uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 861 675
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 102 611

Michael Palmer - Szczepionka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael Palmer - Szczepionka.pdf

uzavrano EBooki M Michael Palmer
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 304 stron)

Michael Palmer Szczepionka (Fatal) Przełożył Krzysztof Mazurek

Nicholasowi Aleksandarowi Palmerowi Wierz albo nie wierz, ale kiedyś, kiedyś twój dziadek napisał tę książkę. A także Danicy Damjanovic Palmer, Jessice Bladd Palmer i Elizabeth Hanke za to, że troszczycie się o moich chłopców. Ta powieść jest dziełem z wyobraźni. Nazwiska, postaci, instytucje i przedstawione tu wydarzenia są tworem wyobraźni autora lub też autor posługuje się nimi zgodnie z wymogami dzieła literackiego. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób lub instytucji jest całkowicie przypadkowe.

PODZIĘKOWANIA Gdy kończę książkę i wiem, że niedługo będzie w księgarniach, bibliotekach i na półkach moich czytelników na całym świecie, z prawdziwą przyjemnością myślę o tym, ile wsparcia i pomocy otrzymałem podczas jej pisania. Jane i Don, dziękuję, że byliście ze mną, jak zawsze i na każdym kroku. Billowi Masseyowi dziękuję za znakomitą redakcję tekstu. Nicie i Irwynowi, Andrei Nicolay, Kelly Chain i wszystkim w wydawnictwie Bantham Books dziękuję za entuzjazm i prowadzenie mnie po stromych ścieżkach ku publikacji. Kapitanowi Cole Cordrayowi, doktorowi Standonowi Kesslerowi, doktorowi Pierluigiemu Gambettiemu, doktorowi Erwinowi Hirschowi, Rickowi Macomberowi, Barbarze Loe Fisher oraz Kathi Williams dziękuję za pomoc techniczną. Billowi Wilsonowi i doktorowi Bobowi Smithowi dziękuję za wszystko, co uczynili dla mnie i dla wielu innych. Daniel, dzięki serdeczne za stronę internetową i pomysły; Mimi, Matt i Beverly, dzięki za lekturę. I Lukowi, niezwykłemu czarodziejowi Lukowi, dziękuję za wyrozumiałość, gdy tato musiał czasem powiedzieć: „Pobawimy się później”.

PROLOG Wszystko zaczęło się od bólu gardła. Nattie Serwanga dokładnie pamięta tę chwilę. Siedziała przy kolacji z Elim, swoim mężem, kiedy poczuła ból przy przełykaniu fasolki szparagowej. Rozmawiali właśnie o tym, czy lepiej byłoby dać córce na imię Nadine, czy może Kolette. Drapanie w gardle to początek zwykłego przeziębienia – tak sobie wtedy pomyślała. Nic więcej. Tymczasem pomimo leczenia, które zastosowali lekarze w przychodni, z gardłem było coraz gorzej. Teraz, po dziewięciu dniach od tamtego bolesnego drapania, Nattie wiedziała, że jest chora – naprawdę chora. Świadczył o tym pulsujący ból głowy, a także oblewające ją na przemian fale zimna i gorąca oraz bolesna opuchlizna w gardle, na którą nic nie pomogły antybiotyki. A dziś o trzeciej w nocy doszedł do tego jeszcze kaszel. Po drugiej stronie wysokiej szklanej witryny stały w kolejce po obiad dzieci ze szpitalnego oddziału dziennego. Kurczak w panierce i spaghetti. Na deser budyń. – Cześć, Nattie Smattie... Ja pierwszy, Nattie, ja byłem pierwszy... Ble, znowu spanetti. Puszczając perskie oko do cudownego czterolatka imieniem Harold, Nattie zmusiła się do przełknięcia kilku kropel śliny przez piekące gardło i nałożyła mu jedzenie na talerz. Chwilę później, bez żadnego ostrzeżenia – tak nagle, że nawet nie zdołała podnieść ręki do ust – chwycił ją i zgiął w pół potworny, rozrywający oskrzela kaszel – takiego ataku jeszcze nie miała. Krople śliny rozprysły się na talerze i na wszystko, co na nich leżało. Zrobiła krok w tył, potknęła się, ale zdążyła się czegoś uchwycić. Z każdym kaszlnięciem czuła, jak w mózg wbija jej się długi stalowy gwóźdź. – Cholera – mruknęła, odzyskując równowagę. Była twarda, twarda jak stal, jak mówiła jedna z jej sióstr. Ale ta infekcja nie była słabsza. Instynktownie wsunęła dłonie pod fartuch i przycisnęła je do łona. Przez kilka strasznych, martwych sekund nie było nic. Potem poczuła ostre pchnięcie po lewej stronie, które odbiło się natychmiast szturchnięciem po prawej. Pomimo bólu głowy, kaszlu i gorących węgli w gardle na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nattie miała czterdzieści lat i od lat siedmiu była mężatką. Powoli zaczęła się już przyzwyczajać do myśli, że jej smutnym przeznaczeniem będzie stan bezdzietności. Eli, który pochodził z dziesięcioosobowej rodziny, gorąco pragnął dzieci. Prawie stracił nadzieję i zaczął mówić o stworzeniu rodziny zastępczej, a nawet o adopcji. Aż tu nagle cud. – Nattie, co z tobą? Szefowa zmiany, Peggy Souza, przyglądała jej się z niepokojem. Tym razem Nattie zmusiła się do uśmiechu. Między jej łopatkami zmaterializował się przeszywający ból. – Nic mi... nie jest – powiedziała z trudnością. – To tylko katar, który się za długo ciągnie. Byłam u ginekologa – już dwa razy. – Przepisał ci coś?

– Najpierw penicylinę, a potem coś mocniejszego. Postanowiła pominąć milczeniem, że posyłał ją do specjalisty od infekcji, jeśli jej stan się wkrótce nie poprawi, i że pytał o niedawną podróż do rodziny w Sierra Leone. – Chcesz iść do domu? Nattie wskazała ręką na kłębiący się tłum dzieciaków po drugiej stronie lady. Kilka pielęgniarek i kilkoro lekarzy ustawiło się teraz w kolejce za dziećmi. – Może, jak się to przewali. Żeby pojechać na wycieczkę do Afryki, Nattie wykorzystała resztki urlopu. Zachowywała dni bezpłatnego chorobowego, żeby móc je wykorzystać w połączeniu z urlopem macierzyńskim. Jeżeli dopisze jej szczęście, będzie mogła dopracować do ostatniego tygodnia ciąży, a potem wziąć prawie trzy miesiące urlopu. Nie, nie mogła teraz żadną miarą iść do domu. – Wiesz co – zwróciła się do niej Peggy. – To może byś na ten czas założyła maseczkę? Masz paskudny kaszel. Natty obróciła się, żeby Peggy nie widziała, jak się męczy z zawiązaniem tasiemek maseczki. Na Boga, cóż się ze mną dzieje? Następne dziesięć minut pamięta jako zamazany obraz bólu i powstrzymywanego kaszlu. Tak czy owak, Nattie udało się wydać ciepły posiłek dzieciakom i nawet pomóc przy obsługiwaniu personelu szpitalnego, wiedziała, że nikt z nich nie ma czasu, żeby zejść i zjeść obiad. Teraz prócz nieustępującego bólu czuła skurcze i przepełnienie w kiszce stolcowej. Boże, proszą, czuwaj nad moim maleństwem. Niech nic jej się nie stanie. – Nattie?... Nattie! – Co takiego? Aha, przepraszam, Peggy. Zamyśliłam się. – Stałaś i gapiłaś się przed siebie. Chyba powinnaś dać sobie spocznij i... Nattie, popatrz tu na mnie. – O co chodzi? – Twoje oczy. Są całe przekrwione. Masz tam plamki krwi. – Co ty opowiadasz? – Białka oczu masz usiane jakby małymi łatkami z krwi. Nattie, lepiej nie czekaj i od razu idź do lekarza. Nagły, duszący skurcz w kiszce stolcowej odebrał jej całkowicie mowę. Ogarnięta paniką, przytaknęła i możliwie najszybciej pobiegła do toalety. Z lustra patrzyła na nią twarz podobna do maski, wprost potworna. Wystające spod papierowego czepka kępki hebanowych włosów przyklejały jej się do spoconego czoła. Poniżej białka zmęczonych, niemal zmartwiałych oczu były prawie zupełnie niewidoczne spod jasnoczerwonych plam. Rozwiązała górną tasiemkę maseczki, która opadła jej na piersi. Wewnętrzna strona maseczki, poplamiona krwią, wyglądała jak jakiś nieprzyzwoity wytwór współczesnego malarstwa. Kolejny skurcz w dolnej części brzucha – jak rozgrzany do białości grot dzidy przeszywający ją wewnątrz od dołu do góry. Niedobrze. Jezu, jest naprawdę niedobrze.

Kuśtykając, podeszła do ubikacji. Jej ubranie było całkowicie przesiąknięte potem. Po ostrym skurczu w dolnej części brzucha nastąpiła eksplozja biegunki. Ciężkie krople potu spadały jej z czoła. Eli... skarbie, jestem taka chora... Nattie z trudem udało się wstać. Za sobą, w muszli, zobaczyła przerażającą mieszaninę stolca i skrzepłej krwi. Z przewagą krwi. Myślała tylko o dziecku. Znowu spróbowała wyczuć kopanie w brzuchu, ale tak się trzęsła, że nie była w stanie niczego stwierdzić. Eli wiedziałby, co robić, pomyślała. On zawsze jest spokojny. Pomacała dłonią w kieszeni, żeby zobaczyć, czy ma drobne na telefon, żeby zadzwonić do niego do pracy. Pusto. Telefon w biurze Peggy. Stamtąd mogłaby do niego zadzwonić. Zataczając się z boku na bok, wytrącona z naturalnej równowagi ciążą, Nattie chwyciła się ściany i ruszyła naprzód. Teraz pot lał się z niej strumieniami, szczypiąc ją w oczy i skapując z nosa. Dwa razy zatrzymał ją przeszywający żebra atak kaszlu. Ręka Nattie i ściana tuż za nią były upstrzone czerwienią. – Nattie?... Nattie, połóż się. Tutaj. Zadzwonię na izbę przyjęć. Jezus, Maria, co się porobiło z tą dziewczyną! Wydawało się, że głos Peggy niknie jak echo w tunelu. – Moje dziecko... Kiedy fala bólu o mało nie rozerwała jej głowy, Nattie przyklęknęła na jedno kolano. Białe światło obmyło wnętrze jej oczu. Poczuła, że pęcherz i zwieracze puszczają, kiedy głowa opadła jej bezwładnie w tył. Wiedziała, że leci na ziemię, ale nie mogła nic zrobić, żeby temu zapobiec. – Ona ma drgawki! Zadzwońcie na izbę przyjęć! Nattie usłyszała jeszcze słowa Peggy, po czym ciemność udzieliła jej łaski zapomnienia o bólu.

ROZDZIAŁ 1 Belinda, Wirginia Zachodnia – Matt, mówi Laura z izby przyjęć... Matt? – Tak, słucham. – Matt, ty się jeszcze nie obudziłeś. – Już nie śpię. – Śpisz. Przecież wiem. – Która godzina? – Wpół do trzeciej. Matt, proszę cię, zapal światło i obudź się. W kopalni był wypadek. Matt Rutledge jęknął. – Diabli nadali tę kopalnię – mruknął. – Doktor Butler wszczął procedurę ratunkową. Dzisiaj w nocy pod telefonem dyżuruje zespół B. Matt, obudziłeś się? – Tak, obudziłem się, już nie śpię – oznajmił chrapliwym głosem, próbując znaleźć dłonią włącznik lampki nocnej. – Dziewięć razy siedem jest pięćdziesiąt sześć. Zespół baseballowy z Miami nazywa się Heat. Piątym prezydentem... – Dobra, w porządku. Wierzę ci. Od czasów liceum, przez całą akademię medyczną, potem specjalizację i teraz, kiedy pracował jako lekarz internista, Matt z wielkim wysiłkiem odrywał się od rzeczywistości i zamykał wieczorem oczy, ale jeszcze więcej trudu kosztowało go obudzenie się rano, i to było prawdziwe wyzwanie. Laura Williams znała tę jego cechę, tak jak znały ją inne pielęgniarki, bo przez dwa lata, zanim Matt postanowił otworzyć prywatną praktykę, pracowała z nim w oddziale ratunkowym Szpitala Okręgowego Hrabstwa Montgomery. Zarówno ona, jak i inne pielęgniarki zakładały, że doktor Matthew Rutledge nie jest do końca obudzony, dopóki nie udowodni tego ponad wszelką wątpliwość. – Światło zapalone? Stopy na podłodze? – Już wstałem, naprawdę wstałem. Poczekaj chwilkę. – Matt rzucił słuchawkę na łóżko i wciągnął na nogi znoszone dżinsy, koszulkę z napisem ZAPUSZKOWAĆ AEROZOLE, a potem lekki sweter. – Co to było, zawał stropu? – spytał, przyciskając ramieniem słuchawkę do ucha. Odczuł ściskanie w żołądku na sam dźwięk słów, które wypowiedział. – Chyba tak. Karetki wyjechały, ale nikogo jeszcze nie przywieźli. Chociaż ktoś z kopalni już tu jest. Mówi, że rannych jest około dziesięciu, może dwunastu ludzi. – Ktoś z kopalni? – Matt włożył sportowe skarpety. Dwa palce lewej stopy – mały i czwarty – prześwitywały przez przetarcia w skarpetce. Zastanawiał się chwilę, czy nie sięgnąć po inną parę, ale przykurczył palce i wciągnął buty. – Mówi, że jest głównym specjalistą od BHP czy coś w tym guście – odparła Laura.

– Wysoki, czarne włosy z białym pasmem nad czołem? Wygląda jak wielki skunks – pomyślał Matt, ale powstrzymał się od komentarza. – Właśnie. – To będzie Blaine LeBlanc. Jest wielką szychą w naszym górniczym światku. Wystarczy jego spytać, co się stało. Dzięki, Lauro. Jestem obudzony, ubrany i już wychodzę. – Świetnie. Pierwszy zespół pogotowia będzie tu dopiero za jakiś czas, więc niech pan jedzie ostrożnie, doktorze. – Wiem, wiem. Motocykl równa się dawcocykl organów. – Wciągnął buty z cholewkami. – Nie będę włączał szóstego biegu, obiecuję. Reszta zespołu jest już w drodze? – Wszyscy poza doktorem Crookiem. Jak dotąd nie podnosi słuchawki ani nie odpowiada na wezwania przez pager. I oby już tak zostało – pomyślał Matt. Robert („Nigdy nie mów mi Bob”) Crook był uznanym kardiologiem, jednym z najstarszych pracowników wielospecjalistycznego Zespołu Opieki Zdrowotnej w Belindzie i jednym z najzagorzalszych oponentów Matta, kiedy ten chciał się przenieść ze szpitalnego oddziału ratunkowego do zespołu. W końcu jednak ci, którzy sądzili, że urodzony i wychowany w miasteczku Belinda internista po harwardzkiej akademii medycznej i specjalista z zakresu ratownictwa mógłby właśnie objąć etat pilnie potrzebnego lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, zwyciężyli w sporze z Crookiem, którego głównym zarzutem (wypowiedzianym głośno) było to, że Matt jest aroganckim dziwakiem, który ani się nie ubiera, ani nie wygląda jak lekarz, a kolejnym (przemilczanym podczas ogólnej debaty), że kiedyś odrzucił zaproszenie jego córki na bal maturalny. – Dobra, postaram się tam być za dziesięć minut. – Powiedzmy, piętnaście. – Niech będzie. – I jeszcze jedno, Matt. – Tak? – Dziewięć razy siedem jest sześćdziesiąt trzy, a nie pięćdziesiąt sześć. – Myślisz, że nie wiedziałem? Matt odłożył słuchawkę, związał ciemnokasztanowe włosy w kucyk i założył podwójną gumkę. Cały czas kiedy był z Ginny, nosił krótkie włosy – może nie obcięte na jeża, ale prawie. A na mocy jej decyzji była jedyną osobą, która miała prawo je strzyc. Od czasu jej śmierci Matt tylko przycinał baczki. Mniej więcej rok później pojawił się kolczyk w prawym uchu, a kilka miesięcy potem tatuaż na prawym ramieniu. Był to mistrzowski obraz – wykreowany na podstawie fotografii – obsypanego białymi kwiatami drzewa głogu na ich podwórku – ulubionego drzewa Ginny. Pięciopokojowy dom z drewnianych bali, który wspólnie zaprojektowali, przycupnął na występie skalnym, z którego roztaczał się widok na dolinę Sutherland w górach Allegheny. Wciągając na siebie dżinsową kurtkę, Matt wyszedł na szeroki ganek, gdzie już pod koniec Ginny spędzała większość czasu. Właściwie to specjalista od tatuażu w Morgantown namówił

Matta, żeby nie tatuować całego ganku tylko drzewo. („Kapuję, że chodzi o sentyment, ale, człowieku, wierz mi, że estetycznie ten ganek jest lekko kiczowaty”). Zawsze kiedy Matta ogarniały wątpliwości, czy podjął słuszną decyzję, wracając do Wirginii Zachodniej – a ostatnio zdarzało się to coraz częściej – wystarczało, że wyszedł przed swój drewniany dom. To była noc Ginny. Na niebie księżyc w pełni i ani jednej chmurki. Tuż nad głową odwieczna rzeka Drogi Mlecznej, pełgająca oddalonym światłem w ciemności. Chłodne nocne powietrze końca lata było, jak zwykle, zabarwione delikatnym akcentem dymu z potężnej koksowni przylegającej do kopalni. Ale i tak czuło się w nim słodycz lawendy, dzikich orchidei, lipy, dzikich róż i setek innych rozkwitających roślin. Polne drogi, zaprowadźcie mnie do domu, do tych miejsc, do których rwie się serce... Matt obszedł dom dookoła, otworzył garaż i odpalił swojego czerwonobrązowego harleya electraglide. Oprócz tego potwora, miał jeszcze krążownika szos kawasaki z silnikiem 900 cm i krosową hondę 250 cm. Harleya brał, kiedy wyjeżdżał w dalsze trasy, a błyskawicznie przyspieszającego kawasaki, gdy chciał poczuć dreszcz emocji i choć przez chwilę pożyć niebezpiecznie. Honda, oprócz tego, że sprawiała mu ogromną frajdę w górskich lasach, była nieoceniona przy większości wizyt domowych u pacjentów mieszkających tam, gdzie można dojechać tylko bocznymi górskimi drogami. Kiedy toczył się na potężnym motocyklu żwirowym podjazdem w kierunku autostrady stanowej nr 5, poczuł przypływ adrenaliny w żyłach na myśl o tym, co się może wydarzyć w ciągu następnych paru godzin. Nie był to oczywiście pierwszy wypadek, który wydarzył się za sprawą kopalni w Belindzie, ale jeśli jest dziesięciu do dwunastu rannych, to prawdopodobnie jak dotąd najpoważniejszy. Przez te wszystkie lata zdarzały się różne sińce, przecięcia skóry, skręcenia stawów i naciągnięcia więzadeł, złamania zbyt liczne, żeby je wspominać. Było też kilka ofiar śmiertelnych. Jak dotąd jednak jedyna katastrofa, do której wzywano zespół B, okazała się czystą farsą. Głęboko w kopalni wykoleiła się kolejka wożąca urobek i górników na podszybie. Od drugiej do trzeciej nad ranem dwudziestu członków ekipy medycznej zespołu B kręciło się po izbie przyjęć, zanim przyszła wiadomość, że zamiast trzydziestu do czterdziestu rannych, o których była mowa na początku, nie ma ani jednego. Tym razem jednak Matt czuł, że ta katastrofa to nie będą przelewki. Dziesięć kilometrów, które dzieliło go od szpitala, pokonywał górskimi serpentynami, do których jego motocykl wydawał się jakby stworzony. Pochylał się w siodełku, wchodząc w znajome zakręty w rytmie, który stał się jego drugą naturą. Zastanawiał się, czy ta katastrofa może być kolejnym skutkiem omijania przepisów bezpieczeństwa pracy w Kopalni i Koksowni Belinda. Pomimo ciągłej presji, by zmodernizować i poprawić warunki bezpieczeństwa, jaką on i kilku innych co odważniejszych wywierało na właścicieli przedsiębiorstwa, od lat zbyt wiele się nie zmieniało. K&KB była uparta i niechętnie podejmowała jakiekolwiek działania oprócz niezbędnego minimum, by zapewnić bezpieczeństwo górnikom. Dzisiejsza katastrofa przypominała potężny zawał w kwietniu dwadzieścia dwa lata temu, kiedy tąpnęło w C9, nad chodnikiem o uroczej nazwie Sue Ellen, zasypując na śmierć trzech górników, a wśród nich sztygara zmianowego Matthew Rutledge’a, ojca Matta.

ROZDZIAŁ 2 Oddział ratunkowy nowoczesnego, liczącego 120 łóżek Szpitala Okręgowego Hrabstwa Montgomery, który mógł przyjąć dwunastu pacjentów, był wyposażony w specjalistyczny sprzęt ortopedyczny i pediatryczny, była tam również sala zabiegowa zwana dziesiątką, do której kierowano nagłe przypadki chirurgiczne i ostre stany powypadkowe. Kiedy Matt wszedł na oddział, przy dyżurce pielęgniarek czekało już dwóch chirurgów i internista, ale wiedział, że kręci się tu gdzieś co najmniej dwóch lub trzech lekarzy innych specjalności oraz radiolog. Ponadto w laboratorium z pewnością czuwał Hal Sawyer, główny anatomopatolog i wuj Matta – trochę człowiek gór, trochę działacz społeczny, trochę kobieciarz i hulaka, w pełni naukowiec, który był bratem matki Matta i jego ojcem chrzestnym. To za jego sprawą Matt zdecydował się pójść na medycynę. Od czasu, kiedy dwadzieścia dwa lata temu zawalił się strop w chodniku C9, Hal był dla niego jak ojciec. Zaledwie minutę potem, jak wszedł, Matt usłyszał pisk opon karetki z pierwszym rannym, która hamowała w zatoczce dla karetek. Ruchem ręki odsunął pozostałych lekarzy i poszedł za dwiema pielęgniarkami do karetki. Jeśli ten górnik, ubrudzony mieszaniną błota, pyłu węglowo-wapiennego i potu, miał być zapowiedzią rozmiarów tragedii w kopalni, znaczy to, że noc będzie długa. Wygląd jego zakrwawionej nogi, dosyć skutecznie unieruchomionej między dwiema deseczkami, wskazywał na skomplikowane złamanie kości udowej. W połowie uda przez rozdarcie w drelichowych spodniach wystawał groteskowo szpikulec kości. Matt poszedł za sanitariuszem, który popychał rozkładane nosze na kółkach do gabinetu ortopedycznego. Kątem oka zauważył Blaine’a LeBlanca, głównego specjalistę BHP z kopalni, ubranego w wyprasowane na kant spodnie i koszulę za sto dolarów; rozmawiał z kierowcą karetki i jednocześnie zapisywał coś w notesie. Było już za późno, żeby uniknąć kontaktu wzrokowego, i LeBlanc odwrócił się w kierunku Matta. Twarz miał stężałą w skurczu i bladą. Mattowi przemknęło przez głowę, co też specjalista BHP mógł sobie w tej chwili myśleć. No nie, to znowu on. Kolejna krucjata naszego doktora Dolittle‘a. No, spróbuj wejść mi w drogę i jeszcze raz nabrużdzić kopalni, kretynie. I tak nikt nie słucha tego, co gadasz... LeBlanc potrząsnął niechętnie głową, a Matt odpowiedział radosnym uniesieniem kciuków. Tak długo, jak Matt nie odpuści i będzie się starał przyłapać K&KB na omijaniu przepisów bezpieczeństwa, będą wrogami. Brian O’Neil, ortopeda w zespole B, dotarł do drzwi gipsowni w tej samej chwili co Matt. Miał metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, był dziesięć centymetrów wyższy od Matta i o kilka lat starszy. Od czasu gdy grał w obronie w zespole amerykańskiego futbolu na Uniwersytecie Zachodniej Wirginii przybrał dobrych kilka kilogramów, ale i tak w wieku czterdziestu lat wciąż był w niezłej formie sportowej. Był również jednym z najlepszych chirurgów w szpitalu i najbliższym przyjacielem Matta wśród personelu medycznego. – Ty masz pierwszeństwo – powiedział Matt.

– Proszę podłączyć pacjenta do urządzeń, Lauro. Zwykły roztwór soli fizjologicznej. Krew do rutynowych badań. Grupa i krzyżówka dla sześciu jednostek krwi. Niech podjadą z aparatem i zrobią zdjęcie rentgenowskie klatki piersiowej i kończyny. Jak tylko Doktor Ogniomistrz skończy go badać, proszę mu podać siedemdziesiąt pięć miligramów dolarganu i dwadzieścia pięć miligramów hydroksyzyny domięśniowo. – Robi się – odparła Laura Williams, jak zwykle nieporuszona. – Wiesz, bracie, Laura i kilka innych pielęgniarek zakładały się, że prześpisz tę akcję. – Może miały rację. Kiedy ty przychodzisz punktualnie, zawsze wydaje mi się, że śnię. Razem podeszli do pacjenta i pomagali pielęgniarce rozcinać ubranie młodego górnika. Miał może dziewiętnaście, a może dwadzieścia lat, rudawe włosy i duże kocie oczy. Jego wąską twarz wykrzywiał grymas bólu. Chłopak zacisnął usta i bez słowa skargi przetrwał szarpanie przy usuwaniu resztek odzieży z pokiereszowanej nogi. – Nazywam się O’Neil i jestem ortopedą – powiedział Brian. – To jest doktor Rutledge. Jest weterynarzem, ale za to wybitnym. Zajmiemy się tobą, nic się nie martw. – Dz-dziękuję, panie doktorze – wydusił z siebie chłopak. – Jestem Fenton. Robby Fenton. – Co się tam stało, Robby? – spytał O’Neil, podczas gdy Matt przystąpił do pospiesznej oceny stanu pacjenta. – To wszystko przez Dany la Teague, panie doktorze. On... kompletnie mu odbiło. Już od jakiegoś czasu zachowywał się bardzo dziwnie, ale dzisiaj, kiedy obsługiwał kombajn, dostał szajby. Wie pan, co to jest kombajn? – Olbrzymia maszyna, która odłupuje węgiel i podaje go na taśmociąg? – Właśnie. Dwanaście ton albo i więcej na minutę. – Nigdy nie przestanie mnie pan zaskakiwać, doktorze Rutledge – odezwał się O’Neil. – Nic dziwnego, że nie umawia się pan z kobietami, chociaż mówi się na mieście, że jest pan świetną partią. Odstrasza je pan ogromem swojej wiedzy. – Nie zwracaj na niego uwagi, Robby. Ma szczęście, że jest niezłym doktorem od złamań, bo inaczej w ogóle nikt by nie chciał z nim rozmawiać. Mów dalej. – No, to było tak: na początku szychty Teague zaczął się bić na szufle z takim jednym od nas ze zmiany, Alanem Riggsem. Nie wiem, o co im poszło. Teague już od jakiegoś czasu zachowywał się dziwnie – był zaczepny i wdawał się w bójki, skarżył się, że wszyscy na niego nalatują i tym podobne. Potem, za jakiś czas, Teague zaczął gonić Riggsa kombajnem. I przejechał go. Normalnie po nim przejechał. Potem pojechał dalej i zwalił ze sześć stempli. Wtedy zawalił się strop. A co z resztą chłopaków? Jak oni? – Jeszcze nie wiemy, Robby. Ciebie pierwszego przywieźli. – Alan pewnie nie żyje. Trzeba to było widzieć. Cholerny Darryl Teague. Nigdy nie życzyłem nikomu źle, ale mam nadzieję, że dostał za swoje. – Doktorze Rutledge, potrzebujemy pana – powiedziała od drzwi Laura Williams. Mart był jak zahipnotyzowany opowieścią Robby’ego Fentona i zupełnie zapomniał, że za chwilę zaczną napływać kolejni ranni.

Na oddziale ratunkowym wrzało jak w ulu. Na sześciu łóżkach leżeli już ranni. Technicy medyczni, pielęgniarki i lekarze byli w ciągłym ruchu, ale ten chaos wydawał się zorganizowany i nic się nie działo przypadkiem. – Jest pan potrzebny, doktorze, ale nie jako internista. Chcielibyśmy wykorzystać pana jako specjalistę ratownictwa. Na trójce leży pacjent z raną szarpaną. Piękny, czysty przypadek. Poprosiłam o zdjęcia czaszki, ale to pewnie trochę potrwa, bo jego stan nie jest alarmujący. Matt wszedł do dyżurki i szybko przebrał się w fartuch i białe spodnie. Szedł do sali numer 3, kiedy zatrzymał go Blaine LeBlanc. Pięćdziesięciolatek z silnym nowojorskim akcentem, w świetnej formie fizycznej, kilka centymetrów niższy od Matta i szerszy w ramionach. Miał gęste kruczoczarne włosy, które zaczesywał do tyłu i nakładał na nie coś z tubki. Jego znakiem charakterystycznym było pasmo siwizny odbijające się od błyszczącej czerni reszty fryzury. – Co panu powiedział ten dzieciak? – spytał. – To miło, że pyta pan o jego zdrowie, Blaine. Ma otwarte złamanie kości udowej. To znaczy, że kawałek kości przebił skórę. Przez jakiś czas nie będzie u was fedrował. – Niech pan się nie czepia, Rutledge. Co mówi ten mały? Matt wytrzymał lodowate spojrzenie Blaine’a, patrząc mu prosto w oczy. Ten facet może być bardzo niebezpieczny. Co do tego Matt nie miał żadnych wątpliwości. Możliwe, że przed śmiercią Ginny lepiej panował nad uczuciem pogardy dla LeBlanca i K&KB, ale gdy odeszła, po prostu przestało mu zależeć. Dbająca o zdrowie, niepaląca Ginny nie miała w rodzinie nikogo, kto by chorował na raka. Kiedy postawiono diagnozę, miała dopiero trzydzieści trzy lata, a jej guz był zbudowany z dosyć niezwykłych komórek – z tego typu niezwykłych komórek, których wzrost mogła, mogła spowodować jakaś toksyna. Bezsprzecznie w tej części kopalni, która zajmuje się przeróbką węgla, jest aż nadto rakotwórczych związków. Rzecz inna, czy kopalnia pozbywa się szkodliwych odpadów w sposób bezpieczny i zgodny z prawem. Matt miał na ten temat wiele teorii i obijały mu się o uszy różne opowieści o niezgodnym z prawem usuwaniu i składowaniu odpadów, ale nie miał dowodów. Nigdy nie było żadnych dowodów. Był jednak pewien, że jeżeli w jakichś kwestiach dotyczących bezpieczeństwa pracy i pozbywania się toksycznych odpadów kopalnia mogła iść na skróty, dyrekcja na pewno to wykorzystywała. Tak właśnie było, kiedy zginął w wypadku jego ojciec, a Matt był przekonany, że nic się do dzisiaj nie zmieniło. Przez te wszystkie lata niezmiennie wysyłał korespondencję do OIG – Okręgowej Izby Górniczej – domagając się przeprowadzania śledztw i niezapowiedzianych kontroli. Pewnego razu, dwa lata temu, izba nawet zareagowała na jego żądania i przysłała inspektora. Nie stwierdzono niczego – absolutnie niczego, oprócz niewielkich uchybień w prowadzeniu dokumentacji konserwacji maszyn. Teraz jego wiarygodność była równa zeru. Urzędnicy albo nie odpowiadali na jego telefony, albo wręcz wyśmiewali pomysły, by podjąć jakieś działania na podstawie jego „informacji” czy przeprowadzić niespodziewaną inspekcję. Pomimo pogardy dla Blaine’a LeBlanca Matt nie widział powodu, by nie podzielić się ze specjalistą od BHP wiedzą o tym, co się zdarzyło w jego kopalni. – W dupę kopany Teague – powiedział LeBlanc, kiedy Matt skończył. – Durny, w dupę kopany Teague.

Mickey Shannon, górnik, któremu Matt przyszedł założyć szwy, miał pięćdziesiąt cztery lata – a to wiek naprawdę zaawansowany jak na pracę na dole. Pamiętał nawet czasy, kiedy razem z ojcem Matta fedrowali na przodku. – To był dobry człowiek... Naprawdę w porządku... Kiedy awansował na sztygara, nie zmienił się i nie zadzierał nosa. Ostry odprysk skały z walącego się stropu prześliznął się wzdłuż czoła Mickeya tuż pod linią włosów. Gdyby poszedł kilka centymetrów wyżej, mogłoby mu rozłupać czaszkę, a jego nazwisko można by znaleźć na liście ofiar wypadków pod ziemią, którą uzupełnia się co jakiś czas w Barze pod Głębokim Szybem. A tak odprysk oderwał tylko szeroki płat skóry, który opadał Mickeyowi na oczy i podstawę nosa. – Zaaplikuję nowokainę, żeby to trochę znieczulić – powiedział Matt. – Niech pan sobie nie robi kłopotu, doktorze. Proszę mnie zeszyć i iść do chłopaków, którzy rzeczywiście potrzebują pana pomocy. Matt wiedział z doświadczenia, że takie słowa nie są czczą gadką. Mickey Shannon, tak jak pozostali górnicy, stykał się z poszturchiwaniem, popychaniem i bólem fizycznym niemal codziennie przez całe swoje dorosłe życie. Chęć opieki nad takimi jak on to jeden z głównych powodów, dla których wrócił w rodzinne strony, żeby właśnie tu wykonywać zawód lekarza. Ci milczący, trochę nieokrzesani ludzie z gór, którzy walczą o każdy grosz, pomagają sąsiadowi, chociaż rzadko mają okazję z nim rozmawiać, tacy właśnie ludzie stanowili większość jego pacjentów. – Chłopie – powiedział Matt – ty się zajmij fedrowaniem, a mnie daj się zająć medycyną. – Skoro pan tak mówi. Ludzie stąd naprawdę pana szanują, doktorze. Ostatnio myślałem o tym, że może powinienem się zarejestrować do jakiegoś lekarza, i jak coś dopadnie, to właśnie do pana zadzwonię. – Zapraszam – odparł Matt, z niepokojem myśląc o tym, co pokaże rentgen klatki piersiowej. Znieczulił krawędzie rozległej rany jednoprocentowym roztworem ksylokainy, oczyścił pole betadyną, przytwierdził wokół rany jałowe gaziki i ostrożnie umieścił luźny kawałek skóry na swoim miejscu. Będzie blizna. Po szyciu skóry zawsze jest blizna. Stał teraz przed dylematem, czy założyć precyzyjne, mikroskopijne szwy i zamknąć brzegi rany cieniutką nicią – wówczas szwy mogą puścić, jeżeli Mickey zechce sprawdzić ich siłę, za wcześnie wracając pod ziemię – czy uporać się z tym zadaniem szybciej za pomocą grubszych nici, dających gwarancję wytrzymałości niemal w każdych warunkach. – Kwalifikujesz się do pełnego zasiłku za czas niezdolności do pracy? – spytał Matt. – Dostajemy pełne wynagrodzenie za okres czasowej niezdolności do pracy. Potem trzeba czekać miesiąc na orzeczenie o trwałej niezdolności do pracy. Jeżeli lekarz napisze, że to jest choroba zawodowa, od razu występujemy o orzeczenie trwałej niezdolności. Ale ja... – Ciiicho. Matt wybrał nici rozpuszczalne do wykonania dokładnego, warstwowego zamknięcia rany i cienką nylonową nić 6, 0 do zszycia samej skóry. Potem założył powiększające okulary i rękawiczki. Na pooranej bruzdami, szorstkiej twarzy Mickeya zostawił swoje ślady każdy dzień

spośród trzydziestu lat spędzonych w kopalni. Niech więc przynajmniej po tym szyciu wyjedzie z delikatną, cieniutką blizną. – Masz dwa tygodnie zwolnienia. Dostaniesz odpowiednią adnotację. A właściwie masz trzy tygodnie. A gdyby cię bolała głowa, choćby odrobinę, dołożymy jeszcze parę tygodni. Dwadzieścia minut później był w połowie zakładania szwów, które zadowoliłyby gwiazdę filmową, kiedy do sali wpadła bez tchu Laura Williams, wołając już od progu. – Matt, doktor Easterly potrzebuje cię natychmiast w niezwykle ważnej sprawie. Tu musisz skończyć później. Matt położył gazę umoczoną w roztworze soli fizjologicznej na ranę Shannona i odłożył na bok gaziki. Potem odszedł na krok od stołu zabiegowego, poruszając głową z boku na bok, żeby pozbyć się uczucia sztywności w karku. – Słyszałeś, Mickey? – Niech pan się o mnie nie martwi. Do kogo doktor jest wzywany, siostro? – Przywieźli Darryla Teague – odparła Laura. – Podobno przycisnął go jakiś ciężki sprzęt. – Niech zdycha! – rzucił Mickey Shannon. Zważywszy na to, że wszystkie łóżka na oddziale ratunkowym były zajęte i prawie przy każdym pacjencie ktoś się krzątał, na dziesiątce było dość tłoczno. Wystarczył rzut oka na monitor, by Matt zorientował się, po co został wezwany. Tętno 140. Ciśnienie krwi 80/40. Wysycenie tlenem zaledwie 89 procent. Jon Lee, pielęgniarz obsługujący sprzęt diagnostyczny zauważył spojrzenie Matta i szybkim ruchem skierował kciuk w dół. Jak się zdawało, życzenia Mickeya Shannona i Bobby’ego Fentona były bliskie spełnienia. Gdzieś tam, za ludzkim murem złożonym z techników, pielęgniarek i doktor Judy Easterly, Darryl Teague szykował się do odejścia. – Co się dzieje? Zaskoczona Judy Easterly obróciła się na pięcie i podeszła do niego. Nigdy nie tryskała energią ani entuzjazmem. Teraz była w siódmym miesiącu ciąży i wyglądało na to, że wolałaby być wszędzie, tylko nie tam, gdzie się akurat znalazła. – To facet, który rozpętał całe to piekło – szepnęła. – Wiem – odparł szeptem Matt. – Stwierdziłaś gdzieś krwawienie? Easterly wypięła swój ciążący brzuch i odchyliła się do tyłu, próbując pozbyć się uczucia uwierania gdzieś w środku. – Ja tu nic nie widzę – powiedziała wciąż szeptem. – Przejechał czymś wielkim po dwóch facetach. Nikt nie wie dlaczego. Jeden z nich nie żyje. Drugi jest teraz na sali operacyjnej i chyba też z tego nie wyjdzie. Potem zwalił kilka stempli i strop się zapadł. Przygniotły go zwały węgla i skały. Ratownicy z pogotowia mówili, że w drodze do szpitala cały czas ciśnienie miał w porządku. Sądzę, że nadzór dyżuru przypisał go mnie, bo jak go przywieźli, wyglądał całkiem nieźle. – Teraz już nie wygląda. Ma jakieś widoczne złamania? Oprócz najczęstszych przyczyn ukrytej utraty krwi – krwawienia do klatki piersiowej i do jamy brzusznej – złamanie nogi, a nawet ręki może czasem dać takie krwawienie do mięśnia, że ranny doznaje wstrząsu.

– Nie – odparła Easterly. – Porusza wszystkimi kończynami. Poprosiłam Joego Terry, który był w pobliżu, czekał, aż przygotują salę operacyjną dla jego pacjenta, żeby mu założył bezpośredni pomiar ciśnienia tętniczego. – Dobra robota. Matt naprawdę chciał ją pochwalić, chociaż było oczywiste, że oprócz tej decyzji Easterly nie wykazała potrzebnej inicjatywy. Teraz wydawała się bliska łez. – Wiesz co, gdybym wiedziała, że będę miała taki orzech do zgryzienia i będę musiała się zajmować kimś, kto spowodował całe to nieszczęście, zostałabym w domu. – Posłuchaj, Judy, może teraz pójdziesz do domu – powiedział Matt. – Sytuację masz tu w zasadzie opanowaną, a wygląda na to, że ty i dziecko potrzebujecie trochę odpoczynku. Easterly zaczęła protestować, a potem nagle mu podziękowała. – Pobrano krew na rutynowe badania i na krzyżówkę dla sześciu jednostek – powiedziała tylko. – Zleciłam zdjęcie brzucha i klatki piersiowej. To dla mnie wielka przysługa, naprawdę, Matt. – Nazwij dzieciaka po mnie – odparł Matt. – Matthewina – powiedziała Easterly. – Chyba jej się spodoba. Dzięki jeszcze raz. Powodzenia. Zanim Matt zdążył cokolwiek odpowiedzieć, już jej nie było. No i dobrze. Na pewno co innego jej w głowie i trudno powiedzieć, czy była tu bezużyteczna, czy wręcz szkodliwa. Jeszcze raz rzucił okiem na monitor i zajął miejsce Easterly przy łóżku chorego naprzeciw Jona Lee. Potem nagle się zatrzymał i przyglądał się chwilę z niedowierzaniem człowiekowi, który w napadzie szału zabił jednego, a może i dwóch swoich kolegów. Twarz Darryla Teague pokrywały mięsiste grudki, było ich co najmniej dwadzieścia, niektóre wielkości ziarenek groszku, ale inne znacznie większe, a jedno, tuż pod lewym uchem, niemal wielkości orzecha. Prawie na pewno były to nerwiako-włókniaki, cząstki tkanki nerwowej przemieszanej z wrzecionowatą tkanką włóknistą. Powód występowania: nieznany. Leczenie: nie istnieje. Darryl Teague miał się wkrótce przekształcić w człowieka słonia. A co jeszcze dziwniejsze – był to drugi taki przypadek, z którym Matt zetknął się w ciągu ostatnich czterech czy pięciu miesięcy. – Lauro, doktor Hal Sawyer jest w naszym zespole. Mogłabyś zadzwonić do niego do laboratorium i poprosić, żeby zszedł tu jak najszybciej? – Już się robi. Teraz Matt skupił uwagę na górniku. Teague był przytomny i oddychał sam, ale skórę miał w plamach, a usta w kolorze zszarzałej purpury. – Jon, czy zlecono coś na ciśnienie? – Jeszcze nie, doktorze. Z tonu Lee wynikało jasno, że jest wdzięczny za zmianę dowodzenia. – Podłącz dopaminę, standardową kroplówkę. Otwórz maksymalnie i zobaczymy, jak zareaguje. Załóż mu cewnik do żyły i utrzymuj prawidłową objętość krwi krążącej. Wróciła Laura Williams. – Doktor Sawyer zaraz będzie – powiedziała.

Matt spojrzał w górę na monitor. Wysokość zespołów komorowych na zapisie EKG wydawała się znacznie mniejsza niż normalnie. Na chwilę odsunął tę informację od siebie i zaczął badać pacjenta. Tony serca były przytłumione i oddalone. Stwierdził bolesność pośrodku mostka, taką, że chory w stanie półśpiączki krzyknął przy ucisku. Brzuch był miękki i zupełnie niebolesny. Płuca czyste. Nogi i ręce bez urazów. Czaszka i skóra na głowie również, tyle że w drugich, brudnych i sztywnych jak siano blond włosach kryło się ze sześć lub więcej nerwiako- włókniaków. Krótko mówiąc, nigdzie nie było oznak krwawienia. Dlaczego więc Teague był we wstrząsie? W tej chwili odpowiedź na to pytanie koncentrowała się na urazie mostka i za mostkiem, na sercu. – Gdzie jest doktor Crook, Lauro? – spytał Matt. – Już tu jedzie. Okazało się, że jego pager był przypadkowo wyłączony, a telefon nie działał. Policjanci z Sandersonville podjechali do niego i zbudzili go. Miejscowość Sandersonville leżała o dwadzieścia minut drogi od szpitala, a Crook nie był typem człowieka, który by wskoczył w dres i popędził bez tchu do pracy – a zwłaszcza jeśli nie było wyraźnych sygnałów, że któryś z pacjentów potrzebuje kardiologa. – Doktorze Rutledge? Lee pokazał palcem na monitor. 70/30. – Przygotuj go do intubacji, Jon. Jest w pobliżu anestezjolog? – Jest na sali operacyjnej. – A radiolog? – Też. Pracuje z doktorem Terrym. Matt jęknął cicho. Intubował już wcześniej dziesiątki pacjentów, wielu z nich w stanie krytycznym, więc tego się nie obawiał. Ale jego umiejętności interpretacji obrazu ultrasonograficznego były co najwyżej średnie. W sytuacji zagrożenia życia, tak jak tutaj, wolałby mieć u boku radiologa. – Nie szkodzi. Poproszę o rurkę siedem i pół. Lauro, moglibyśmy porozmawiać na osobności? Pielęgniarka spojrzała na niego zaciekawiona. – Proszę bardzo – odparła. – Jon, zawołaj mnie, jeżeli będę ci potrzebny. Matt zaprowadził Laurę do dyżurki. Była to starsza pani po pięćdziesiątce, nosiła koronkowe kołnierzyki ręcznej roboty, miała tradycyjne podejście do medycyny i była cholernie dobrą pielęgniarką. Otwartość Matta, jego styl ubierania się i maniery niezbyt jej odpowiadały i kilka razy dała mu to jasno do zrozumienia. Niemniej przez te wszystkie lata udawało im się koegzystować bez większych konfliktów. Teraz Matt zdawał sobie sprawę, że będzie musiał wystawić ich wzajemny szacunek na próbę. Na oddziale trochę się uspokoiło i coraz mniej było jęków rannych górników. – Jak on się czuje? – spytał Blaine LeBlanc, kiedy przechodzili obok. – Później – rzucił Matt.

– Niech pan ze mną porozmawia, zanim zrobi pan coś heroicznego, doktorze, słyszy pan? Ten... ten świr zabił jednego, a może i dwóch moich ludzi. – Oczywiście, Doktorze Wszechmogący – odparł Matt. – Na pewno się z panem skonsultuję. Odwrócił się od LeBlanca i ściszonym głosem przemówił do pielęgniarki. Uważał, że między workiem osierdziowym a mięśniem sercowym tego pacjenta zbiera się krew. W rezultacie ucisk na mięsień sercowy sprawiał, że serce między kolejnymi uderzeniami nie napełniało się krwią tak, jak powinno. – On ma tamponadę, Lauro. – Skąd pan wie, doktorze? – To nie może być nic innego. Musimy się tam wkłuć i odbarczyć serce. – Nie można by poczekać na doktora Crooka? – Gdybyśmy mieli pewność, że zjawi się tu w ciągu najbliższych pięciu minut, można by poczekać. W przeciwnym razie odpowiedź brzmi „nie”. – Może zlecić jakieś dodatkowe badania? Zrobić USG? – Radiolog jest na sali operacyjnej. Nie mam zaufania ani do technika, ani do siebie co do precyzyjnej interpretacji obrazu. Poza tym chyba nie mamy na to czasu. Ten chłopak nam odjeżdża. – Może to byłoby najlepsze. – Proszę, nie zaczynajmy na tę nutę – odparł Matt. – Przygotuj mi zestaw do drenażu osierdziowego. – Matt, muszę powiedzieć, że zupełnie mi się to nie podoba. Ile razy robiłeś taki zabieg? – Kilka razy na stażu specjalizacyjnym – skłamał. – Znam się na tym. – Nie ma odczytu ciśnienia – zawołał Lee. – EKG pokazuje mnóstwo skurczów dodatkowych. – Proszę – powiedział Matt, kierując się z powrotem do dziesiątki. – Jeżeli zlecasz to oficjalnie, zaraz tam będę z zestawem. – Niech pan nie zapomina, co mówiłem – rzucił LeBlanc, kiedy Matt przechodził obok niego na korytarzu. Matt ukląkł u szczytu łóżka Darryla Teague, pewnym ruchem wsunął rurkę intubacyjną do gardła pacjenta i przesunął ją między strunami głosowymi. Technik odpowiedzialny za respirator podwiesił luźny fragment rury przy urządzeniu i zainicjował akcję oddechową. Klatka piersiowa rozszerzyła się znacznie bardziej niż przedtem, ale ciśnienie krwi wzrosło zaledwie do 50. – Ładnie go pan zaintubował, doktorze. W drzwiach stał Hal Sawyer. Siwiejące na skroniach ciemne włosy, starannie przystrzyżone wąsy, okulary w cienkiej złotej oprawie i biały fartuch nadawały mu wygląd akademicki. Istotnie miał etat wykładowcy na medycynie, ale większość czasu trzymał się blisko Belindy, gdzie pełnił funkcję szefa anatomii patologicznej (pracował tam jeszcze jeden anatomopatolog na pełnym etacie); był też urzędowym patologiem hrabstwa Montgomery. Miał

bogatą wiedzę i dużo podróżował. Podczas zebrań lekarskich w szpitalu odzywał się rzadko, ale kiedy otwierał usta, wszyscy z szacunkiem słuchali tego, co ma do powiedzenia. Nie był żonaty. Wydawało się, że nie brakuje mu towarzystwa. Jego ostatnia dziewczyna, Heidi, była młodziutka i śliczna, poznał ją podczas jakiegoś wakacyjnego spływu tratwami po rzece. Plotkarze z Belindy nieustannie mieli coś do powiedzenia na temat jego życia osobistego, ale on się nigdy tym nie przejmował, podobnie jak przed laty, gdy plotkowano, że jest homoseksualistą. Hal trzymał się zawsze na uboczu, a Matt był mu wdzięczny za wyrobienie w nim samym poczucia niezależności. – Cześć, Hal – powiedział Matt. – Dzięki, że się zjawiłeś. To ten facet, któremu odbiło na dole i przez niego jest ten cały koszmar. Podobno od kilku miesięcy zachowywał się bardzo dziwnie. Paranoja w połączeniu z rozproszoną neurofibromatozą na twarzy i skórze głowy. Coś ci to mówi? – Tak jak ten gość, który spadł ze skały w przepaść. – Właśnie. Nazywał się Rideout. Teddy Rideout. A gdzie pracował? – Jeżeli mnie pamięć nie myli – powiedział Hal, dotykając palcami narośli – też w kopalni. – Jak najbardziej. A ściśle mówiąc, w K&KB. – No proszę – powiedział Hal. Kilka miesięcy przedtem Matt jechał na swoim harleyu krętą, górską drogą, kiedy Rideout wyprzedził go z ogromną prędkością, jadąc samochodem znacznie szybciej, niż było można na wąskiej i niebezpiecznej drodze. Kilka minut później Matt zobaczył rozwaloną barierkę ochronną i kilkadziesiąt metrów poniżej samochód leżący kołami do góry. Rideout był martwy, bez cienia szansy na reanimację. Jego dziwne narośle na twarzy były identyczne jak u Darryla Teague, a rozmowa z rodziną ujawniła historię gwałtownie rozwijającej się paranoi i irracjonalne, agresywne zachowania. Przy autopsji Matt zastanawiał się głośno, czy Rideout mógł się zatruć jakąś substancją toksyczną z kopalni. Hal obiecał przeprowadzić kilka dodatkowych badań, ale ich wyniki okazały się negatywne. Hal uważał, że to odosobniony przypadek – bardzo niezwykły, ale jednak nie dający się z niczym powiązać. Cóż – pomyślał teraz Matt – oto mamy numer dwa. – Zobaczę, co mi się uda odkopać na temat pana Rideouta – powiedział Hal. – Nie przypominam sobie niczego szczególnego na temat tamtej sekcji, z wyjątkiem może tych narośli, które nie były interesujące mikroskopowo, a jedynie z uwagi na ich liczbę. – Przyniosłam zestaw – powiedziała Laura, umieszczając tackę oznaczoną jako PERIKARDIOCENTEZA na stoliku ze stali nierdzewnej. – Doktor Crook się nie pojawił? – Będzie tu pewnie lada chwila. Jesteś pewny, że... – Ale jeszcze go nie ma. Ciśnienie spadło do zera. Ma skurcze dodatkowe. Chyba zaczynamy. – Jak chcesz – powiedziała Laura chłodno. Rzeczywiście Matt wiele razy podejmował próby odprowadzania krwi osierdziowej jako manewr ostatniej szansy u pacjentów z zatrzymaniem akcji serca, którzy i tak mieli umrzeć

pomimo najbardziej heroicznych wysiłków reanimacyjnych. Niemniej jednak podczas tego zabiegu nigdy nie spotkał się z niespodziewaną obecnością krwi osierdziowej. I żaden z pacjentów takiego zabiegu nie przeżył. – Potrzebujesz pomocy? – spytał Hal. – Chyba że wkroczyłby tu teraz doktor Crook – powiedział Matt. – Ale nie możemy czekać. Z tyłu, kilka kroków za Halem, Matt zauważył Blaine’a LeBlanca, który przyglądał się tej scenie w milczeniu. – Wciąż nie ma ciśnienia – odezwał się Lee. – Są pary pobudzeń komorowych. Czasami człowiek musi zrobić to, co musi zrobić – ta myśl uparcie krążyła po głowie Matta. Nałożył dziesięciocentymetrową igłę o szerokim świetle na dwudziestocentymetrową strzykawkę i założył zacisk na jej podstawę. Będzie wiedział, że się pomylił i że nie ma żadnej krwi w osierdziu, gdy tylko wprowadzi grubą igłę przez cienką jak serwetka warstwę osierdzia do podstawy serca pacjenta. Elektrokardiogram natychmiast zareaguje na uraz i jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie miał czas wycofać igłę, zanim dokona poważnych uszkodzeń w mięśniu serca. Taką miał nadzieję. Jeżeli jednak przebije mięsień i uszkodzi tętnicę wieńcową, zawał serca, który potem nastąpi, nie da choremu żadnej szansy. Matt wbił igłę w skórę tam, gdzie lewe dolne żebro styka się z mostkiem, i skierował ją ukośnie do lewego ramienia. Utrzymując stały napór na igłę, przesuwał ją naprzód w kierunku miejsca, gdzie spodziewał się znaleźć podstawę serca. Powoli... powoli... – Dużo skurczów dodatkowych – powiadomił go Lee. – Dochodzisz do serca? – spytała Laura. Matt sprawdził, co się dzieje na monitorze. Mam szczerą nadzieję, że nie – pomyślał. – Nie – odparł uspokajająco. – Na pewno? Bez żadnego ostrzeżenia strzykawka napełniła się krwią. Tak jest! Matt przełączył łącznik trójdrożny, żeby opróżnić strzykawkę, i spuścił jej karmazynową zawartość do małego szklanego pojemnika. Potem wyciągnął jeszcze dwadzieścia pięć centymetrów krwi i wpuścił ją do większego naczynia. – Skąd wiesz, że nie czerpiesz krwi wprost z serca? – spytała Laura. Ta kobieta nigdy nie odpuści. W rozmowę zdecydowanie włączył się Hal. – Pani Williams – powiedział spokojnie – wygląda na to, że doktor Rutledge wie, co robi. Jest sposób na to, żeby od razu poznać, gdzie znajduje się czubek igły. Jeżeli krew, którą doktor Rutledge właśnie usunął, znajdowała się w przestrzeni osierdziowej pacjenta, prawdopodobnie nie będzie krzepnąć. Jeżeli pochodzi bezpośrednio z przedsionka, skrzepnie. – Kiedy się dowiemy?

Matt pominął milczeniem to pytanie i ściągnął kolejną strzykawkę krwi. Stan chorego nie zmienił się. Po jego lewej stronie Lee jeszcze raz spróbował wysłuchać tętno, a potem ponuro potrząsnął głową. – Jeżeli on jest we wstrząsie, a ta krew może pochodzić z mięśnia sercowego, to czy nie pogarszamy sytuacji? – spytała Laura. Odwal się ode mnie, kobieto! – taki okrzyk cisnął się Mattowi na usta. Pielęgniarka w widoczny sposób zabezpieczała się przed nieuchronnie nadciągającym atakiem doktora Crooka. Próbowałam przemówić mu do rozsądku, doktorze Crook, naprawdę. Matt wsunął plastikowy cewnik przez igłę w miejsce, które – jak miał nadzieję – okaże się przestrzenią osierdziową. Potem ostrożnie wyciągnął igłę i jednym szwem przymocował cewnik do klatki piersiowej. Krew sączyła się z cewnika i wsiąkała poszerzającą się plamą w jałową gazę. Przez kilka sekund panowała pełna napięcia cisza. – Ciśnienie wciąż zero – oznajmił Lee, w chwili gdy Robert Crook z impetem wpadł do sali. Przysadzisty, z ogorzałą twarzą, miał gęste piaskowoszare brwi, które Mattowi zawsze przypominały ogromne wełniste gąsienice gotowe do ataku. Na brzegu lewej szczęki, gdzie się zaciął przy goleniu, widać było kilka kropel zakrzepłej krwi i mały, zakrwawiony strzępek ligniny. Jego reakcją na wezwanie do szpitala był sprint do łazienki po maszynkę i krem do golenia. – Co się tu dzieje, Rutledge? Matt wzruszył ramionami. – Ciśnienie spadło mu do zera i nie mogłem się zorientować dlaczego, doszedłem do wniosku, że ma tamponadę, więc wkłułem się i odsączam krew. – Wkłuł się pan? – Wciąż nie ma ciśnienia – zawołał Lee. – Sprawdź, czy kroplówka z dopaminą jest maksymalnie otwarta – rzucił mu Matt. – Jest. – Widział pan płyn w osierdziu w echokardiografii? – spytał Crook i przyłożył słuchawki do piersi pacjenta, nie zważając na sterylne pole operacyjne i cienki cewnik. – Nie... zdążyłem zrobić echa. Nie było czasu. Crook wybuchnął. – Jezus, Maria! Skąd pan, do cholery, wie, że wszedł pan igłą w obszar osierdziowy, a nie w samo serce? – Zrobiłem, co należało zrobić – odparł Matt tak spokojnie, jak tylko potrafił. – Zrobiłem to, co uznałem za stosowne, i najlepiej, jak umiałem. – Najlepiej, jak pan umiał. Rutledge, pan nie jest lekarzem, tylko jakimś cholernym kowbojem. Pan jest jak odbezpieczony granat. I chcę, żeby pan wiedział, że zamierzam przekazać pełną informację o pańskich działaniach... – Zaraz! – krzyknął Lee. – Jest ciśnienie. Czysto i wyraźnie sześćdziesiąt... Nie, teraz jest osiemdziesiąt. Tak, osiemdziesiąt. W tej chwili Darryl Teague uniósł rękę i odwrócił głowę.

ROZDZIAŁ 3 – Dzień dobry, Kim – powiedział Matt, mijając energiczną, sympatyczną pielęgniarką na OIOM-ie. – Dzień dobry, doktorze – usłyszał chłodno rzuconą odpowiedź. Matt przez chwilę rozważał, czyby nie stawić jej czoła. Kim West była dla niego zawsze co najmniej serdeczna, jeżeli nie otwarcie przyjazna. Nie było jednak sensu przyczepiać się do tej oschłości. Kopalnia i Koksownia Belinda zasilała krwiobieg tej doliny. Tak czy inaczej całe hrabstwo Montgomery było z nią powiązane. Przez ostatnie trzy dni, odkąd uratował życie Darrylowi Teague, atmosfera wokół niego na ulicach Belindy wciąż nieprzyjemnie gęstniała. Teague nigdy nie był ukochanym dzieckiem swojego miasta, a teraz z jego powodu nie żyło dwóch młodych ludzi. A dzięki Mattowi sprawca miał się dobrze. Na stacji benzynowej, jadłodajni, pralni chemicznej – wszędzie gdzie poszedł, słyszał wokół siebie szepty i czuł napięcie; nawet w szpitalu, gdzie przecież ludzie lepiej niż gdzie indziej powinni zdawać sobie sprawę, przed jakimi trudnymi wyborami stają niekiedy lekarze. W ciągu kilku godzin po tych wydarzeniach Robert Crook rozesłał pisma do wszystkich pracowników szpitala, podważając zarówno to, co Matt zrobił, jak i jego ocenę sytuacji. Domniemywał również, że niedoskonałość techniki przy ściąganiu krwi z osierdzia stanowiła dla pacjenta nie mniejsze zagrożenie jak wypadek w kopalni. Darryl Teague był oficjalnie pacjentem Crooka i kardiolog robił wszystko, żeby zaangażować do opieki nad nim innego internistę, nie Matta. Matt jednak uparł się i zachodził do Darryla dwa razy dziennie od dnia katastrofy. Wspólna walka o życie wykuwa między ludźmi więzi w pełni zrozumiałe tylko dla tych, którzy byli kiedyś w takiej sytuacji. Udając, że nie zauważa niechętnego spojrzenia jednej ze starszych pielęgniarek – jak sobie przypomniał, matki górnika – Matt poszedł prosto do sali numer 6. Światła były wyłączone, paliła się tylko lampka fluorescencyjna nad łóżkiem. Teague, z twarzą potwornie zdeformowaną, posiniaczoną i poobijaną, leżał na plecach, oddychając płytko i nieregularnie. Gdyby to Matt dawał zlecenia, kazałby go zaintubować i podłączyć do respiratora. Od czasu gdy go tu przywieziono, był nieprzytomny. O ile Matt wiedział, nie było przekonującego wyjaśnienia, dlaczego zapadł w śpiączkę. Początkowo za podejrzany czynnik mógł uchodzić tępy uraz i zapewne do tej pory istniało takie prawdopodobieństwo. Niemniej nie było zlecenia ani na rezonans magnetyczny, ani na tomografię komputerową czaszki, a nawet na konsultację neurologiczną. Robert Crook na pewno nie zostanie lekarzem roku za zasługi w prowadzeniu tego pacjenta, ale mógłby otrzymać medal honorowego obywatela miasta od jego mieszkańców. Matt stał w półmroku, spoglądając na szpitalne łóżko Darryla Teague. Co ci się stało, Darryl? – spytał bezgłośnie. Czego się nawdychaliście, ty i Teddy Rideout? Coście wypili? Co wtarłeś sobie w skórę? Matt wziął w palce nadgarstek chorego i sprawdził mu puls – okazał się całkiem mocny. Uszkodzone naczynie, które spowodowało niemal śmiertelny wysięk do osierdzia, już się

zamknęło, a cienki dren, który tkwił pod workiem osierdziowym, został usunięty. Teraz zaś, według wszelkich widocznych znaków, tylko tajemnicza śpiączka stała na przeszkodzie w przeniesieniu Teague ze Szpitala Okręgowego Hrabstwa Montgomery przypuszczalnie do jakiegoś szpitala więziennego. Matt przeprowadził krótkie badanie neurologiczne. Nic szczególnego – nie było wyraźnych objawów wskazujących na powoli poszerzający się wylew pomiędzy czaszką a mózgiem. Podniósł dłoń i delikatnie dotknął twardej, mięsistej narośli powyżej lewej brwi, potem kolejnej na podbródku. Czy temu człowiekowi w ogóle nie chciało się pójść do lekarza, żeby spytać, co za dziwaczna przypadłość go gnębi, a może szybko postępująca choroba psychiczna uniemożliwiła mu racjonalne działanie? – Co tu jest grane, Darryl? – szepnął Matt. – No już, obudź się i powiedz mi... co tu jest grane? Podniósł słuchawkę telefonu przy łóżku, chwilę się wahał, a potem wykręcił numer laboratorium anatomopatologii. Po kilku sekundach usłyszał głos wuja. – Co słychać, Hal? – Co mam ci powiedzieć – nie czyha na mnie pół miasta, żeby mnie wysmarować smołą i wytarzać w piórach tylko za to, że porządnie wykonuję swoją robotę, jeżeli o to pytasz. – Na korytarzu jest pielęgniarka, która chętnie pierwsza chlupnęłaby na mnie smołą. Słuchaj, Hal, jestem na OIOM-ie, u Teague. Pewnie już wiesz, że jest w śpiączce, od czasu kiedy go tu przywieźli. Zastanawiam się, czy ktoś go czymś nie szprycuje. – Dlaczego? – Po pierwsze czy, a dopiero po drugie dlaczego. Można by tak załatwić, żeby któryś z twoich techników założył mu jeszcze jedną rurkę i podłączył monitorowanie leków? – Za plecami Crooka? – O to właśnie chodzi. Sam bym to zrobił, ale słono bym musiał zapłacić, gdyby nagle weszła tu jakaś pielęgniarka i przyłapała mnie na gorącym uczynku. – Nie ma sprawy, ale na następne Boże Narodzenie spodziewam się paczuszki najlepszego tytoniu fajkowego. Nie chcę więcej krawatów. – Jesteś pewien? Mam chyba jeszcze dwa lub trzy gdzieś w szafie. – Jestem pewien. – Dobrze, nie dostaniesz już krawata. Dzięki, wujku. Gabinet Matta znajdował się na pierwszym piętrze starego dwurodzinnego domu tuż za rogiem Main Street, w pobliżu centrum miasta. Matt zaparkował harleya obok garażu za domem i wszedł tylnym wejściem. Usłyszał ożywioną wymianę zdań dochodzącą z jego poczekalni. Wysoki, podniesiony kobiecy głos oraz cierpliwe i spokojne, jak zwykle, odpowiedzi jego recepcjonistki i sekretarki medycznej Mae Borden. – No cóż, pani Goodwin – mówiła Mae – nie chcę pani przekonywać, żeby pani nie zmieniała lekarza, ale chyba ze względu na męża należałoby to wszystko jeszcze raz przemyśleć. Matt zatrzymał się tuż przed drzwiami gabinetu i oparł się o ścianę w holu.

– To Charlie kazał mi tutaj przyjść – powiedziała kobieta. – Jest bardzo zdenerwowany tym, co się stało w kopalni. – Czy chodzi o to, że doktor Rutledge uratował temu chłopakowi życie? – Tak. Tych dwóch, których Teague zabił, to byli koledzy Charliego. A kopalnia już od trzech dni jest zamknięta, bo Teague narobił tam okropnych szkód. Ludzie siedzą w domu, zamiast pracować i zarabiać. – Rozumiem panią doskonale. Proszę mi powiedzieć, pani Goodwin, czy gdyby to pani mąż obsługiwał tamtej nocy tę maszynę, czy chciałaby pani, żeby doktor Rutledge zrobił, co w jego mocy? – No wie pani... chyba tak. – A czy doktor Rutledge zawsze dobrze się państwem opiekował? – Oczywiście, że tak. – I chce pani zmienić lekarza? – No, nie wiem... – Pani Goodwin, zróbmy tak. Ja zatrzymam jeszcze jakiś czas wasze kartoteki, niech Charlie sam tu przyjdzie i porozmawia ze mną – albo jeszcze lepiej – niech porozmawia z doktorem Rutledge’em. Nie powinnam tego pani mówić, ale wiem na pewno, że oboje należycie do jego ulubionych pacjentów. Bardzo by się zmartwił, gdyby miał was stracić. – Mówiąc szczerze, ja też bym się zmartwiła. – A więc? – Pani Borden, miałam cichą nadzieję, że pani mi to wyperswaduje. Powiem Charliemu, że jeżeli chce, to może sam tu przyjść i osobiście to doktorowi powiedzieć. – Chyba mu ulży, jak się dowie, że pani się nie udało. – Chyba tak. Dziękuję pani. Naprawdę, bardzo dziękuję. Matt usłyszał, jak otwierają się i zamykają frontowe drzwi. – Dobra, Matthew – zawołała Mae. – Już sobie poszła. Możesz wejść. Matt wszedł do skromnej poczekalni i pocałował swoją sekretarkę w policzek. – Znam kilku Eskimosów, którym trzeba sprzedać lodówki – powiedział. – Myślę, że ty byś się idealnie do tego nadawała. – Nie, dziękuję. Nie znoszę zimna. – Stokrotne dzięki za uratowanie mojej prywatnej praktyki. – Nie jest tak źle – odparła Mae, w której głosie było słychać melodyjny akcent z Alabamy. – Na razie mieliśmy sześć prób dezercji, z czego trzy udane. Poprawna, w przeciwieństwie do wyluzowanego Matta, Mae trzymała rękę na pulsie jego praktyki od chwili jej otwarcia. Miała około pięćdziesiątki, ale jej srebrno-siwe włosy i konserwatywny stosunek do świata dodawały jej jeszcze dziesięć lat. Przez te wszystkie lata połączyło ich wiele różnic oraz poświęcenie praktyce i pacjentom. Poza tym, że nikt nie umiał parzyć takiej kawy jak ona, Mae dokonywała cudów, żeby wcisnąć każdego pacjenta, którego trzeba było zbadać, i była niezrównana w „dopasowywaniu” wysokości rachunku za wizytę do każdego, kogo nie było na nią stać.

– Wygląda na to, że przez tego Teague narobiłem sobie w mieście wrogów, Mae – powiedział Matt. – Poprawka, drogi panie, ludzie cię lubią i szanują za to, że jesteś dobrym lekarzem. Wielu ci współczuje, bo tak dużo przeżyłeś i straciłeś. Ale niektórzy tracą cierpliwość. Od kiedy otworzyłeś tu praktykę, to, co robisz, żeby sprowadzić na kopalnię kary finansowe, a nawet zamknąć ją za naginanie przepisów bezpieczeństwa pracy, wkurza już wiele osób. Niektórych irytujesz, dla innych jesteś tematem do żartów. Uratowanie Darryla Teague po prostu przepełniło czarę. – Proszę cię, Mae. Przestań owijać w bawełnę. Powiedz, co naprawdę myślisz? Mae uśmiechnęła się na przekór sobie. – Bardzo zabawne – powiedziała. – Ale przestaje być zabawne, kiedy ludzie odwracają się od najlepszego lekarza w okolicy, bo myślą, że on prowadzi nieustanną krucjatę, żeby ich pozbawić środków do życia. – Wcale nie prowadzę krucjaty, żeby ich pozbawić środków do życia. Po prostu chodzi o to, że... – Rozejrzyj się wokół siebie, Matthew – weszła mu w słowo Mae. – Od czasu śmierci Ginny masz na oczach klapki. Pisałeś pisma do nadzoru górnictwa i próbowałeś z każdego draśnięcia robić sprawę federalną. Od kiedy Ginny odeszła, nie odpuszczasz. I co z tego masz? Nic. – I tu cię mamy – powiedział Matt. Tu się właśnie mylisz. – Popędził do gabinetu i wrócił z naręczem ulotek. – To mam i to mogę pokazać, jeszcze ciepłe, prosto z ksero. – Położył kartki na biurku Mae i podał jej jedną. POSZUKUJEMY INFORMACJI NA TEMAT NIEZGODNEGO Z PRAWEM SKŁADOWANIA LUB USUWANIA TOKSYCZNYCH ODPADÓW KOPALNIANYCH Z KOPALŃ W HRABSTWIE MONTGOMERY NAGRODA 2500 DOLARÓW ZA INFORMACJE, KTÓRE MOGĄ POMÓC WSZCZĄĆ DOCHODZENIE W OKRĘGOWEJ IZBIE GÓRNICZEJ LUB AGENCJI OCHRONY ŚRODOWISKA GWARANTOWANA PEŁNA DYSKRECJA PAMIĘTAJ, CHODZI O TWOJE ZDROWIE Stowarzyszenie na rzecz Zdrowych Kopalń – Jezu przenajświętszy – jęknęła Mae. – Stowarzyszenie na rzecz Zdrowych Kopalń? – Pomyślałem, że będzie brzmiało lepiej niż „Doktor Matthew Rutledge”. – Kiedy wreszcie przejrzysz na oczy, Matthew? Tym ludziom nie jesteś w stanie zaszkodzić. Mają forsy jak lodu i takie układy na górze, że mogą cię jednym ruchem ręki odpędzić jak muchę z szyby. Występując przeciwko nim, tylko narobisz sobie kłopotów. – Posłuchaj, Mae, Ginny zmarła na odmianę raka, która występuje raz na milion u niepalących kobiet w jej wieku. A teraz mamy dwa przypadki zupełnie niezwykłego zespołu chorobowego u dwóch mężczyzn, którzy akurat są górnikami. Jak można sądzić, że K&KB nie ma z tym nic wspólnego? Masz wyobrażenie, ile beczek toksycznych substancji

petrochemicznych wytwarza kopalnia, przerabiając węgiel na nawozy, farbę, a szczególnie koks? Gdzie one są? Matt na pewno przygotował się dobrze do swojej kampanii. Produkcja koksu, który jest postacią węgla, bardzo ważnego w procesie wytwarzania żelaza, a w końcu stali, jest – tak przynajmniej sądził – głównym obwinionym w sprawie. Przy dostatecznie dużej powierzchni przeróbki, odpowiednim wyposażeniu i technologii pewne rodzaje węgla można wykorzystać w stu procentach. Ale różne produkty uboczne przeróbki – krezotyny, smoła, paki i wiele innych hydrochemikaliów – jeżeli nie pozyskuje się ich w takiej ilości, by miały wartość handlową, muszą być bezpiecznie usuwane, inaczej mówiąc – składowane. Ten właśnie obszar, zdaniem Matta, jest szarą strefą kopalni i tu dopuszczano się największych nadużyć. Kręcąc głową, bardziej ze zdenerwowania niż z niechęci do jego pomysłów, Mae zwróciła mu ulotki. – Masz pięć minut, nim wróci Jim Kinchley – powiedziała. – Posłałam go do laboratorium, żeby mu zrobili rutynowe badania krwi i EKG. – Doskonale. Nie martw się, Mae. Poradzimy sobie. Mae uśmiechnęła się niepewnie i wróciła do swoich zajęć. Matt wycofał się do swojego gabinetu i zaczął się przedzierać przez stos wyników badań laboratoryjnych i wykresów leżących na biurku. Jak zwykle – myślał – przez Mae przemawia głos rozsądku. Z ręką na sercu, który z jego listów do prasy został opublikowany? A zwołane przez niego nieudane zebranie mieszkańców miasta, na które przyszło siedem osób, w tym jego matka i wuj oraz dwóch bezdomnych, skuszonych obietnicą kawy i herbatników? Podniósł wzrok i zobaczył, jak pliszka siada na gałęzi białego dębu. Tuż za jego oknem. Już minutę, a może dłużej, piękny ptaszek o szkarłatnym upierzeniu siedzi nieruchomo, uczepiony gałęzi i patrzy – tak się Mattowi wydawało – wprost na niego. – Ginny? Ptaszek ani drgnął. – Ginny, czy to ty? Usłyszał od drzwi, jak Mae dyskretnie odchrząkuje. – Co z tobą, Matthew? – Co? Ach tak, w porządku. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie na drzewo za oknem, ale ptaszka już tam nie było. – Myślałeś o żonie, prawda? – Nie. To znaczy, tak. Myślałem. – Tak mi się zdawało. – Wiesz, Mae, minęło już prawie pięć lat, a w moim sercu tak naprawdę nic się nie zmienia. Nawet tęsknię za nią bardziej niż kiedyś. Raz przypomina mi ją kształt jakiejś chmury, innym razem jakiś fragment lasu albo jakaś kobieta na ulicy, która z tyłu wygląda zupełnie jak ona. Teraz znowu ptak – pliszka. Ale tym razem nie tylko mi ją przypomniał – miałem nieodparte uczucie, że to jest ona. Staram się jak umiem i nie potrafię sobie wyobrazić, co to znaczy na zawsze. Wciąż mi się wydaje, że za chwilę wejdzie do pokoju jakiś reżyser filmowy, klaśnie w dłonie i ogłosi zakończenie tej sceny, a potem powie, że przechodzimy do następnej –