uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Michael Palmer - Stowarzyszenie Hipokratesa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael Palmer - Stowarzyszenie Hipokratesa.pdf

uzavrano EBooki M Michael Palmer
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 224 stron)

1 Michael Palmer Stowarzyszenie Hipokratesa (The society) Przeło ył Krzysztof Sokołowski Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

2 Ksią kę poświęcam siostrze, Susan Palmer Terry, oraz wszystkim kobietom walczącym z rakiem piersi Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

3 Podziękowania Przygotowując się do napisania Stowarzyszenia Hipokratesa u yłem mojej listy dyskusyjnej i witryny sieciowej, by zorganizować konkurs. Poprosiłem czytelników, eby opisali swe zarówno dobre, jak i złe doświadczenia z prywatną słu bą zdrowia. Przyszło bardzo wiele zgłoszeń. Czytelnik napotka w trakcie lektury wiele konkursowych opowieści. Wyra am więc serdeczne podziękowania wszystkim, którzy zdecydowali się mi pomóc, a szczególnie finalistom: dr. Louisowi Borgenichtowi, Fay McEleney, Lisie Reagan, Vicki Kozlowski, Marcie Ficklin, dr. Jackowi Langleyowi, Johnowi Lynchowi, dr. Lamontowi Weide’owi, Bev Spellman, Judy Converse, dr. Markowi Dahlowi, Jill Adams, Laurie Peterson, Geoffreyowi Kentowi, Dinie Mason, Dougowi Ansellowi, Melissie Smith i Jodi VanMeter. Czuję się uprzywilejowany przez los, mając jako pisarz takich przyjaciół i ekspertów, jakich mam. Jane Berkey, Don Cleary i Peggy Gordijn z Jane Rotrosen Agency słu yli mi pomocą, gdy tylko ich potrzebowałem. Bili Massey i Andie Nicolay z Bantam opiekowali się moją ksią ką od początku do końca jej pisania. Susan Terry, Daniel Palmer, Robin Guilfoyle i Mimi Santini-Ritt to grupka moich wyjątkowych czytelników. Porucznik Cole Cordray, Eve Oyer, funkcjonariusz Matthew MacDonald i dr Bud Waisbren pomagali mi w kwestiach technicznych. Paul Fiore utrzymywał mnie w formie i pilnował stosowania się do zasad koniecznych przy pisaniu powieści. Bili Wilson i dr Bob Smith nauczyli mnie cierpliwości. Pomogli mi te napisać te pięćset stron, strona po stronie. Lukę pozostanie dla mnie najwa niejszy i stale wspiera mnie we wszystkim, co robię. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

4 PROLOG Cztery miliony trzynaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt cztery. Marcia Rising odrobinę odchyliła się w krześle, tylko tyle, by ani siedzący po jej prawej stronie główny księgowy Leonard Smith, ani siedzący po lewej stronie pierwszy wiceprezes Dan Elder nie mogli zobaczyć, co zapisuje na kartce du ego bloku. Pisać mogła bez ryzyka, w końcu nawet powinna robić jakieś notatki ze spotkania. Ona tu była szefem. Uśmiechnęła się w duchu i przed pierwszą cyfrą, czwórką, narysowała ozdobny symbol dolara. Tymczasem siedzący po drugiej stronie szerokiego mahoniowego stołu wiceprezes Joe Levinson gadał, gadał i gadał. Podlegała mu kontrola wydatków Eastern Quality Health i z tego tytułu cią yła na nim największa, jeśli nie liczyć Marcii, odpowiedzialność za dobrą sytuację finansową ich kasy chorych. Ale słuchanie go było mniej więcej tak interesujące jak obserwowanie schnącej farby. – ... Malejące liczby ostatniego kwartału potraktowaliśmy jako powa ne ostrze enie – mo na powiedzieć strzał ostrzegawczy – e musimy zdecydowanie zwiększyć motywację naszych pracowników oraz lekarzy do ograniczania kosztów. Narzucone przez nas wewnętrzne współzawodnictwo okazało się pod tym względem wyjątkowym sukcesem. Niemal natychmiast liczba odrzucanych bez rozpatrzenia roszczeń zwiększyła się o dwadzieścia jeden procent, o trzynaście zaś liczba roszczeń chirurgicznych związanych przynajmniej z jednym innym roszczeniem. Spotkaliśmy się z protestami lekarzy, ale ludzie Billa, odpowiadający za stosunki z nimi, poradzili z tym sobie doskonale... Cztery miliony... trzynaście tysięcy... osiemset sześćdziesiąt cztery. Marcia odręcznie wypisała poszczególne cyfry i zaczęła je ozdabiać. Razem składały się na jej wynagrodzenie za ostatnie dwanaście miesięcy. Jeśli doliczyć do tego niewykorzystane opcje giełdowe warte osiem milionów, nie było wątpliwości: nale ała do krajowej czołówki kobiet na kierowniczych stanowiskach. Gdyby głośno wymówiła poszczególne liczby, zabrzmiałoby to pewnie bardzo melodyjnie. Jak walc. Wyobraziła sobie tysiąc dziewięciuset pracowników firmy, tańczących walca na korytarzach. Czte-ry-mi... lio-ny-trzy... naś-cie... Była bardziej ni zadowolona ze sposobu, w jaki najlepsi członkowie jej zarządu zareagowali na ostatnie wahnięcie dochodów. Jej filozofia wyznaczania jednej stawki składek i zakresu ochrony ubezpieczeniowej dla firm zatrudniających młodszych, zdrowszych pracowników, a innej dla pracowników starszych, podnoszących próg ryzyka, okazała się oczywiście bezbłędna. – Jeśli nie zachorują, nie będą nas nic kosztować – powtarzała raz za razem posłusznie potakującym podwładnym. Niech inna firma zajmie się ubezpieczaniem tych, którym kończy się czas albo którzy nie umieją o siebie zadbać. Ka dy dolar wydany na demograficzne badanie firmy (czarni częściej cierpią na nadciśnienie, cukrzycę i choroby nerek, Azjaci są śmiesznymi hipochondrykami, wśród Latynosów panuje alkoholizm, narkomania i choroby umysłowe, trzydzieści parę lat – w porządku, czterdzieści parę lat – nie w porządku) zwracał się w postaci setek dolców, których Eastern Quality Health nie musiała wypłacać ze swej kasy. Ty-się-cy... o-siem-set... i sześć... – ... A więc z mojego punktu widzenia firma pokonała groźny, lecz na szczęście krótkotrwały sztorm – mówił dalej Levinson – ale na horyzoncie gromadzą się czarne chmury, zagra ające całej naszej bran y. Jednak nasz statek nie zatonie, jeśli będziemy pamiętali o podstawowym fakcie: naszym biznesem jest zdrowie... to znaczy zdrowie Eastern Quality Health. Levinson skłonił się zadowolony z wybuchu śmiechu w reakcji na nieoczekiwany art i oklasków. Usiadł. Porządek dzienny został wyczerpany, spotkanie praktycznie się skończyło. Marcia wstała i przemówiła do członków zarządu, ądając, by dzielili się z nią swymi problemami i pomysłami, gdy tylko się pojawią, i nigdy nie tracili z oczu celów Eastern Quality Health, która nie Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

5 chce być największą prywatną ubezpieczalnią zdrowotną, lecz raczej najlepiej zarządzaną. Następnie podeszła do drzwi apartamentu i egnała wychodzących, ka demu podając dłoń. Wreszcie usiadła za biurkiem i z przyjemnością zapatrzyła się na podwójną fontannę zdobiącą sześciohektarowy teren siedziby EQH przy drodze 128, niespełna trzydzieści kilometrów na północny zachód od Bostonu. Zachodzące słońce skryło się za linię drzew, nadszedł cichy, piękny, bezchmurny wieczór. W porządnie oznaczonych drucianych tackach stojących na blacie biurka kryła się praca: Zajmie jakieś trzy godziny, a potem mo na iść do domu. Nieczęsto się zdarzałoby z budynku EQH ktoś wychodził po niej. Marcia strząsnęła niemal niewidoczny okruszek z rękawa akietu od Armaniego i zaczęła pracę od przejrzenia raportu zespołu prawników, zajmujących się jedną z kilku spraw wytoczonych firmie. Dotyczyła ona sporu o to, czy ten szczególny ubezpieczony miał prawo do pokrycia kosztów przeszczepu szpiku kostnego. EQH nadal oczywiście twierdziła, e nie, skąd e, mimo i chora zmarła sześć miesięcy temu, co odebrało sens sprawie. Niestety, denerwująco uparty mą , niezdolny do zaakceptowania rzeczywistości, nie dopuszczał do zamknięcia sprawy. Marcia podyktowała nader ostro ną w sformułowaniach notatkę do prawników, nakazującą zawarcie porozumienia na poziomie pięćdziesięciu tysięcy dolarów bez przyznania się do winy. Albo to, albo nic. Kiedy sięgała po kolejny zestaw raportów, za oknem jej gabinetu na drugim piętrze zapadał ju zmierzch. Dopiero o dziewiątej zgarnęła dokumenty do eleganckiej teczki, którą dostała w prezencie od mę a, uporządkowała biurko, poprawiła spódnicę i udała się do windy. Na poziom drugi parkingu, przeznaczony dla zarządu, mo na było dostać się wyłącznie windą i to wyłącznie korzystając ze specjalnej karty. Marcia otuliła się płaszczem, gdy wyszła na chłodną, marcową noc. Wiedziała, jakim samochodem jeździ ka dy z członków zarządu. Bardzo starała się ich przekonywać, by wybierali samochody świadczące o sukcesie, jaki odnieśli, a tym samym o sukcesie EQH. Oprócz jej mercedesa SL500 silver arrow, wersja cabrio na parkingu stały jeszcze dwa wozy: infmiti dyrektorki działu wykorzystania środków Sarah Brett i lexus szefa wydziału kontaktów z lekarzami Billa Donoho. Zapisała sobie w pamięci, e powinna wynagrodzić ich pracowitość. Podchodziła do samochodu, kiedy wyczuła raczej, ni usłyszała, e na parkingu jest ktoś oprócz niej. Odwróciła się dopiero wtedy, gdy usłyszała kroki. Z cienia wyszedł mę czyzna otulony w płaszcz, z kapeluszem naciągniętym nisko na czoło. Zbli ał się do niej, trzymając ręce w kieszeniach. Skąd on się tu wziął, do diabła? – pomyślała gniewnie. No, Joe O’Donnell spieprzył sprawę po raz ostatni! Jeśli nie mo na wierzyć szefowi ochrony, to komu mo na? Jutro z samego rana Joe przechodzi do historii. Tym razem nie uratuje go ani płacz, ani pięcioro dzieci. Marcia poczuła przyspieszone bicie serca, ale uspokoiła się niemal natychmiast. Oceniła sytuację błyskawicznie i racjonalnie; analityczny umysł był przecie jej znakiem firmowym. Nad drzwiami korytarza prowadzącego do windy znajdowała się kamera bezpieczeństwa, więc być mo e któryś z dwóch stra ników dostrze e obcego. Prywatna słu ba zdrowia to biznes nader kontrowersyjny i często dochodzi do niekontrolowanego wybuchu emocji. Członkom zarządów kas chorych zalecano zaopatrzenie się w legalną, zarejestrowaną broń. Jej pistolet le ał zamknięty w skrytce mercedesa, więc jeśli zbli ają się kłopoty, nic jej nie pomo e. Nie ma mowy. Nie zdą y. Wytę yła wzrok. Mo e uda się jej spojrzeć temu mę czyźnie prosto w oczy? Pieprzony O’Donnell! Intruz zatrzymał się niespełna trzy metry od niej. Marcia miała ju pewność, e nie jest to nikt związany z EQH. – Kim pan jest? – spytała. – Jak pan się tu dostał? – Pani Rising, mam dla pani prezent. Kobieta! Marcia znów poczuła przyspieszone bicie serca. – Kim pani jest? – spytała. Głos się jej łamał. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

6 Kobieta, szczupła, o drobnej twarzy, z oczami nadal przysłoniętymi rondem kapelusza, wyciągnęła lewą rękę, w której trzymała kopertę. Była tak zimna, spokojna i opanowana, e serce Marcii zamarło z przera enia. Patrzyła na kopertę; ze zdumieniem stwierdziła, e teraz to ona trzyma ją w dłoni. – Pospiesz się – powiedziała niecierpliwie kobieta. – Otwórz ją. Marcia otworzyła kopertę dr ącymi rękami. Wyjęła z niej dwie karty powierzchni mo e dwudziestu centymetrów kwadratowych. Na jednej, chyba czymś w rodzaju markera, wypisano du ą drukowaną literę „R”, na drugiej podobną „T”. – Co to jest? O co tu właściwie chodzi? Próbowała cofnąć się do samochodu, nogi się pod nią uginały. Kopertę i karty ściskała w dłoni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. A tymczasem kobieta powolnym, pewnym ruchem wyciągnęła z kieszeni pistolet. Jego lufa kończyła się czymś jako ywo przypominającym gumowy sutek. – Bo e, nie! – krzyknęła Marcia. – Nie, proszę... mam pieniądze, mnóstwo pieniędzy! Dostaniesz wszystko, czego zechcesz! – Nie będziesz cierpieć, jak powinnaś – powiedziała kobieta. Z odległości niespełna półtora metra trafiła ją prosto w pierś. Marcia padała na wznak, gdy drugi strzał trafił ją w krtań. Kobieta wło yła pistolet do kieszeni płaszcza. Kiedy odwracała się ku drzwiom, wyszeptała: – Śpij mocno. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

7 Rozdział 1 – Wykończony! – Załatwiony! – Zmordowany! – Wypalony! – Oooo, to było dobre! – Było. Czyja kolej? – Doktora Camerona. – Nie ma mowy, mała. Nie ja. Właśnie padłem na nos. – No to czas na doktora Granta. Ze swego miejsca po przeciwnej stronie stołu operacyjnego Will Grant spojrzał na swój zespół: trzy pielęgniarki i anestezjologa. – Jesteście pewni? – spytał. – Owszem. Padło na pana – powiedziała pielęgniarka operacyjna, instrumentariuszka. – Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. – Niech lepiej przyjdzie i to szybko, mały – powiedział Cameron z akcentem równie silnym jak przed piętnastu laty, kiedy przybył do Stanów ze szkockich gór. – Mary, daj mi gąbkę, z łaski swojej. Dzięki. No więc, Will, ty wymyśliłeś hasło na dzisiaj. Byłoby świństwem, gdybyś przegrał stawkę i musiał stawiać piwo tym wszystkim szemranym typkom. Will chciał odpowiedzieć, lecz nagle ziewnął tak szeroko, e a przekrzywiła się jego papierowa maska chirurgiczna. – Wygląda na to, e powinienem wybrać jakieś inne słowo ni „wyczerpany” – rzekł, kiedy śmiech nieco ucichł. Obrócił głowę, by pielęgniarka asystentka mogła poprawić mu maskę. – Ale tylko ono przyszło mi do głowy. – Trudno uznać to za niespodziankę – odparł Cameron. – Powinniśmy uznać „doktor Will Grant” za prawną normę, poniewa ty, mały, definiujesz określenie „wyczerpany”. Kiedy dowiedziałem się, e masz dziś zastępstwo, nie wierzyłem własnym uszom! – Cztery dni alimentów. – Co? – Ka dy dodatkowy nocny dy ur, który zawdzięczam wam, kole anki i koledzy, przekłada się na cztery dni spłaconych alimentów, a nawet więcej, jeśli ktoś trafi do mnie na stół. – A prawie zawsze trafia. No có , mo emy chyba kończyć. Sir Willu, mój zaufany asystencie, czy widzisz jakiś powód, dla którego nie mielibyśmy wznieść mieczy i zaszyć tego szczęśliwego palanta? – ołądek władcą człowieka – powiedział Willi. – Zrobiłeś naprawdę świetną robotę, wycinając tego raka, Gordon. – Zapomniałeś dodać „jak zawsze”. – Jak zawsze. A co z wyczerpaniem? – Debbie ju to przechodziła – rzekła pielęgniarka. – Trzymam rękę na pulsie. Zmęczony, zdyszany, schlastany, skołatany, wybiegany, zmordowany, wyczerpany, pod górkę, pod wiatr, jak pies, na śmierć, padnięty, jak neptek, rozklapciany, sztywny, za sztywny, by się ruszyć, osłabiony, słaby, słaby jak dziecko, przeprany, wy ęty, mam dość... Ale wszystko się konczy, gdy dr C. zało y ostatnią klamrę. Will próbował rozluźnić mięśnie szyi, po trzyipółgodzinnej operacji miał wra enie, e ktoś nasączył je klejem. Bez wielkiej przesady mógł powiedzieć, e po raz ostatni nie był z tego czy innego powodu koszmarnie zmęczony osiemnaście lat temu, kiedy w wieku dwudziestu trzech lat rozpoczął studia w szkole medycznej. Nauka, sta , obowiązkowa praktyka chirurgiczna, specjalizacja w chirurgii naczyniowej... po prostu musiał się zastanowić, czy gdyby wiedział o Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

8 dy urach przy telefonie, niekończących się godzinach spędzanych na Sali operacyjnej, porannych wezwaniach do nagłych przypadków, godzinach przyjęć, obowiązku stałego pogłębiania wiedzy, spotkaniach zespołu, rodzących się jak grzyby po deszczu oskar eniach o błędy w sztuce, chciwych adwokatach goniących karetki na sygnale, malejących wypłatach z kas chorych, a wreszcie rozwodzie i dodatkowych dy urach, dzięki którym wiązało się jakoś koniec z końcem, ponownie wybrałby ten los. Odpowiedź brzmiała oczywiście „tak”... nie dotyczyła tylko tej hecy z kasami chorych. – To ju ostatnia klamra, mały – oznajmił Cameron, dramatycznym gestem spinając cięcie. – Nie dam rady! – wykrztusił Will w ostatniej chwili. Na sali operacyjnej numer trzy zapanowała cisza jak makiem zasiał. Przerwał ją Cameron. – Dobra, wygrałeś, Will. Jeśli udowodnisz, e określenie to nie dotyczy twego ycia seksualnego. Fredrickston Surgical Associates było grupą czteroosobową, mającą swą siedzibę w gmachu Szkoły Sztuk Medycznych, przecznicę od Szpitala Ogólnego Fredrickston, doskonale wyposa onego centrum urazowego, poło onego pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Bostonu. Czterech chirurgów przyjmowało zgłoszenia na zasadzie rotacji z trzema innymi, choć co siedem dni Will przyjmował jeden lub nawet dwa nocne dy ury poza kolejką. Dziś, we wtorek, zakończył badania pacjentów w gabinecie, po czym wyszedł na chłodne, szare popołudnie i skierował się do szpitala. Wraz z Jamesem Katzem i Susan Hollister mieli dokonać obchodu poza chirurgicznym oddziałem intensywnej opieki medycznej. Dobiegający siedemdziesiątki Katz był najstarszy wśród lekarzy, a pewnie w ogóle personelu całego szpitala. Był sztywny zarówno w zachowaniu, jak i w mowie; Will nigdy nie słyszałby ktoś wspominał, e stary lekarz opowiadał dowcip. A jednak Katza kochano i szanowano za godność, zręczność w sali operacyjnej oraz zdolności, jakie przejawiał podczas uczenia praktykantów i innych lekarzy. – Przecie właśnie skończyłeś dy ur, Will – powiedział zdziwiony. – Miałem dy ur dwie noce temu, bardzo spokojny. Steve Schwaitzberg wolał zostać w domu, koledzy z klasy jednego z jego dzieciaków zamierzają się bawić całą noc. – A potem weźmie dy ur za ciebie? – drą ył Katz. Być mo e chodziło o liberalne zainteresowania i polityczne skłonności, być mo e o stroje równie swobodne jak zachowanie w obecności pacjentów, być mo e o rozpad mał eństwa, ale tak czy inaczej Will wyczuwał, e od pewnego czasu jest najmniej lubiany z trzech ulubionych asystentów starego. Mimo to stosunki między nimi pozostawały poprawne, choć napięcie pojawiało się nieuchronnie, gdy tylko na światło dzienne wypływał temat dodatkowych dy urów. – Najprawdopodobniej tak, weźmie za mnie dy ur – odparł Will świadom, podobnie jak jego mentor, e mocno naciąga prawdę. – Wtorek to dzień twoich spotkań z bliźniakami? – spytała Susan. Susan była równie konserwatywna i wstrzemięźliwa, jak Gordon Cameron otwarty i wybuchowy, praktykowała dwa lata dłu ej ni Will. Była bardzo kompetentnym chirurgiem, a poza tym szczupłą dziewczyną w typie ładnej bibliotekarki. Jeśli wierzyć plotkom, do tej pory nie wyszła za mą . Przez kilka lat spotykała się z pewnym biznesmenem, przynajmniej sama tak twierdziła; Will nigdy nie spotkał faceta i Gordon te nie. Od czasu do czasu Cameron ośmielał się nawet sugerować, e biznesmen Susan był płci niekoniecznie męskiej. Tak czy inaczej dziewczyna, która zanim Will się rozwiódł, traktowała go z daleko posuniętą rezerwą, zmieniła się nagle w prawdziwą przyjaciółkę, troszczącą się o jego zdrowie, dzieci, a nawet ycie towarzyskie. Po rozwodzie poszedł nawet na randkę z jej współlokatorką z Wellesley College, co było rzeczą wyjątkową. Choćby przez rok brał lekcje aktorstwa, nie byłby mniej sobą ni tej nocy. – Nie jestem jeszcze gotowy – oznajmił Susan po nudnej, męczącej kolacji. – Nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Przynajmniej ona była człowiekiem. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

9 – Owszem, mam dzieci – powiedział teraz – ale dziś wieczorem rozdajemy zupy biedakom, więc mogę przejąć dy ur, póki nie przyjdzie czas, by odwieźć je do domu. A jeśli chodzi o Open Hearth – dodał jeszcze, chcąc rozpaczliwie pogrzebać temat nadmiernej liczby dy urów – cały czas szukamy ochotników do pomocy. – Kiedy zrezygnuję z członkostwa w radzie orkiestry symfonicznej, zapewne będę cię trzymał za słowo – powiedział Katz całkiem szczerze. – Ja te ! – W głosie Susan zabrzmiało podniecenie. – Nie wiedziałem, e jesteś w radzie orkiestry, Suze – zdziwił się Will. – Mam nadzieję, e niedługo dostąpię tego zaszczytu. – W porządku, proszę państwa – przerwał im Katz – załatwmy sprawę raz a dobrze. Wiesz, Will, to dobrze, e lubisz swoją pracę, bo z pewnością masz jej cholernie du o. Jim Katz miał w szpitalu siedmiu pacjentów, Will i Susan po troje na głowę, a Gordon Cameron, który zdą ył ju wrócić do domu, dwoje, w tym jednego, nad którym wraz z Willem pracowali wcześniej. Trójka chirurgów, w skład której wchodził Steve Schwaitzberg, opiekowała się kolejną piątką. Schwaitzberg wypisał swą trójkę przed lunchem, pozostała dwójka miała wypisać się telefonicznie. W sumie dwudziestu pacjentów, całkiem sporo jak na współczesne standardy. Restrykcje ubezpieczeniowe doprowadziły do tego, e większość z nich przeszła badania przedoperacyjne jako pacjenci dochodzący, a na stół trafiali, nim zdą yli zobaczyć sale, na których mieli le eć, i poznali mające się nimi opiekować pielęgniarki. Zaraz po zakończeniu zabiegu przygotowywano ich do wypisania. Tabele stworzone przez kasy chorych i przemysł ubezpieczeniowy wskazywały wyraźnie, e taka praktyka znacznie redukuje koszty, nie powodując statystycznie istotnego wzrostu powikłań pooperacyjnych. Will z doświadczenia własnego oraz kolegów wiedział, e wielu pacjentów z radością zaprzeczyłoby tym statystykom. Susan nalegałaby pierwszą zbadać grupę Katza. Sam Katz nigdy nie skar ył się na natłok zajęć i na malejące z wiekiem mo liwości fizyczne, ale trzej młodsi członkowie grupy widzieli, jak ze zmęczenia traci orientację i gubi się na sali operacyjnej, więc chronili go w ka dy mo liwy sposób. I wszystko było dobrze... a do ostatniego pacjenta, sześćdziesięciotrzyletniego cukrzyka, któremu Katz usunął pęcherzyk ółciowy. – A więc, panie Garfield... – Katz przyjrzał się czterem małym nacięciom na brzuchu pacjenta. Było to jego dzieło. Skinął głową z aprobatą. – ... ona przyjedzie zabrać pana ze szpitala? – Przed chwilą dzwoniła z parkingu. Nie ma się o co martwić – powiedział Garfield. – Świetnie, znakomicie. Pielęgniarki dały panu instrukcje przy wypisie? Tak? To dobrze. Willowi nie podobało się to, co słyszał i widział. Stuart Garfield robił wszystko, by nic nie ujawnić i być mo e nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, ale oddychał szybko i cię ko. Susan niemal niewidocznie skinęła głową; ona te to zauwa yła. Kasy chorych ustaliły, e po laparoskopowym usunięciu pęcherzyka ółciowego pacjent ma przebywać w szpitalu tylko jedną noc, a jeszcze lepiej, eby nawet nie zostawał na noc. Katz nie uznałby cukrzyca pacjenta była czynnikiem dającym mu prawo do dłu szego pobytu i na ogół nie bywała, ale w tym przypadku... poszerzenie ył na szyi i lekkie zasinienie warg stanowiły subtelne oznaki nadciągających kłopotów. Will nonszalancko prześlizgnął się do łó ka pacjenta. Przyło ył słuchawkę do pleców mę czyzny, u podstawy płuc. Wyraźnie usłyszał charakterystyczne trzeszczenie, dowód na to, e płyn wypełnia pęcherzyki płucne. Stuart Garfield miał pierwsze objawy niewydolności serca; stan bardzo powa ny u ka dego pacjenta, a ju szczególnie u cukrzyka, który bez ostrze enia, zapewne gdy z oną będzie wje d ał na autostradę, mógł doznać pełnego obrzęku płuc, przera ającego i groźnego dla ycia. Will skinął na Katza. Wyszli na korytarz. Nie istniał taktowny sposób przedstawienia tej diagnozy, a z człowiekiem tak uczciwym i honorowym jak Katz nie wolno było nawet próbować. – Jim, on ma zastoinową niewydolność krą enia – szepnął Will. – Rozszerzone yły szyjne, obustronne rzę enia na podstawach, sinicę. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

10 Katz jakby oklapł. Podszedł do łó ka, przyło ył słuchawkę do pleców pacjenta, wrócił na korytarz. – Wiedziałem, e nie powinienem wypisywać go tak szybko – powiedział, potrząsając głową z niedowierzaniem. – Słuchaj, nie oskar aj się. Przecie obchody załatwiamy wspólnie, jako zespół. Właśnie dlatego, e zawsze coś mo e wyskoczyć. Przyjazne wsparcie kas chorych powoduje, e nacisk wywierany jest przez cały czas na nas wszystkich. Mówią nam, e chirurg wypisuje pacjenta po usunięciu pęcherzyka ółciowego średnio dzień po operacji, a nawet w dniu operacji. Doskonale wiesz, e jeśli przetrzymasz go dodatkowy dzień czy dwa, spadniesz na sam dół listy HMO. Oni tego nie ignorują. – Mimo wszystko... – Katz westchnął cię ko – ... dziękuję. Uratowałeś mnie. – Wrócił do łó ka pacjenta. – Panie Garfield, zaczekamy na pańską onę, dobrze? A potem będziemy musieli porozmawiać. – Nigdy nie widziałam go tak ponurego – powiedziała Susan, kiedy szli zobaczyć pierwszego pacjenta. Jako jedyna kobieta Susan dzielnie odgrywała rolę opiekunki grupy. Pilnowałaby Gordon nie schudł, Will spał od czasu do czasu oraz oczywiście spotkał dziewczynę ycia, a Jim Katz zrezygnował przynajmniej z części obowiązków. – My w mniejszym lub większym stopniu dorastaliśmy z systemem płatnej opieki medycznej – powiedział Will – a Jim musi się do niego przyzwyczajać. Ciągle z alem wspomina czasy, kiedy po prostu rozpoznawało się chirurgiczny problem, cięło pacjenta i dbało o niego, póki nie był gotów do wypisu. – Ach, stare dobre czasy przed medycyną „jeden rozmiar dla wszystkich”. Mama właśnie wojuje z ubezpieczycielem. Ma olbrzymie, bolące włókniaki z krwawieniem z pochwy, jej ginekolog chce przeprowadzić histerektomię. – Dla mnie to ma sens. – Dla mnie te , ale rzeczoznawcy z jej ubezpieczalni twierdzą, e histerektomia nie jest konieczna. Co więcej, ten wspaniały wyrok wydano na podstawie... rozmowy telefonicznej. Nikt z kasy nawet na nią nie spojrzał ani jej nie zbadał. Ale decyzją podjęto. Will stanął sztywno wyprostowany i powiedział z cię kim brytyjskim akcentem: – Nie jestem lekarzem, ale praktyka telefoniczna świetnie mi wychodzi. – No właśnie. Więc mama czuje ból przy ka dym kroku, a jej lekarz domowy twierdzi, e przez włókniaki nie wyczuje nowotworu, gdyby ten się pojawił. – O Bo e! Nadal jest w Idaho? – I nie ma zamiaru się przenieść. – A ty nigdy nie chciałaś wrócić do domu? I tam praktykować? – Skąd bym wiedziała, e yję, gdybym na ulicy nie widziała swego odbicia w oknach wystawowych? – W ciemnych oczach Susan pojawiły się iskierki śmiechu. – A poza tym co ja mam wspólnego z Demi Moore i wszystkimi tymi sławnymi transplantami z Hollywood? – Powinnaś poruszyć sprawę na zebraniu stowarzyszenia w czwartek wieczorem. – No... tylko jeszcze nie zdecydowałam, czy będę w nim uczestniczyła. Will, rozumiem, dlaczego tak entuzjastycznie traktujesz Stowarzyszenie Hipokratesa, naprawdę to doceniam, ale minął rok, chodziłam na zebrania co tydzień i jakoś to na mnie nie wpłynęło. Nie podoba mi się postępowanie i zasady kas chorych i to, jak wtrącają się w naszą praktykę, ale nie jestem tak... taka bojowa jak wy. Mimo problemów mamy. Znasz mnie. Traktuję rzeczywistość z rezerwą... nie, nie jestem nieśmiała, choć ludzie tak mnie na ogół osądzają, ale te nie lubię się wychylać. Wybacz, e to mówię, ale moim zdaniem jesteście fanatykami. Will roześmiał się serdecznie. – Hej, słuchaj, nie posuwałbym się tak daleko. Mo e wystarczy „zaanga owani”? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

11 – Jeśli poprawi ci to samopoczucie... – Słuchaj, Suze, im więcej ludzi pojawi się na naszych spotkaniach, tym lepiej. Są nam potrzebni. Ostatnim razem przyszła setka lekarzy! Setka! Nawet gazety nas zauwa yły. – Will, jestem członkiem dwóch komitetów szpitalnych i kilku kościelnych. Pracownicy recepcji siłowni nie wiedzą, kim jestem. Obawiam się, e mój chłopak tak e zapomina, jak wyglądam. – Rozumiem. Po prostu rób, co w twojej mocy. A ja opowiem o twojej matce. – Masz pozwolenie. – Wielkie firmy skradły serce medycyny, Susan. Trzeba je powstrzymać. – Bądź ostro ny. Nie dra nij ich. Nie będziesz pierwszym lekarzem, po którym przejechali walcem. – Niech spróbują. – Will uśmiechnął się. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

12 Rozdział 2 Ashford jest osiedlem sypialnią, poło onym niemal dokładnie w połowie drogi między Fredrickston a Worcester. Po włączeniu pagera i telefonu komórkowego Will odmeldował się w sali wypadków nagłych oraz u dy urujących chirurgów, wsiadł do samochodu i ruszył przed siebie. Ruch przed wieczorem nie był du y. Wiedział, e nie jest jedynym na świecie rozwiedzionym ojcem, jadącym do domu, który kiedyś był jego, by za pozwoleniem zabrać dzieci na kolację, ale wiedza ta nie łagodziła przekonania, e to dziwaczna sytuacja... zwłaszcza gdy drzwi otwierał mu Mark Mueller, niegdyś przyjaciel i doradca finansowy rodziny, a od przeszło roku kochanek Maxine. – Cześć, co słychać? – przywitał go Mark. Nauczył się ju nie wyciągać ręki na powitanie. Był podobnego wzrostu i budowy jak Will. Miał gęste, kręcone włosy, co za ka dym razem przypominało Willowi o niewielkiej jeszcze, ale stale rosnącej łysince nad czołem. Maxine wyjaśniła byłemu mę owi, e z Markiem bardzo się kochają, ale nie mogą się pobrać, bo za du o by stracili. Miała na myśli głównie alimenty. Will wszedł do przedpokoju, który kiedyś był jego przedpokojem. – Dzieci gotowe? – Danny kończy odrabiać lekcje. Jessica, tak. Will uśmiechnął się. Czy na świecie jest druga para bliźniaków tak niepodobnych do siebie, a przez to tym bardziej kochanych? Jess zawsze gotowa na czas, Danny na ostatnią chwilę, jeśli w ogóle; Jess porządna, nawet pedantyczna, Danny wieczny bałaganiarz: Jess powa na, wręcz przesadnie serio, Danny wra liwy i obdarzony wybujałą wyobraźnią, Jess celująca w sportach, Danny ju słynny z występów w lokalnym teatrze amatorskim. Niech cię diabli, Max! – Hej, tato, powiedz, kto cię kocha? Jess, ubrana w d insy i obszerną bluzę, wybiegła zza rogu i rzuciła się na tatę, bezbłędnie celując w ołądek. – A kto ciebie kocha, mała? Wszystko w porządku? – Jasne. Tammy odesłali do domu za plucie papierowymi kulkami. Cody Block powiedział, e mnie lubi. Dostałam szóstkę za pracę domową o Maroku. Jedziemy do Hearth, do ciebie czy do restauracji? – Do Hearth. – Świetnie! – Dannyyy...! Dziesięciolatek nie miał prawa zaatakować tak silnym i tak prawidłowym futbolowym rzutem od tyłu. Will i Jess omal się nie przewrócili. – Open Hearth, tak tatusiu? – wydyszał Danny. – W ka dej chwili. – Hm, hm – przerwał im Mark. Wydawał się za enowany. – Max chce, ebyś przywiózł dzieci przed dziewiątą. Oczy Willa zabłysły. Jego uśmiech mówił bardzo wiele. – A więc dziewiąta, Mark. Jest na siłowni? – Nie, w biurze. Powinna niedługo wrócić. – Do zobaczenia o dziewiątej. No, panowie, idziemy. – Ile razy ci mówiłem, e nie jestem panem! – Świetnie! Panie, idziemy! – Tatoooo...! Will, dwaj jego przyjaciele z grupy i pewien psychiatra stworzyli Open Hearth, gdy Will był na drugim roku szkoły medycznej. Mieli pomysł na przetrwanie dwóch cię kich lat, wypełnionych Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

13 zajęciami z biologii, chemii i fizyki, przez zaanga owanie się w problemy prawdziwych, ywych ludzi. Ich pomysł niemal natychmiast podchwycili inni studenci, a potem wydział medycyny jako instytucja, dzięki czemu okazał się on wielkim sukcesem. Dynamiczny młody szef, mający wizję tego, co chce osiągnąć, wraz z poświęcającą wszystko dla projektu radą pilnowaliby handlarze, szkoły, kościoły oraz mieszkańcy Fredrickston i sąsiednich osiedli rozumieli, o co chodzi, i doceniali ich pracę. Dziś, po szesnastu latach, zdarzało się, e nie przyjmowano do pomocy nowych wolontariuszy, choć nie odmówiono posiłku nikomu z tysięcy potrzebujących, którzy z niej korzystali. Rekord wydanych posiłków wynosił trzysta dziesięć, ale gospodarka coraz bardziej podupadała, więc najpewniej wkrótce miał być pobity. Niezale nie od tego, jak trudno przychodziło mu znaleźć chwilę wolnego czasu, Will tylko wyjątkowo nie uczestniczył w zebraniach rady, które odbywały się w ka dy pierwszy i trzeci wtorek miesiąca. Prymitywny, dwupiętrowy budynek z desek szalunkowych stał na rogu ulic w najgorszej, najbiedniejszej części miasta. Maxine próbowała dowieść, e ta część miasta jest zbyt niebezpieczna, by jeździły tam dzieci, ale w tej kwestii, w odró nieniu od większości innych, Willowi udało się postawić na swoim. – W porządku – powiedział, zatrzymując czteroletni samochód na małym parkingu. – Oboje wiecie, jak powinniście się zachowywać. – Ja rozdaję deser! – krzyknął Danny, biegnąc ku kuchennemu wejściu. – Teraz moja kolej! – zaprotestowała Jess. Will przystanął i obejrzał budynek – co czynił niemal zawsze, gdy tu przyje d ał – myśląc o tym wszystkim, co zdarzyło się od uruchomienia kuchni. Na początku wynajęli parter od kościoła episkopalnego, płacąc tyle co nic. Dziś Open Hearth Kitchen, zwolniona od podatku firma u yteczności publicznej, była ju właścicielką całego budynku. Wiara, wytrwałość, odwaga... mijały lata, a Open Hearth tyle dla niego znaczyła. Swoją aktywność ograniczył ju tylko do udziału w zebraniach rady nadzorczej i dwóch dni w miesiącu, kiedy osobiście obsługiwał potrzebujących. Resztę energii poświęcił pracy w Stowarzyszeniu Hipokratesa i idealistycznej misji wyrwania medycyny z łap prywatnych kas chorych i firm ubezpieczeniowych. Wiara... wytrwałość... odwaga. Kiedy Will wszedł do kuchni, dzieciaki ju cię ko pracowały, nie przestając przy tym gadać jak najęte. Uśmiechnął się na myśl o tym, z jaką łatwością zaakceptowały grupę i jak szczerze i serdecznie przyjęła je grupa. Tego wieczoru na miejscu było pięciu pracowników i szesnastu wolontariuszy. Nie było na świecie armii, której ołnierze słu yliby z większą skutecznością i zaanga owaniem. – Hej Will co u ciebie? – Po staremu, po staremu, Beano. A u ciebie? – Nie mam się co uskar ać. Masz naprawdę fajne dzieciaki. Dwie minuty i ju załapały, co trzeba zrobić. A jak pracują! Beane, przeszło czterdziestoletni, od pięciu lat pełnił funkcję dyrektora Hearth. Rozszerzał program firmy, wprowadził usługę „Meals on Wheel” i doradztwo dla bezrobotnych szukających pracy. Usłyszawszy rzuconą przez Willa uwagę, wziął te na swe barki obowiązek dopilnowania, by nikt nie zwracał się do niego „doktorze”. Wielu ludzi zdawało sobie sprawę, e jest lekarzem, ale nie widział powodu, by wiedzieli o tym wszyscy. Za nic w świecie nie chciał utracić przyjemności podawania jedzenia tym, którzy go potrzebują, i wprowadzania dzieci w świat odległy o lata świetlne od porządnego, zamo nego, ocienionego zielonymi drzewami Ashford. – Beano, wygląda to świetnie. – Jasne. Bogu dzięki za te wszystkie kościoły i synagogi. – A tak. Za to powinniśmy Mu podziękować. Beane nie od razu zrozumiał art, ale ju po chwili jego czarna jak heban twarz zmarszczyła się w szerokim uśmiechu. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

14 – Dobrze powiedziane – przyznał. – Musiałem mocno pomyśleć, eby zrozumieć, o co ci chodzi. Wybacz, e to mówię, Will, ale podejrzewam, e za cię ko pracujesz. – Do diabła, nic z tych rzeczy. Według moich standardów jestem wyjątkowo wypoczęty. Spotkajmy się jutro rano. Dopiero rano będą wyglądał tak, jakbym pracował za cię ko. To, co widzisz teraz, to prawdziwy świe y Grant. – Świe y Grant – powtórzył Beane. – Brzmi jak coś, co powinniśmy podawać w naszej kuchni. O wpół do szóstej po południu otwarto drzwi Open Hearth. W kolejce stało co najmniej pięćdziesiąt osób, w tym spora część z małymi dziećmi. Większość z korzystających z kuchni ludzi miała dach nad głową, ale powoli przestawało być ich stać na jedzenie i ogrzewanie. Bliźniaki zdołały się wreszcie dogadać i pracowały teraz ramię w ramię, zgodnie i sprawnie wydając deser. Will, który zdą ył ju nało yć fartuch, chodził teraz pomiędzy stołami z pojemnikiem zawierającym środek czystości w jednej ręce, a ścierką w drugiej, rozmawiając z jedzącymi i sprzątając po nich, kiedy wyszli. Zatrzymał się przy stole, przy którym siedział siwy, wyjątkowo zaniedbany mę czyzna, jedzący powoli gulasz wołowy z ry em. – Jak się masz – spytał. – Nie skar ę się – odpowiedział mę czyzna. – Jestem Will. – John. John Cooper. – Nigdy przedtem cię nie widziałem. – Bo jestem tu po raz pierwszy. – No to pojawiłeś się we właściwej chwili. Gulasz wołowy to chyba najlepsze nasze danie. – Rzeczywiście, bardzo smaczny. – Słuchaj, John, normalnie unikam reklamy, ale fakt pozostaje faktem. Jestem lekarzem. Pracuję w szpitalu. Jeśli przekraczam granice powstrzymaj mnie, ale martwią mnie te guzy na twojej szyi. Cooper nawet nie pofatygował się, by ich dotknąć. – Co ci się nie podoba? – spytał. Guzy, czyli obrzęknięte węzły chłonne, oznaczały kłopoty. Szybka diagnostyka ró nicowa przeprowadzona przez Willa uwzględniała kilka rodzajów raka, a tak e skrofuły, czyli formę gruźlicy. – Badał cię lekarz? – Nie stać mnie na lekarza. – Masz ubezpieczenie ogólne? W ogóle jakieś ubezpieczenie? Cooper potrząsnął głową. – Zgłoś się do mnie i daj mi zbadać te guzy, dobrze? Nie zapłacisz ani centa. – Mo e. – Obiecuję, e dobrze się tobą zajmę. – To bardzo miło z twojej strony. Will na ogół nadą ał z czyszczeniem stołów, ale teraz zorientował się, e ma powa ne opóźnienie w pracy. Będzie musiał mocno się przyło yć, eby nadą yć za tłumem klientów. – Posłuchaj, John – powiedział jeszcze. – Przyślę tu Bena Beane’a, eby z tobą pogadał. Ben tu rządzi. Pomo e ci wypełnić formularze ubezpieczenia stanowego, dobrze? – Masz na myśli dobroczynność? – Mam na myśli ubezpieczenie. Takie, jakie powinien mieć ka dy obywatel tego kraju. Nie lubię szufladkować rzeczy, ale jedno ci powiem: ubezpieczenie to nie dobroczynność. Poczekaj tu. Znajdę Bena. Wyjaśni ci wszystko i da mój adres. W porządku? – Chyba tak. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

15 Will poszedł poszukać Bena. Po drodze wytarł dwa stoły. Większość klientów Open Hearth Kitchen szanowała to miejsce i pilnowałaby zostawić je w takim stanie, w jakim je zastała. Większość, ale nie wszyscy. – Beano, potrzebuję twojej pomocy z nowym klientem. – Tym, z którym rozmawiałeś? – Powinien do mnie wpaść. Ma na szyi du e guzy. Daj mu mój adres, dobrze? I niech twoi ludzie wprowadzą go na krętą ście kę prowadzącą do ubezpieczenia ogólnego, ebyśmy mogli mu zrobić parę badań. – Chętnie bym to zrobił, ale gość właśnie wstał i wyszedł. Will podbiegł do drzwi. Po ulicy hulał nieprzyjemny, zimny wiatr. W stronę Willa szło kilku kolejnych klientów Open Hearth, ale Johna Coopera nie dostrzegł. Nie mógł nic zrobić, tylko złościł się na siebie za to, e najprawdopodobniej wystraszył człowieka. Stał na schodach, ze smutkiem przyglądając się ulicy, kiedy zadzwonił telefon komórkowy. Na wyświetlaczu pojawił się numer sali przypadków nagłych. – Cholera! – Will, tu Lydia. – Lydia odbywała w szpitalu praktykę chirurgiczną. – Właśnie dzwoniło pogotowie gdzieś z alejki w śródmieściu. Pracuje przy facecie, którego znalazły jakieś dzieciaki. Mocno pobity. Czterdzieści parę lat, prawdopodobieństwo rabunku. Niezidentyfikowany, o ciśnieniu krwi nie ma co mówić, podobno zmarznięty, ale upewniono mnie, e yje. – Kiedy mo e do nas dojechać? – Za dziesięć minut. A więc nie warto szukać tej alejki, choć niewykluczone, e była gdzieś blisko. Zresztą, w terenie sanitariusze i ratownicy byli lepsi i szybsi ni on. – Będę – obiecał, czując znajomy przypływ adrenaliny i jasność umysłu, obecne zawsze, gdy pojawiała się mo liwość interwencji chirurgicznej. – Obsługa tomografu ma być gotowa do zbadania głowy ofiary. Jeśli na miejscu nie ma ludzi, wydzwoń ich, dobrze? Du a kroplówka. Załó cie cewnik, weźcie krew do zbadania, w tym na alkohol, leki i narkotyki, grupa, badanie krzy owe, sześć jednostek i niech będą gotowi na więcej. Zaraz po pobraniu krwi podaj mu glukozę. Nie czekaj na wyniki badań poziomu cukru. A tak przy okazji, zaalarmuj anestezjologię i salę operacyjną, być mo e będą mieli zajęcie. – Jasne. – A, Lydio, na wypadek gdyby rzeczywiście był tak przemarznięty, jak twierdzą ratownicy, niech pielęgniarki przygotują koce ocieplające i podgrzeją trochę roztworu mleczanu Ringera. We wtorki, które były jego dniami dy uru w Hearth, wielokrotnie do niego dzwoniono, ale po raz pierwszy musiał natychmiast wracać do szpitala i błyskawicznie przeprowadzić zabieg. Poszedł do budynku Open Hearth, znalazł dzieci i zaczął rozwa ać ró ne mo liwości, zupełnie tak, jak to robił w FGH. Ale niewiele ich miał. Musiał rozstać się z dumą, przełknąć wstyd. Zadzwonił do Maxine. Lydia Goldman dostrzegła Willa i dzieci na podjeździe i zadowolona wybiegła im na spotkanie. Sta ystka z trzyletnim doświadczeniem nigdy nie czuła się komfortowo przy nagłych wypadkach. Will z radością przyjął otrzymaną kilka tygodni temu informację, e przyjęto ją do jakiegoś programu chirurgii kosmetycznej w Kansas. – Mamy prawdziwy problem, doktorze Grant. Ciepłota głęboka ciała niewiele ponad jedenaście stopni, ciśnienie nieodczytywalne. Zamierzam wkłuć się w tętnicę. – Głęboki oddech – przerwał jej Will – tak... a teraz wolno wypuszczamy powietrze. Dzieciaki, to Lydia. Lydia, poznaj Dana i Jessicę. Facet yje? – yje, ale... – Jeszcze chwila, proszę. Jess, Dan, bardzo mi przykro, e musiałem skrócić nasze dzisiejsze spotkanie. Mama odbierze was stąd, z poczekalni. Ja mam robotę, muszę pomóc Lydii z jej pacjentem. – Mo emy popatrzeć? – spytała Jess. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

16 – Obrzydliwe. – Dan się skrzywił. – Innym razem. Obiecuję. Spotkamy się w sobotę. Kocham was. – Tatooo... – Dobrze ju , dobrze. Wiem. Will pocałował dzieciaki w czoło, po czym poszedł za Lydią do sali przypadków nagłych. Nieprzytomny mę czyzna w średnim wieku został rozebrany i uło ony w wielkim kocu ogrzewającym, dwie pielęgniarki pilnowały kroplówek i aparatury medycznej. Został cię ko pobity, ślady były widoczne na głowie, twarzy i piersi, świe e sińce widniały nawet na brzuchu. – Lydio, zleć prześwietlenie szyi. Tak na wszelki wypadek. – Ojej, przepraszam, sama powinnam o tym pomyśleć. Tak bardzo mi przykro. Dziewczyna, rezydentka o sporej wiedzy, której jedyną wadą była nieumiejętność zachowania spokoju w trudnych okolicznościach, zaczerwieniła się, zawstydzona przeoczeniem. Will musiał ją uspokoić. – Lydio, pracujemy jako zespół właśnie po to, by się nawzajem uzupełniać i o niczym nie zapominać, rozumiesz? Samobiczowanie nie pomo e nam skupić się na tym, co najwa niejsze. – Noo... tak, masz rację. Zaraz wracam. Wybiegła zlecić wykonanie zdjęć rentgenowskich. – Wkłucie tętnicze! – krzyknął za nią Will. Zdą ył ju podejść do łó ka i rozpocząć badanie pacjenta. Nie widać złamań kończyn... źrenice lekko rozszerzone, nie reagują na światło... mo liwe uszkodzenie prawego oczodołu... klatka piersiowa wydaje się nietknięta, oddech cię ki i chrapliwy. – Julie! – zawołał do jednej z pielęgniarek – wezwij anestezjologów, będziemy intubować. Brzuch nieco wzdęty. Stłumienie przy wypukiwaniu... płyn? krew? Przyło ył dłonie do boków brzucha pacjenta i nacisnął lekko. Poczuł, jak napinają się mięśnie. Nawet w śpiączce ich nieznajomy zareagował; delikatne dotknięcie wywołało reakcję bólową, której sygnał dotarł do stłumionej świadomości. – A więc to tu – powiedział jakby do siebie. – Zało ę się o wszystko, co mam. Posłuchajcie – podniósł głos. – Gdy tylko dostaniemy fotki kręgosłupa szyjnego i tomografię głowy, jedziemy na salę operacyjną. Niech ich ktoś uprzedzi. Lydio, będziesz mi asystowała, przygotuj się, jak tylko znajdziesz wolną chwilę. Powiedz im, e musimy otworzyć facetowi brzuch. – Chcesz antybiotyki? Will spojrzał na nią i dyskretnie pokazał jej zaciśniętą pięść. – Bardzo dobrze – przyznał. – Zamów, cokolwiek uznasz za przydatne. – Julie, dwa gramy mefoxinu do ylnie, proszę – powiedziała Lydia. W ciągu zaledwie kilku chwil przyniesiono antybiotyk o szerokim spektrum działania, a anestezjolodzy zało yli do tchawicy pacjenta rurkę intubacyjną. Will wprowadził trzecie, kroplówkę przez specjalną końcówkę do yły szyjnej wewnętrznej. – Temperatura dwadzieścia dwa stopnie – zameldowała pielęgniarka. – Ciśnienie krwi nadal około dwudziestu. Will zerknął na brzuch pacjenta, wyraźnie bardziej wzdęty ni podczas pierwszego badania. – Natychmiast jedziemy na prześwietlenie – oznajmił. – Mamy coraz mniej czasu. Tak właśnie powinna wyglądać medycyna, pomyślał Will, szorując dłonie szczotką nasyconą heksachlorofenem. Pacjent w powa nych kłopotach, chirurg i jego zespół gotowi pospieszyć mu na pomoc. adnych papierów do wypełnienia, adnych dyskusji panelowych, na których trzeba odsiedzieć swoje. ałował, e sprawy z Maxine nie uło yły się inaczej i e tak wiele z tak niewielkiej ilości wolnego czasu, którą pozostawiała mu praca, spędzał sam. ałował, e tak rzadko widuje dzieci, e nie ma czasu ani pieniędzy, by zabrać je na wymarzone wakacje. Bardzo chciał móc dłu ej ćwiczyć na siłowni. Tylko jednej rzeczy nigdy nie chciał zmienić: napięcia towarzyszącego chwili, kiedy Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

17 lata nauki, ćwiczeń i zdobyte dzięki temu doświadczenie pomagały mu dźwigać cią ącą na chirurgu odpowiedzialność. Kolanem obrócił dźwignię w prawo, odcinając dopływ wody. Następnie, z uniesionymi dłońmi skierowanymi ku sobie, wrócił do sali operacyjnej, wziął od pielęgniarki ręcznik i wytarł dłonie. Wło ył sterylny strój chirurgiczny, pozwolił go sobie zawiązać, wsunął dłonie w rękawiczki numer siedem i pół. Rozpoczynała się bitwa. Niezidentyfikowany mę czyzna le ał na stole, przykryty prześcieradłem, z nagim brzuchem przetartym rdzawym środkiem antyseptycznym. Will widział – i sprawdził – e jego brzuch jest jeszcze bardziej wzdęty. Tu przed wejściem na salę operacyjną dostał wynik badań na zawartość alkoholu we krwi, był negatywny. Tomografia czaszki nie wykazała uszkodzeń, co sugerowało silną infekcję lub masywny krwotok wewnętrzny do jamy brzusznej jako przyczynę głębokiego wstrząsu i utraty przytomności. – Gotowy, Ramon? – spytał anestezjologa, wyglądającego zza zasłony – granicy między jego boiskiem i boiskiem Willy’ego. Ramon skinął głową. – Wszyscy gotowi? Lydia? Świetnie Jennifer, skalpel numer dziesięć, proszę, Skrupulatnie, po kolei, Will przeciął trzy z czterech warstw brzucha pacjenta. – Ssanie! – krzyknął w momencie, gdy jego skalpel przeciął ostatnią, czwartą, cienką błonę otrzewnej. Z jamy brzusznej pod ciśnieniem wylał się straszliwie śmierdzący brązowy płyn. Dren ssaka nie mógł go odebrać, większość wylała się na podłogę. Will cofnął się w ostatniej chwili, unikając zniszczenia firmowego obuwia sali operacyjnej: sportowych butów Converse Chuck Taylor. – Uuuu... – prychnęła jedna z pielęgniarek. – Dezodorant? – Dlaczego nie? Przygotuj więcej gąbek i proszę, Jen, nie zapominaj o ssaniu. Pielęgniarka nasyciła maskę ka dej z obecnych osób dwoma kroplami dezodorantu. Will dokładnie przyjrzał się narządom wewnętrznym: jelitu grubemu i cienkiemu, nerkom, trzustce, wątrobie, śledzionie, ołądkowi i pęcherzykowi ółciowemu, choć źródło problemu było widoczne od razu. Tkanka włóknista, powstała wskutek przewlekłego kamicznego zapalenia dróg ółciowych, odcięła dopływ krwi do jelita grubego, powodując martwicę trzy dziestocentymetrowego jego odcinka, masy kałowe zaś wypływały do jamy brzusznej. Rezultatem był wstrząs septyczny. – Lydio? Co powinniśmy zrobić? Rezydentka spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami. Will podejrzewał, e w tej chwili wyobra a sobie słodkie ycie chirurga plastycznego, treść jelitowa przeciw implantom silikonowym. I co tu ma wygrać? – Wyizolować martwy odcinek jelita, odseparować go staplerem, opanować krwawienie, przepłukać jamę brzuszną, przemyć ją ciepłym roztworem fizjologicznym, zająć się pęcherzykiem ółciowym. – Tętnica, którą powinniśmy podwiązać przed wycięciem pęcherzyka? – Pęcherzykowa. – Doskonale. Postaraj się ją znaleźć. Jesteś pewna, e masz ochotę zajmować się plastyką? – Will odczytał z jej spojrzenia, e nie zauwa yła przekornego błysku w jego oczach. – Nie martw się, nie musisz odpowiadać – dodał szybko. Pomagał jej przy usunięciu pęcherzyka ółciowego, po czym sam przeprowadził usunięcie okrę nicy i kolostomię. Jeśli jakimś cudem ich nieznajomy miałby prze yć operację, kolostomię mo na w przyszłości odwrócić. Biorąc pod uwagę powa ne zaka enie bakteryjne, ranę lepiej było zostawić otwartą pod opatrunkiem, ni zaszyć. Po operacji pozostanie du a blizna. Ale to te mo na załatwić później. W tej chwili ycie toczyło bój ze śmiercią, a śmierć miała lepsze karty. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

18 No, wreszcie koniec. Ryzykowna, pełna napięcia operacja, w razie błędu gro ąca najpowa niejszymi konsekwencjami, zakończyła się szybko i bez najmniejszych problemów. Wszyscy obecni na sali operacyjnej numer trzy czuli się ojcami tego triumfu. – Wspaniała robota, Will! – krzyknął anestezjolog, zdejmując zasłonę. – Zawsze mo esz wyciąć mi martwicze jelito. Lydia i pielęgniarki dołączyły do pochwalnego chóru. Pacjent nadal balansował między yciem a śmiercią. Nawet gdyby miał prze yć te kilka pooperacyjnych godzin, groziły mu liczne potencjalnie zabójcze komplikacje. Mimo to Will był bezgranicznie szczęśliwy. Musiał podjąć wiele decyzji, instynktownie lub po zastanowieniu, i wszystkie okazały się trafne. Osobiście dopilnował przeniesienia pacjenta do sali pooperacyjnej. Przyglądał się z aprobatą pielęgniarkom, sprawnie podłączającym kroplówki i kable aparatury monitorującej. Maxine, godziny wyczerpującej pracy, alimenty i dodatkowe opłaty, raz za razem skracany czas pobytu z bliźniakami, naciski kasy chorych – wszystko to straciło na znaczeniu. Wa ne było, e kolejna operacja się powiodła, to w jakiś sposób pomagało mu radzić sobie z wszelkimi problemami. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

19 Rozdział 3 O piątej rano Serenity Lane była ciemna i cicha. Stojący przed szerokim panoramicznym oknem, przy kuchennej ladzie Cyrill Davenport ostro nie przekroił słodką bułeczkę i nastawił opiekacz dokładnie na dwie i pół minuty. Davenporta cechowała przede wszystkim precyzja, miał obsesję na punkcie precyzji, wiedział, e tak często mówią o nim w firmie, ale wcale się tym nie przejmował. Był prezesem i przewodniczącym rady nadzorczej Unity Comprehensive Health, a ci, co o nim plotkowali, nie byli. W ciemności za oknem niewiele widział, ale nie miał problemu z przywołaniem przed oczy własnego podwórka: przeszło osiem tysięcy metrów kwadratowych trawnika, wypielęgnowany ogród, malownicze ście ki, wielkie głazy i co najmniej dziesięć gatunków wielkich drzew. Nieźle jak na kogoś, kto musiał wywalczyć stypendium, by w ogóle dostać się do niewielkiej szkoły stanowej. Teraz świetlica tej szkoły nosiła jego nazwisko. Jego i Glorii. Błędem było włączenie jej imienia do nazwy budynku, pomyślał. Otworzył miękką kostkę specjalnie dla niego przygotowanego masła, przeciął ją dokładnie na pół, ka dą połówką posmarował połówkę bułeczki, koncentrycznymi kołami, zaczynając dokładnie od środka. Gdyby oferował szkole klinikę odwykową, imię Glorii powinno figurować w akcie darowizny ale w innym wypadku nie było dla niej miejsca. Centrum Studenckie Cyrilla Davenporta... o tak! Tak to powinno wyglądać. Nalał ćwierć litra wyciśniętego wczoraj soku pomarańczowego do szklanki Waterforda. Popijał go, kończąc przygotowanie bułeczek. Zresztą do diabła z tym, co jak się nazywa. Gloria potrafiła organizować wspaniałe przyjęcia, znakomicie prowadziła dom, wspomagała go w podziwu godny sposób. Więc co z tego, e przez większą część doby była tak zalana, e nie potrafiła grać roli ony? Davenport zaniósł naczynia do zlewu. Wło ył marynarkę. Ten dzień miał być jednym z najbardziej znaczących w historii Unity Comprehensive Health. Depson-Hayes, jedna z największych firm elektronicznych na północnym wschodzie, zamierzała zawrzeć umowę zbiorową z Unity. Zamierzano to ogłosić późnym popołudniem. Siedem ró nych prywatnych kas chorych, udzielających pomocy zdrowotnej pracownikom D-H – w tym tych, które nakłaniały Unity do fuzji – dowie się wówczas, e nie miały szczęścia. Trzeba było bardzo wielu statystyk i mnóstwa obietnic, być mo e za wielu, by przekonać specjalistów do spraw ubezpieczeń z Depson-Hayes, i opieka zdrowotna nie ucierpi mimo drastycznego obni enia składek płaconych przez firmę i jej pracowników. Teraz wierni oficerowie marszałka Davenporta mieli dopilnować, by szpitale Unity i lekarze Unity dotrzymali danego przez Unity słowa. On sam wiedział, e wymaga niemo liwego, ale w tym wypadku, jak przy grze w podkowy czy rzucaniu granatów, wystarczyło trafić blisko, niekoniecznie w punkt. Być mo e właściciele polis z D-H będą sprawiać problemy, nawet powa ne problemy, ale wystarczy, by tych problemów nie było za wiele. Na szczęście (choć nie miał zamiaru reklamować tego faktu) rząd, zarówno stanowy, jak i federalny, przestał ostatnio zrzucać na kasy chorych odpowiedzialność za katastrofy medyczne, którym ulegli ubezpieczeni. Jego zdaniem potęgi tego świata, za jakie uwa ał kasy chorych i firmy udzielające ubezpieczeń zdrowotnych, po prostu utrzymywały system, robiąc wszystko, by zredukować koszty. Jeśli szpitale i lekarze ze starej szkoły, wyznawcy metody „opłaty za zabieg”, uświadomią sobie tę konieczność, opłata za zabieg pozostanie standardem tego kraju. Davenport wyłączył lampy w kuchni i przedpokoju. Przeszedł do gara u. Nim zamknął drzwi, zaklął w duchu; przysiągłby, e słyszy godne księgi Guinnessa chrapanie dobiegające z głównej sypialni, znajdującej się na piętrze i po przeciwnej stronie domu. Szeroki wjazd do gara u był zamknięty. Bmw roadster Glorii stał tam, gdzie zwykle, za to znikł gdzieś jego cadillac seville. Davenport zaniepokoił się i zdenerwował. Wcisnął przycisk na ścianie za swoimi plecami. Drzwi gara u się podniosły. Westchnął z ulgą. Srebrny caddy, największa radość jego ycia od sześciu miesięcy, od dnia, kiedy zmienił na niego starego lincolna, Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

20 stał najwy ej piętnaście metrów dalej, na podjeździe, tu przy ście ce prowadzącej do drzwi frontowych. Dziwne. Davenport dokładnie pamiętał, e wczoraj wieczorem, po powrocie z pracy, wjechał do gara u i zamknął drzwi na zamek elektroniczny. Tylko Gloria, firma instalująca alarm i ich adwokat znali kod. Nie znał go nawet ogrodnik, Julio. Zerknął na roleksa. Ju prawie wpół do szóstej. Miał kupę roboty i musiał ją skończyć, nim przyjadą inni i zacznie się ten jak e znaczący dzień. To pewnie Gloria, pomyślał, wychodząc na podjazd i zamykając za sobą drzwi gara u. Pewnie wczoraj w nocy skończył się jej alkohol i w chwili niezwykłej u niej przytomności umysłu zdecydowała się odnowić zapasy. Do jazdy wybrała cię szy, bezpieczniejszy samochód. Skrzywił się, wyobra ając sobie, jak po pijaku próbuje wpisać kod z klawiatury na desce rozdzielczej cadillaca, by w końcu dać sobie spokój, zostawić go na podjeździe i wejść przez drzwi frontowe. Gardło zacisnęło mu się na myśl, e prowadziła pijana jak bela, a zalała się przecie ju przed wieczorem. Gloria potrafiła dokonać zniszczeń, których wartości nie pokryłaby nawet dziesięciomilionowa polisa od odpowiedzialności cywilnej. Ciekawe, jak czuliby się sąsiedzi, gdyby w Sycamore Hill zamieszkała jakaś bezdomna ofiara wypadku. Przygnębiony myślą o kolejnej turze kuracji antyalkoholowej, Davenport wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Wrzucił wsteczny, obejrzał się przez prawe ramię, delikatnie nacisnął gaz. Gdy ruszył do siedziby Unity Comprehensive Care, przejechał niespełna półtora metra. Usłyszał eksplozję ułamek sekundy przedtem, nim wraz z cadillakiem rozpadł się na kawałki. Wyleciały wszystkie dwadzieścia trzy okna po południowej stronie Serenity Linę trzy. Na piętrze, w sypialni, Gloria Davenport, mająca we krwi stanowczo za du o alkoholu, zmru yła oczy. Próbowała zorientować się, jaki to dźwięk ją obudził i skąd wziął się ten zimny podmuch, ale nie mogła, więc tylko otuliła się kołdrą i znów zasnęła. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

21 Rozdział 4 Ostry dźwięk dzwonka telefonu niczym burząca kula wdarł się w sen Patty, śniącej, e lata z rozpostartymi ramionami nad domami Pittsfield, jej rodzinnego miasteczka. W tym śnie, powtarzającym się od czasów dzieciństwa, chowała głowę, biegła przed siebie, skakała i cię ko spadała na ziemię. Próbowała raz za razem, biegła, skakała i padała, a wreszcie, zmordowana i posiniaczona, nagle nabierała wysokości. Ale znów spadała, by wreszcie, skacząc coraz dalej i dalej, i poruszając się niczym aba w wodzie, nagle nabrać wysokości, wzlecieć w powietrze. Wspaniale było eglować pośród chmur; niestety telefony z pracy przerywały jej sen w najbardziej nieoczekiwanych porach dnia i nocy. – Taaa...? – Patty Moriarity? – Słucham. Spojrzała na stojący przy łó ku zegarek. Szósta. Nie przesadnie wcześnie, ale do drugiej w nocy siedziała w biurze przykuta do komputera, szukając wszystkich dostępnych informacji o seryjnych mordercach. – Przepraszam, e cię budzę. – Nie, nie, właśnie wstawałam. Jej rozmówczyni zachichotała. – Zawsze to powtarzam, kiedy mnie budzą. Patty, tu Kristine Zurowski z akademii. Pamiętasz? – Ale oczywiście. – Natychmiast przypomniała sobie sympatyczną, ładną, ciemnowłosą kobietę, mniej więcej trzydziestolatkę jak ona. Podobieństw między nimi było o wiele więcej. Kristine była tak e inteligentna, bardzo powa na, oraz – jak Patrice – gotowa walczyć o stanowisko detektywa w policji stanowej. Obie ukończyły akademię z bardzo wysokimi lokatami, a Patty została detektywem w czasie krótszym ni ktokolwiek na jej roku. Kristine czekała dłu ej, ale niewiele. – Mam nadzieję, e u ciebie wszystko w porządku? – Jestem zmordowana i nie mam czasu odpocząć, jeśli to masz na myśli, mówiąc „w porządku”. Mą przypiął sobie moje zdjęcie do poduszki, eby nie zapomnieć, jak wyglądam. – Uwierz mi, e gdybym miała mę a, on te musiałby przypinać moje zdjęcie do poduszki. Stare powiedzenie mówi: „Bądź ostro ny, kiedy wypowiadasz yczenie”. No dobrze, o co chodzi? – Wiesz, e przydzielili mnie do Norfolk? Hrabstwo Norfolk le ało na południe od Middlesex, gdzie przydział miała Patty. – Słyszałam o tym, owszem. – No więc dzwonię do ciebie z miejsca zbrodni w Dover. Niejaki Cyrill Davenport siedział za kierownicą swego cadillaca, no i cadillac eksplodował na podjeździe jego domu. Saperzy twierdzą, e ktoś podło ył w nim bombę. Ten Davenport jest, a właściwie był, dyrektorem naczelnym Unity Comprehensive Care. Patty westchnęła głęboko. Davenport był trzecim dyrektorem generalnym kasy chorych, zamordowanym w ciągu ostatnich ośmiu tygodni. Pierwszy, Ben Morales został zastrzelony – choć trafniej byłoby powiedzieć, e wykonano na nim egzekucję – przed swym domem w Lexington. Jedna kula kalibru .357 w środek czoła, typ broni nieokreślony. Brak świadków. Patty powierzono nadzorowanie tego śledztwa. Była to jej trzecia sprawa o morderstwo, a pierwsza, w której sprawcy nie znano od samego początku. Drugim zamordowanym dyrektorem naczelnym kasy chorych była Marcia Rising, zastrzelona na strze onym parkingu budynku swej kasy chorych, tak e w hrabstwie Middlesex, tym razem z broni kalibru dziewięć milimetrów. I znów nie było adnych świadków. Podobieństwa między tymi dwoma zabójstwami zainteresowały i zaniepokoiły wszystkich funkcjonariuszy policji, od bezpośredniego szefa Patty, detektywa porucznika Jacka Courta, przez Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

22 detektywa kapitana, detektywa majora, a po pułkownika Cala Carvera, a prawą ręką Carvera był podpułkownik Tommy Moriarity, ojciec Patty. Natychmiast po morderstwie Rising, z milczącym przyzwoleniem Tommy’ego Moriarity, doświadczony detektyw z wieloletnią praktyką i bliski compadre porucznika Courta z Klubu Dobrych Starych Kumpli, Wayne Brasco, został wyznaczony na miejsce Pat do prowadzenia dochodzenia. Patty miała nadal z nim współpracować, ale sprawa była Brasca. Patty nie podobało się to, e została de facto zdegradowana, a jeszcze bardziej to, e mimo kilkakrotnych ostrych upomnień Brasco, którego nie szanowała jako gliny, nie przestał nazywać jej cukiereczkiem, małą i tak dalej. Przytrzymując słuchawkę ramieniem, zaczęła zbierać ubranie z biurka i szafek. – Kristine, dziękuję ci bardzo, e zadzwoniłaś do mnie tak szybko. Postaram się zaraz złapać Wayne’a Brasco, mojego partnera w tej sprawie. Przyjedziemy na miejsce jak najszybciej. Wiesz, e to trzeci taki wypadek? – Wiem. Ale nie musisz dzwonić do Brasca. – A to dlaczego? – Bo on ju tu jest. Najwyraźniej powiadomił go ktoś z Norfolk. Siedzi tam niemal od samego początku, dopieszczając kumpli, jakby to było jakieś cholerne party jego bractwa, i ignorując mnie kompletnie, jeśli nie liczyć, e gapi się na moje cycki. Parę minut temu powiedział mi, w charakterze dowcipu, e jesteś jego partnerką w sprawach z Middlesex, podobno przydzielono cię ze względu na twojego ojca. – To absurd! – Tego akurat nie musisz mi mówić. Przecie byłyśmy razem w akademii. – Dzięki. Ale jestem wściekła, e Brasco do mnie nie zadzwonił. – To karykatura faceta. Nie mam pojęcia, jakim cudem znosisz jego towarzystwo. Skamieniałość z lat pięćdziesiątych. Patty przeczesała krótkie włosy (przystrzy one od czasu, gdy podczas aresztowania narkoman chwycił ją za włosy), wło yła bieliznę, skarpety, luźne spodnie i ciemną bluzę. Pozapinała się, nie upuszczając przy tym słuchawki. – Chcę się czegoś dowiedzieć – powiedziała, dociągając i zapinając pas. Garderobę uzupełniła granatowa kamizelka. – Znaleźliście ju kopertę? – Nic o tym nie wiem, ale na razie sprawą zajmują się tylko technicy z laboratorium. My ciągle czekamy. – Zaraz przyjadę. – Świetnie. – I, Kristine... dziękuję raz jeszcze. – Mam tylko nadzieję, e będę wystarczająco blisko, by widzieć gębę Brasco, kiedy się pojawisz. – Najpierw będziesz musiała wyrwać z niej moją pięść. – Och, to zrobię z przyjemnością, choć nie od razu. Rozmyślając o zabójstwach szefów kas chorych i godnym pogardy Waynie Brasco, Patty minęła Serenity Linę i dopiero pół przecznicy dalej zorientowała się, e przegapiła skręt. Nic dziwnego. Kierowanie samochodem wprowadzało ją w swoistą hipnozę; zaledwie po kilku minutach zawsze pogrą ała się w myślach, czasami o muzyce klasycznej lub country, najczęściej o prowadzonej właśnie sprawie. Zawróciła poślizgiem swe trzyletnie camaro Z28 w oryginalnym czerwonym kolorze, podjechała do krawę nika i zahamowała. Musiała się opanować, w czym pomagała jej szósta symfonia Beethovena. Głęboki wdech... Głęboki wydech... Oddychała głęboko, ale nie zmniejszyło to bólu dłoni, w które z całej siły wbijała paznokcie. Mogła zrobić Brasco awanturę, ale nic by na tym nie zyskała. Powtarzała sobie, e musi Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

23 się przede wszystkim uspokoić. Owszem, lekcewa ące zachowanie detektywa zdecydowanie wymagało jakiejś reakcji, ale najwa niejsza była cierpliwość. Po prostu musi poczekać na właściwy moment i wykorzystać go. Młody funkcjonariusz w mundurze, stojący w połowie Serenity Lane, sprawdził jej legitymację, wyraził się z uznaniem o samochodzie i przepuścił ją bez dalszej zwłoki. Miejsce zbrodni, ogrodzone ółtą policyjną taśmą rozpiętą między kozłami, wyglądało wręcz dramatycznie. Na miejscu stały ciągle dwa wozy stra y po arnej, z pół tuzina radiowozów, półcię arówki saperów i specjalistów medycyny sądowej oraz karetka. Za taśmami grupa kilkunastu ludzi: miejscowych gliniarzy, detektywów, ekspertów kryminalistyki. Czekała, a technicy skończą swą robotą i nadejdzie ich czas. Daleko, po prawej, Kristine Zurowski w towarzystwie jakiegoś policjanta schodziła po frontowych schodach wielkiej willi w stylu pseudogreckim, która Patty wydawała się obrzydliwie ostentacyjna. Przed sobą miała znacznie bardziej elegancki, choć równie ogromny dom w stylu kolonialnym, z wybitymi wszystkimi szybami. W powietrzu nadal unosił się gryzący zapach materiałów wybuchowych i paliwa. Witamy w posiadłości państwa Davenportów. Patty pokazała legitymację jednemu z pilnujących porządku funkcjonariuszy i zanurkowała pod taśmą. Podjazd przed domem oświetlał słaby blask świtu i rozstawione wokół lampy. W dodatku wśród skręconych przez ogień, poczerniałych szczątków czegoś, co kiedyś było cadillakiem, dostrzegła szczątki jego właściciela, w tym ramię i niemal nietknięta głowa. Patty wzniosła oczy do nieba i wpatrywała się w nie przez dobre pół minuty. Całkowicie uspokojona podeszła do detektywa porucznika Wayne’a Brasco. Brasco, mocno zbudowany, niewysoki mę czyzna stał z niezapalonym cygarem w zębach i rozmawiał z dwoma policjantami; najwyraźniej nadal czekali, a będą mogli zacząć działać. Miał grubą szyję, nieco małpią twarz, potę ne, tatuowane ramiona i wyglądał, jakby był stale niedogolony. Nieprzerwanie otaczały go opary wody kolońskiej i cygar, od czasu do czasu wzmocnione zapachem piwa. Wprawdzie wielu, choć po cichu, kwestionowało jego inteligencję, Patty była jednak mądrzejsza. Doceniała zarówno spryt Wayne’a, jak i jego doskonałą znajomość ulic wielkiego miasta. Brasco nosił obrączkę i o ile Patty wiedziała, nawet był onaty, ale nie powstrzymywało go to przed przechwalaniem się i barwnymi opowieściami o „układach”, zawieranych z aresztowanymi „babeczkami”. Na jej widok na twarzy detektywa pojawił się przelotny wyraz zaskoczenia, w jednej chwili zamaskowany szerokim uśmiechem. – Hej, czy to nie jest mój szczęśliwy piątek? Panowie, oto legendarna Patty Moriarity, córka Tommy’ego. Patty przywitała się z gliniarzami z Norfolk, Corbinem i Brownem. Na pierwszy rzut oka wydawali się nieco bardziej inteligentni ni jej partner. – Dzięki, e do mnie zadzwoniłeś, Wayne – powiedziała. Brasco niedbale wzruszył ramionami. – Właśnie miałem zamiar. – Saperzy coś ju powiedzieli? – Nie, ale co mogą powiedzieć? Faceta rozerwało na strzępy i to nie był wypadek. Bam, bam, łubudu, sprawa zamknięta. Wayne Brasco roześmiał się z własnego dowcipu. Patty z zadowoleniem zauwa yła, e dwaj towarzyszący mu miejscowi gliniarze nawet się nie uśmiechnęli. – No có – rzekła lodowatym tonem – dla nas, którzy nie mamy tyle doświadczenia z materiałami wybuchowymi co ty, to chyba dobra okazja, eby się czegoś nauczyć. Gdyby Brasco pofatygował się kiedyś, by z nią porozmawiać lub choćby przejrzeć jej akta, wiedziałby, e po ukończeniu kilku kursów Patty stała się kimś w rodzaju eksperta od uzbrojenia i materiałów wybuchowych. – No i właśnie idzie tu jeden z tych ekspertów. – W głosie Brasco wyraźnie zabrzmiał gniew. – Sama mo esz z nim pogadać. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

24 Podszedł do nich funkcjonariusz z twarzą dziecka, łatwy do pomylenia z Opiem z Andy Griffith Show. Corbin przedstawił go Patty jako Chippera Dawesa. – No, to skończyliśmy – powiedział Dawes. – Dziękujemy – powiedział jeden z detektywów z Norfolk. – Przyślecie nam raport jak najszybciej, prawda? – Nie ma sprawy. – Jak pan myśli, co to było? – wtrąciła się do rozmowy Party. – Semtex? Młody policjant spojrzał na nią z zaskoczeniem i niekłamanym szacunkiem. – Prawdą mówiąc, owszem – przyznał. – Właściwie jesteśmy tego pewni. Prawdopodobnie podło ony na wale napadowym, tu za skrzynią biegów. – O co chodzi z tym semteksem? – spytał Brown, obracając swe pękate ciało, tak e Brasco musiał zrobić krok w lewo i wcisnąć się w krąg prowadzących rozmową funkcjonariuszy. – Nazywamy go „przyjacielem terrorystów” – wyjaśnił Dawes. – Plastik. Bardzo podobny do C-4. Mo na go kształtować na dowolny sposób, umieścić gdziekolwiek. Dwadzieścia kilo, mo e mniej, zrównało z ziemią amerykańską ambasadę w Kenii. Patty wyczuła zakłopotanie Brasco. Przejęła pałeczkę. – IRA ma podobno ponad trzy tony tego świństwa. Nie trzeba wiele wiedzieć, jest bardzo łatwy w u yciu. Znaleźliście detonator? – Nie. Zamierzam zostać tu jeszcze trochę, poszukać, ale wątpią, czy coś znajdziemy. – Tak więc... – Patty dopiero nabierała rozpędu – ... jeśli semteksem oklejono wał, detonator działał dzięki sile odśrodkowej. Odpalał ładunek przy określonych obrotach. – Trafiła pani w sedno, pani sier ant. Zwierają się dwa cię arki, przy styku powstaje impuls elektryczny, biegnie do detonatora i... bum! Semtex mo na detonować na wiele sposobów, ale w tej chwili na to nam właśnie wygląda. Patty pogrą yła się w myślach. Grzebała w ziemi czubkiem buta. Tu obok le ał kawałek zwęglonego ciała, prawdopodobnie część nogi, z wystającą kością. W tej samej chwili dwóch techników podbiegło do kończyny, oznaczyło numerem, zaznaczyło jej miejsce na planie sytuacyjnym i wrzuciło do du ej plastikowej torby na dowody rzeczowe. – Chipper, czy twoim zdaniem to mogło być dzieło amatora? – spytała. – Kogoś, kto jest po prostu wściekły na szefów kas chorych, bo te firmy jakoś go skrzywdziły, zabiły mu kogoś bardzo bliskiego? – Nie. Nie sądzę. Ktokolwiek to zrobił, świetnie się na tym znał. Mo e na to nie wygląda, ale tak rozwalić samochód, na podjeździe, niespełna piętnaście metrów od domu, nie uszkadzając samego domu... no, to nie taka prosta sprawa. – Babka wie, o co pytać – powiedział Corbin, imponująco wysoki, muskularny Murzyn o ciemnych, inteligentnych oczach. Patty zastanowiła się przelotnie, jakby wyglądało jej ycie, gdyby kogoś takiego przydzielono jej na partnera w sprawie. – Lepiej trzymaj się jak najbli ej niej, Wayne. Dzięki niej mo esz wyjść na cwaniaka. Brasco tylko wzruszył ramionami. Patrzył przed siebie nieruchomym, wręcz kamiennym wzrokiem. Patty widziała, jak się zaczerwienił. Poczuła się jak partyzant atakujący znienacka i trafiający bezbłędnie w najsłabszy punkt przeciwnika. Mo e następnym razem do mnie zadzwonisz, pomyślała. – Są jeszcze inne dowody na to, e facet jest zawodowcem – powiedział Brown. – Rozmawiałem z oną Davenporta. Przed wybuchem nic nie widziała i nie słyszała, przyznała jednak, e poprzedniego wieczoru sporo wypiła, a z tego, jak wyglądała, wnoszą, e to nie był wyjątkowy wieczór. W ka dym razie twierdzi, e cadillac mę a stał w gara u, a brama z zamkiem elektronicznym była zamknięta. Oznacza to, e ktoś ją otworzył, nie niepokojąc domowników, unieruchomił alarm samochodu, wyprowadził go na podjazd i podło ył ładunek wybuchowy. – Krótko mówiąc, ten, kto chciał się zemścić, zatrudnił profesjonalistę – podpowiedział Dawes, podekscytowany tym, e znalazł się w towarzystwie detektywów. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

25 – A mo e po prostu ktoś podpadł zawodowcowi? – zaryzykowała Patty. Sama zastanawiała się nad tą koncepcją, inni pewnie te . – No wiecie, jakiś lekarz kasy chorych albo ubezpieczyciel zrobił coś, co zdenerwowało kogoś, kogo nie powinno się denerwować, zawodowego zabójcę. Jeszcze raz rozejrzała się dookoła, podziękowała Dawesowi i spojrzała na chłopaków z Norfolk, specjalnie ignorując Brasca, który wyglądał, jakby przegrał w komórki do wynajęcia. – Poruczniku Corbin – powiedziała – musimy wejść do gara u. – Obejrzeliśmy go ju , nim przyjechaliście, chocia pobie nie. Kiedy tylko skończy się badanie miejsca zbrodni, otworzymy drzwi. – Jeśli będzie pan nalegał, zaczekamy, ale wolelibyśmy nie czekać. Poruczniku, wie pan przecie , e to trzecie zabójstwo i e przypuszczalnie mamy do czynienia z seryjnym mordercą. – Oczywiście. Wiem bardzo dobrze. – Ale, ale... czy Wayne wspomniał o literach? – O czym? Jeden rzut oka na partnera powiedział Patty, e znów udało się jej trafić w czuły punkt. Jeśli morderca ponownie zostawił litery alfabetu, jak dwukrotnie wcześniej, Brasco z pewnością bardzo pragnął sam je odnaleźć. Natychmiast wysunął się przed nią. – A tak, Patty, oczywiście, dziękuję, e poruszyłaś ten temat – powiedział, patrząc na lokalnych gliniarzy. Mówił swobodnie, z wielką pewnością siebie. – Kiedy ona się pojawiła, czekałem właśnie na pozwolenie porucznika Courta; natychmiast po tym miałem wam o wszystkim powiedzieć. Pozwolenia nie mam do tej pory, ale zakładam, e Jack nie będzie miał nic przeciwko podzieleniu się z wami tą informacją. – Bardzo miło z jego strony. – Corbin nie krył brzmiącego w jego głosie sarkazmu. – Trzymamy tę informację dla siebie na wypadek, gdybyśmy jej potrzebowali – mówił dalej Brasco. – Rozumiemy. – Doskonale. Wcześniej morderca zostawiał wizytówkę. A właściwie dwie. Przy pierwszej i drugiej ofierze znaleźliśmy koperty. Najpierw litery „E” i „R”, potem „R” i „T”. Na obu kopertach i wszystkich wizytówkach nie było odcisków palców. To oczywiste, e morderca nie mógł podło yć koperty w samochodzie, który zamierzał wysadzić w powietrze, więc podejrzewam, e mógł ukryć coś w gara u. Gdybyś rano zapomniał wło yć gacie, nie podejrzewałbyś nawet, e chodzisz z jajami na wietrze, pomyślała wściekła Patty. – O co chodzi z tym gara em? Mę czyzna, który zadał to pytanie, wysoki, wyprostowany, dystyngowany jak nie przymierzając ambasador, miał na sobie kompletny mundur podpułkownika łącznie z rzędami baretek pod lewą piersią. Na jego widok Brasco zesztywniał, a Corbin z uśmiechem wyciągnął rękę. – Pułkowniku – powiedział. – Roosevelt – ucieszył się Tommy Moriarity. – Miło cię znowu zobaczyć. Sporo czasu minęło od czasu tej konferencji medycyny sądowej w Bostonie. Corbin przedstawił Browna zastępcy dowódcy policji stanowej. Patty zawahała się. Nie wiedziała, jakiego pułkownik spodziewa się po niej powitania w tej szczególnej sytuacji. Wreszcie podjęła decyzję. Uścisnęła jego wielką łapę swoimi małymi dłońmi. – Cześć, pułkowniku – przywitała się. – Cieszę się, e znów cię widzę. Sześćdziesięciotrzyletni Moriarity był o głowę wy szy od córki. Przez krótką chwilę miała wra enie, e weźmie ją w ramiona, podniesie, przytuli albo nawet pocałuje w policzek. Ale on uśmiechnął się tylko spokojnym, yczliwym uśmiechem, który tak kochała, i odwzajemnił jej pozdrowienie. – Znasz Wayne’a Brasco? – spytała Patty. – Oczywiście. Jak tam ona i rodzina? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.