim po cichu przeprowadzał
23
testy neurologiczne z uwagi na te moje bóle głowy, które nazywał
migrenami. Potrzebuję kogoś, komu mógłbym zaufać. Kogoś, kto
nie zniży się do poziomu waszyngtońskich plotkarzy. Kogoś, ko-
mu mógłbym powierzyć przyszłość tego kraju.
— Ale FBI dalej robi wszystko, żeby znaleźć Ferendellego,
prawda?
— A oprócz nich także skrzydło dochodzeniowe Secret Service
nie ustaje w wysiłkach.
— Jeśli go znajdą i będzie chciał ponownie objąć to stano-
wisko, wracam do domu.
— Masz moje słowo.
— Cholera, Drew, wcale mi się to nie podoba.
— Wiem.
— Ja jestem paskudnym domatorem. Nie licząc misji w Ame-
ryce Środkowej, najbliżej do podróży jest mi wtedy, kiedy czytam
czasopisma turystyczne u dentysty. Moi wspólnicy uwielbiają
mnie właśnie dlatego, że w nagłym przypadku zawsze mogę ich
zastąpić.
— Wiem, mówili.
— Do cholery, Stoddard, dlaczego ty się zachowujesz, jakbyś
już wiedział, że ci ulegnę?
Młodzieńczy uśmiech Stoddarda w ostatnich wyborach musiał
mu zapewnić z dziesięć czy dwadzieścia milionów głosów.
— Bo jest pan dobrym człowiekiem, doktorze Singleton.
Wiesz, że tak właśnie powinieneś postąpić.
— Ile mam czasu na przygotowanie?
— Z tego, co się dowiedział Magnus, powinny ci wystarczyć
dwa dni.
— Już się nie mogę doczekać spotkania z tym twoim Magnu-
sem.
— W Waszyngtonie? — spytał Stoddard.
— W Waszyngtonie, panie prezydencie.
ROZDZIAŁ 3
Klinika medyczna Białego Domu znajdowała się naprzeciwko
wejścia do windy, która prowadziła do rezydencji Pierwszej Ro-
dziny. Stojąc przed lustrem w łazience eleganckiego, trzy-
pokojowego gabinetu, Gabe miał wrażenie, że czułby się chyba
swobodniej, gdyby wysłano go do kliniki w centrum Bagdadu.
Właśnie minęła siódma wieczorem. Zgodnie z umową smoking
i buty dowieziono punktualnie o szóstej. Wszystko pasowało ide-
alnie — nic dziwnego, skoro o każdy szczegół, za pośrednictwem
protokołu dyplomatycznego, zadbał Magnus Lattimore. Niestety,
zestaw nie zawierał przypinanej muszki ani instrukcji, jak zawią-
zać tę, którą mu dostarczono. Niedopatrzenie ze strony Latti-
more'a — równie rzadkie, jak zrozumiałe.
Gabe patrzył na swoje ręce — te same, które chwytały woły na
lasso, trzymały się wierzgających mustangów i zszywały niezliczo-
ne rany. Teraz bez powodzenia zmagały się z zawiązaniem w mia-
rę znośnego węzła. Doktor oparł na umywalce kartkę ze wskazów-
ki, które ściągnął z Internetu. Poza tym, że miał ograniczone
zdolności manualne, wyglądał na spiętego i zmęczonego. Kości
jarzmowe nad policzkami były wydatniejsze niż zwykle, a w ciem-
nych oczach — o których Cinnie mówiła, że są tym, co w nim naj-
seksowniejsze — malowało się zagubienie. Nic dziwnego. Cztery
szalone dni w nowym mieszkaniu, nowym mieście i nowej pracy
robiły swoje.
25
Oficjalne przyjęcie, wyznaczone na godzinę ósmą w prezy-
denckiej jadalni, pozornie wydano na powitanie prezydenta Bot-
swany niedawno wybranego na drugą kadencję. Jak poin-
formował Gabe'a przysłany przez Lattimore'a ekspert od spraw
afrykańskich, Botswana jest oddanym sojusznikiem Stanów Zjed-
noczonych i jedną z najtrwalszych demokracji na kontynencie.
Tak naprawdę listę gości starannie wypełniono dygnitarzami i
członkami gabinetu zainteresowanymi człowiekiem, który z wy-
boru prezydenta miał przywrócić spokój w Ośrodku Medycznym
Białego Domu.
Kolejna próba zawiązania muszki i kolejna koszmarna po-
rażka.
Mięśnie szyi i ramion Gabe'a, które zawsze mocno reagowały
na stres i emocjonalne zmęczenie, były napięte jak struny. Pod
skroniami narastał pulsujący ból. Lekarz uznał, że jakieś lekar-
stwo na pewno uczyniłoby ten wieczór bardziej znośnym — może
kilka pastylek paracetamolu z kodeiną.
Po Fairhaven poprzysiągł sobie nigdy więcej nie tknąć alkoho-
lu, a przez pierwsze kilka lat po wyjściu z więzienia to postano-
wienie obejmowało również wszelkiego rodzaju leki. Jednak z
uwagi na wiele dolegliwości ortopedycznych z czasów rodeo i
futbolu, a także na wywołane stresem bóle głowy i karku, ibupro-
fen i zwykły paracetamol coraz częściej ustępowały darvonowi i
paracetamolowi z kodeiną. Kiedy zaś dolegliwości przekraczały
urojoną granicę między tępym bólem a nieznośnym cierpieniem,
Gabe brał wszystko, co akurat znajdowało się w apteczce.
Wiedział, że alkoholik, który wychodzi z uzależnienia, nie po-
stępuje mądrze, polegając na proszkach przeciwbólowych i anty-
depresantach. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że Gabe zacznie
sobie wmawiać ból, by usprawiedliwić zażywanie leków. Jednak i
tak już większość życia spędził, postępując „jak należy”.
Doktor położył muszkę wraz z instrukcją na umywalce, posta-
wił szklankę wody na kunsztownym biurku z drewna wiśniowego,
26
które dekoratorzy w Białym Domu uznali za właściwe wyposaże-
nie biura prezydenckiego lekarza, i spośród około trzydziestu
różnych proszków wyłuskał dwie pastylki paracetamolu z kodeiną
Wszystkie wsypał wcześniej do słoiczka, na którym widniało tylko
jedno słowo: „paracetamol”. Gdyby ktoś odkrył to oszustwo albo
znalazł na dnie szuflady opakowania petydyny i antydepresantów
schowane w etui na okulary — to trudno. Gdyby Drew spytał o
leki, Gabe nie ukrywałby prawdy. Pewnie i tak powinien był o tym
wspomnieć już wcześniej. Wówczas może dalej siedziałby w Tyler,
leczył ludzi z odciskami na dłoniach i uczył dzieciaki, jak zarzucać
lasso. W końcu jednak uznał, że to wyłącznie jego sprawa. Świat i
tak wiedział już o nim wystarczająco dużo.
Kodeina właśnie zaczęła podróż z żołądka do mózgu, gdy z gło-
śnym stukiem otwarły się drzwi do recepcji.
— Jest tu kto? — zawołał nieznajomy głos.
— Tutaj! — odkrzyknął lekarz.
Zdawało się, że biały mundur admirała rzuca tyle samo światła
co lampa na biurku, a ze złoceń na daszku czapki emanował chyba
wewnętrzny blask. Mężczyzna przekroczył próg ze wzrokiem
utkwionym w Gabe'a. Następnie sięgnął za siebie i zamknął drzwi.
— Ellis Wright — przedstawił się, od niechcenia ściskając
dłoń lekarzowi. — Proszę wybaczyć, że nie przyszedłem
wcześniej, ale kiedy pan przyjechał, byłem za granicą. Zakładam,
że wie pan, kim jestem.
W rzeczywistości oficer okazał się o wiele potężniejszy, niż są-
dził Gabe, obejrzawszy dwie fotografie, które pokazał mu Latti-
more. Przymiotniki „surowy” i „chłodny” — pierwsze, które przy-
szły doktorowi na myśl, gdy zobaczył zdjęcia — nie oddawały w
pełni charakteru admirała. Ellis Wright był dowódcą wojskowym
w każdym calu. Prosty niczym struna, miał rysy jak wyciosane z
kamienia, ołowiane oczy oraz ramiona, które zdawały się zacho-
wywać idealne kąty proste. Gdyby kogoś zapytać, w jaki sposób ten
człowiek zarabia na życie, mało kto udzieliłby błędnej odpowiedzi.
27
Gabe zastanawiał się, czy wzrok Wrighta zawsze był równie zim-
ny, czy też to spojrzenie zarezerwowane było specjalnie dla niego.
„Ellis Wright sprawuje władzę nad każdym, kto obraca się wo-
kół głowy państwa — wyjaśnił Lattimore podczas spotkania. —
Jedynym wyjątkiem jesteś ty, a w mniejszym stopniu również ja.
Ty nie podlegasz nikomu poza samym prezydentem, a i on powi-
nien się dwa razy zastanowić, zanim zacznie cię rozstawiać po
kątach. Poprzednik Andrew Stoddarda, Brad Dunleavy, pozwolił,
żeby Wright wybrał mu osobistego lekarza spośród wojskowych
specjalistów. Nic więc dziwnego, że kiedy podczas nowej kadencji
wybór padł na Jima Ferendellego, Wrightowi bardzo się nie po-
dobało, że to stanowisko zajmie cywil. Raczej się nie pomylę,
przewidując, że z tego samego powodu będzie miał zastrzeżenia
wobec ciebie. Tutaj wszystko sprowadza się do tego, jak blisko
jesteś prezydenta. Zarówno Ferendelli, jak i ty sprawiliście, że w
tej hierarchii Wright znalazł się o oczko niżej”.
— Kieruję biurem wojskowym Białego Domu — mówił Wri-
ght, wciąż stojąc. — Wojsko czuwa nad sprawną i efektywną pracą
prezydenta od czasów Jerzego Waszyngtona. Odpowiadamy za
komunikację, operacje nadzwyczajne, grupę lotniczą, eskadrę
prezydenckich helikopterów, Camp David, Agencję Transportu
przy Białym Domu, kantynę Białego Domu oraz — niezbyt subtel-
nie zawiesił głos dla zwiększenia efektu — Ośrodek Medyczny
Białego Domu. Jesteśmy jednostką wojskową przez duże W. Wy-
starczy, że prezydent pomyśli o czymś, co należałoby zrobić, a
nasi ludzie już zaczynają nad tym pracować. Czy to jest jasne?
— Owszem, dosyć jasne. Eee... usiądzie pan?
Gabe w ostatniej chwili darował sobie pytanie, czy admirał kie-
ruje także wydziałem, który wie coś o wiązaniu muszek.
— Planuję powiedzieć to, co mam do powiedzenia, i wyjść —
ciągnął Wright. — Jedno i drugie mogę zrobić na stojąco. Wyglą-
dasz mi na cwaniaczka, Singleton. Jesteś cwaniaczkiem?
28
Gabe przekrzywił głowę, chcąc tą pozą zakomunikować, że jest
otwarty na rzeczową dyskusję, ale nie da sobą pomiatać.
— Panie admirale — odrzekł. — Sprowadzono mnie tutaj, że-
bym dbał o prezydenta. Jestem dyplomowanym internistą. Pra-
cowałem zarówno w wielkich, lśniących szpitalach, jak i w dżun-
glach Ameryki Środkowej. Większość ludzi, którzy mnie znają i
wiedzą coś o medycynie, uważa mnie za kompetentnego fachow-
ca. Jeśli taka właśnie jest pańska definicja „cwaniaczka”, to mo-
żemy mieć kłopot.
— Powiedziałem to już prezydentowi, kiedy rozważał kan-
dydatury na miejsce Ferendellego, i tobie powiem to samo: w
każdej dziedzinie medycyny mamy lekarzy tak dobrze wykształ-
conych, tak skrupulatnych i tak kompetentnych, że większość
cywilów, łącznie z tobą, nie mogłaby za nimi nosić nawet toreb z
narzędziami. To jest operacja wojskowa i jesteś w niej potrzebny
mniej więcej tak samo jak bykowi cycki.
— Prezydent jest najwyraźniej innego zdania.
— Dokładnie znam twój los w Akademii, Singleton. Wywalili
cię, bo chlałeś i zabiłeś paru ludzi. Dalej chlasz? Żresz pastylki?
Gabe uznał, że czas stawić czoła nowemu wrogowi. Zrobił wy-
dech, wstał i zaczął się zastanawiać, jak prezydenccy spin dokto-
rzy poradziliby sobie z bójką między osobistym lekarzem prezy-
denta a szefem biura wojskowego Białego Domu. Miał metr
osiemdziesiąt wzrostu, ale i tak musiał zadzierać głowę, gdy pa-
trzył na admirała. Przez myśl przemknął mu komiksowy obrazek
własnej pięści, która ląduje na kanciastej szczęce wojskowego, a
następnie rozsypuje się na milion kawałków.
— Czego pan właściwie chce, admirale? — spytał.
— Zastanawiam się, doktorze Singleton, czy poświęcił pan
choć trochę czasu, żeby dowiedzieć się czegoś o pracy, której się
pan podjął. — Oczy Wrighta lśniły metalicznym blaskiem. — Na
przykład czy poznał pan szczegóły dwudziestej piątej poprawki do
konstytucji Stanów Zjednoczonych.
— Sukcesja prezydencka — odparł Gabe, szczęśliwy, że dys-
ponuje chociaż taką wiedzą.
29
Jednocześnie przypomniał sobie, że Wright oczekiwał niestety
szczegółów.
— Akurat kwestię sukcesji prezydenckiej — rzekł admirał z
nieskrywaną pogardą — reguluje ustawa o sukcesji prezydenckiej
z tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego roku, uzupełniona w
tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku o dwie kolejne
pozycje sukcesji po wiceprezydencie: przewodniczącego pro tem-
pore Senatu i przewodniczącego Izby Reprezentantów.
— Aha.
Lekarz z zadowoleniem stwierdzał, że powoli zaczyna czuć
uspokajające działanie kodeiny. Przez kilka dni, które upłynęły
pomiędzy wizytą Drew w Wyoming a przylotem Gabe'a do Wa-
szyngtonu na pokładzie Air Force One, nikt nie omówił z nim
zawiłości dwudziestej piątej poprawki. Przyjmując, że było to
niedopatrzenie ze strony Magnusa Lattimore'a, szef sztabu przebił
tym samym niedostarczenie instrukcji wiązania muszki.
— Dwudziesta piąta poprawka — ciągnął Wright — dotyczy
niezdolności prezydenta do sprawowania urzędu. Wiele lat zajęło
ustalenie właściwego brzmienia tego dokumentu i większość naj-
niższych rangą funkcjonariuszy medycznych w Białym Domu
potrafi go streścić sekcja po sekcji. Niektórzy znają całą poprawkę
na pamięć.
— Ci, których zdążyłem poznać, rzeczywiście robili wrażenie
bardzo bystrych.
— Chcę, żeby pan jako osobisty lekarz prezydenta zapoznał się
z ustawą o sukcesji prezydenckiej i nauczył się w całości dwudzie-
stej piątej poprawki — zażądał Wright.
— A ja chcę, żeby pan przestał wydawać rozkazy cywilowi —
instynktownie odpalił Gabe. — Szczególnie temu, którego prezy-
dent sam wybrał na swojego lekarza.
Przez chwilę Singleton miał wrażenie, że roztopi się pod wład-
czym spojrzeniem admirała.
„Oni też zakładają spodnie nogawka po nogawce, dokładnie
tak jak my wszyscy”, zwykł mawiać o trudnych przeciwnikach
30
trener Gabe'a z liceum. Jednak w tej chwili doktor nie potrafił
sobie wyobrazić admirała Ellisa Wrighta ubranego inaczej niż w
mundur.
— Tym oddziałem medycznym kieruję ja — powiedział
Wright, powstrzymując wybuch gniewu. — Jeśli stanie się tutaj
coś dziwnego, a ja się o tym nie dowiem, przysięgam, że
zgniotę cię jak pluskwę. Nigdy byś się nie nadawał do wojska,
koleżko, ale niech ci nawet nie przejdzie przez myśl, że przez
to jesteś nietykalny. Niech no tylko się dowiem, że zatajasz
przede mną informacje o zdrowiu prezydenta, a przekonasz się,
jak łatwo będzie cię zniszczyć. Zobaczymy się na kolacji.
Wright wykonał perfekcyjny zwrot w miejscu, otworzył drzwi,
zrobił jeden krok w stronę recepcji i wtedy przystanął.
— Cromartie? Co pani tu, do cholery, robi?! — warknął.
— Ja... ja dziś mam dyżur pielęgniarski, panie admirale — od-
powiedziała drżącym głosem kobieta. — Od siódmej do dwuna-
stej.
Przez kilka sekund panowała kompletna cisza.
— No dobrze — odezwał się w końcu Wright. — Jeśli dotrze do
mnie, że ktoś się dowiedział o mojej rozmowie z doktorem Single-
tonem, to pani będzie pierwszą osobą, do której przyjdę.
— Tak jest, panie admirale. Ale drzwi były zamknięte. Prawie
nic nie usłyszałam.
— Cywile — mruknął Wright, otwierając zewnętrzne drzwi
gabinetu, by po chwili je za sobą zatrzasnąć.
Cromartie. To nazwisko nic Gabe'owi nie mówiło, ale wciąż
jeszcze nie poznał wielu pielęgniarek i asystentów, a nawet kilku
lekarzy.
— Proszę wejść, siostro — zawołał. — Otwieramy posiedzenie
fanklubu admirała Wrighta.
Usłyszał, jak jakieś czasopismo ląduje na biurku. Chwilę póź-
niej w drzwiach stanęła Alison Cromartie.
ROZDZIAŁ 4
Promienna. To słowo wypełniło myśli Gabe'a w chwili, gdy
pierwszy raz zobaczył Alison Cromartie. Niewiarygodnie pro-
mienna. Tak jak admirał Ellis Wright rozświetlił pomieszczenie
swoim wykrochmalonym mundurem, tak ona osiągnęła to jedynie
za pomocą dobrze skrojonego, zielonego — może lekko niebie-
skawego — spodniumu i bluzki w delikatnym odcieniu żółci. Zero
biżuterii. Jeśli w ogóle miała makijaż, to niezwykle dyskretny i
perfekcyjnie nałożony. Gabe przypomniał sobie, jak na ostrym
dyżurze po raz pierwszy spotkał Cinnie — i od razu poprzysiągł
sobie, że to jest właśnie kobieta, którą poślubi.
Tym razem nie składał sam przed sobą podobnych deklaracji,
jednak natychmiast wyczuł, że polubi towarzystwo Alison. Miała
niezwykłą, egzotyczną urodę — która, jak się domyślał, stanowiła
efekt mieszanki narodowości — jasnobrązową skórę i zgrabną,
wysportowaną sylwetkę. Kruczoczarne włosy nosiła krótko przy-
cięte, a jej twarz, w której dominowały ciemne, pełne ciekawości
oczy, zdradzała gotowość do tego, by roześmiać się przy pierwszej
okazji. Pielęgniarka stanowczo uścisnęła mu dłoń i przedstawiła
się, patrząc Gabe'owi w oczy na tyle długo, by wyrazić zaintereso-
wanie.
— Z tego, co właśnie usłyszałem — powiedział Gabe, wskazu-
jąc jej krzesło po drugiej stronie biurka — to nie Wright panią
zatrudnił. A jednak pracuje pani w Białym Domu.
32
— A jednak pracuję — odparła rzeczowo.
— Jak to się pani udało?
— Kiedyś pracowałam z chirurgiem, który jest znajomym pre-
zydenta Stoddarda. To on mnie polecił. Poza tym chyba się bar-
dzo udziela charytatywnie.
Kobieta mówiła bez akcentu — a jeśli już, to może z nutką po-
łudniowego. Alison Cromartie albo urodziła się w Ameryce, albo
miała rewelacyjnego nauczyciela angielskiego.
— Zajmowała się już pani POTUS-em?
— POTUS-em?
Gabe uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Kiedy tu przyjechałem, myślałem, że w całym mieście tylko
ja jeden nie znam tego akronimu.
— Akronimu? O rany, rzeczywiście! President of the United
States. Nie, tylko raz go spotkałam, ale nie zajmowałam się jego
zdrowiem. Ale akronim mi się podoba. Zawsze jako ostatnia do-
wiaduję się o wszystkim, co jest na topie.
— Dla tych, którzy bez takich rzeczy byliby chorzy, istnieje
podobne określenie FLOTUS odnoszące się do Pierwszej Damy.
— W każdym razie kiedy prezydent polecił mnie admirałowi...
chociaż trafniej byłoby powiedzieć, że nalegał na moje zatrudnie-
nie, to pracował tutaj doktor Ferendelli. Wkrótce po moim przy-
jeździe zniknął. Fakt, że nie czułam się za to odpowiedzialna,
świadczy korzystnie o moim rozwoju osobistym.
— Ach, to pani jest jedną z tych! Kolejny klub, do którego obo-
je należymy: Lojalne i Honorowe Stowarzyszenie Osób, Które Na
Pewno Byłyby Odpowiedzialne Za Wybuch Drugiej Wojny Świa-
towej, Gdyby Się Tylko W Porę Urodziły.
Uśmiech Alison oraz sposób, w jaki się śmiała, powiększyły li-
stę cech, które pociągały Gabe'a w tej kobiecie.
— A jak panu się tu na razie wiedzie? — spytała.
— To dopiero mój czwarty dzień, ale jak dotąd nie jest źle, z
wyjątkiem tych wszystkich reguł protokołu, których musiałem się
nauczyć, no i tej rozmowy z admirałem Krochmalem.
33
— To się nie liczy.
— Słyszała pani fragment o tym, jak to nie mógłbym nosić to-
reb za wojskowymi lekarzami?
— Owszem, tyle usłyszałam.
— Szczerze mówiąc, to na razie mi się wydaje, że wojskowi le-
karze, asystenci i pielęgniarki, którzy tu pracują, naprawdę są
cholernie dobrzy.
— Na mnie też zrobili wrażenie, ale dam głowę, że pan rów-
nież jest całkiem niezłym specjalistą.
— O ile wiem, większość moich kolegów i pacjentów w Wyo-
ming tak uważa. A o moim alkoholizmie też pani słyszała?
— To znaczy... starałam się nie słuchać.
Alison autentycznie się zarumieniła.
— Nie ma o czym mówić. Minęło kilkadziesiąt lat, odkąd
ostatni raz piłem alkohol.
— Mnie się pan nie musi tłumaczyć. Mój ojciec należał do AA.
On był Cajunem. Tam, gdzie się wychował, alkohol stanowił spo-
sób na życie. Poza tym ja zwykle sama wyrabiam sobie zdanie o
ludziach.
— I jak mi na razie idzie?
— Szło panu doskonale... a potem pan zapytał.
I znów ten uśmiech.
— Niech się pani nie martwi, jestem dużo bardziej pewny sie-
bie, kiedy trzeba ratować pacjenta.
— Oby nigdy mi pan tego nie musiał udowadniać. Ale mam
wrażenie, że gdy sytuacja tego wymaga, umie pan sobie nieźle
radzić.
Mina, z jaką to powiedziała, nadała temu stwierdzeniu całej
gamy znaczeń. Gabe usilnie — może zbyt usilnie — próbował wy-
myślić dobrą odpowiedź, gdy odezwała się jego krótkofalówka.
— Tu Dudziarz — zabrzmiał jakby z oddali głos Magnusa Latt-
imore'a. — Czy ktoś widział doktora?
— Mówi doktor Singleton... Odbiór.
34
— Tu Magnus. Wciąż w gabinecie?
Skąd wiedziałeś, gdzie ja jestem? — pomyślał Gabe.
— Tak — powiedział.
— Za dziesięć minut wpadnę odwieźć pana na kolację.
— Rozumiem.
— I jeszcze jedno.
— Tak?
— Gdyby admirał coś mówił, to niech pan nie zwraca na to
uwagi. On tylko znaczy swoje terytorium.
— Znaczy terytorium. Zrozumiano.
— Pana pierwsza galowa kolacja — powiedziała Alison, kiedy
Gabe odkładał radio. — Ekscytujące.
— Wie pani co? Niech pani idzie na tę kolację, a ja tu się
wszystkim zaopiekuję. Dobrze czuję się w stajni, ale nie na salo-
nach. Szczególnie na trzeźwo.
— Na czyją cześć jest ta kolacja?
— Hm... To zależy kogo spytać. Albo na cześć prezydenta Bot-
swany, albo moją, tyle że w mniejszym zakresie.
— Czyli gość honorowy!
— Taki pomocniczy. Ludzie są zaniepokojeni zniknięciem
doktora Ferendellego, więc prezydent Stoddard postanowił, że
powinni poznać człowieka, który go zastępuje. Chce ich prze-
konać, że głowa państwa jest pod dobrą opieką.
— To ma sens. W takim razie do tego smokingu chyba by się
przydała jakaś muszka. Może ta, która tak od niechcenia spoczy-
wa na umywalce w łazience?
— Ma karę za niesubordynację.
— Nie ma nic gorszego niż bezczelna, niewdzięczna muszka.
Już ja z takimi miałam do czynienia.
— Gdyby się pani udało tę tutaj utemperować, to obiecuję pa-
ni roczny zapas szpatułek.
— I nadmuchaną gumową rękawiczkę, pomalowaną jak ko-
gut?
— Ależ z pani bezwzględny negocjator.
— A żeby pan wiedział.
35
Alison wzięła muszkę z umywalki. Wspięła się na palce i za-
wiązała ją w niecałą minutę. Gabe żałował, że nie potrzebowała
więcej czasu. Wdychał zapach jej szamponu albo może bardzo
delikatnych perfum. Kiedy pielęgniarka zrobiła parę kroków w tył,
by przyjrzeć się swemu dziełu, postanowił, że pobije rekord Guin-
nessa we wstrzymywaniu oddechu.
— Proszę bardzo, doktorze — powiedziała. — Całkiem, cał-
kiem.
— Gratuluję, siostro. Wielce się pani przysłużyła Stanom
Zjednoczonym Ameryki.
— Mój kogut ma być uśmiechnięty i z autografem — odparła.
ROZDZIAŁ 5
Światło słoneczne nigdy nie docierało do stumetrowego przej-
ścia podziemnego pod Levalee Street. Tunel, położony zaledwie
kilka kilometrów od siedziby władz najpotężniejszego państwa na
ziemi, stanowił żywy symbol biedy w tym najbogatszym ze społe-
czeństw. Szczerze mówiąc, pod wieloma względami zasady tego
podziemnego światka były równie złożone i w równym stopniu
ograniczały swobodę, jak reguły otaczającej go cywilizacji. Naj-
ważniejsze zaś było to, aby nigdy nie zadawać się z obcymi.
Mężczyzna pojawił się w południowym wejściu do zapusz-
czonego tunelu, kiedy nad miastem zapadał zmrok. Miał na sobie
ciemną koszulę z dzianiny i jasnobrązową marynarkę. Wyglądał
zwyczajnie pod każdym względem — przynajmniej do momentu,
gdy wyciągnął zza paska mocną latarkę oraz pistolet Heckler and
Koch kaliber .45 z tłumikiem. W Missisipi jako dziecko nauczył
się strzelać do zwierzyny, a jako snajper w wojsku — do ludzi.
Przez kilkanaście lat, odkąd został zwolniony, miał dużo czasu, by
doskonalić swe zdolności. Zwykle używał imienia Carl — Carl Eric
Porter. Miał też jednak wiele innych. Jak zwykle dobrze mu pła-
cono i jak zwykle rozkoszował się swoją robotą.
Przez parę chwil Porter stał nieruchomo, pozwalając oczom
przyzwyczaić się do mroku. Bez wysiłku kazał zmysłom zapomnieć
37
o woni śmieci, brudu, uryny, alkoholu i robactwa. Bywało gorzej.
Przed nim, po obu stronach tunelu, ciągnęły się rzędy kartono-
wych pudeł i tymczasowych przybudówek.
Co cztery lata, kiedy cały świat zjeżdża się do Waszyngtonu na
zaprzysiężenie nowego bądź ponownie wybranego prezydenta,
policja zapuszcza się do przejścia pod Levalee i w inne podobne
miejsca, przegania mieszkańców, czasem nawet puszcza z dymem
ich prowizoryczne wioski. Jednak wkrótce powraca tam życie, tak
jak do lasu po wybuchu wulkanu. Po niedługim czasie osiedle
znów wygląda tak jak niegdyś. Do wyborów zostało już tylko kilka
miesięcy, więc cykl niedługo miał się zacząć od nowa. Ale w tym
momencie wszyscy w przejściu pod Levalee martwili się wyłącznie
intruzem.
Świadom, że patrzą na niego dziesiątki par oczu, Porter wsunął
na ręce gumowe rękawiczki. Steve Crackowski, szef ochrony ja-
kieś firmy — Portera niezbyt interesowało jakiej — zlecił mu od-
nalezienie i wyeliminowanie mężczyzny nazwiskiem Ferendelli.
Crackowski dostał cynk, że ten człowiek, lekarz, kryje się wśród
biedaków, którymi kiedyś zajmował się w pobliskiej darmowej
przychodni. To była już druga wioska kloszardów, którą odwiedził
Porter. Miał silne przeczucie, że może być ostatnia.
Upewniwszy się, że mieszkańcy tunelu zdążyli się przyjrzeć pi-
stoletowi, schował go z powrotem za pas i wyciągnął z kieszeni
fotografię Ferendellego. Następnie stanowczym krokiem ruszył
pomiędzy kartonowymi domostwami, święcąc latarką to na pra-
wo, to na lewo. Ilekroć promień światła trafił na czyjąś twarz,
Porter przystawał i pytał o człowieka ze zdjęcia.
— Sto dolców — powiedział jednemu z mężczyzn na tyle gło-
śno, by wszyscy usłyszeli. — Powiesz mi, gdzie ten facet, i stówa
jest twoja. A jak mi nie powiesz, to któremuś z was stanie się duża
krzywda.
Przez lata mężczyzna robił, co mógł, by zachować swój rodzi-
my akcent charakterystyczny dla Missisipi. Wielu ludzi, na któ-
rych miał zlecenie, dawało się zwieść jego sposobowi mówienia.
38
Stereotyp południowca usypiał czujność rozmówców. Ich błąd.
— Biały, metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, pięćdziesiąt pięć
lat, szczupły, wąska twarz. Gadajcie no. Prędko. Zaraz stracę cier-
pliwość, a daję wam słowo, że wolelibyście tego uniknąć.
Żadnej reakcji.
Spoglądając na boki, Porter posuwał się dalej naprzód. Niesa-
mowitą, napiętą ciszę przerywały tylko kasłanie oraz chrząknięcia
chorych gardeł. Zabójca co jakiś czas przystawał i kopał w pode-
szwy obdartych butów, w ten sposób zmuszając ich właścicieli, by
podnieśli wzrok.
— Ty tam, widziałeś tego człowieka? Sto dolców to kupa
szmalu.
Sękaty, zasuszony mężczyzna, który klęczał przy swoim domku
z pudła po lodówce, spojrzał na Portera nieobecnym wzrokiem
kaprawych oczu i pokręcił głową. Potem odkaszlnął flegmą i splu-
nął w stronę intruza.
Porter bez chwili namysłu wyciągnął pistolet i z niecałych
trzech metrów strzelił kloszardowi prosto w oko.
Cisza.
— Poczekam minutę. Jak nic nie usłyszę, to odwiedzę które-
goś z was. Macie ostatnią szansę.
— On uciekł!
Porter obrócił się w stronę, skąd dobiegł głos, i skierował pro-
mień latarki na jego właściciela. Biedak osłonił twarz przed świa-
tłem.
— Kiedy? — zapytał stanowczo zabójca.
— Dopiero co, jakżeś pan przyszedł. O, tamtędy poszedł.
— Frank, ty skurwielu! — zawołał ktoś. — Doktor był dla nas
dobry.
— Trzymaj, Frank — rzekł Porter, rzucając mężczyźnie bank-
not. — Zaszalej sobie.
Rzucił się biegiem do wylotu tunelu i wyjrzał na zewnątrz. Po-
tem schował latarkę za pasek, a z kieszeni marynarki wyjął jakieś
39
urządzenie, które przypominało pilota. Zwrócił je w stronę rzę-
dów kartonowych domostw i kilkakrotnie wcisnął guzik.
Nic.
W końcu, nie oglądając się nawet na człowieka, którego wła-
śnie zabił, Carl Eric Porter wspiął się na nasyp i zniknął.
Przez następne dziesięć minut w przejściu pod Levalee słychać
było tylko chrapliwe oddechy czterdzieściorga kobiet i mężczyzn,
chrząknięcia chorych gardeł, a od czasu do czasu dźwięk odpala-
nej zapalniczki. Wreszcie z głębi posklejanego taśmą, prowizo-
rycznego domku z kartonu — na przeciwległym końcu tunelu w
stosunku do wyjścia, którym wydostał się morderca — wykara-
skawszy się spod wilgotnego, spleśniałego śpiwora z Harrym Po-
tterem, wyłonił się Jim Ferendelli, prezydencki lekarz. Brudny i
zmizerniały, nie różnił się niczym od reszty kloszardów.
— I co myślisz, Santiago? — spytał wyniszczonego mężczyznę,
który siedział na ziemi przed domkiem.
— Chyba sobie poszedł — odparł tamten z silnym hiszpańskim
akcentem — ale pewnie jeszcze wróci.
— Zrobił komuś krzywdę?
— Zabił starego Gordona. Ot, tak po prostu. Zastrzelił go, jak
gdyby nigdy nic.
— Cholera. Przykro mi, Santiago.
— Frank chyba pana uratował.
— Słyszałem. Wszyscy wykazaliście się niezłym refleksem.
— W przychodni zawsze był pan dla nas dobry.
— Muszę już iść. Dziękuję, że mnie ukryliście. Tak mi przykro
z powodu Gordona. Podziękuj ode mnie Frankowi i całej reszcie.
— Życzymy panu wszystkiego dobrego, panie doktorze.
Ferendelli, wciąż na czworakach, poczołgał się w stronę wylotu
tunelu, a potem puścił się biegiem przez głębokie mokradło w
stronę sąsiedniej ulicy.
ROZDZIAŁ 6
Gabe stał kilka kroków od drzwi, które prowadziły z Sali Czer-
wonej do Reprezentacyjnej Jadalni. Na prawo kwartet smyczkowy
grał jakiś utwór, chyba Mozarta. Z kolei na lewo powszechnie
lubiany wiceprezydent Tom Cooper III wraz z żoną rozmawiali z
sekretarzem stanu. Po całym pomieszczeniu rozsiani byli czołowi
przedstawiciele obu partii, a także członkowie gabinetu. W prze-
ciwległym końcu sali stał Calvyn Berriman, prezydent Botswany.
Ściskał dłonie nieprzerwanie napływającym dygnitarzom, a jed-
nocześnie witał uprzejmym skinieniem głowy każdego, kto prze-
chodził obok.
Gabe nie potrafił powstrzymać szyderczego uśmiechu. Poza
nim nikt z obecnych na galowej kolacji nie myślał raczej o Rickym
„Kosie” Gentille'u, o „Brzytwie” Tuftsie ani o żadnym z więźniów,
z którymi kiedyś w Zakładzie Karnym w Hagerstown w stanie
Maryland Singleton dzień w dzień stał w kolejce po jedzenie. Nie-
kończące się kolejki, pozbawiające godności inspekcje, łapówki,
gangi, szmuglowanie, konflikty osobowości, przemoc, ignorancja,
nawet rzadkie akty heroizmu — Gabe nienawidził każdej chwili
owego roku, który spędził w więzieniu. W każdej sekundzie myślał
tylko o tym, żeby unikać kontaktu wzrokowego ze współwięźnia-
mi, żeby stać plecami do ściany, żeby pozostać niewidzialnym.
Trzy tysiące sześćset sekund na godzinę, osiemdziesiąt sześć ty-
sięcy czterysta sekund dziennie. Te liczby były wyryte w jego
41
świadomości jak tatuaże z obozu śmierci.
Pomimo to — chociaż musiał przyznać, że od tamtej pory, gdy
przez rok nosił pomarańczowy kombinezon więzienny, zaszedł
bardzo daleko — w pewnym sensie wśród morderców i innych
kryminalistów czuł się mniej nieswojo niż w tej chwili. Wcześniej
podzielił się swym niepokojem z prezydentem oraz z sekretarzem
Białego Domu do spraw protokołu, błagając, by nie wciągano go
na listę gości, nie mówiąc już o przedstawianiu — jako jednej z
dwóch osób na przyjęciu — całej waszyngtońskiej śmietance to-
warzyskiej. Jednak zaproszenia już zostały rozesłane, w Wa-
szyngtonie zaś wciąż panowała nerwowa atmosfera związana ze
zniknięciem Jima Ferendellego. Prezydent chciał zapewnić polity-
ków oraz wyborców, że jego zdrowie jest w dobrych rękach.
— Dobrze pan sobie radzi, doktorze.
Szef sztabu, Magnus Lattimore, pojawił się niespodziewanie
tuż obok Gabe'a. Był drobnym, ruchliwym mężczyzną o chłopięcej
twarzy i marchewkowych włosach. Mówił z lekkim celtyckim ak-
centem. Ze wszystkich ludzi prezydenta o nim Gabe wiedział naj-
więcej: imigrant ze Szkocji, absolwent Harvardu, niezmordowany,
mądry pod każdym względem, stanowczy, skrupulatny, bezkom-
promisowy, a przy tym obdarzony ciętym dowcipem. Poza tym
Gabe nie miał najmniejszych wątpliwości, że Magnus jest całko-
wicie oddany Andrew Stoddardowi, jego prezydenturze oraz wal-
ce o reelekcję.
— To ten strój — odparł Gabe. — Wystarczy mnie ubrać w
smoking i od razu zmieniam się w salonowca.
— To widać. Pańska muszka od razu zdradza, że pomimo za-
pewnień nie jest pan tylko prowincjonalnym kowbojem.
— Jak to?
— Sposób wiązania muszki to rzecz bardzo indywidualna.
Nigdy nie należy jej wiązać perfekcyjnie. Pan zawiązał swoją z
doskonałą niedoskonałością. To wiele mówi o pańskim wyrafino-
waniu, choćby pan chciał uchodzić za nieokrzesańca, który umie
zakładać tylko siodła.
42
— To dlatego nie kazał mi pan przysłać przypinanej muszki?
— Można tak powiedzieć. Byłem gotów panu pomóc, gdyby
zaszła potrzeba. Kiedy ma się do czynienia z ludźmi, każde źródło
informacji jest dobre. Gdybym kiedykolwiek miał pokusę, żeby
pana nie doceniać, a naprawdę jestem od tego daleki, to wystar-
czy, że przypomnę sobie, z jaką wprawą wiąże pan muszkę.
Gabe oczyma wyobraźni ujrzał Alison Cromartie, jej zmar-
szczone brwi, gdy skupiała się na zadaniu. Czy celowo zawiązała
węzeł nieco krzywo? Tak naprawdę sam tego nawet nie zauważył.
Rzeczywiście nadawał się tylko do zakładania siodeł.
— Czy ten artykuł w „Washington Post” o moim przyjeździe to
pańska sprawka? — spytał.
— Mamy tam kilku dobrych znajomych — odrzekł jak zawsze
enigmatycznie Lattimore.
— Zamierzałem się nie wychylać, aż zakończę pracę.
— Luksus podejmowania takich decyzji może pan mieć w Wy-
oming. Tutaj musi pan robić to, co jest najbardziej korzystne dla
prezydenta.
— Zdążyłem zauważyć. A propos, gdzie on się podziewa?
— Szczerze mówiąc — Lattimore spojrzał na swój zegarek
marki Omega — właśnie się spóźnia.
Prezydencki szef sztabu spochmurniał.
— Coś nie tak?
— Nie, nie. Ale zwykle jest dosyć punktualny, a Calvyn Berri-
man to polityk, którego lubi i ceni. Wychodził z siebie, żebym
załatwił z Joe Malzonem, szefem cukierników, tort w kształcie
flagi Botswany. A to jest szalona flaga: zebry, afrykańskie tarcze,
kły słoniowe, a nawet łeb byka doskonale wykonany z czarnej
polewy. W porównaniu z ich flagą nasza jest nijaka.
— Zostawcie dla mnie głowę byka. Poluję na nie na przyjęciach
urodzinowych od małego. Poza tym proszę o informację, czy Drew
będzie chciał, bym w ciągu najbliższych kilku godzin kogoś badał.
Teraz jest idealny moment, żebym sobie poszedł. W Wyoming
43
przekupywałem szpitalnego dyspozytora, żeby wzywał mnie page-
rem, kiedy nie potrafiłem w żaden inny sposób uciec z koktajlu
albo, co gorsza, z uroczystej kolacji. Choćbym nie wiem jak wiązał
muszkę, to tylko kwestia czasu, zanim popełnię tutaj jakąś
straszną gafę.
— Niech pan pamięta, żeby palcami jeść tylko pieczywo, nie
siorbać zupy prosto z talerza i starać się nie zwymiotować na są-
siada. To cała filozofia.
— Siorbać pieczywo, jeść zupę palcami i wymiotować na go-
ścia honorowego. Zapamiętam.
— Ach, i jeszcze najważniejsze: niech pan nawet przez mo-
ment nie wierzy, że ktokolwiek tutaj jest bardziej zainteresowany
słuchaniem pana niż słuchaniem samego siebie. W tym mieście
człowiek, który potrafi słuchać, jest jak jednooki w krainie ślep-
ców.
— Usta zamknięte, uszy otwarte. Dam radę.
— Świetnie. A skoro już mowa o salonowcach, to zanim się ro-
zejdziemy, chciałbym panu jeszcze kogoś przedstawić. Słyszał pan
o Lily Sexton?
Gabe pokręcił głową.
— A powinienem?
— Jeśli wygramy wybory, jedną z pierwszych decyzji pre-
zydenta będzie utworzenie nowego stanowiska w rządzie: sekreta-
rza do spraw nauki i techniki. Zostanie nim właśnie doktor Lily
Sexton.
— Jest lekarką?
— Nie, ma doktorat z fizyki molekularnej albo czegoś w tym
rodzaju. W Princeton Carol chodziła na jej wykłady.
Chociaż Gabe był na ślubie Carol i Drew Stoddardów, a na
przestrzeni lat spędził w towarzystwie żony prezydenta sporo
czasu, to jednak wiedział o Pierwszej Damie bardzo mało. Miał
świadomość tego, że jest niesamowicie inteligentna, ale nigdy by
nie pomyślał, że studiowała fizykę molekularną.
— Sekretarz do spraw nauki i techniki — powtórzył. — Ciekawe,
44
gdzie znajduje się to stanowisko w hierarchii sukcesji prezydenc-
kiej.
— Niech pan się ugryzie w język.
— Racja. Widzi pan? Przecież mówiłem, że to tylko kwestia
czasu, zanim palnę jakieś głupstwo.
— Wszystko w porządku. Niech pan tylko pamięta o jedno-
okim. Lily stoi tam. Nietrudno ją rozpoznać, biorąc pod uwagę to,
że wszystkie kobiety na tej sali mają na sobie drogie suknie wie-
czorowe, a ona jest ubrana w smoking.
Lattimore ujął Gabe'a pod ramię i poprowadził na drugą stro-
nę Sali Czerwonej, aby przedstawić go Lily Sexton — już drugiej
ciekawej i atrakcyjnej kobiecie, którą lekarz poznał w ciągu godzi-
ny. Lily roztaczała wokół siebie olśniewającą aurę wiecznej mło-
dości. Na ten efekt składało się wiele czynników. Lśniące, srebrne
włosy tworzyły elegancką, krótką fryzurę. Twarz kobiety, prak-
tycznie pozbawiona zmarszczek, miała niezwykle inteligentny
wyraz, który podkreślały przenikliwe, zielononiebieskie oczy.
Czarny smoking był idealnie skrojony do jej szczupłej, smukłej
figury, a tuż nad górnym guzikiem marynarki — tam, gdzie byłaby
koszula, gdyby Lily miała ją na sobie — błyszczał imponujący tur-
kusowy wisior na srebrnym łańcuszku.
Na nogach miała drogie kowbojki ze skóry aligatora. Ten ele-
ment westernowego stylu stanowił wyraźny sygnał, że kobieta za
nic ma obowiązującą modę, chociaż jednocześnie Gabe przypusz-
czał, że jej ubiór, włącznie z turkusowym pierścionkiem oraz kol-
czykami, kosztował tyle samo co suknie innych pań na sali — jeśli
nie więcej.
— Przepraszam, jeśli to zabrzmi niestosownie — powiedział
lekarz, kiedy Lattimore zostawił ich samych — ale Magnus mówił,
że była pani jednym z wykładowców Carol. Nie wiem dokładnie,
ile lat ma Pierwsza Dama, ale coś mi się nie zgadza w rachunkach.
— Ależ dziękuję, doktorze — odparła Lily z przyjemnym dla
ucha zaśpiewem. Gabe obstawiał Arizonę. — Pochlebia mi pan.
45
Jednak obawiam się, że mój przyjaciel Magnus trochę pomieszał
fakty. Kiedy Carol studiowała, byłam doktorantką, a nie wykła-
dowcą. Jesteśmy serdecznymi przyjaciółkami, odkąd tylko się
poznałyśmy. Dzieli nas nie więcej niż pięć, sześć lat. Byłaby wspa-
niałym naukowcem, ale miała inne plany.
— Ach tak, dylemat Carol Stoddard — rzekł Gabe. — Probów-
ki, palniki i białe myszki albo okazja poślubienia wspaniałego
bohatera wojennego i nie lada przystojniaka oraz możliwość
zmiany świata na lepsze. Hm. Niech no pomyślę...
— Proszę mi wierzyć — odparła Lily — gdybym spotkała ta-
kiego mężczyznę, jakim jest Drew Stoddard, podjęłabym iden-
tyczną decyzję. Zresztą w moim życiu było kilku mężczyzn, za
których mogłabym wyjść, ale żaden nie miał wytrwałości Drew.
No dobrze, panie doktorze, a jak tam do tej pory pańskie medycz-
ne doświadczenia w Waszyngtonie?
— Kilku dygnitarzy goszczących w Białym Domu skierowano
do mojej przychodni z różnymi siniakami i rozstrojem żołądka,
ale Pierwszy Pacjent na szczęście dzwonił do mnie tylko po to, by
powiedzieć, że wielu ludzi chce mnie poznać, więc lepiej, żebym
przyszedł na tę kolację.
— O tak, jako jedna z tych osób chciałabym panu po-
gratulować.
— Dziękuję. Ale to pani należą się gratulacje. Magnus mówi,
że wejdzie pani do rządu.
— O ile wygramy.
— Wygramy.
— W takim razie będę pierwszym w historii sekretarzem do
spraw nauki i techniki.
— Proszę mi wybaczyć, jeśli wyjdę na ignoranta, ale jakie jest
stanowisko prezydenta w kwestii nauki i techniki, skoro musi aż
utworzyć nowe stanowisko w rządzie?
— Szczerze mówiąc, to część programu partii. Prezydent jest
zdania, że rząd federalny powinien bardziej zdecydowanie zaan-
gażować się w kontrolę rozwoju badań naukowych: komórki ma-
cierzyste, klonowanie, nanotechnologia, paliwa alternatywne,
46
fizjologia rozrodu, wykorzystanie cyberprzestrzeni i tak dalej.
Agencja do spraw Żywności i Leków i tak jest przytłoczona pracą,
więc obecnie nie ma w rządzie żadnej komórki, która skoordyno-
wałaby badania niezbędne do opracowania właściwego ustawo-
dawstwa.
— Nie wiedziałem, że Drew jest taki stanowczy w kwestii rzą-
dowej kontroli nad nauką i techniką.
— Po pierwsze, to nie jest ani kwestia stanowczości, ani kon-
troli, a po drugie, to bardziej inicjatywa Carol niż Drew. Admini-
stracja nie sprzeciwia się badaniom w żadnej dziedzinie nauki,
jednak uważa, że obywatele mają prawo wiedzieć, co się dzieje, i
śledzić, czy jakiś konkretny produkt albo program badawczy może
w nieprzewidziany sposób wyrządzić szkodę lub zmusić podatnika
do poniesienia kosztów.
— Wygląda na to, że znaleźli do tego zadania właściwego
człowieka.
— Miło z pana strony. Och, doktorze, bardzo przepraszam, ja
sobie pana tak bezczelnie zawłaszczyłam, a przecież jako honoro-
wy gość na pewno ma pan jeszcze do poznania wiele osób waż-
niejszych ode mnie.
Nie, nie mam do poznania nikogo, kto byłby ważniejszy niż
pani, pomyślał Gabe.
— Szczerze mówiąc — powiedział głośno — jestem wdzięczny,
że mnie pani ochroniła przed tłumem. Pamiętam, że jeździłem
konno po pustyni, potem przyjechał prezydent, a następnie znala-
Michael Palmer Pierwszy pacjent Książkę dedykuję doktor kontradmirał E. Connie Mariano (w stanie spoczynku), kobiecie renes, lekarce prezydentów. Bez Ciebie ta książka nigdy by nie powstała. oraz Matthew, Danielowi i Luke'owi, dzięki którym to wszystko miało sens. PODZIĘKOWANIA Przede wszystkim jak zawsze dziękuję Jennifer Enderlin, mo- jej wyjątkowej, genialnej, wyrozumiałej i pracowitej redaktor w St. Martin's Press. Jesteś i zawsze będziesz stróżem moich spraw. Jane Berkey i Meg Ruley z agencji Jane Rotrosen mają wszyst- kie te cechy, które powinien mieć agent literacki. Są dla mnie nawet kimś o wiele ważniejszym. Uzdolniony piosenkarz, muzyk, pisarz, geniusz komputerowy i autor piosenek Daniel James Palmer wniósł wiele dobrego do niniejszej książki, między innymi bluesa Alison. Poza tym: Dr David Grass służył mi swą siłą oraz rozległą wiedzą neuro- logiczną. Niezwykle utalentowana artystka i autorka książek dla dzieci Dara Golden podzieliła się ze mną ogromnym zrozumieniem i miłością do koni. 7 Kucharz Bill Collins (www.chefbill.com) rozwiązywał ze mną problemy, a jednocześnie przygotowywał danie za daniem, z któ- rych wszystkie zasługiwały na najwyższe laury. Sally Richardson, Matthew Shear i Matthew Baldacci z St.
Martin's — jesteście wspaniali. Adwokat Bill Crowe nauczył mnie prosto strzelać, Jay Esposito dał mi wskazówki, jak kupić używany samochód, a dr Ruth Solo- mon udzielała mi porad z zakresu weterynarii. Dziękuję ekipie Ośrodka Medycznego Białego Domu za go- ścinność. I wreszcie dziękuję Luke'owi za propozycję wprowadzenia wątku dotyczącego nanotechnologii, kiedy mu powiedziałem, że utknąłem. Jeśli kogoś pominąłem, obiecuję, że wspomnę o was następ- nym razem. ROZDZIAŁ 1 Śmigła Marine One zwolniły, a w końcu całkowicie się zatrzy- mały. Tumany kurzu wzbiły się w znieruchomiałym powietrzu, aby wkrótce ponownie opaść. Minutę później dwadzieścia metrów dalej wylądował drugi, identyczny helikopter. Z pierwszej maszy- ny wysiadł sierżant piechoty morskiej w galowym mundurze. Stanął na baczność u podnóża schodków. Otwarły się drzwi przy- sadzistego śmigłowca Sikorsky Sea King. Tak oto, bez większej pompy, najpotężniejszy człowiek na zie- mi — w towarzystwie swego słynnego, wszechobecnego czworo- noga — pojawił się w ciepły wieczór na prowincji stanu Wyoming. Piętnaście metrów dalej Gabe Singleton, wciąż w siodle, uspo- kajająco klepał konia po karku. Rano do Okręgowego Ośrodka Medycznego Ambrose zawitał agent Secret Service. Zapowiedział przyjazd prezydenta, ale nie był w stanie precyzyjnie określić go- dziny. Zeszłej nocy na OIOM-ie Gabe miał dwa bardzo ciężkie przypadki. Po wyczerpującym dyżurze nawet wizyta tak znakomi- tego gościa nie mogła go powstrzymać przed tradycyjną prze- jażdżką po pustyni. — Siemasz, kowboju! — zawołał prezydent Andrew Stoddard ze schodków śmigłowca. Zszedłszy, zasalutował żołnierzowi. — Co powiesz? 9 — Powiem, że zdrowo mnie wystraszyłeś tymi swoimi heli- kopterami... I mojego konia też. Mężczyźni podali sobie ręce, a potem się uścisnęli. Po Stoddardzie — który zdaniem Gabe'a wyglądał jak prezydent już w czasach, gdy dzielili pokój na pierwszym roku studiów w Aka- demii Marynarki Wojennej — widać było teraz trudy trzech i pół roku sprawowania urzędu. W krótko przyciętych, ciemnobrązo- wych włosach prześwitywały srebrne pasemka, a w kącikach nie- samowicie niebieskich oczu rysowały się głębokie kurze łapki. Mimo to nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że jest to człowiek, który panuje nad sytuacją. Jako pilot zdobył odznaczenia w ope- racji Pustynna burza, później zaś został gubernatorem Karoliny Północnej. Jego gwiazda wschodziła, odkąd tylko pierwszy raz spojrzał na ten świat. — To jeden z mankamentów tej roboty — rzekł prezydent, po- kazując gestem za siebie. — Latam w dwa helikoptery, żeby jakiś wariat z bazooką miał tylko pięćdziesiąt procent szansy na to, że mnie zestrzeli. Dryblasy z Secret Service sprawdzają każdy cen-
tymetr ziemi, po której będą stąpać te oto buty, i każdy sedes, na którym usiądą te oto prezydenckie pośladki. Mam zespół lekarzy, którzy wiedzą, że nie chodzi o to, czy w ogóle kiedykolwiek wyda- rzy się coś złego, ale o to, kiedy konkretnie się to stanie. — Jeśli masz ochotę zmienić pracę, to mnie na ranczo przy- dałby się zaganiacz. — A ilu teraz masz? — spytał Stoddard, rozglądając się. — Ty byłbyś pierwszy. Pakiet świadczeń socjalnych też nieste- ty mamy kiepski, poczynając od tego, że musiałbyś mi płacić, że- bym cię mógł zatrudnić. — Dobra, reflektuję. Nie wiem, czy śledzisz sondaże, ale moja posada wcale nie jest taka pewna. Masz chwilę, żeby pogadać ze starym kumplem? — Pod warunkiem że dasz mi odprowadzić mojego drugiego starego kumpla, Kondora, do stajni. — Piękny koń. 10 — Piękny psiak. Wabi się Liberty, prawda? Gabe poklepał psa po twardym jak kamień karku. — Masz dobrą pamięć — powiedział Stoddard. — Liberty nieźle się zasłużył. Jeździ ze mną po świecie i zmienia nastawienie do pitbulli, tak jak my zmieniamy nastawienie do Ameryki. Wiesz, Gabe, ja przez całe życie miałem psy, ale żaden nie mógł się z nim równać. Silny jak tygrys, mądry jak sowa, a przy tym równie ła- godny i niezawodny jak ten twój koń. — Może powinieneś był go nazwać Paralela. Prezydent zaśmiał się głośno. — Świetne. Oto mój wierny pies Paralela. Twardy jak orzech, lecz łagodny jak puder dla niemowląt. Carol też to się spodoba, szczególnie że w przeciwieństwie do swojego męża ona akurat wie, czym się różni paralela od metafory. Ej, Griz! — zawołał. Tuż obok wyrósł jak spod ziemi łysiejący agent Secret Service o szerokiej szyi i wydatnym torsie. Oczywiście miał na sobie obo- wiązkowy czarny garnitur i ciemne okulary. — Pan wzywał? — Griz, to jest Gabe Singleton, mój współlokator ze studiów. Doktor Gabe Singleton. Jakieś pięć lat się nie widzieliśmy, a zu- pełnie jakby to było wczoraj. Gabe, przedstawiam ci Treata Gri- swolda, mojego stróża numer jeden i zapewne człowieka numer dwa w całym Secret Service. Pedantyczny do bólu. Zarzeka się, że w razie czego przyjmie za mnie tę kulkę. Ale jak patrzę na ten jego krzywy uśmiech i cwane oczka, to w ogóle mu nie wierzę. — W takim razie poczekamy, zobaczymy, panie prezydencie — rzekł Griswold, jednocześnie omal nie miażdżąc Gabe'owi dłoni. — Bardzo chętnie odprowadzę Kondora. Jako chłopak sprzątałem stajnie i jeździłem rozgrzewki. Gabe od razu polubił agenta. — W takim razie daleko pan zaszedł — rzekł, podając tamte- mu lejce. — Siodlarnia jest w stajni. Może kiedyś wybierzemy się we dwóch na przejażdżkę. 11 — Bardzo chętnie — odparł Griswold. — Chodź, Liberty,
odprowadzimy tego olbrzyma do łóżka. Stoddard ujął Gabe'a pod ramię i poprowadził ku tylnym drzwiom. Dom o siedmiu pokojach był przed rozbudową zwykłą wiejską chatą i wciąż panowała w nim taka atmosfera. Budynek pozostał Gabe'owi po rozwodzie z Cyntią Townes. Związek z inte- ligentną, pełną życia pielęgniarką trwał pięć lat. Kobieta kochała go na zabój od pierwszej do ostatniej chwili. Jej błąd. Na odchodnym, zanim oddała mu klucze i pojechała podjąć pracę jako nauczycielka w Cheyenne, powiedziała, że jeśli Gabe zapragnie ponownie ułożyć sobie z kimś przyszłość, musi się wcześniej uporać z przeszłością. Przez następnych siedem lat dok- tor stosował się do jej rady, starannie unikając jakichkolwiek po- ważnych związków. Może nawet w końcu zdołał zapomnieć o przeszłości, jednak poważnie wątpił, czy przeszłość kiedykolwiek zapomni o nim. — Wybacz, że tak długo cię tutaj nie odwiedzałem — rzekł Stoddard. — Bardzo dobrze wspominam te nasze wieczorne prze- jażdżki i wędkowanie w górach. — Tak, góry Laramie. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. No ale daruj sobie przeprosiny, brachu. Z tego, co słysza- łem, miałeś parę innych rzeczy na głowie. Ratowanie świata i ta- kie tam. Stoddard uśmiechnął się smętnie. — To trochę bardziej absorbujące, niż mi się kiedyś wydawało — powiedział, siadając przy okrągłym dębowym stole w kuchni — ale i tak chcę zmienić świat na lepsze. — Pamiętam, że tak samo mówiłeś, kiedy na studiach pierw- szy czy drugi raz krążyliśmy po barach. Próbowałem pozostać cynikiem i wierzyć, że jesteś tylko idealistycznym głupkiem, ale jakiś głos mi podpowiadał, że oto mam przed sobą faceta, które- mu to się może udać. A potem, kiedy mnie spiłeś na umór, posta- nowiłem ci uwierzyć na słowo. — Dobrze wiesz, że to było zwykłe szczęście debiutanta. Mu- siałeś mieć wirusa albo co. 12 — A propos. Na pewno się nie zdziwisz, że nie poczęstuję cię piwem, ale mogę zaparzyć kawę... albo herbatę. — Herbaty to się chętnie napiję — odparł prezydent, kładąc przed sobą kartonową teczkę. — A skoro już jesteśmy na etapie przeprosin... Wybacz, że nie dotarłem na pogrzeb twojego taty. Dziękuję, że dałeś mi znać o jego odejściu. — A ja dziękuję, że znalazłeś czas, żeby zadzwonić z Ameryki Południowej. — Twój tata był dość... specyficzny, ale zawsze go lubiłem. — Był z ciebie bardzo dumny. Wiesz, w końcu obaj jesteście absolwentami Annapolis. Gdy tylko Gabe powiedział te słowa, natychmiast tego pożało- wał. Pomimo próśb Cinnie bardzo się starał poradzić sobie ze sprawą Fairhaven i reakcją ojca. Nie chciał, żeby to tak zabrzmia- ło. — Ależ Gabe, z ciebie na pewno też był dumny — odparł lekko zażenowany Stoddard. — Doktorat z medycyny, te wszystkie mi-
sje, na które jeździłeś, twoja fundacja na rzecz młodzieży... — Dzięki. Słuchaj, skoro już mowa o staruszkach, to co sły- chać u twojego ojca? — Znasz LeMara. On się nigdy nie zmienia. Ciągle próbuje wszystko kontrolować, mnie też. Ostatnio mi powiedział, że wy- kupił miejsce na rosyjskim promie kosmicznym. Za piętnaście milionów dolarów jako pierwszy siedemdziesięciopięciolatek w historii będzie sobie parzył ziółka na międzynarodowej stacji ko- smicznej. — Piętnaście milionów. Niech mu Bóg da zdrowie. — Daj spokój. Dla mojego ojca to jak waluta w monopolu. Sam sobie policz. Jak od tych jego piętnastu miliardów odejmiesz piętnaście milionów... a potem jeszcze trzy miliardy i kolejny mi- liard... to wciąż pozostaje coś koło dziesięciu. Nie zdziwiłbym się, gdyby za ten lot zapłacił gotówką z szuflady z bielizną. 13 Gabe się uśmiechnął. Jeśli on sam przez lata cierpiał na niedo- bór ojcowskiego zainteresowania, to Drew Stoddard miał go w nadmiarze. Charyzmatyczny, świetnie prosperujący prze- mysłowiec kształtował go, kiedy ten był jeszcze w pieluchach. Rozpacz Buzza Singletona, gdy Gabe wyleciał z Akademii Mary- narki Wojennej, była niczym w porównaniu z tym, co przeżywał LeMar Stoddard zmuszony wyjaśniać kolegom z koła łowieckiego albo klubu polo, że Drew został demokratą — a w dodatku jedną z najjaśniejszych gwiazd tej partii. Gabe często się zastanawiał, czy u źródeł niezwykłej przemiany Stoddarda z elitarystycznego republikanina w prospołecznego demokratę leżał wypadek w Fairhaven sprzed wielu lat. Tego ro- dzaju tragedie zmieniają nawet takich niewinnych świadków jak on. Postawił na stole czajniczek earl greya oraz talerzyk z maś- lanymi ciasteczkami. Dawniej, przed wyborami, mężczyźni spoty- kali się raz, dwa razy do roku, żeby łazić po Górach Dymnych i Laramie, łowić ryby oraz dzielić się opowieściami i poglądami. Jednak teraz, mimo wieloletniej przyjaźni, Gabe czuł się nieswojo na myśl o tym, że mógłby zajmować czas najpotężniejszemu czło- wiekowi w Układzie Słonecznym rozmowami o niczym. Jednak to Stoddard postanowił odbyć tę nagłą podróż do Tyler, toteż Gabe uznał, że jego przyjaciel sam powinien decydować o przebiegu wizyty. Nie musiał długo czekać. — Czy wiesz, że poza potężnym zakładem medycznym na pierwszym piętrze Eisenhower Office Building mamy także klini- kę w samym Białym Domu? — zaczął Stoddard. — Tak, kiedyś coś o tym wspominałeś. — Zarządza nią Ośrodek Medyczny Białego Domu, który z ko- lei, nikt nie pamięta dlaczego, stanowi część biura wojskowego. Zresztą to całkiem ładny zakład: niedawno odremontowany, naj-
nowsza aparatura, świetny personel, najlepsi lekarze wszystkich specjalności. W sumie dwadzieścia pięć, trzydzieści osób. Dbają o mnie, Carol i chłopaków, kiedy ci nie są w szkole, troszczą się o wiceprezydenta Coopera z rodziną oraz o każdego, kto potrzebuje 14 pomocy medycznej podczas wizyty w Białym Domu. — A jak tam chłopcy? Dobrze sobie radzą? — Świetnie. Andrew przeszedł do jedenastej klasy, a Rick do dziewiątej. Obaj chodzą do szkoły w Connecticut. Teraz wyjechali na obóz piłkarski. Andrew jest gwiazdą na bramce. Rick gra, bo mu się wydaje, że tak trzeba. Chce iść na akademię i zostać astro- nautą. — Myślisz, że uda ci się go tam wkręcić? — Myślę, że sam się dostanie, ale może będę musiał pilnować jego wniosku. — To już dziewiąta i jedenasta klasa... Niesamowite. — Obaj są zdrowi i szczęśliwi. Tak naprawdę tylko to się liczy. — A propos zdrowia, sprowadziłeś za sobą do Waszyngtonu tego swojego lekarza z Karoliny Północnej, prawda? — Tak. Jim Ferendelli to bardzo dobry lekarz. Najlepszy. Życzliwy, kompetentny, wrażliwy. — To świetnie. Lekarz, któremu można zaufać, to dla każdego naprawdę wielka ulga. — Też tak myślę, ale dobrze, że to mówisz. — Tak właśnie uważam, choć biorąc pod uwagę to, że chodzi o opiekę nad prezydentem Stanów Zjednoczonych, pewnie mówię oczywistości. Twoje zdrowie w ten czy inny sposób ma znaczenie dla każdego człowieka na naszej planecie. Stoddard zaśmiał się niezbyt radośnie. — Rozumiem, co masz na myśli, ale wciąż mnie ciarki prze- chodzą, kiedy myślę o tym w ten sposób. — Podjąłeś się nie lada roboty. Wcale ci nie zazdroszczę tej ca- łej odpowiedzialności. — Ale wciąż mogę liczyć na twoje wsparcie, prawda? — Oczywiście. — W takim razie nie powinno cię dziwić to, co teraz powiem. Nie wyrwałem się tu do ciebie w samym środku gorącej kampanii tylko dlatego, że stęskniłem się za twoją uśmiechniętą mordą. 15 Gabe, potrzebuję twojej pomocy. To bardzo ważna sprawa. — Słucham. — Chcę, żebyś przyjechał do Waszyngtonu i został moim leka- rzem. Gabe opadł na krzesło. Patrzył na swego dawnego współ- lokatora z absolutnym niedowierzaniem. — Ale... przecież powiedziałeś, że Jim Ferendelli jest świet- nym lekarzem. — Bo jest... Był. Gabe miał wrażenie, że ktoś zaciska mu na klatce piersiowej żelazną obręcz. — Nie rozumiem — wydusił w końcu. — Posłuchaj, Gabe — rzekł Stoddard. — Jim Ferendelli...
zniknął. ROZDZIAŁ 2 — A FBI? — Myślisz, że jeszcze się tym nie zajęli? Setki agentów pracują nad tą sprawą od dwóch tygodni. I nic. Wieczór rozpoczął się już na dobre. Północny wiatr rozwiał resztki popołudniowego ciepła. Gabe, oniemiały, słuchał opo- wieści o pięćdziesięciosześcioletnim wdowcu, kochającym ojcu dorosłej córki, człowieku pracowitym i miłym w obyciu, skrom- nym i pobożnym, który pewnego dnia po prostu nie przyszedł do pracy. Przeszukano jego mieszkanie w Georgetown oraz dom w Chapel Hill, ale nie znaleziono niczego podejrzanego. Również analiza e-maili i rozmów telefonicznych w niczym nie pomogła. Kampania prezydencka właśnie się rozkręcała, więc doradcom Andrew Stoddarda bardzo zależało na tym, by wiadomość o znik- nięciu lekarza, potencjalne źródło zamętu, nie trafiła do mediów, póki nie będzie pewności, że poszukiwania nie przyniosą rezulta- tu. Od ponad tygodnia było już jasne, że nic się w tej sprawie nie zmieni, toteż nieliczne szczegóły, którymi dysponowano, zostały niedawno przekazane prasie. — Ogłosiliśmy, że tymczasowo moim zdrowiem będzie się zajmować Ośrodek Medyczny Białego Domu. Choć jego pracow- nicy są bardzo kompetentni, to ja naprawdę chcę mieć własnego lekarza. 17 — To niesamowite — rzekł Gabe. — Osobisty lekarz prezy- denta Stanów Zjednoczonych znika bez śladu. A jego rodzina? Może coś wie? — Jak już mówiłem, żona Jima zmarła na raka jakieś pięć lat temu — odparł Stoddard. — Jego matka mieszka w domu spokoj- nej starości, a dwie starsze siostry nie miały od niego żadnych wieści. — Ale mówiłeś, że on ma jeszcze córkę. Ona też nic nie słysza- ła? — Szczerze mówiąc, Jennifer też zniknęła. — Co? — Studiuje na wydziale filmowym Uniwersytetu Nowojor- skiego. Tamtego wieczoru, kiedy zniknął Jim, jej współlokatorka wróciła z randki i zamiast koleżanki zastała FBI. Wyglądało na to, że Jennifer nic nie spakowała. Nie zostawiła żadnego liściku. Agenci dzwonili pod każdy numer, jaki przyszedł tamtej dziew- czynie do głowy, ale podobnie jak Ferendelli jego córka też po prostu... wyparowała. Gabe pokręcił głową. Na nic więcej nie potrafił się zdobyć. — Jezu — mruknął. — Drew, czy ty w tym widzisz jakiś sens? Czy sądzisz, że to ma podłoże polityczne? A może to tylko jakiś zbieg okoliczności? Wypadek albo... albo kryzys nerwowy. Czy córka była zrównoważona? — Jasne. To świetny dzieciak. Chodziła na terapię po śmierci matki, ale to było dawno temu. Nie bierze narkotyków, bardzo mało pije. W tej chwili nie ma chłopaka, ale ostatni mówił o niej w samych superlatywach.
— Czy Ferendelli z kimś się spotykał? — Nic nam o tym nie wiadomo. Gabe potarł oczy. Utkwił wzrok w stropie z drewna sekwojo- wego. — Drew, ja bym ci chętnie pomógł — powiedział w końcu. — Naprawdę. Ale w tej chwili za dużo się tutaj dzieje. — Szczerze mówiąc — odparł Stoddard — Magnus Lattimore, mój szef sztabu, węszył tu w Tyler od paru dni. Jest dyskretny, 18 niezwykle skuteczny i kiedy chce, potrafi się poruszać cicho jak mysz. — Jak tamci goście w garniturach i ciemnych okularach. — Właśnie. — Świetnie. Nie jestem pewien, czy chcę usłyszeć, czego się dowiedział. — Zobaczmy... Obaj twoi wspólnicy mówią, że do wyborów w listopadzie poradzą sobie sami. Podobno właśnie zatrudniliście nową asystentkę, Lillian Lawrence. Jest w stanie wziąć na siebie znaczną część obowiązków, które pojawiłyby się w wyniku twoje- go urlopu. Zresztą jeden z twoich partnerów powiedział, że Lillian i tak jest od ciebie mądrzejsza. Gabe nie potrafił powstrzymać uśmiechu. — Który to? — spytał. — Przykro mi. Wymógł na Magnusie poufność. — To wcale nie jest takie proste. Oprócz pacjentów mam jesz- cze zobowiązania wobec mojej fundacji. — Masz na myśli Lasso? — Na ten temat Magnus też zebrał informacje? — Dowiedział się, że przez te wszystkie lata niejednego dzie- ciaka zawróciłeś ze złej ścieżki, angażując w rodeo i inne projekty jeździeckie. — Wobec tego musiał także słyszeć, jak ważna jest dla mnie fundacja... i jak ważny dla niej jestem ja. — Magnus dowiedział się, że w całym południowo-wschodnim Wyoming nie pozostał żaden zamożny człowiek, z którego byś nie wydusił darowizny. Z większości nawet kilkakrotnie. — Zawsze potrafiłem być uparty, jeśli tylko mi na czymś zale- żało. — Wczoraj Magnus zjadł lunch z... — Stoddard otworzył tecz- kę i spojrzał na jedną z kartek — z Irene deJesus. Powiedziała mu, że przy fundacji i tak niewiele robisz. — Jeśli to naprawdę słowa Irene, to już po niej. Ale wiem, że nie mogła tego powiedzieć. 19 — No dobrze, dobrze. Tak naprawdę powiedziała, że musiała- by zatrudnić trzy, cztery osoby, żeby robiły z dzieciakami tyle co ty. — Już lepiej. — Mówiła też, że ostatnio wiele wysiłku wkładasz w plano- wanie i zdobywanie funduszy na ośrodek jeździecki. — Jesteśmy na dobrej drodze. — Gabe, wystarczy, że przyjmiesz moją ofertę, i to będzie już
koniec drogi. Gabe poczuł, jak puls mu przyspiesza. Wcześniej czy później nowe stajnie i arena jeździecka musiały powstać, ale jak na razie to tylko ambitne marzenie. — Byłbyś gotów to zrobić? — spytał. — Tego samego dnia, kiedy przekroczysz próg Ośrodka Me- dycznego Białego Domu, anonimowy anioł wpłaci na konto fun- dacji pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A jeśli to nie wystarczy, znam jeszcze kilku aniołów, którzy będą gotowi pomóc. Serce Gabe'a znów mocniej zabiło. Środki z cichych aukcji i charytatywnej sprzedaży wypieków w końcu przestaną wy- starczać, a pozostałe projekty fundacji wyciągnęły już ze stałych darczyńców, co się dało. Pozyskiwanie funduszy na realizację marzenia Gabe'a postępowało zaskakująco wolno, a przecież gdy- by tylko powstały stajnie i arena, do programu można by wcią- gnąć przynajmniej kilkanaścioro chłopaków i dziewczyn, a także zatrudnić personel, który by z nimi pracował. Gabe chodził po kuchni tam i z powrotem. Nie wątpił, że skoro Drew Stoddard obiecał darowiznę na rzecz Lassa, pieniądze na pewno wpłynęłyby na konto fundacji. — Nie mogę uwierzyć — odparł — że chociaż pracuje dla cie- bie ktoś tak skuteczny jak Magnus, ty wciąż się martwisz o wynik wyborów. — Owszem, martwię się. Ta kampania to będzie maraton. Brad Dunleavy to wojownik, poza tym już raz był prezydentem. Nasze partie są zdeterminowane i gotowe rozszarpać się na- wzajem na strzępy. Przewaga w obu izbach Kongresu może zale- żeć od pojedynczego mandatu. Ale wiesz co? Właśnie sam siebie 20 usłyszałem. Siedzę tutaj i obiecuję ci fundusze na twój projekt w zamian za zgodę na pracę w Waszyngtonie. Cofam te słowa. Nie zasługujesz na to, żebym cię w ten sposób przekupywał. To był pomysł Magnusa, ale wcale mi się nie podoba, jak to zabrzmiało, i wcale nie czuję się z tym dobrze. Po tym wszystkim, co przeżyłeś, po tym, jak odbiłeś się od dna i pomogłeś tylu ludziom, po prostu na to nie zasługujesz. Niezależnie od twojej decyzji daję ci słowo, że ty i dzieciaki, z którymi pracujesz, otrzymacie tyle pieniędzy, ile wam potrzeba. Gabe wiedział, że jest osaczony — wymanewrowany, przy- gwożdżony do muru. Nic dziwnego, że ten facet nigdy nie przegrał wyborów. Czy nagła deklaracja, że bez względu na wszystko zała- twi środki na rozbudowę Lassa, była elementem strategii staran- nie opracowanej przez Magnusa, czy też Drew zdobył się na ten gest spontanicznie i ze szczerego serca? A przede wszystkim: czy to w ogóle miało znaczenie? Po czym poznać, że polityk kłamie? Po tym, że rusza ustami. Kto to pierwszy powiedział? Jeśli Drew zachowywał się teraz jak polityk, to zasługiwał na to, by Gabe odrzekł po prostu: „Dobrze, wezmę te pieniądze, a ty sobie znajdź innego lekarza”. Ale Singleton nie był w stanie tego zrobić. Westchnąwszy, usiadł naprzeciw przyjaciela.
— Wypadek w Fairhaven na pewno wyjdzie na jaw — powie- dział. — Jak zamierzasz sobie z tym poradzić? — Dzięki temu, jak wiele osiągnąłeś, odkąd wyszedłeś, to nie będzie aż tak wielki problem, jak ci się wydaje. — Może według Magnusa Lattimore'a. — I innych też. Gabe wyjrzał przez okno na fiołkowe niebo, na którego tle ry- sowała się sylwetka Marine One. Jak zwykle wzdragał się na myśl o tym, że wypadek i jego potworne konsekwencje zostaną wywle- czone na światło dzienne. I również jak zwykle — obrazy, w każ- dym razie te, które potrafił sobie przypomnieć, powracały 21 nieubłaganie. On i Drew, jak wszyscy drugoroczni kadeci, święto- wali koniec semestru, urządzając sobie autentyczną olimpiadę alkoholowych gier i zabaw w licznych barach. Karmazyn... Sam Szczyt... U McGarveya. Ostatnim przystankiem, który pamiętał Gabe, była Stocznia, jednak według dokumentów sądowych po- tem było jeszcze kilka innych. Jak zawsze podczas takich wypa- dów, które zwykli nazywać „alko-maratonami”, Gabe'owi towa- rzyszył Drew Stoddard. Nawet jeśli — inaczej niż kiedyś — nie dotrzymywał Singletonowi kroku szklanka w szklankę i butelka w butelkę, to na pewno starał się, jak mógł. W Fairhaven Gabe'owi nie po raz pierwszy urwał się film. Szczerze mówiąc, mężczyzna był z tego dość znany już od czasów liceum. Z dumą mówił o sobie, że jest ostro grającym, ostro pra- cującym, ostro walczącym, ostro kochającym, ostro pijącym skur- czybykiem. Niewielu znajomych byłoby skłonnych polemizować z którymkolwiek spośród tych określeń. Nikt nie chciał również dyskutować z mistrzem rodeo, chłopakiem, który na koniec li- ceum wygłaszał mowę pożegnalną w imieniu uczniów, a jednocze- śnie gościem, którego trener akademickiej drużyny futbolu chęt- nie widziałby w zespole, chociaż Gabe'owi nigdy się nie chciało stanąć do kwalifikacji. — Alkoholik rzadko kiedy zaczyna jako nieudacznik — powie- dział ma dużo później jego sponsor z AA. — Często musi na to ciężko zapracować i bardzo dużo wypić. Stężenie alkoholu we krwi Gabe'a — trzy i cztery dziesiąte promila — innego dwudziestolatka, mniej zaprawionego w ostrym piciu, mogłoby zabić. Singleton pamiętał mokrą od deszczu ziemię u stóp stromego nasypu. Pamiętał krew, która zalewała mu oczy. Przypominał sobie drżący głos Drew. Przyjaciel wołał do niego gdzieś z ciemności, w kółko pytał, czy nic mu nie jest. Gabe pa- miętał również policję... i kajdanki. Stracił panowanie nad pożyczonym samochodem, przeleciał przez pas zieleni i zderzył się czołowo z małym autem, którym kierowała ciężarna kobieta. Dopiero po paru godzinach zaczęło 22 mu się przejaśniać w głowie, ale szczegółów wypadku nigdy sobie nie przypomniał — żadnych. Nie pamiętał również młodej kobie- ty, którą zabił wraz z jej nienarodzonym dzieckiem. — Gabe? Głos prezydenta wtargnął w te myśli, ale nie rozproszył ich do
końca. — Hm? Och, przepraszam. — Wciąż jest ci ciężko, prawda? — Ktoś taki jak ja nie radzi sobie z tym łatwo. Nie wyobrażam sobie, żeby dziennikarze w Waszyngtonie nie wygrzebali tej spra- wy z najstraszniejszymi szczegółami. W oczach Amerykanów rok w więzieniu to chyba kiepska rekomendacja dla kogoś, kto miałby się opiekować zdrowiem ich prezydenta. — Moi ludzie zapewniają, że nie będzie tak źle. Odbyłeś karę, którą wyznaczyło ci społeczeństwo, a potem poświęciłeś życie służbie innym. Nawet najwredniejsi dziennikarze muszą mieć świadomość tego, że równie dobrze to oni mogli się wtedy znaleźć za kierownicą. I nawet najwięksi cynicy docenią to, co od tamtej pory osiągnąłeś. — Dzięki za te słowa. — Obaj wiemy, że nie było łatwo. — I nie do końca się z tym uporałem. Tamten dzieciak miałby teraz ponad trzydzieści lat. Czasami się zastanawiam, kim by zo- stał. To stwierdzenie, choć w pełni prawdziwe, chyba zaskoczyło Stoddarda. Przez chwilę ten zasłużony pilot myśliwca, a obecnie zwierzchnik najpotężniejszych sił zbrojnych, jakie kiedykolwiek istniały, nie potrafił znaleźć słów. Od wypadku w Fairhaven minę- ły już trzydzieści dwa lata, a mimo to rany Singletona wciąż były świeże. — Gabe, ja mówię poważnie — rzekł w końcu Stoddard. — Pofatygowałem się tu do ciebie osobiście, bo naprawdę cię potrzebuję. Kampania już się odbija na moim zdrowiu. Bóle głowy, bóle brzucha, bezsenność, ataki biegunki. Jakiego objawu byś nie wymienił, na pewno to mam. Jim po cichu przeprowadzał 23 testy neurologiczne z uwagi na te moje bóle głowy, które nazywał migrenami. Potrzebuję kogoś, komu mógłbym zaufać. Kogoś, kto nie zniży się do poziomu waszyngtońskich plotkarzy. Kogoś, ko- mu mógłbym powierzyć przyszłość tego kraju. — Ale FBI dalej robi wszystko, żeby znaleźć Ferendellego, prawda? — A oprócz nich także skrzydło dochodzeniowe Secret Service nie ustaje w wysiłkach. — Jeśli go znajdą i będzie chciał ponownie objąć to stano- wisko, wracam do domu. — Masz moje słowo. — Cholera, Drew, wcale mi się to nie podoba. — Wiem. — Ja jestem paskudnym domatorem. Nie licząc misji w Ame- ryce Środkowej, najbliżej do podróży jest mi wtedy, kiedy czytam czasopisma turystyczne u dentysty. Moi wspólnicy uwielbiają mnie właśnie dlatego, że w nagłym przypadku zawsze mogę ich zastąpić. — Wiem, mówili. — Do cholery, Stoddard, dlaczego ty się zachowujesz, jakbyś już wiedział, że ci ulegnę?
Młodzieńczy uśmiech Stoddarda w ostatnich wyborach musiał mu zapewnić z dziesięć czy dwadzieścia milionów głosów. — Bo jest pan dobrym człowiekiem, doktorze Singleton. Wiesz, że tak właśnie powinieneś postąpić. — Ile mam czasu na przygotowanie? — Z tego, co się dowiedział Magnus, powinny ci wystarczyć dwa dni. — Już się nie mogę doczekać spotkania z tym twoim Magnu- sem. — W Waszyngtonie? — spytał Stoddard. — W Waszyngtonie, panie prezydencie. ROZDZIAŁ 3 Klinika medyczna Białego Domu znajdowała się naprzeciwko wejścia do windy, która prowadziła do rezydencji Pierwszej Ro- dziny. Stojąc przed lustrem w łazience eleganckiego, trzy- pokojowego gabinetu, Gabe miał wrażenie, że czułby się chyba swobodniej, gdyby wysłano go do kliniki w centrum Bagdadu. Właśnie minęła siódma wieczorem. Zgodnie z umową smoking i buty dowieziono punktualnie o szóstej. Wszystko pasowało ide- alnie — nic dziwnego, skoro o każdy szczegół, za pośrednictwem protokołu dyplomatycznego, zadbał Magnus Lattimore. Niestety, zestaw nie zawierał przypinanej muszki ani instrukcji, jak zawią- zać tę, którą mu dostarczono. Niedopatrzenie ze strony Latti- more'a — równie rzadkie, jak zrozumiałe. Gabe patrzył na swoje ręce — te same, które chwytały woły na lasso, trzymały się wierzgających mustangów i zszywały niezliczo- ne rany. Teraz bez powodzenia zmagały się z zawiązaniem w mia- rę znośnego węzła. Doktor oparł na umywalce kartkę ze wskazów- ki, które ściągnął z Internetu. Poza tym, że miał ograniczone zdolności manualne, wyglądał na spiętego i zmęczonego. Kości jarzmowe nad policzkami były wydatniejsze niż zwykle, a w ciem- nych oczach — o których Cinnie mówiła, że są tym, co w nim naj- seksowniejsze — malowało się zagubienie. Nic dziwnego. Cztery szalone dni w nowym mieszkaniu, nowym mieście i nowej pracy robiły swoje. 25 Oficjalne przyjęcie, wyznaczone na godzinę ósmą w prezy- denckiej jadalni, pozornie wydano na powitanie prezydenta Bot- swany niedawno wybranego na drugą kadencję. Jak poin- formował Gabe'a przysłany przez Lattimore'a ekspert od spraw afrykańskich, Botswana jest oddanym sojusznikiem Stanów Zjed- noczonych i jedną z najtrwalszych demokracji na kontynencie. Tak naprawdę listę gości starannie wypełniono dygnitarzami i członkami gabinetu zainteresowanymi człowiekiem, który z wy- boru prezydenta miał przywrócić spokój w Ośrodku Medycznym Białego Domu. Kolejna próba zawiązania muszki i kolejna koszmarna po- rażka. Mięśnie szyi i ramion Gabe'a, które zawsze mocno reagowały na stres i emocjonalne zmęczenie, były napięte jak struny. Pod skroniami narastał pulsujący ból. Lekarz uznał, że jakieś lekar- stwo na pewno uczyniłoby ten wieczór bardziej znośnym — może
kilka pastylek paracetamolu z kodeiną. Po Fairhaven poprzysiągł sobie nigdy więcej nie tknąć alkoho- lu, a przez pierwsze kilka lat po wyjściu z więzienia to postano- wienie obejmowało również wszelkiego rodzaju leki. Jednak z uwagi na wiele dolegliwości ortopedycznych z czasów rodeo i futbolu, a także na wywołane stresem bóle głowy i karku, ibupro- fen i zwykły paracetamol coraz częściej ustępowały darvonowi i paracetamolowi z kodeiną. Kiedy zaś dolegliwości przekraczały urojoną granicę między tępym bólem a nieznośnym cierpieniem, Gabe brał wszystko, co akurat znajdowało się w apteczce. Wiedział, że alkoholik, który wychodzi z uzależnienia, nie po- stępuje mądrze, polegając na proszkach przeciwbólowych i anty- depresantach. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że Gabe zacznie sobie wmawiać ból, by usprawiedliwić zażywanie leków. Jednak i tak już większość życia spędził, postępując „jak należy”. Doktor położył muszkę wraz z instrukcją na umywalce, posta- wił szklankę wody na kunsztownym biurku z drewna wiśniowego, 26 które dekoratorzy w Białym Domu uznali za właściwe wyposaże- nie biura prezydenckiego lekarza, i spośród około trzydziestu różnych proszków wyłuskał dwie pastylki paracetamolu z kodeiną Wszystkie wsypał wcześniej do słoiczka, na którym widniało tylko jedno słowo: „paracetamol”. Gdyby ktoś odkrył to oszustwo albo znalazł na dnie szuflady opakowania petydyny i antydepresantów schowane w etui na okulary — to trudno. Gdyby Drew spytał o leki, Gabe nie ukrywałby prawdy. Pewnie i tak powinien był o tym wspomnieć już wcześniej. Wówczas może dalej siedziałby w Tyler, leczył ludzi z odciskami na dłoniach i uczył dzieciaki, jak zarzucać lasso. W końcu jednak uznał, że to wyłącznie jego sprawa. Świat i tak wiedział już o nim wystarczająco dużo. Kodeina właśnie zaczęła podróż z żołądka do mózgu, gdy z gło- śnym stukiem otwarły się drzwi do recepcji. — Jest tu kto? — zawołał nieznajomy głos. — Tutaj! — odkrzyknął lekarz. Zdawało się, że biały mundur admirała rzuca tyle samo światła co lampa na biurku, a ze złoceń na daszku czapki emanował chyba wewnętrzny blask. Mężczyzna przekroczył próg ze wzrokiem utkwionym w Gabe'a. Następnie sięgnął za siebie i zamknął drzwi. — Ellis Wright — przedstawił się, od niechcenia ściskając dłoń lekarzowi. — Proszę wybaczyć, że nie przyszedłem wcześniej, ale kiedy pan przyjechał, byłem za granicą. Zakładam, że wie pan, kim jestem. W rzeczywistości oficer okazał się o wiele potężniejszy, niż są- dził Gabe, obejrzawszy dwie fotografie, które pokazał mu Latti- more. Przymiotniki „surowy” i „chłodny” — pierwsze, które przy- szły doktorowi na myśl, gdy zobaczył zdjęcia — nie oddawały w pełni charakteru admirała. Ellis Wright był dowódcą wojskowym w każdym calu. Prosty niczym struna, miał rysy jak wyciosane z kamienia, ołowiane oczy oraz ramiona, które zdawały się zacho- wywać idealne kąty proste. Gdyby kogoś zapytać, w jaki sposób ten człowiek zarabia na życie, mało kto udzieliłby błędnej odpowiedzi. 27
Gabe zastanawiał się, czy wzrok Wrighta zawsze był równie zim- ny, czy też to spojrzenie zarezerwowane było specjalnie dla niego. „Ellis Wright sprawuje władzę nad każdym, kto obraca się wo- kół głowy państwa — wyjaśnił Lattimore podczas spotkania. — Jedynym wyjątkiem jesteś ty, a w mniejszym stopniu również ja. Ty nie podlegasz nikomu poza samym prezydentem, a i on powi- nien się dwa razy zastanowić, zanim zacznie cię rozstawiać po kątach. Poprzednik Andrew Stoddarda, Brad Dunleavy, pozwolił, żeby Wright wybrał mu osobistego lekarza spośród wojskowych specjalistów. Nic więc dziwnego, że kiedy podczas nowej kadencji wybór padł na Jima Ferendellego, Wrightowi bardzo się nie po- dobało, że to stanowisko zajmie cywil. Raczej się nie pomylę, przewidując, że z tego samego powodu będzie miał zastrzeżenia wobec ciebie. Tutaj wszystko sprowadza się do tego, jak blisko jesteś prezydenta. Zarówno Ferendelli, jak i ty sprawiliście, że w tej hierarchii Wright znalazł się o oczko niżej”. — Kieruję biurem wojskowym Białego Domu — mówił Wri- ght, wciąż stojąc. — Wojsko czuwa nad sprawną i efektywną pracą prezydenta od czasów Jerzego Waszyngtona. Odpowiadamy za komunikację, operacje nadzwyczajne, grupę lotniczą, eskadrę prezydenckich helikopterów, Camp David, Agencję Transportu przy Białym Domu, kantynę Białego Domu oraz — niezbyt subtel- nie zawiesił głos dla zwiększenia efektu — Ośrodek Medyczny Białego Domu. Jesteśmy jednostką wojskową przez duże W. Wy- starczy, że prezydent pomyśli o czymś, co należałoby zrobić, a nasi ludzie już zaczynają nad tym pracować. Czy to jest jasne? — Owszem, dosyć jasne. Eee... usiądzie pan? Gabe w ostatniej chwili darował sobie pytanie, czy admirał kie- ruje także wydziałem, który wie coś o wiązaniu muszek. — Planuję powiedzieć to, co mam do powiedzenia, i wyjść — ciągnął Wright. — Jedno i drugie mogę zrobić na stojąco. Wyglą- dasz mi na cwaniaczka, Singleton. Jesteś cwaniaczkiem? 28 Gabe przekrzywił głowę, chcąc tą pozą zakomunikować, że jest otwarty na rzeczową dyskusję, ale nie da sobą pomiatać. — Panie admirale — odrzekł. — Sprowadzono mnie tutaj, że- bym dbał o prezydenta. Jestem dyplomowanym internistą. Pra- cowałem zarówno w wielkich, lśniących szpitalach, jak i w dżun- glach Ameryki Środkowej. Większość ludzi, którzy mnie znają i wiedzą coś o medycynie, uważa mnie za kompetentnego fachow- ca. Jeśli taka właśnie jest pańska definicja „cwaniaczka”, to mo- żemy mieć kłopot. — Powiedziałem to już prezydentowi, kiedy rozważał kan- dydatury na miejsce Ferendellego, i tobie powiem to samo: w każdej dziedzinie medycyny mamy lekarzy tak dobrze wykształ- conych, tak skrupulatnych i tak kompetentnych, że większość cywilów, łącznie z tobą, nie mogłaby za nimi nosić nawet toreb z narzędziami. To jest operacja wojskowa i jesteś w niej potrzebny mniej więcej tak samo jak bykowi cycki. — Prezydent jest najwyraźniej innego zdania. — Dokładnie znam twój los w Akademii, Singleton. Wywalili cię, bo chlałeś i zabiłeś paru ludzi. Dalej chlasz? Żresz pastylki?
Gabe uznał, że czas stawić czoła nowemu wrogowi. Zrobił wy- dech, wstał i zaczął się zastanawiać, jak prezydenccy spin dokto- rzy poradziliby sobie z bójką między osobistym lekarzem prezy- denta a szefem biura wojskowego Białego Domu. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, ale i tak musiał zadzierać głowę, gdy pa- trzył na admirała. Przez myśl przemknął mu komiksowy obrazek własnej pięści, która ląduje na kanciastej szczęce wojskowego, a następnie rozsypuje się na milion kawałków. — Czego pan właściwie chce, admirale? — spytał. — Zastanawiam się, doktorze Singleton, czy poświęcił pan choć trochę czasu, żeby dowiedzieć się czegoś o pracy, której się pan podjął. — Oczy Wrighta lśniły metalicznym blaskiem. — Na przykład czy poznał pan szczegóły dwudziestej piątej poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych. — Sukcesja prezydencka — odparł Gabe, szczęśliwy, że dys- ponuje chociaż taką wiedzą. 29 Jednocześnie przypomniał sobie, że Wright oczekiwał niestety szczegółów. — Akurat kwestię sukcesji prezydenckiej — rzekł admirał z nieskrywaną pogardą — reguluje ustawa o sukcesji prezydenckiej z tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego roku, uzupełniona w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku o dwie kolejne pozycje sukcesji po wiceprezydencie: przewodniczącego pro tem- pore Senatu i przewodniczącego Izby Reprezentantów. — Aha. Lekarz z zadowoleniem stwierdzał, że powoli zaczyna czuć uspokajające działanie kodeiny. Przez kilka dni, które upłynęły pomiędzy wizytą Drew w Wyoming a przylotem Gabe'a do Wa- szyngtonu na pokładzie Air Force One, nikt nie omówił z nim zawiłości dwudziestej piątej poprawki. Przyjmując, że było to niedopatrzenie ze strony Magnusa Lattimore'a, szef sztabu przebił tym samym niedostarczenie instrukcji wiązania muszki. — Dwudziesta piąta poprawka — ciągnął Wright — dotyczy niezdolności prezydenta do sprawowania urzędu. Wiele lat zajęło ustalenie właściwego brzmienia tego dokumentu i większość naj- niższych rangą funkcjonariuszy medycznych w Białym Domu potrafi go streścić sekcja po sekcji. Niektórzy znają całą poprawkę na pamięć. — Ci, których zdążyłem poznać, rzeczywiście robili wrażenie bardzo bystrych. — Chcę, żeby pan jako osobisty lekarz prezydenta zapoznał się z ustawą o sukcesji prezydenckiej i nauczył się w całości dwudzie- stej piątej poprawki — zażądał Wright. — A ja chcę, żeby pan przestał wydawać rozkazy cywilowi — instynktownie odpalił Gabe. — Szczególnie temu, którego prezy- dent sam wybrał na swojego lekarza. Przez chwilę Singleton miał wrażenie, że roztopi się pod wład- czym spojrzeniem admirała. „Oni też zakładają spodnie nogawka po nogawce, dokładnie tak jak my wszyscy”, zwykł mawiać o trudnych przeciwnikach 30
trener Gabe'a z liceum. Jednak w tej chwili doktor nie potrafił sobie wyobrazić admirała Ellisa Wrighta ubranego inaczej niż w mundur. — Tym oddziałem medycznym kieruję ja — powiedział Wright, powstrzymując wybuch gniewu. — Jeśli stanie się tutaj coś dziwnego, a ja się o tym nie dowiem, przysięgam, że zgniotę cię jak pluskwę. Nigdy byś się nie nadawał do wojska, koleżko, ale niech ci nawet nie przejdzie przez myśl, że przez to jesteś nietykalny. Niech no tylko się dowiem, że zatajasz przede mną informacje o zdrowiu prezydenta, a przekonasz się, jak łatwo będzie cię zniszczyć. Zobaczymy się na kolacji. Wright wykonał perfekcyjny zwrot w miejscu, otworzył drzwi, zrobił jeden krok w stronę recepcji i wtedy przystanął. — Cromartie? Co pani tu, do cholery, robi?! — warknął. — Ja... ja dziś mam dyżur pielęgniarski, panie admirale — od- powiedziała drżącym głosem kobieta. — Od siódmej do dwuna- stej. Przez kilka sekund panowała kompletna cisza. — No dobrze — odezwał się w końcu Wright. — Jeśli dotrze do mnie, że ktoś się dowiedział o mojej rozmowie z doktorem Single- tonem, to pani będzie pierwszą osobą, do której przyjdę. — Tak jest, panie admirale. Ale drzwi były zamknięte. Prawie nic nie usłyszałam. — Cywile — mruknął Wright, otwierając zewnętrzne drzwi gabinetu, by po chwili je za sobą zatrzasnąć. Cromartie. To nazwisko nic Gabe'owi nie mówiło, ale wciąż jeszcze nie poznał wielu pielęgniarek i asystentów, a nawet kilku lekarzy. — Proszę wejść, siostro — zawołał. — Otwieramy posiedzenie fanklubu admirała Wrighta. Usłyszał, jak jakieś czasopismo ląduje na biurku. Chwilę póź- niej w drzwiach stanęła Alison Cromartie. ROZDZIAŁ 4 Promienna. To słowo wypełniło myśli Gabe'a w chwili, gdy pierwszy raz zobaczył Alison Cromartie. Niewiarygodnie pro- mienna. Tak jak admirał Ellis Wright rozświetlił pomieszczenie swoim wykrochmalonym mundurem, tak ona osiągnęła to jedynie za pomocą dobrze skrojonego, zielonego — może lekko niebie- skawego — spodniumu i bluzki w delikatnym odcieniu żółci. Zero biżuterii. Jeśli w ogóle miała makijaż, to niezwykle dyskretny i perfekcyjnie nałożony. Gabe przypomniał sobie, jak na ostrym dyżurze po raz pierwszy spotkał Cinnie — i od razu poprzysiągł sobie, że to jest właśnie kobieta, którą poślubi. Tym razem nie składał sam przed sobą podobnych deklaracji, jednak natychmiast wyczuł, że polubi towarzystwo Alison. Miała niezwykłą, egzotyczną urodę — która, jak się domyślał, stanowiła efekt mieszanki narodowości — jasnobrązową skórę i zgrabną, wysportowaną sylwetkę. Kruczoczarne włosy nosiła krótko przy- cięte, a jej twarz, w której dominowały ciemne, pełne ciekawości oczy, zdradzała gotowość do tego, by roześmiać się przy pierwszej okazji. Pielęgniarka stanowczo uścisnęła mu dłoń i przedstawiła się, patrząc Gabe'owi w oczy na tyle długo, by wyrazić zaintereso-
wanie. — Z tego, co właśnie usłyszałem — powiedział Gabe, wskazu- jąc jej krzesło po drugiej stronie biurka — to nie Wright panią zatrudnił. A jednak pracuje pani w Białym Domu. 32 — A jednak pracuję — odparła rzeczowo. — Jak to się pani udało? — Kiedyś pracowałam z chirurgiem, który jest znajomym pre- zydenta Stoddarda. To on mnie polecił. Poza tym chyba się bar- dzo udziela charytatywnie. Kobieta mówiła bez akcentu — a jeśli już, to może z nutką po- łudniowego. Alison Cromartie albo urodziła się w Ameryce, albo miała rewelacyjnego nauczyciela angielskiego. — Zajmowała się już pani POTUS-em? — POTUS-em? Gabe uśmiechnął się od ucha do ucha. — Kiedy tu przyjechałem, myślałem, że w całym mieście tylko ja jeden nie znam tego akronimu. — Akronimu? O rany, rzeczywiście! President of the United States. Nie, tylko raz go spotkałam, ale nie zajmowałam się jego zdrowiem. Ale akronim mi się podoba. Zawsze jako ostatnia do- wiaduję się o wszystkim, co jest na topie. — Dla tych, którzy bez takich rzeczy byliby chorzy, istnieje podobne określenie FLOTUS odnoszące się do Pierwszej Damy. — W każdym razie kiedy prezydent polecił mnie admirałowi... chociaż trafniej byłoby powiedzieć, że nalegał na moje zatrudnie- nie, to pracował tutaj doktor Ferendelli. Wkrótce po moim przy- jeździe zniknął. Fakt, że nie czułam się za to odpowiedzialna, świadczy korzystnie o moim rozwoju osobistym. — Ach, to pani jest jedną z tych! Kolejny klub, do którego obo- je należymy: Lojalne i Honorowe Stowarzyszenie Osób, Które Na Pewno Byłyby Odpowiedzialne Za Wybuch Drugiej Wojny Świa- towej, Gdyby Się Tylko W Porę Urodziły. Uśmiech Alison oraz sposób, w jaki się śmiała, powiększyły li- stę cech, które pociągały Gabe'a w tej kobiecie. — A jak panu się tu na razie wiedzie? — spytała. — To dopiero mój czwarty dzień, ale jak dotąd nie jest źle, z wyjątkiem tych wszystkich reguł protokołu, których musiałem się nauczyć, no i tej rozmowy z admirałem Krochmalem. 33 — To się nie liczy. — Słyszała pani fragment o tym, jak to nie mógłbym nosić to- reb za wojskowymi lekarzami? — Owszem, tyle usłyszałam. — Szczerze mówiąc, to na razie mi się wydaje, że wojskowi le- karze, asystenci i pielęgniarki, którzy tu pracują, naprawdę są cholernie dobrzy. — Na mnie też zrobili wrażenie, ale dam głowę, że pan rów- nież jest całkiem niezłym specjalistą. — O ile wiem, większość moich kolegów i pacjentów w Wyo- ming tak uważa. A o moim alkoholizmie też pani słyszała? — To znaczy... starałam się nie słuchać.
Alison autentycznie się zarumieniła. — Nie ma o czym mówić. Minęło kilkadziesiąt lat, odkąd ostatni raz piłem alkohol. — Mnie się pan nie musi tłumaczyć. Mój ojciec należał do AA. On był Cajunem. Tam, gdzie się wychował, alkohol stanowił spo- sób na życie. Poza tym ja zwykle sama wyrabiam sobie zdanie o ludziach. — I jak mi na razie idzie? — Szło panu doskonale... a potem pan zapytał. I znów ten uśmiech. — Niech się pani nie martwi, jestem dużo bardziej pewny sie- bie, kiedy trzeba ratować pacjenta. — Oby nigdy mi pan tego nie musiał udowadniać. Ale mam wrażenie, że gdy sytuacja tego wymaga, umie pan sobie nieźle radzić. Mina, z jaką to powiedziała, nadała temu stwierdzeniu całej gamy znaczeń. Gabe usilnie — może zbyt usilnie — próbował wy- myślić dobrą odpowiedź, gdy odezwała się jego krótkofalówka. — Tu Dudziarz — zabrzmiał jakby z oddali głos Magnusa Latt- imore'a. — Czy ktoś widział doktora? — Mówi doktor Singleton... Odbiór. 34 — Tu Magnus. Wciąż w gabinecie? Skąd wiedziałeś, gdzie ja jestem? — pomyślał Gabe. — Tak — powiedział. — Za dziesięć minut wpadnę odwieźć pana na kolację. — Rozumiem. — I jeszcze jedno. — Tak? — Gdyby admirał coś mówił, to niech pan nie zwraca na to uwagi. On tylko znaczy swoje terytorium. — Znaczy terytorium. Zrozumiano. — Pana pierwsza galowa kolacja — powiedziała Alison, kiedy Gabe odkładał radio. — Ekscytujące. — Wie pani co? Niech pani idzie na tę kolację, a ja tu się wszystkim zaopiekuję. Dobrze czuję się w stajni, ale nie na salo- nach. Szczególnie na trzeźwo. — Na czyją cześć jest ta kolacja? — Hm... To zależy kogo spytać. Albo na cześć prezydenta Bot- swany, albo moją, tyle że w mniejszym zakresie. — Czyli gość honorowy! — Taki pomocniczy. Ludzie są zaniepokojeni zniknięciem doktora Ferendellego, więc prezydent Stoddard postanowił, że powinni poznać człowieka, który go zastępuje. Chce ich prze- konać, że głowa państwa jest pod dobrą opieką. — To ma sens. W takim razie do tego smokingu chyba by się przydała jakaś muszka. Może ta, która tak od niechcenia spoczy- wa na umywalce w łazience? — Ma karę za niesubordynację. — Nie ma nic gorszego niż bezczelna, niewdzięczna muszka. Już ja z takimi miałam do czynienia. — Gdyby się pani udało tę tutaj utemperować, to obiecuję pa-
ni roczny zapas szpatułek. — I nadmuchaną gumową rękawiczkę, pomalowaną jak ko- gut? — Ależ z pani bezwzględny negocjator. — A żeby pan wiedział. 35 Alison wzięła muszkę z umywalki. Wspięła się na palce i za- wiązała ją w niecałą minutę. Gabe żałował, że nie potrzebowała więcej czasu. Wdychał zapach jej szamponu albo może bardzo delikatnych perfum. Kiedy pielęgniarka zrobiła parę kroków w tył, by przyjrzeć się swemu dziełu, postanowił, że pobije rekord Guin- nessa we wstrzymywaniu oddechu. — Proszę bardzo, doktorze — powiedziała. — Całkiem, cał- kiem. — Gratuluję, siostro. Wielce się pani przysłużyła Stanom Zjednoczonym Ameryki. — Mój kogut ma być uśmiechnięty i z autografem — odparła. ROZDZIAŁ 5 Światło słoneczne nigdy nie docierało do stumetrowego przej- ścia podziemnego pod Levalee Street. Tunel, położony zaledwie kilka kilometrów od siedziby władz najpotężniejszego państwa na ziemi, stanowił żywy symbol biedy w tym najbogatszym ze społe- czeństw. Szczerze mówiąc, pod wieloma względami zasady tego podziemnego światka były równie złożone i w równym stopniu ograniczały swobodę, jak reguły otaczającej go cywilizacji. Naj- ważniejsze zaś było to, aby nigdy nie zadawać się z obcymi. Mężczyzna pojawił się w południowym wejściu do zapusz- czonego tunelu, kiedy nad miastem zapadał zmrok. Miał na sobie ciemną koszulę z dzianiny i jasnobrązową marynarkę. Wyglądał zwyczajnie pod każdym względem — przynajmniej do momentu, gdy wyciągnął zza paska mocną latarkę oraz pistolet Heckler and Koch kaliber .45 z tłumikiem. W Missisipi jako dziecko nauczył się strzelać do zwierzyny, a jako snajper w wojsku — do ludzi. Przez kilkanaście lat, odkąd został zwolniony, miał dużo czasu, by doskonalić swe zdolności. Zwykle używał imienia Carl — Carl Eric Porter. Miał też jednak wiele innych. Jak zwykle dobrze mu pła- cono i jak zwykle rozkoszował się swoją robotą. Przez parę chwil Porter stał nieruchomo, pozwalając oczom przyzwyczaić się do mroku. Bez wysiłku kazał zmysłom zapomnieć 37 o woni śmieci, brudu, uryny, alkoholu i robactwa. Bywało gorzej. Przed nim, po obu stronach tunelu, ciągnęły się rzędy kartono- wych pudeł i tymczasowych przybudówek. Co cztery lata, kiedy cały świat zjeżdża się do Waszyngtonu na zaprzysiężenie nowego bądź ponownie wybranego prezydenta, policja zapuszcza się do przejścia pod Levalee i w inne podobne miejsca, przegania mieszkańców, czasem nawet puszcza z dymem ich prowizoryczne wioski. Jednak wkrótce powraca tam życie, tak jak do lasu po wybuchu wulkanu. Po niedługim czasie osiedle znów wygląda tak jak niegdyś. Do wyborów zostało już tylko kilka miesięcy, więc cykl niedługo miał się zacząć od nowa. Ale w tym momencie wszyscy w przejściu pod Levalee martwili się wyłącznie
intruzem. Świadom, że patrzą na niego dziesiątki par oczu, Porter wsunął na ręce gumowe rękawiczki. Steve Crackowski, szef ochrony ja- kieś firmy — Portera niezbyt interesowało jakiej — zlecił mu od- nalezienie i wyeliminowanie mężczyzny nazwiskiem Ferendelli. Crackowski dostał cynk, że ten człowiek, lekarz, kryje się wśród biedaków, którymi kiedyś zajmował się w pobliskiej darmowej przychodni. To była już druga wioska kloszardów, którą odwiedził Porter. Miał silne przeczucie, że może być ostatnia. Upewniwszy się, że mieszkańcy tunelu zdążyli się przyjrzeć pi- stoletowi, schował go z powrotem za pas i wyciągnął z kieszeni fotografię Ferendellego. Następnie stanowczym krokiem ruszył pomiędzy kartonowymi domostwami, święcąc latarką to na pra- wo, to na lewo. Ilekroć promień światła trafił na czyjąś twarz, Porter przystawał i pytał o człowieka ze zdjęcia. — Sto dolców — powiedział jednemu z mężczyzn na tyle gło- śno, by wszyscy usłyszeli. — Powiesz mi, gdzie ten facet, i stówa jest twoja. A jak mi nie powiesz, to któremuś z was stanie się duża krzywda. Przez lata mężczyzna robił, co mógł, by zachować swój rodzi- my akcent charakterystyczny dla Missisipi. Wielu ludzi, na któ- rych miał zlecenie, dawało się zwieść jego sposobowi mówienia. 38 Stereotyp południowca usypiał czujność rozmówców. Ich błąd. — Biały, metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, pięćdziesiąt pięć lat, szczupły, wąska twarz. Gadajcie no. Prędko. Zaraz stracę cier- pliwość, a daję wam słowo, że wolelibyście tego uniknąć. Żadnej reakcji. Spoglądając na boki, Porter posuwał się dalej naprzód. Niesa- mowitą, napiętą ciszę przerywały tylko kasłanie oraz chrząknięcia chorych gardeł. Zabójca co jakiś czas przystawał i kopał w pode- szwy obdartych butów, w ten sposób zmuszając ich właścicieli, by podnieśli wzrok. — Ty tam, widziałeś tego człowieka? Sto dolców to kupa szmalu. Sękaty, zasuszony mężczyzna, który klęczał przy swoim domku z pudła po lodówce, spojrzał na Portera nieobecnym wzrokiem kaprawych oczu i pokręcił głową. Potem odkaszlnął flegmą i splu- nął w stronę intruza. Porter bez chwili namysłu wyciągnął pistolet i z niecałych trzech metrów strzelił kloszardowi prosto w oko. Cisza. — Poczekam minutę. Jak nic nie usłyszę, to odwiedzę które- goś z was. Macie ostatnią szansę. — On uciekł! Porter obrócił się w stronę, skąd dobiegł głos, i skierował pro- mień latarki na jego właściciela. Biedak osłonił twarz przed świa- tłem. — Kiedy? — zapytał stanowczo zabójca. — Dopiero co, jakżeś pan przyszedł. O, tamtędy poszedł. — Frank, ty skurwielu! — zawołał ktoś. — Doktor był dla nas dobry.
— Trzymaj, Frank — rzekł Porter, rzucając mężczyźnie bank- not. — Zaszalej sobie. Rzucił się biegiem do wylotu tunelu i wyjrzał na zewnątrz. Po- tem schował latarkę za pasek, a z kieszeni marynarki wyjął jakieś 39 urządzenie, które przypominało pilota. Zwrócił je w stronę rzę- dów kartonowych domostw i kilkakrotnie wcisnął guzik. Nic. W końcu, nie oglądając się nawet na człowieka, którego wła- śnie zabił, Carl Eric Porter wspiął się na nasyp i zniknął. Przez następne dziesięć minut w przejściu pod Levalee słychać było tylko chrapliwe oddechy czterdzieściorga kobiet i mężczyzn, chrząknięcia chorych gardeł, a od czasu do czasu dźwięk odpala- nej zapalniczki. Wreszcie z głębi posklejanego taśmą, prowizo- rycznego domku z kartonu — na przeciwległym końcu tunelu w stosunku do wyjścia, którym wydostał się morderca — wykara- skawszy się spod wilgotnego, spleśniałego śpiwora z Harrym Po- tterem, wyłonił się Jim Ferendelli, prezydencki lekarz. Brudny i zmizerniały, nie różnił się niczym od reszty kloszardów. — I co myślisz, Santiago? — spytał wyniszczonego mężczyznę, który siedział na ziemi przed domkiem. — Chyba sobie poszedł — odparł tamten z silnym hiszpańskim akcentem — ale pewnie jeszcze wróci. — Zrobił komuś krzywdę? — Zabił starego Gordona. Ot, tak po prostu. Zastrzelił go, jak gdyby nigdy nic. — Cholera. Przykro mi, Santiago. — Frank chyba pana uratował. — Słyszałem. Wszyscy wykazaliście się niezłym refleksem. — W przychodni zawsze był pan dla nas dobry. — Muszę już iść. Dziękuję, że mnie ukryliście. Tak mi przykro z powodu Gordona. Podziękuj ode mnie Frankowi i całej reszcie. — Życzymy panu wszystkiego dobrego, panie doktorze. Ferendelli, wciąż na czworakach, poczołgał się w stronę wylotu tunelu, a potem puścił się biegiem przez głębokie mokradło w stronę sąsiedniej ulicy. ROZDZIAŁ 6 Gabe stał kilka kroków od drzwi, które prowadziły z Sali Czer- wonej do Reprezentacyjnej Jadalni. Na prawo kwartet smyczkowy grał jakiś utwór, chyba Mozarta. Z kolei na lewo powszechnie lubiany wiceprezydent Tom Cooper III wraz z żoną rozmawiali z sekretarzem stanu. Po całym pomieszczeniu rozsiani byli czołowi przedstawiciele obu partii, a także członkowie gabinetu. W prze- ciwległym końcu sali stał Calvyn Berriman, prezydent Botswany. Ściskał dłonie nieprzerwanie napływającym dygnitarzom, a jed- nocześnie witał uprzejmym skinieniem głowy każdego, kto prze- chodził obok. Gabe nie potrafił powstrzymać szyderczego uśmiechu. Poza nim nikt z obecnych na galowej kolacji nie myślał raczej o Rickym „Kosie” Gentille'u, o „Brzytwie” Tuftsie ani o żadnym z więźniów, z którymi kiedyś w Zakładzie Karnym w Hagerstown w stanie Maryland Singleton dzień w dzień stał w kolejce po jedzenie. Nie-
kończące się kolejki, pozbawiające godności inspekcje, łapówki, gangi, szmuglowanie, konflikty osobowości, przemoc, ignorancja, nawet rzadkie akty heroizmu — Gabe nienawidził każdej chwili owego roku, który spędził w więzieniu. W każdej sekundzie myślał tylko o tym, żeby unikać kontaktu wzrokowego ze współwięźnia- mi, żeby stać plecami do ściany, żeby pozostać niewidzialnym. Trzy tysiące sześćset sekund na godzinę, osiemdziesiąt sześć ty- sięcy czterysta sekund dziennie. Te liczby były wyryte w jego 41 świadomości jak tatuaże z obozu śmierci. Pomimo to — chociaż musiał przyznać, że od tamtej pory, gdy przez rok nosił pomarańczowy kombinezon więzienny, zaszedł bardzo daleko — w pewnym sensie wśród morderców i innych kryminalistów czuł się mniej nieswojo niż w tej chwili. Wcześniej podzielił się swym niepokojem z prezydentem oraz z sekretarzem Białego Domu do spraw protokołu, błagając, by nie wciągano go na listę gości, nie mówiąc już o przedstawianiu — jako jednej z dwóch osób na przyjęciu — całej waszyngtońskiej śmietance to- warzyskiej. Jednak zaproszenia już zostały rozesłane, w Wa- szyngtonie zaś wciąż panowała nerwowa atmosfera związana ze zniknięciem Jima Ferendellego. Prezydent chciał zapewnić polity- ków oraz wyborców, że jego zdrowie jest w dobrych rękach. — Dobrze pan sobie radzi, doktorze. Szef sztabu, Magnus Lattimore, pojawił się niespodziewanie tuż obok Gabe'a. Był drobnym, ruchliwym mężczyzną o chłopięcej twarzy i marchewkowych włosach. Mówił z lekkim celtyckim ak- centem. Ze wszystkich ludzi prezydenta o nim Gabe wiedział naj- więcej: imigrant ze Szkocji, absolwent Harvardu, niezmordowany, mądry pod każdym względem, stanowczy, skrupulatny, bezkom- promisowy, a przy tym obdarzony ciętym dowcipem. Poza tym Gabe nie miał najmniejszych wątpliwości, że Magnus jest całko- wicie oddany Andrew Stoddardowi, jego prezydenturze oraz wal- ce o reelekcję. — To ten strój — odparł Gabe. — Wystarczy mnie ubrać w smoking i od razu zmieniam się w salonowca. — To widać. Pańska muszka od razu zdradza, że pomimo za- pewnień nie jest pan tylko prowincjonalnym kowbojem. — Jak to? — Sposób wiązania muszki to rzecz bardzo indywidualna. Nigdy nie należy jej wiązać perfekcyjnie. Pan zawiązał swoją z doskonałą niedoskonałością. To wiele mówi o pańskim wyrafino- waniu, choćby pan chciał uchodzić za nieokrzesańca, który umie zakładać tylko siodła. 42 — To dlatego nie kazał mi pan przysłać przypinanej muszki? — Można tak powiedzieć. Byłem gotów panu pomóc, gdyby zaszła potrzeba. Kiedy ma się do czynienia z ludźmi, każde źródło informacji jest dobre. Gdybym kiedykolwiek miał pokusę, żeby pana nie doceniać, a naprawdę jestem od tego daleki, to wystar- czy, że przypomnę sobie, z jaką wprawą wiąże pan muszkę. Gabe oczyma wyobraźni ujrzał Alison Cromartie, jej zmar- szczone brwi, gdy skupiała się na zadaniu. Czy celowo zawiązała
węzeł nieco krzywo? Tak naprawdę sam tego nawet nie zauważył. Rzeczywiście nadawał się tylko do zakładania siodeł. — Czy ten artykuł w „Washington Post” o moim przyjeździe to pańska sprawka? — spytał. — Mamy tam kilku dobrych znajomych — odrzekł jak zawsze enigmatycznie Lattimore. — Zamierzałem się nie wychylać, aż zakończę pracę. — Luksus podejmowania takich decyzji może pan mieć w Wy- oming. Tutaj musi pan robić to, co jest najbardziej korzystne dla prezydenta. — Zdążyłem zauważyć. A propos, gdzie on się podziewa? — Szczerze mówiąc — Lattimore spojrzał na swój zegarek marki Omega — właśnie się spóźnia. Prezydencki szef sztabu spochmurniał. — Coś nie tak? — Nie, nie. Ale zwykle jest dosyć punktualny, a Calvyn Berri- man to polityk, którego lubi i ceni. Wychodził z siebie, żebym załatwił z Joe Malzonem, szefem cukierników, tort w kształcie flagi Botswany. A to jest szalona flaga: zebry, afrykańskie tarcze, kły słoniowe, a nawet łeb byka doskonale wykonany z czarnej polewy. W porównaniu z ich flagą nasza jest nijaka. — Zostawcie dla mnie głowę byka. Poluję na nie na przyjęciach urodzinowych od małego. Poza tym proszę o informację, czy Drew będzie chciał, bym w ciągu najbliższych kilku godzin kogoś badał. Teraz jest idealny moment, żebym sobie poszedł. W Wyoming 43 przekupywałem szpitalnego dyspozytora, żeby wzywał mnie page- rem, kiedy nie potrafiłem w żaden inny sposób uciec z koktajlu albo, co gorsza, z uroczystej kolacji. Choćbym nie wiem jak wiązał muszkę, to tylko kwestia czasu, zanim popełnię tutaj jakąś straszną gafę. — Niech pan pamięta, żeby palcami jeść tylko pieczywo, nie siorbać zupy prosto z talerza i starać się nie zwymiotować na są- siada. To cała filozofia. — Siorbać pieczywo, jeść zupę palcami i wymiotować na go- ścia honorowego. Zapamiętam. — Ach, i jeszcze najważniejsze: niech pan nawet przez mo- ment nie wierzy, że ktokolwiek tutaj jest bardziej zainteresowany słuchaniem pana niż słuchaniem samego siebie. W tym mieście człowiek, który potrafi słuchać, jest jak jednooki w krainie ślep- ców. — Usta zamknięte, uszy otwarte. Dam radę. — Świetnie. A skoro już mowa o salonowcach, to zanim się ro- zejdziemy, chciałbym panu jeszcze kogoś przedstawić. Słyszał pan o Lily Sexton? Gabe pokręcił głową. — A powinienem? — Jeśli wygramy wybory, jedną z pierwszych decyzji pre- zydenta będzie utworzenie nowego stanowiska w rządzie: sekreta- rza do spraw nauki i techniki. Zostanie nim właśnie doktor Lily Sexton. — Jest lekarką?
— Nie, ma doktorat z fizyki molekularnej albo czegoś w tym rodzaju. W Princeton Carol chodziła na jej wykłady. Chociaż Gabe był na ślubie Carol i Drew Stoddardów, a na przestrzeni lat spędził w towarzystwie żony prezydenta sporo czasu, to jednak wiedział o Pierwszej Damie bardzo mało. Miał świadomość tego, że jest niesamowicie inteligentna, ale nigdy by nie pomyślał, że studiowała fizykę molekularną. — Sekretarz do spraw nauki i techniki — powtórzył. — Ciekawe, 44 gdzie znajduje się to stanowisko w hierarchii sukcesji prezydenc- kiej. — Niech pan się ugryzie w język. — Racja. Widzi pan? Przecież mówiłem, że to tylko kwestia czasu, zanim palnę jakieś głupstwo. — Wszystko w porządku. Niech pan tylko pamięta o jedno- okim. Lily stoi tam. Nietrudno ją rozpoznać, biorąc pod uwagę to, że wszystkie kobiety na tej sali mają na sobie drogie suknie wie- czorowe, a ona jest ubrana w smoking. Lattimore ujął Gabe'a pod ramię i poprowadził na drugą stro- nę Sali Czerwonej, aby przedstawić go Lily Sexton — już drugiej ciekawej i atrakcyjnej kobiecie, którą lekarz poznał w ciągu godzi- ny. Lily roztaczała wokół siebie olśniewającą aurę wiecznej mło- dości. Na ten efekt składało się wiele czynników. Lśniące, srebrne włosy tworzyły elegancką, krótką fryzurę. Twarz kobiety, prak- tycznie pozbawiona zmarszczek, miała niezwykle inteligentny wyraz, który podkreślały przenikliwe, zielononiebieskie oczy. Czarny smoking był idealnie skrojony do jej szczupłej, smukłej figury, a tuż nad górnym guzikiem marynarki — tam, gdzie byłaby koszula, gdyby Lily miała ją na sobie — błyszczał imponujący tur- kusowy wisior na srebrnym łańcuszku. Na nogach miała drogie kowbojki ze skóry aligatora. Ten ele- ment westernowego stylu stanowił wyraźny sygnał, że kobieta za nic ma obowiązującą modę, chociaż jednocześnie Gabe przypusz- czał, że jej ubiór, włącznie z turkusowym pierścionkiem oraz kol- czykami, kosztował tyle samo co suknie innych pań na sali — jeśli nie więcej. — Przepraszam, jeśli to zabrzmi niestosownie — powiedział lekarz, kiedy Lattimore zostawił ich samych — ale Magnus mówił, że była pani jednym z wykładowców Carol. Nie wiem dokładnie, ile lat ma Pierwsza Dama, ale coś mi się nie zgadza w rachunkach. — Ależ dziękuję, doktorze — odparła Lily z przyjemnym dla ucha zaśpiewem. Gabe obstawiał Arizonę. — Pochlebia mi pan. 45 Jednak obawiam się, że mój przyjaciel Magnus trochę pomieszał fakty. Kiedy Carol studiowała, byłam doktorantką, a nie wykła- dowcą. Jesteśmy serdecznymi przyjaciółkami, odkąd tylko się poznałyśmy. Dzieli nas nie więcej niż pięć, sześć lat. Byłaby wspa- niałym naukowcem, ale miała inne plany. — Ach tak, dylemat Carol Stoddard — rzekł Gabe. — Probów- ki, palniki i białe myszki albo okazja poślubienia wspaniałego bohatera wojennego i nie lada przystojniaka oraz możliwość zmiany świata na lepsze. Hm. Niech no pomyślę...
— Proszę mi wierzyć — odparła Lily — gdybym spotkała ta- kiego mężczyznę, jakim jest Drew Stoddard, podjęłabym iden- tyczną decyzję. Zresztą w moim życiu było kilku mężczyzn, za których mogłabym wyjść, ale żaden nie miał wytrwałości Drew. No dobrze, panie doktorze, a jak tam do tej pory pańskie medycz- ne doświadczenia w Waszyngtonie? — Kilku dygnitarzy goszczących w Białym Domu skierowano do mojej przychodni z różnymi siniakami i rozstrojem żołądka, ale Pierwszy Pacjent na szczęście dzwonił do mnie tylko po to, by powiedzieć, że wielu ludzi chce mnie poznać, więc lepiej, żebym przyszedł na tę kolację. — O tak, jako jedna z tych osób chciałabym panu po- gratulować. — Dziękuję. Ale to pani należą się gratulacje. Magnus mówi, że wejdzie pani do rządu. — O ile wygramy. — Wygramy. — W takim razie będę pierwszym w historii sekretarzem do spraw nauki i techniki. — Proszę mi wybaczyć, jeśli wyjdę na ignoranta, ale jakie jest stanowisko prezydenta w kwestii nauki i techniki, skoro musi aż utworzyć nowe stanowisko w rządzie? — Szczerze mówiąc, to część programu partii. Prezydent jest zdania, że rząd federalny powinien bardziej zdecydowanie zaan- gażować się w kontrolę rozwoju badań naukowych: komórki ma- cierzyste, klonowanie, nanotechnologia, paliwa alternatywne, 46 fizjologia rozrodu, wykorzystanie cyberprzestrzeni i tak dalej. Agencja do spraw Żywności i Leków i tak jest przytłoczona pracą, więc obecnie nie ma w rządzie żadnej komórki, która skoordyno- wałaby badania niezbędne do opracowania właściwego ustawo- dawstwa. — Nie wiedziałem, że Drew jest taki stanowczy w kwestii rzą- dowej kontroli nad nauką i techniką. — Po pierwsze, to nie jest ani kwestia stanowczości, ani kon- troli, a po drugie, to bardziej inicjatywa Carol niż Drew. Admini- stracja nie sprzeciwia się badaniom w żadnej dziedzinie nauki, jednak uważa, że obywatele mają prawo wiedzieć, co się dzieje, i śledzić, czy jakiś konkretny produkt albo program badawczy może w nieprzewidziany sposób wyrządzić szkodę lub zmusić podatnika do poniesienia kosztów. — Wygląda na to, że znaleźli do tego zadania właściwego człowieka. — Miło z pana strony. Och, doktorze, bardzo przepraszam, ja sobie pana tak bezczelnie zawłaszczyłam, a przecież jako honoro- wy gość na pewno ma pan jeszcze do poznania wiele osób waż- niejszych ode mnie. Nie, nie mam do poznania nikogo, kto byłby ważniejszy niż pani, pomyślał Gabe. — Szczerze mówiąc — powiedział głośno — jestem wdzięczny, że mnie pani ochroniła przed tłumem. Pamiętam, że jeździłem konno po pustyni, potem przyjechał prezydent, a następnie znala-