uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Michael Palmer - Z przyczyn naturalnych

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :715.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Michael Palmer - Z przyczyn naturalnych.pdf

uzavrano EBooki M Michael Palmer
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 59 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron)

michael PALMER z przyczyn naturalnych Przełożył PIOTR ROMAN Tytuł oryginału: NATURAL CAUSES Prolog Przez pierwsze dwie godziny jazdy skurcze Connie Hidalgo były jak drobne ukłucia, kiedy jednak minęli zjazd z 1-95 na New London, napięcie w jej wnętrzu zaczęło rosnąć. — Billy, chyba coś się dzieje. — Daj mi spokój. Powtarzasz to od cholernego miesiąca, a jeszcze jeden przed nami. — Powinnam była zostać w domu. — Powinna.ś była zrobić dokładnie to, co robisz, czyli jechać do Nowego Jorku pomóc mi sfinalizować transakcję. — Mogłeś wziąć mercedesa. To siedzenie mnie dobija. Connie wiedziała, że wzięcie ślicznego 500SL nie wchodziło w rachubę. Ostatnią rzeczą, na jakiej zależało Billy'emu Molinarze, było zwracanie na siebie uwagi oraz zainteresowanie złodziei samochodów. Nigdy nie zmieniał nawyków — zwłaszcza gdy sprawy dobrze się miały. Zawsze jeździli na Manhattan poobijanym fordem kombi i dzięki temu szczęśliwie stamtąd wyjeżdżali. Mowy nie było, by tego wieczoru zgodził się na inne rozwiązanie. Nie powiedział, ile pieniędzy jest w dwóch torbach, które wepchnął w zapasową oponę, zdawała sobie jednak sprawę, że dużo. Więcej niż kiedykolwiek przedtem. Zaczęła się niespokojnie wiercić — zbliżał się kolejny skurcz. Wyglądała przez okno, próbując zagubić się w uciekających do tyłu światłach i mignięciach znaków drogowych. Była drobna — Billy mawiał, że składa się z samego brzucha — miała szeroko rozstawione, ciemne oczy i delikatne, jakby sztucznie wygładzone rysy, a twarz taką, że większość mężczyzn miała na nią ochotę. W wieku czternastu lat urodziła dziewczynkę, którą oddała, praktycznie ani razu się jej nie przyglądając, a teraz, dziesięć lat później. Bóg dał jej drugą szansę. Tym razem nic złego się nie stanie. Nic. — kocham cię, Billy — powiedziała łagodnie. — W takim razie przypal mi. Wyciągnął spod fotela grubego skręta z marihuany, fachowo go polizał i pochylił się ku Connie. — Nie, Billy. To niedobre dla dziecka. — Crack jest niedobry dla dziecka. Dlatego nie pozwoliłem ci brać od chwili, gdy dowiedzieliśmy się, że jesteś w ciąży. Nikt nigdy nie stwierdził, że jest coś złego w trawie. Zaufaj mi. — No dobrze, ale otwórz okno. Connie zapaliła skręta i wbrew rozsądkowi, kiedy Billy wydmuchiwał dym, głęboko go wdychała. Jak zwykle Billy miał rację. W czasie pierwszej ciąży paliła co dzień — papierosy i marihuanę — a dziecko urodziło się tłuste i doskonałe. — Posłuchaj mnie teraz — powiedział Billy. — Manny Diaz to śmieć, ale po wszystkich handlach, jakie wspólnie robiliśmy, dość mu ufam, zwłaszcza mając ciebie za tłumacza, jeśli nie będzie chciał gadać po angielsku. Ten deal jest większy od wszystkiego, co robiliśmy, i musimy przedsięwziąć szczególne środki. Chcę, żebyś siedziała w samochodzie przed bramą, z zapalonym silnikiem. Trzymaj drzwi zamknięte, aż wyjdę i powiem, że wszystko w porządku. Gdyby cokolwiek wyglądało nie tak — cokolwiek — wiej, gdzie pieprz rośnie, i zawiadom kuzyna Richiego z Newarku. Jasne? — Jasne. Wszystko jasne. Przeszył ją ból kolejnego skurczu. Connie zagryzła zęby i przycisnęła szczupłe palce do brzucha. W ostatnich dwóch tygodniach dwukrotnie wydawało się jej, że już zaczyna się poród. Miała nadzieję, że i tym razem to fałszywy alarm. Popatrzyła na zegarek Billy'ego. Jeżeli .skurcze w dalszym ciągu będą nieprzyjemne, zacznie mierzyć czas między nimi. Jeszcze się przekonywała, że to nic, czym należałoby się martwić, kiedy poczuła nowy ból, tym razem w czubkach palców. Z początku trudno było to nazwać bólem. Raczej drętwiała skóra, dość nieprzyjemnie ginęło czucie. Przy Stamford odrętwienie zrobiło się jednak stałe — przypominało przepływ prądu i pogarszało się, gdy uciskała opuszki palców, i nie znikało, gdy unosiła je w powietrzu. Kuląc się w ciemności, sprawdziła palce po kolei. Bolał każdy.

To tylko nerwy, na pewno tylko nerwy, pomyślała. Billy ponownie przypalił skręta. Jeden mach na pewno jej nie zaszkodzi, a prawdopodobnie bardzo pomoże. Connie przyciągnęła do siebie rękę Billy'ego, przycisnęła usta do wilgotnego papieru i wciągnęła dym w płuca. Minęło niemal pół roku od dnia, w którym po raz ostatni była trochę napalona. Jeden mach na pewno nie zaszkodzi dziecku. Biorąc pod uwagę, co ich czeka, malec prawdopodobnie potrzebował dyma bardziej od niej. Przy New Rochelle skończyła skręta — sama. Ból w opuszkach palców nie osłabł, a skurcze pojawiały się mniej więcej co pięć minut, ale przestało ją to aż tak przejmować. — Billy, czuję się lepiej. :— Wiedziałem, że tak będzie, skarbie. Po kilku kilometrach poczuła świdrujący ból w palcach stóp. Przerażona, zapaliła kolejnego skręta. — Hej, zostaw to! — Myślę, że dziecko zaczyna się rodzić. — Mam nadzieję, że jest na tyle mądre, by zaczekać, aż załatwimy handel. Potrzebuję cię za kółkiem. Jeżeli spieprzymy sprawę, lepiej dla dzieciaka, żeby wcale nie wychodził. — Billy, mówię poważnie. — A ty myślisz, że ja co, udaję króla dowcipu? — Popatrzył nerwowo na zegarek. — Dokładnie według planu. Robimy ten interes, mała, i wchodzimy do pierwszej ligi. Uwierz mi. To test, z którym Dominie czekał, żeby mi go dać. Nic, kurwa, tego nie może spieprzyć. Connie wyraźnie usłyszała dobitny ton w głosie kochanka i zacisnęła zęby, by pokonać drętwienie dłoni i stóp. Gra szła nie tylko o pieniądze, ale o ich przyszłość. Kiedy była młodsza, gruba i nieatrakcyjna, mężczyźni chcieli od niej wyłącznie seksu. Kiedy się zmieniła i stała piękna, mężczyźni, którzy ją podrywali, mieli więcej wyczucia — zabierali ją w ładniejsze miejsca, lecz w dalszym ciągu chcieli tego samego. Dopiero Billy okazał się inny. Zrobił z niej swoją dziewczynę i od samego początku traktował z szacunkiem. Teraz mieli mieć dziecko i obiecał, że kiedy tylko deal zostanie zamknięty, wezmą ślub. Bez względu na to, co będzie musiała dziś wieczór zrobić, by pomóc Billy'emu, zrobi to. Gdyby tylko ból zelżał... choć odrobinę. Było tak źle, że omal wybuchła łzami. Sięgnęła do sufitu i zapaliła światło w kabinie. — Hej, co robisz? — krzyknął Billy. — Chcę... chcę poszukać jakiejś kasety. Popatrzyła na swoje dłonie, po czym szybko zgasiła światło i schowała ręce tak, by nie mógł ich zobaczyć. Wszystkie palce — od pierwszych kostek po czubki — były niemal czarne. Środki dłoni nabrały matowoszarej barwy. — No i? — Co no i? — Jaką taśmę wzięłaś? — O... myślę, że lepiej sobie trochę odpocznę. Proszę Cię, Boże, myślała, pozwól mi wytrzymać jeszcze godzinę. Jeszcze tylko jedną godzinę. Północ minęła, gdy byli na Harlem River Drive. Skręcili w Stoszesnastą Ulicę. Connie martwiły nie tyle gwałtowne skurcze w brzuchu, ile fakt, że kiedy dotrą na miejsce, nie utrzyma kierownicy, nie wspominając o prowadzeniu samochodu. Lewa dłoń — unieruchomiona w szponiastej pozycji — była praktycznie bezużyteczna. Choć mogła poruszać palcami prawej, już najlżejszy ruch powodował, że całe ramię przeszywał silny ból. Boże, proszę... — No, to jesteśmy, mała — stwierdził Billy i zatrzymał się obok latarni stojącej przy bramie rozpadającej się kamienicy. — Ci goście srają w gacie na myśl o Dominicu, nie spodziewam się więc kłopotów. Nigdy jednak nie zaszkodzi dmuchać na zimne, zwłaszcza przy tak dużym interesie. Czekaj więc i miej zamknięte drzwi i zapalony silnik. Wejdę na górę i .sprawdzę towar. Jeżeli wszystko będzie dobrze, zrobimy wymianę tu, na ulicy. Okej? Connie, spytałem, czy wszystko okej. Connie Hidalgo, której dłonie i stopy drżały jak w febrze, zagryzła wewnętrzną stronę wargi i czekała, aż minie boleśnie przeszywający, szczególnie silny skurcz. Kiedy napięcie osłabło, poczuła zbierającą się między udami wilgoć. Odchodziły wody.

— Pppośpiesz się — wyjąkała. — Dziecko zaraz zacznie wychodzić. Chyba... musimy jejechać do szpitala. Billy chwycił zestaw do badania jakości towaru i poprawił kaburę pod lewą pachą. — Trzymaj się w jednym kawałku, aż skończymy — warknął. — Jasne? — Zauważył malujący się na jej twarzy ból i mina mu zrzedła. — Connie, skarbie, wszystko będzie dobrze. Obiecuję. Załatwię interes z Diazem, najszybciej jak się da. A potem, jak zechcesz, dostaniesz najlepszego lekarza w Nowym Jorku. — Ale... — Teraz skup się: miej drzwi zamknięte i trzymaj się z dala od kłopotów. Kocham cię. — Ja też cię kocham — powiedziała Connie, lecz Billy'ego już nie było. Z wielkim trudem wślizgnęła się za kierownicę i zamknęła drzwi od strony kierowcy. Przekonywała się rozpaczliwie, że odejście wód to nie powód do niepokoju. Pielęgniarka ze szkoły rodzenia stale to powtarzała. Minęło pięć minut. Potem następne pięć. Skurcze stały się bolesne jak cholera. Chcąc odwrócić uwagę i ponownie sprawdzić palce, Connie zapaliła światło w kabinie. Szare, zimne dłonie z poczerniałymi czubkami palców wyglądały jak element stroju na Halloween. Spojrzała na siebie we wstecznym lusterku. Coś było nie tak z twarzą. Umysł potrzebował kilku sekund, aby zarejestrować ciemne strużki krwi, które zaczęły wyciekać z nosa i wijąc się, spływały w dół i wzdłuż górnego brzegu warg ściekały ku kącikom ust. — Proszę, Billy... pośpiesz się... Nieporadnie przeszukiwała torebkę, by znaleźć chustkę do nosa, gdy zauważyła ciemnoczerwoną plamę rozlewającą się w kroku i po nogawkach jasnobeżowych ciążowych spodni. Nie był to przezroczysty ani lekko zabarwiony płyn, o którym mówiła pielęgniarka. To była krew! Connie kręciło się w głowie, była zdezorientowana. Spróbowała zetrzeć to, co wyciekało z nosa, wpływało do ust i rozpryskiwało się na bluzce. Lewe ramię było jak z ołowiu. — Proszę... niech ktoś mi pomoże... — Po chwili dotarło do niej, że słowa kołaczą się jedynie we wnętrzu jej głowy i nie jest w stanie ich wyartykułować. Obraz przed oczami zamazywał się, lewa część ciała odrętwiała. Ogarnęło ją przerażenie, jakiego do tej pory nie znała. Nagle przednia szyba forda eksplodowała do środka i obsypał ją deszcz okruchów szkła. W ułamku sekundy z jej czoła trysnęła krew, zalewając oczy. Zaczęła je trzeć grzbietem prawej dłoni i na chwilę odzyskała widzenie. Ciało Billy'ego było rozciągnięte na masce, roztrzaskana głowa i jedno nieruchome ramię dyndało martwo nad fotelem pasażera. Connie zaczęła bezgłośnie wyć. Przez strzaskaną przednią szybę dostrzegła kilku mężczyzn zbliżających się do samochodu. Odruchowo położyła dłoń na dźwigni zmiany biegów i pchnęła ją, przerzucając z pozycji „parkowanie" na „jazda". Ford skoczył do przodu, potrącił jednego z mężczyzn, odbił się od parkujących samochodów i pomknął przed siebie. Kiedy wjechał na Trzecią Aleję, ciało Billy'ego spadło z maski. Connie, bardziej martwa niż żywa, spojrzała odruchowo w lewo i ujrzała na wysokości oczu światła reflektorów i maskę autobusu. Przez krótką chwilę słyszała straszliwy zgrzyt, któremu towarzyszył ból, jakiego jeszcze w życiu nie czuła. Potem, tak samo nagle, nastąpiła ciemność i... ogarnął ją spokój. Rozdział 1 1 lipca, Dzień Przemiany Z mieszkania Sarah Baldwin w North End do Bostońskiego Centrum Medycznego było niemal jedenaście kilometrów. Ulice były suche, wilgotność powietrza niska, a o szóstej rano ruch na ulicach praktycznie jeszcze się nie rozpoczął. Sarah zmrużyła oczy i popatrzyła w poranną jaskrawość, by wyczuć „ducha" dnia. — Dziewiętnaście minut czterdzieści pięć sekund — przewidziała. Usiadła na siodełku dwunastobiegowego roweru, poprawiła kask i wyzerowała stoper. Dopuszczała margines jedynie piętnastu sekund, a jednak częściej „wygrywała", niż „przegrywała". Przez dwa lata, od kiedy jeździła do pracy na rowerze, znacznie poprawiła dokładność, wkałkulowując w czas jazdy wszystkie najdziwniejsze zmienne, jakie była w stanie skojarzyć z konkretnym dniem. Wtorek czy czwartek? Dodaj trzydzieści sekund. Zwykła kawa na śniadanie czy bezkofeinowa? Odejmij czterdzieści pięć. Dwie noce pod rząd bez dyżuru przy telefonie? Odejmij minutę albo i więcej. Dziś tak skalkulowała czas, że będzie

musiała pedałować na tyle mocno, że poczuje, iż uczciwie ćwiczyła, ale nie na tyle, żeby się mocno spocić. Popatrzyła na szereg ciekawych architektonicznie domów, ciągnących się wzdłuż wąskiej uliczki, przy której mieszkała, wcisnęła guziczek stopera i odepchnęła się od krawężnika. Kiedyś niemal fanatycznie ćwiczyła różne metody fitness, w którymś jednak momencie zrezygnowała z chodzenia na salę. Wolała zmuszać się do maksymalnego wysiłku na rowerze, potem brała w szpitalu prysznic, przebierała się w kitel i szła na obchód. Dziś nie był jednak zwykły dzień. W Bostońskim Centrum Medycznym —jak w większości kształcących lekarzy szpitali w kraju — 1 lipca był Dniem Przemiany. Dla każdego lekarza — niezależnie od specjalności — to, co się dzieje się podczas Dnia Przemiany, stanowi jeden z najważniejszych rytuałów zawodowych. Tego dnia świeżo upieczeni absolwenci uczelni wkraczają w mury szpitali jako pierwszoroczni rezydenci, a dotychczasowi pierwszoroczni stają się w ciągu minuty rezydentami drugorocznymi. Dla Sarah „przemiana" miała oznaczać zakończenie drugiego roku rezydentury na oddziale ginekologii i położnictwa i uzyskanie prawa do określania się rezydentem trzeciorocznym. Wiąże się to z gwałtownym wzrostem odpowiedzialności. Z dnia na dzień osoba taka zyskuje prawo do pracy pod znacznie mniejszym nadzorem, traci jednak sporo okazji do zasięgania fachowych porad u kierownika szkolenia — zwłaszcza na sali operacyjnej. Świadomość tego pozwalała Sarah z nieco innej perspektywy traktować odczuwane napięcie i inaczej radzić sobie z lękiem, z którym musiała się uporać w Dniu Przemiany rok czy dwa lata temu, a który był jeszcze gorszy. Jeżeli wszystko przebiegnie właściwie, za rok, po następnym Dniu Przemiany, Sarah zostanie naczelnym lekarzem rezydentem swojego oddziału. Od tego dnia w większości wypadków podstawowe znaczenie będą miały jej decyzje, jej ocena kliniczna. Myśl ta była krzepiąca. Choć stanowisko naczelnego rezydenta w tak skromnym ośrodku jak BCM nie dało się porównać do pracy w White Memoriał czy innym olbrzymim ośrodku uniwersyteckim, to jednak robiło wrażenie — zwłaszcza że niecałe siedem lat wcześniej nawet przez myśl jej nie przeszło, że zostanie lekarzem. Wrzuciła trzeci bieg, by wspiąć się na Beacon Hill, po chwili wjechała w Back Bay. Kilka przecznic dalej, na samym rogu, stał olbrzymi budynek z czerwonawego piaskowca; mieścił się w nim kiedyś Instytut Leczenia Holistycznego Ettingera. Jak zwykle, kiedy przejeżdżała niedaleko, myślała o Peterze Ettingerze i o tym, dlaczego nigdy nie oddzwonił ani nie odpisał na żaden z jej listów. Ożenił się? Był szczęśliwy? Co się działo z Annalee, dziewczynką z Afryki Zachodniej, którą adoptował, kiedy była dzieckiem? Gdy Sarah odeszła, Annalee miała piętnaście lat i były ze sobą bardzo blisko. Jeszcze ciągle napawało ją smutkiem, że ich związek nie przetrwał. Przed trzema laty, kiedy wróciła z Włoch z dyplomem lekarskim, zatrzymała się przy instytucie. Miejsce, które kiedyś było dla niej domem i punktem, wokół którego skupiało się jej życie, zostało podzielone na sześć luksusowych apartamentów. Wśród mieszkańców nie znalazła nazwiska Petera. Kilka miesięcy później dowiedziała się o Xanadu, holistycznej komunie Petera, mieszczącej się na wzgórzach na zachód od miasta. Postanowiła, że kiedyś tam pojedzie. Uznała, że jeśli spotkają się twarzą w twarz, może uda im się wyprostować kilka spraw. Nigdy do niego nie pojechała. Zdekoncentrowana, przejechała przecznicę na żółtym świetle, prowokując wulgarny gest ze strony taksówkarza, który zamierzał wykorzystać ostatnią sekundę zielonego światła. Uważaj! — skarciła się w myśli. Bądź ostrożna! Ostatnim miejscem, w którym lekarz mógłby się znaleźć w Dniu Przemiany, była izba przyjęć na chirurgii urazowej. Kiedy skręciła z Veteran's Highway w drogę dojazdową do BCM, .spojrzała na zegarek. Od wyjazdu z domu minęło ponad dwadzieścia minut. Zsiadła z roweru, by przejść ostatnie kilkaset metrów na piechotę. Nigdy nie stwierdziła, że wynik prowadzonych ze sobą wyścigów rowerowych ma wartość przepowiadającą, mimo to zanotowała w myśli, że Dzień Przemiany rozpoczęła od przegranej. Tuż przed budynkiem szpitala drogę dojazdową pikietowali demonstranci, gwiżdżąc na przychodzący do pracy personel i od czasu do czasu wybuchając chaotycznie skandowanymi okrzykami. DCM przeżyło ostatni tydzień bez demonstracji — był to najdłuższy spokojny okres, jaki Sarah sobie przypominała — teraz jednak kolejna

grupa weszła na ścieżkę wojenną. Sarah próbowała się domyślić, kto protestuje tym razem. Pielęgniarki (ze związków RN i LPN), dział techniczny, transport, ochrona, żywienie, administracja, fizykoterapia, sanitariusze, nawet lekarze — każda grupa prowadziła w którymś momencie swoją akcję płacową, oblegając szpital. Dziś przyszła kolej na dział techniczny. PRECZ Z GLENNEM PARISEM! BCM = BARDZO CIĘŻKIE MIEJSCE. LEPIEJ KIEROWAĆ, NIŻ WIĘCEJ OBIECYWAĆ! BCM — NIE! UBEZPIECZENIA ZDROWOTNE — TAK! Plakaty były w większości zrobione profesjonalnie. Hasła na nich sięgały od ironicznych po jednoznacznie agresywne. CZY PARIS PŁONIE? CZEMU NIE? PŁAĆCIE ALBO RÓBCIE WSZYSTKO SAMI! UFASZ TEMU MIEJSCU NA TYLE, BY ODDAĆ TU POD OPIEKĘ SWOJE ŻYCIE?!!! Sarah przeszło przez myśl, że niezależnie od natury sporu działu technicznego z dyrekcją za akcją muszą stać spore pieniądze. — Ładny dzień na demonstrację, prawda? Tuż obok niej pojawił się Andrew Truscott, naczelny rezydent z oddziału chirurgii naczyniowej. Pochodził z Australii i byl zgryźliwym dowcipasem. Jego dowcip stawał się dosłownie morderczy wskutek specyficznego akcentu, który potrafił dozować słuchaczom od niemal niezauważalnego po dominujący. Liczył sobie trzydzieści sześć lat i był jedynym rezydentem w wieku Sarah. Trudno się było z nim zaprzyjaźnić — miał sztywne, tradycyjne poglądy, był zadufany w sobie i zbyt często frywołny, ale był także znakomitym chirurgiem. Poznali się w dniu, w którym Sarah przybyła do BCM, i szybko się porozumieli. Z początku Sarah miała nadzieję, że to, co ich łączy, a co określała mianem „braterstwa broni", sprawi, iż ich kontakt przemieni się w rzeczywistą przyjaźń, okazało się jednak, że „braterstwo broni" to najbliższy stopień kontaktu, jaki Andrew dopuszcza w stosunku do osób z BCM. Sarah mimo to lubiła z nim rozmawiać i nieraz korzystała z jego wiedzy fachowej. Po jakimś czasie przyznała się też wobec samej siebie, że gdyby Andrew Truscott nie byl żonaty, z przyjemnością odkurzyłaby swój zbiór kobiecych sztuczek i spróbowała przełamać jego rezerwę. Na razie nie znalazła rozwiązania palącego problemu, jak stać się kompetentnym chirurgiem bez całkowitego zduszenia w sobie potrzeby miłości, towarzystwa, seksu i innych spraw wiążących się z życiem poza murami szpitala. — Czym byłby Dzień Przemiany w BCM bez kilku pikiet? — spytała swego towarzysza. — No tak... Dzień przemiany w Bostońskim Centrum Medycznym... W skrzydle wschodnim mamy szereg profesjonalnych pigularzy, ogłupiających nowych rezydentów książkowymi opowiastkami o przesuwaniu się kamienia nerkowego albo wypadaniu dysku, a w zachodnim rozczarowanych pracowników działu technicznego, chcących wydusić z tego szpitala kilka kolejnych dolców. Czyż medycyna nie jest wspaniała? — BCM nie, ubezpieczenia zdrowotne tak... — powiedziała Sarah. — Od kiedy służby techniczne zajmują się polityką szpitalną? — Prawdopodobnie od czasu, kiedy ktoś im powiedział, że może wyduszą trochę dolców, jeżeli Evenvell przejmie to miejsce. — To nigdy nie nastąpi. Truscott uśmiechnął się. — Powiedz to im. Przez kilka lat ambitny (niektórzy powiedzieliby skąpy) Zakład Prywatnej Opieki Zdrowotnej Everwell czekał przyczajony niczym polujący kot i obserwował, jak BCM drży pod ciężarem problemów podatkowych, niepokojów pracowniczych oraz kontrowersji wynikających z oficjalnego podkreślania chęci łączenia niekonwencjonalnych metod leczenia z medycyną i chirurgią akademicką. Statut zakładał, że w wypadku odpowiedniego głosowania członków zarządu szpitala (jeżeli wyrazi na to zgodę stanowa Komisja Zdrowia Publicznego) można przetworzyć tę jednostkę w instytucję komercyjną, więc każda akcja strajkowa i każde wydarzenie, które stawiało BCM w negatywnym świetle, zbliżało ten wyjątkowy ośrodek do upadku. — Nic takiego się nie stanie, Andrew — stwierdziła Sarah. — Odkąd Paris przejął stanowisko, z roku na rok sytuacja się poprawia. Wiesz o tym tak samo dobrze jak i ja. Dzięki naszym metodom przyjeżdżają do nas ludzie z całego świata. Nie możemy pozwolić, by Everwell czy ktokolwiek inny to zrujnował.

— Posłuchaj, koleżanko — powiedział Truscott, a jego akcent stał się wyraźniejszy. — Jeżeli chcesz się czymkolwiek pasjonować, powinnaś oddać swoją odznakę chirurga. Takie są zasady. — Też pasjonujesz się różnymi rzeczami — odparła Sarah. — Jesteś tylko za bardzo macho, aby to okazywać. — Popatrzyła na stojący za szeregiem demonstrantów stojak na rowery. Stały w nim jedynie dwa zardzewiałe trzybiegowce, którym chyba pocięto opony. — Wydaje mi się, że sanitariusze byli w trakcie swojego strajku nieco mniej bezpośredni. Wygląda na to, że będę musiała przypiąć rower łańcuchem do łóżka w centrali przyjmowania zgłoszeń telefonicznych. Andrew, nie masz wrażenia, że tę rozróbę pomógł zorganizować ktoś spoza obsługi technicznej? — Masz na myśli Everwell? Sarah wzruszyła ramionami. — Możliwe, ale to nie jedyny kandydat. Dzięki Axelowi Devlinowi jest więcej ludzi, którzy mają błędny pogląd na temat tego, co robimy, Devlin, felietonista z „Heralda" o bezlitośnie konseirwatywnym skrzywieniu, ochrzcił BCM mianem „Szpitala Chrupiącego Batona". Uczynił go częstym celem ataku „Topora Axela" w popularnej kolumnie, zatytułowanej Hity i kity. Sarah, która przeszła wyższego stopnia szkolenie w zakresie akupunktury i ziołolecznictwa, została tam dwa razy wymieniona z nazwiska — raczej niepochlebnie. Nigdy nie odkryła, skąd Devlin się o niej dowiedział. — Kto wie? — odparł Andrew bez większego zainteresowania. Kiwnął głową w kierunku pikietujących. — Trzeba przyznać, że to dość sękata grupka. Nie ma wśród nich nikogo bez tatuażu na mięśniu naramiennym. — Zatrzymał się przy drzwiach z napisem TYLKO DLA PERSONELU. — No cóż, doktor Baldwin... jest pani gotowa do skoku na wyższy poziom? Sarah z namysłem pogładziła się po brodzie, po czym ujęła Truscotta pod ramię. — Inne wybory, jakie mi pozostają, są albo nie do przyjęcia, albo nielegalne, doktorze Truscott. Do roboty. Piętnaście metrów nad nieskażonym działałnością człowieka górskim jeziorem Lisa Summer stała na shraju pionowej skałnej ściany. Poza girlandami białych lilii, owiniętymi wokół .szyi i głowy, była naga. Słońce odbijało się od jej smukłego, doskonałego ciała i migotało w złotoblond włosach. Wszędzie wokół kłębiły się dzikie kwiaty, pokrywające gęstą kołdrą skały i spływające z klifu obok skrzącego się wodospadu. Wysoko w górze samotny jastrząb płynął bez wysiłku po bezchmurnym, lazurowym niebie. Lisa pochyliła głowę na bok i pozwoliła słońcu grzać twarz. Zamknęła oczy i zaczęła się wsłuchiwać w odgłosy kipiącej w dole wody. Potem rozpostarła ramiona, napięła wystające za krawędź skały palce stóp, wzięła ostatni głęboki wdech i odbiła się. Kiedy leciała w dół, ściany, wiatr i wodna mgiełka pieściły jej twarz. Ciało skręcało się i powoli koziołkowało w kryształowym powietrzu i spadała... spadała... spadała... — Trzymaj się. Lisa. Doskonale. Przyj! Skurcz prawie się skończył. Minuta dziesięć... minuta dwadzieścia. Tak jest... bardzo dobrze. Świetnie sobie radzisz. Doskonale to zrobiłaś. Lisa powoli otworzyła oczy. Leżała na futonie, znajdującym się w jej zagraconym pokoju, oświetlona promieniami wczesnoporannego słońca. Obok niej siedziała Heidi Glassman, współmieszkanka, przyjaciółka i pomocnik porodowy, i głaskała ją po dłoni. Obok stały dziecięce łóżeczko i stół do przewijania, rzeczy, które znalazła w magazynie instytucji dobroczynnej i starannie odrestaurowała. Tygodnie treningu na kursie i w domu przynosiły owoce. Lisa była w trzeciej godzinie porodu, ale dzięki wywoływanym obrazom bez trudu udawało jej się uciekać świadomością od bólu wywołanego każdym następnym skurczem. Doktor Baldwin nazywała ten proces wizualizacją wewnętrzną i zewnętrzną. Powiedziała Lisie, że to najłagodniejsza forma autohipnozy — technika, która, gdy się pilnie ćwiczyło, pozwala przejść nawet najtrudniejszy poród bez jakichkolwiek środków znieczulających i innych leków. Przy niektórych skurczach Lisa używała wizualizacji zewnętrznej — „skakała" z klifu albo „podróżowała" w morskich głębinach na grzbiecie delfina. Przy innych stosowała wizualizację wewnętrzną — „oglądała" mięśnie we wnętrzu własnego brzucha i tkwiącego w nim chłopca, by mentalnie okryć siebie i jego grubą warstwą miękkiej, bawełnianej maty. — Jak się czujesz? — spytała Heidi.

— Dobrze. Po prostu dobrze... — sennie odparła Lisa. — Wyglądasz bardzo spokojnie. — Czuję się wspaniale. Nie zdając sobie z tego sprawy. Lisa powoli prostowała palce dłoni, po czym zaciskała je w pięść. — Co pięć minut przez blisko godzinę. Chyba czas zawołać lekarza. — Jeszcze się nie śpieszy — odparła Lisa. Zamknęła na chwilę oczy. — Chyba jeszcze nawet nie zaczęło się rozwarcie. Okiem wyobraźni widziała szyjkę macicy. Dopiero zaczynała się rozszerzać. — Chcesz, żebym sprawdziła? — spytała Heidi. Heidi była pielęgniarką, która pracowała kilka lat na oddziale położniczym, a teraz asystowała doktor Baldwin przy porodach w domu. — Nie sądzę, by to było konieczne — uznała Lisa, masując palce dłoni. — Coś się dzieje? — Nic. Mam tylko trochę sztywne dłonie, to wszystko. — Może to na skutek zatrzymania wody. Sprawdzę ci ciśnienie. Heidi owinęła mankiet ciśnieniomierza wokół ramienia Lisy i przyłożyła stetoskop do skóry nad jej tętnicą ramienną. Ciśnienie — 90/65 — było nieco niższe, niż powinno, ale w granicach normy dla pierwszej fazy porodu. Heidi zastanowiła się chwilę, po czym uznała, że nie ma się czym denerwować. Zapisała ciśnienie w notesie i zapamiętała, żeby ponownie je skontrolować za dziesięć albo piętnaście minut. — Kto wygra pulę? — spytała Lisa. — Chodzi o zakład, że dziś urodzisz? — Urodzę dzisiaj. Możesz na to liczyć. Kevin Dow, malarz, był kolejnym mieszkańcem Knowlton Street 313. W sumie w domu mieszkało dziesięć osób. Większość z nich była artystami albo pisarzami i nikt nie zarabiał dużo pieniędzy. Swój sposób życia w tym domu określali jako komunę, co oznaczało, że dzielili się niemal wszystkim. Lisa, która sprzedawała ceramikę własnego wyrobu i czasami odnawiała meble, mieszkała w potężnym budynku z dwuspadowym dachem od prawie trzech lat. Choć dwa razy spała z jednym z mężczyzn z komuny, była pewna, że dziecko nie jest jego, i dała mu to do zrozumienia już na samym początku ciąży — ku jego wielkiej uldze. Tak naprawdę, wcale się dla niej nie liczyło, kto był ojcem. Dziecko wychowa sama. Jej syn będzie rósł w atmosferze prostoty, miłości, cierpliwości i wyrozumiałości oraz bez nacisku stawianych z góry oczekiwań. Wstała z pomocą Heidi i podeszła do okna. Jej prawe ramię było ciężkie i zmęczone. — Chcesz czegoś? — spytała Heidi. Patrząc przez okno na wiewiórkę, skaczącą z gałęzi na gałąź, z których wszystkie wyglądały na zbyt cienkie, by utrzymać jej ciężar. Lisa zaczęła odruchowo pocierać bark. — Może trochę kakao? — Już się robi... Liso, dobrze się czujesz? — Tak... oczywiście. Chyba zaraz zacznie się następny skurcz. Ile trwał tamten? — Pięć minut i trzy sekundy. — Przy tym chyba postoję. Lisa pochyliła tułów do przodu i oparła się o parapet. Zaczęła głęboko oddychać, zamknęła oczy i spróbowała posłać strumień uwagi do swego wnętrza. Nic się jednak nie wydarzyło — nie pojawiły się żadne obrazy, nie nadszedł spokój. Ból trwał. Chyba za bardzo się starała. Powinna być skoncentrowana — tego uczyła doktor Baldwin — .skoncentrowana i przygotowana na każdy skurcz. Po raz pierwszy poczuła ziarno strachu. Może dotychczas nie zdawała sobie sprawy z tego, jak źle może być? Może nie była odpowiednio przygotowana. Zazgrzytała zębami i wyprostowała nogi oraz ramiona. — Jak długo? — spytała. — Czterdzieści sekund... pięćdziesiąt... minuta... minuta dziesięć... Skurcz zaczął słabnąć. — Minuta dwadzieścia. Wszystko w porządku? — Teraz tak. — Lisa odsunęła się od okna i usiadła na futonie. Czoło pokrywały jej kropelki potu. — Ten był mocny. Nie byłam przygotowana. Przełknęła i poczuła w ustach smak krwi. Poruszyła językiem i znalazła rankę, którą przypadkowo sobie zrobiła, zagryzając skórę wewnątrz policzka. Ból wywołany skurczem całkiem zniknął, ale dziwaczny dyskomfort w ramieniu i barku

trwał. Heidi wyszła z pokoju; wróciła w chwili, gdy rozpoczynał się kolejny skurcz. Lisa stwierdziła, że dzięki pomocy Heidi i własnemu lepszemu przygotowaniu duchowemu udało jej się znacznie lepiej go znieść. Heidi znów nałożyła jej mankiet i sprawdziła ciśnienie. 88/50, tętno było słabiej słyszalne. — Uważam, że powimnyśmy zadzwonić — powiedziała. — Coś nie tak? — Wszystko w porządku, ciśnienie masz dobre, myślę tylko, że już czas. — Chcę, aby odbyło się to idealnie. — Tak będzie, Liso. Tak będzie. Heidi pogładziła Lisę po czole i poszła do telefonu w korytarzu. Spadek ciśnienia był minimalny, jeśli jednak oznaczał początek porodu, chciała mieć u boku doktor Baldwin. Po drugiej stronie ulicy, przed domem na Knowlton 316, Richard Pulasky kucał za samochodem i odkręcał z aparatu potężny teleobiektyw. Był pewien, że ma przynajmniej dwa dobre ujęcia dziewczyny en face. Może więcej. Wyjął z kieszeni postrzępione zdjęcie Lisy Grayson. Postać na zdjęciu nie do końca wyglądała jak kobieta w oknie, ale podobieństwo było wystarczające. To na pewno była ona i jedynie to się liczyło. Pół roku pracy właśnie zwróciło się z nawiązką. Połowa prywatnych węszycieli w mieście starała się odszukać dziewczynę, ale sukces odniósł Rickie Pulasky. Uśmiechając się pod nosem, wślizgnął się do samochodu przez drzwi pasażera. Przy odrobinie szczęścia w ciągu tygodnia będzie miał w kieszeni honorarium — piętnaście kawałków. Rozdział 2 Sarah przypięła rower do ramy metalowego łóżka, stojącego pod ścianą w pokoju, w którym na oddziale położniczym przyjmowano zgłoszenia telefoniczne. Przez pierwsze dwa lata rezydentury spędziła w ciasnym sześcianie mniej więcej tyle samo nocy, co we własnym mieszkaniu — i w ciągu ani jednej nie spała. Po przebraniu się z kolarskich spodenek w obowiązujący na oddziale bordowy kitel zatrzymała się przed stojącym na komodzie poszczerbionym lustrem. Rzadko nakładała makijaż, ale na cześć Dnia Przemiany pomalowała usta jasnoróżową szminką. Potem — jak często przed rozpoczęciem dnia pracy — przez kilka chwil obserwowała się w milczeniu. Regularne stosowanie podczas dziesięciu lat pobytu w Tajlandii kremu przeciwsłonecznego było naprawdę warte zachodu. Skóra twarzy ciągle miała dobry tonus, widać było jedynie kilka piegów — na szczytach policzków. W kącikach oczu potworzyły się drobne zmarszczki, ale nie stanowiły powodu do zmartwienia. Ciemne włosy — przez większość życia sięgające do polowy pleców — miała teraz krótko przycięte i jakby przyprószone drobnymi śladami siwizny. Stwierdziła, że w sumie — biorąc pod uwagę dwa lata źle płatnej pracy, harówy po sto godzin w tygodniu, bez wsparcia finansowego z zewnątrz — kobieta w lustrze trzymała się znakomicie. Jak w poprzednich latach. Dzień przemiany w BCM zaczynał się od kontynentalnego śniadania, po czym następowały prezentacje dla personelu i rezydentów w wykonaniu prezesa zarządu Glenna Parisa, kilku ordynatorów i jednego lub dwóch przedstawicieli rady nadzorczej. Obecny początek różnił się od poprzednich tym, że przy każdym wejściu do auli ochroniarze sprawdzali identyfikatory. Sarah dogoniła Andrew Truscotta, gdy go kontrolowano. -— Zamierzasz obserwować przedstawienie z ostatniego rzędu? Truscott od lat zajmował tam miejsce podczas większości konferencji. — Od czterech lat pod rząd oglądam slajdy starego z tej perspektywy i pomyślałem, że mógłbym spróbować siąść bliżej. — Zgoda — powiedziała i ruszyli stromymi schodami w dół amfiteatralnie ustawionych krzeseł, w kierunku drugiego rzędu. — W naszym wieku powinniśmy zacząć się uczyć, jak radzić sobie ze starczowzrocznością i otosklerozą. Wiesz może przypadkiem, dlaczego są tu ochroniarze i sprawdzają identyfikatory. Truscott chwilę się zastanawiał. — Założę się, że szukają wariatów — odparł. — Wariatów? — Ludzi, którzy zechcieliby przyjść z nieprzymuszonej woli. — Bardzo śmieszne. — Dziękuję. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że nasz nieustraszony przywódca wyjaśni powód nasilonych działań zapewniających bezpieczeństwo... albo przed,

albo tuż po dorocznej rekapitulacji historii naszej dostojnej instytucji. — Wysunął dolną szczękę w karykaturze Glenna Parisa. — W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku, w pięćdziesiątym roku istnienia, Bostońskie Centrum Medyczne przeniosło się z centrum miasta na obrzeża w celu zajęcia dziewięciu budynków, które kiedyś mieściły Szpital Stanowy Suffolk, znany lepiej pod nazwą Domu dla Świrów. Choć przeprowadzka ta odbyła się przed wieloma dziesięcioleciami, w dalszym ciągu krążą plotki, że późną nocą duch Freddy'ego Kruegera myje ręce, nakłada rękawice chirurgiczne i krąży po naszych salach operacyjnych... — Andrew, co się z tobą dzieje? Chodzi o stanowisko naczelnego rezydenta? Obawiasz się, że go nie dostaniesz? — Nie sądzę. — Sardoniczny śmiech Truscotta był niezbyt przekonujący. — Jestem jedynie zły, że moje zbyt skromne czeki wypłat podpisuje gość, który losuje możliwość poddania się zabiegowi chirurgii plastycznej, każe rezydentom chodzić na roztrąbiane wizyty domowe i zamontował na porodówkach telewizję przemysłową. — Dzięki losowaniu i wprowadzeniu rywalizacji zebrał tysiące dolarów dotacji... prawdopodobnie setki tysięcy, a większość rodzin jestzachwycona możliwością uczestniczenia w porodzie. Staliśmy się drugim co do popularności oddziałem położniczym w mieście. Zanim Truscott odpowiedział, Glenn Paris wystąpił i postukał w mikrofon. Stu dwudziestu etatowych lekarzy, rezydentów, pielęgniarek i członków zarządu zamilkło. Doktor medycyny Glenn Paris, prezes zarządu Bostońskiego Centrum Medycznego, tryskał pewnością siebie i emanował tym czymś, czym emanują ludzie sukcesu. Miał tylko metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, ale wielu ludzi uznawało go za wysokiego. Szczękę miał tak kanciastą, jak należało się spodziewać u członka wyższych sfer, a siłę spojrzenia uderzającą. Pewien jego zwolennik oświadczył, że jest mieszanką — w równych częściach — Vince'a Lombardiego, Alberta Schweitzera i I. T. Barnuma, z dorzuconą do tego odrobiną Donalda Trumpa. Axel Devlin stwierdził kiedyś, że jest najbardziej przykrą i niebezpieczną przypadłością, która trafiła się Bostonowi od czasu panoszenia się Brytyjczyków. Przed sześcioma laty zdesperowana rada nadzorcza ściągnęła Parisa z wielkiego szpitala w San Diego, szpitala, który udało mu się postawić na nogi w zadziwiająco krótkim czasie. W zawartej umowie zastrzegł sobie pozostawienie mu wolnej ręki przy zbieraniu funduszy i we wszystkich sprawach dotyczących szpitala. Zagwarantowano mu hojne wynagrodzenie oraz premie związane z zyskami szpitala i możliwość darmowego korzystania z luksusowego penthouse'u w Back Bay, darowanego kilka lat wcześniej szpitalowi przez wdzięcznego pacjenta. Paris od początku rozpoczął żwawą kampanię, mającą zapewnić szpitalowi pozytywny, łatwy do określenia wizerunek oraz doprowadzić do zamiany za wszelką cenę deficytu na zysk. W pewien sposób odniósł sukces. Zawrotne długi szpitala przestały rosnąć, a nawet zaczęły spadać. W tym samym czasie coraz silniejsze podkreślanie stosowania medycyny holistycznej i leczenia spersonifikowanego doprowadziło do poprawy reputacji ośrodka; szpital zyskiwał opinię miejsca, w którym dba się o każdego pacjenta. w wielu zakresach nie udało się jednak zmienić wątpliwej reputacji BCM — zarówno w kręgach akademickich, jak i w obiegowej opinii — a niektórzy członkowie zarządu uważali, że niedługo w szpitalu muszą zostać wprowadzone nowe kierunki działania. — Witam, żołnierze — zaczął Paris. — Chciałbym powitać wszystkich na oficjalnym rozpoczęciu dziewięćdziesiątego roku istnienia szpitala. Celem naszego corocznego spotkania jest przedstawienie nowego personelu i udzielenie pomocy młodym kolegom i koleżankom, aby poczuli się u nas jak w domu. — Dał znak, by nowi rezydenci wstali, i zaczął klaskać. — Powinniście wiedzieć — powiedział do nich — że wasza grupa jest najbardziej dopasowaną ze wszystkich grup rezydentów, którzy trafili do BCM od czasu wprowadzenia ogólnokrajowego programu dostosowawczego. Rozległ się kolejny aplauz. Kilku rezydentów niespokojnie przestępowało z nogi na nogę, najwyraźniej czekając, kiedy pozwoli im się usiąść. Paris, rozpromieniony tak, jakby prezentował własne dzieci, nie pozwalał jednak na to. Informacja o dużej zgodności zainteresowań szpitala i młodego narybku — polega to na tym, że każdy szpital robi listę oczekiwań, listy oczekiwań robią kandydaci na rezydentów, po czym komputer je porównuje — została dobrze

rozpowszechniona, ale Paris nie należał do tych, którzy pozwoliliby wyrwać sobie z rąk okazję wyduszenia maksimum efektu z tak pożądanego faktu. Truscott pochylił się do Sarah. — Zauważ, jak starannie nasz nieustraszony przywódca unika przyznania się do tego, że choć dopasowanie jest najlepsze w historii BCM, jest gorsze od współczynnika dostosowania każdego z bostońskich szpitali akademickich. — Naprawdę? — Blankenship sypnął się w zeszłym tygodniu przy lunchu. Doktor Eli Blankenship, jeden z dyrektorów, był w BCM szefem programu szkolenia rezydentów. To jego rozległa wiedza z zakresu leczenia alternatywnego i przychylny stosunek do pragnienia Sarah, by stosować techniki, które opanowała, przekonały ją do umieszczenia BCM na pierwszym miejscu ośrodków, w których chciałaby pracować. W tamtym czasie zainteresowanie jej osobą wyraziło kilka bardziej prestiżowych szpitali — głównie z powodu wyjątkowego życiorysu oraz wysokich wyników w testach wiedzy lekarskiej. — Proszę siadać — rzucił w końcu Paris. — W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku, w pięćdziesiątym roku istnienia... — mruknął Truscott. — Zanim przejdę dalej — ciągnął Paris — chciałbym powiedzieć kilka słów o wzmocnionej ochronie, z którą dziś rano wszyscy się zetknęli. W zeszłym roku zbyt wiele informacji o działaniach szpitala trafiło do pewnych dziennikarzy oraz innych grup, które nie szczędziły wysiłków, by stworzyć niekorzystny i szkodzący nam obraz Bostońskiego Centrum Medycznego. Niektóre przecieki dotyczyły drobnych, codziennych pomyłek... nie, większość z nich była zbyt trywialna, by określać je mianem pomyłek... powinienem był powiedzieć problemów wyłaniających się w trakcie opieki nad pacjentami; zdarzają się w każdym szpitalu i nigdy nie mówi się o nich publicznie. Inne dotyczyły wymiany zdań podczas spotkań personelu i na konferencjach. Zaczął piszczeć pager Sarah, na ekraniku pojawiła się informacja, że ma telefon z zewnątrz. Klnąc pod nosem, że nie może się dyskretnie wymknąć i musi wstawać tuż przed Parisem, ruszyła do najbliższego telefonu. — Wszystkie szpitale konkurują ze sobą, aby utrzymać liczbę łóżek i zapewnić rozsądny procent ich obłożenia — mówił dalej Paris. — Jak wiecie, walka o to jest czasami ostra. Szpitale o wielkości i prestiżu White Memoriał reklamują się w branżowej książce telefonicznej. Docieranie do opinii publicznej negatywnych informacji o BCM... zwłaszcza nieuzasadnionych... rani każdego z nas. Od dziś na spotkania dotyczące spraw fachowych oraz posiedzenia personelu nie mają wstępu osoby nieupoważnione, a wszyscy ci... poza naszym rzecznikiem prasowym... którzy będą rozmawiać o sprawach szpitala z prasą, zostaną poproszeni o rozwiązanie umowy o pracę... Sarah przez kilkadziesiąt sekund słuchała osoby, która do niej dzwoniła, wydała kilka poleceń, po czym wróciła na miejsce. — Jedna z moich domowych pacjentek zaczęła rodzić — szepnęła. — Ma jeszcze sporo czasu, ale trochę za bardzo spadło jej ciśnienie. Mam nadzieję, że ten cyrk zbytnio się nie przedłuży. — Odbierasz samodzielnie porody w domu? — Truscott popatrzył na nią ze zdziwieniem. — Nie, Andrew. Tylko wyglądam na idiotkę. Pojedzie ze mną doktor Snyder. To będzie nasz drugi. Randall Snyder, ordynator oddziału ginekologii i położnictwa, siedział na podium, tuż za Glennem Parisem. Kiedy Sarah kiwnęła w jego kierunku głową, zorientowała się, że Paris przerwał i uważnie się jej przygląda. — Przepraszam... — szepnęła i spąsowiała. — Dziękuję... — odpowiedział Paris, bezgłośnie poruszając ustami. Odchrząknął i wypił łyk wody. Cisza na sali była dramatyczna. — Uwierzcie mi... — powiedział w końcu — ta dywersja od wewnątrz to poważna, bardzo poważna sprawa. Jak wiecie, pewne „czynniki zewnętrzne" i kilka mocniejszych finansowo instytucji tylko czekają, byśmy poszli na dno. Nasz ośrodek jest bardzo atrakcyjny i ma cudowną lokalizację. Przyjaciele, ci ludzie będą się musieli otrząsnąć z marzeń, a ich przebudzenie będzie nieprzyjemne. Od pewnego czasu negocjuję z bardzo dobrze sytuowaną grupą filantropów, których głównym celem działania jest poprawa opieki zdrowotnej. Jesteśmy tuż przed złożeniem podania o dużą dotację. Jeżeli zostanie przyznana... a w obecnej

chwili wszystko zdaje się na najlepszej drodze... BCM uzyska stabilizację finansową i zdobędzie olbrzymi potencjał. Taki byl cel, jaki wyznaczyłem sobie razem z wami sześć lat temu, a dziś z przyjemnością stwierdzam, że jego osiągnięcie jest możliwe. Buchnął aplauz, który zaczął się rozchodzić po auli, aż ogarnął wszystkich obecnych — z Andrew włącznie. — Oto duch walki — szepnęła do niego Sarah. — Zaczynały mi marznąć ręce — odparł Truscott. Glenn Paris znów się rozpromienił. — Nie przestawajcie ze względu na mnie — powiedział, kiedy oklaski umilkły. — Przebiegły typ — szepnął Truscott tak cicho, by nie przebić się przez śmiech, który rozległ się po uwadze Parisa. — To trzeba mu przyznać. — Ale czyni cuda. — Głównie robi szum wokół siebie. — Zanim przedstawię siedzące za mną osoby, ze względu na to, że omawiamy kwestię zewnętrznej ingerencji w sprawy naszego szpitala, chciałbym powiedzieć kilka słów o grupce demonstrantów, przez którą część z was była zmuszona przebić się dziś rano. Niektórzy pracownicy działu technicznego prowadzą w tej właśnie chwili nielegalny strajk. Mamy uzasadnione powody do tego, by przypuszczać, że został wszczęty i jest wspierany przez którąś z instytucji zainteresowanych naszym upadkiem. Dobrze mnie zrozumcie... nie powinniśmy pozwolić im na uczestnictwo w procesie opieki nad pacjentem ani na prowadzenie jakiejkolwiek: działalności w murach tego szpitala. — Z emfazą walnął pięścią I w mównicę. — Możecie być pewni, że im na to nie pozwolimy! Słowo „pozwolimy" jeszcze wibrowało w powietrzu, kiedy w jakimś przewodzie doszło do przebicia, co spowodowało, że | główny generator stanął. Natychmiast włączył się system awaryjny, dostarczający prąd do sal operacyjnych, OjOMu i części izby przyjęć, ale pozbawiony okien amfiteatr natychmiast pogrążył się w kompletnej ciemności. Inauguracyjny program Dnia Przemiany został zakończony. Rozdział 3 Jeżeli Sarah miałaby wymienić kogoś, kto był dla niej wzorem w trakcie zdobywania specjalizacji ginekologiczno położniczej, bez wahania wymieniłaby doktora Randalla Snydera. Od łagodnego sposobu mówienia po szare volvo — wszystko w tym człowieku było ojcowskie i dodawało otuchy. Był gdzieś w połowie między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, ale prowadził praktykę prywatną z entuzjazmem i poświęceniem. Kiedy w jego dziedzinie pojawiała się nowa technika leczenia albo metoda terapii, był jednym z pierwszych, który się z nią zapoznawał. Jeżeli nieubezpieczona pacjentka miała problemy z ciążą, przyjmował ją prywatnie, nie wspominając o płatnościach. Dziś wyrwał się z oków terminarza zajęć i wiózł Sarah do dzielnicy Jamajka llains. Miał jej tam asystować przy odbieraniu porodu dwudziesto trzy letniej, nieubezpieczonej samotnej matki z przesadnym lękiem przed lekarzami i szpitalami. — Jak ty to robisz? — spytała Sarah. — Co? — Snyder ściszył kantatę Bacha, która rozbrzmiewała z kasety. — Praktykujesz medycynę tak, jak praktykujesz, a nie pozwalasz na to, aby praca pożarła ci życie. Snyder stłumił uśmiech. — Możesz zdefiniować słowo „praca"? — No, wiesz... stały nacisk kolegów i prawników, ingerencje towarzystw ubezpieczeniowych i rządu, wpływające na to, ile Wolno żądać za pracę, góry papierzysk, które trzeba wypełniać, 1 stały strach, że mściwy albo niezrównoważony pacjent poskarży się na ciebie lub poda cię do sądu... — Ach, o to chodzi... Sarah, nie na tym polega największy stres w naszej pracy. Mnie najbardziej dręczą skomplikowane przypadki, ludzie z nieuleczalnymi chorobami, pacjenci, którzy umierają mimo naszych wysiłków. — Ale medycyna taka jest. Reszta to... — To też medycyna. To część zestawu. Uwierz mi... nie jestem spokojną maszyną, za jaką bierze mnie wielu ludzi, nie idę jednak do domu, żeby bić żonę, bo nie wygrałem na loterii albo nie udało mi się napisać bestsellera, który pozwoli

uciec od zawodu. Radzę sobie ze sprawami, o których mówisz, ponieważ, z grubsza mówiąc, ciągle kocham to, co robię, i czuję się cholernie szczęśliwy, że dostałem szansę na robienie tego. Skąd jednak takie pytanie? Masz jakieś kłopoty? — Nie można tego w zasadzie nazwać kłopotami... skręć za następnym rogiem. — Jasne. Mówiłaś, że to na Knowłton Street, tak? — Tak jest. — Znam drogę. Kontynuuj. — Wiesz o tym, że zanim poszłam na akademię, pracowałam w ośrodku medycyny holistycznej? — Oczywiście. Byłem na kilku twoich prezentacjach. Ciekawe rzeczy. Bardzo ciekawe. — Uczyłam się ziołolecznictwa i akupunktury, lecz wydarzyło się to i owo, w wyniku czego uznałam, że chciałabym poszerzyć swoją wiedzę. Wydarzyło się to i owo. Dobre złagodzenie. Sarah zastanawiała się, czy nie przedstawić ze szczegółami ostatniej kłótni z Peterem Ettingerem, szybko dotarło jednak do niej, że nie był to czas ani miejsce na odkopywanie tego trupa. — Techniki, które stosowaliśmy w tym ośrodku, miały ograniczenia — kontynuowała. — Nie kwestionuję tego, ale w naszych dążeniach oraz sposobie działania... przynajmniej większości z nas... było coś niewinnego. Koncentrowaliśmy się niemal wyłącznie na tym, co możemy zrobić dla naszych pacjentów. — I? — No cóż... medycyna, którą zajmuję się obecnie, krąży tak samo często wokół dobra pacjenta, wokół pieniędzy i wokół odpowiedzialności karmej. Wydajemy miliony dolarów na mało ważne albo wręcz niepotrzebne badania tylko po to, by mieć zabezpieczone tyłki na wypadek, gdybyśmy trafili do sądu. Agencje rządowe, uważając, że służy to oszczędności, mówią nam, jak długo wolno trzymać w szpitalu pacjenta, w zależności od choroby. Nikogo nie obchodzi, że jedna czy druga starsza kobieta po wycięciu macicy pójdzie przedwcześnie do domu, potknie się i złamie sobie szyjkę kości udowej. Rozmawiamy językiem statystyk... tabel ubezpieczeniowych i procentów, nie mówimy o żywym człowieku. — Sarah, jesteś zbyt młoda, by być aż tak znudzona. — Doktorze, chciałabym, by istniało cokolwiek, na co jestem zbyt młoda... cokolwiek... i dobrze wiesz, że nie jestem znudzona. Uważam, że podjęłam dobrą decyzję, zostając lekarzem, czasem tylko chciałabym, by ten zawód krył w sobie coś więcej, był,.. czystszy. Randali Snyder zachichotał. — Każdy zna reklamę mydła Ivory, głoszącą, że jest ono czyste w dziewięćdziesięciu dziewięciu i czterech dziesiątych procenta — powiedział i skręcił w Knowlton. — Nic, co dotyczy człowieka, nie zbliża się do tego poziomu... zwłaszcza w naszym zawodzie. Rozumiem jednak, co cię dręczy, i obiecuję, że wkrótce pociągniemy tę dyskusję, najchętniej przy kolacji u nas w domu. Jak na razie, chcialbym, żebyś wiedziała, że stajesz się cholernie dobrym lekarzem... dokładnie takim, jakiego chciałbym mieć za partnera w praktyce prywatnej. — Rany, dzięki... — Sarah nie umiała ukryć zaskoczenia, a może zadowolenia. Po raz pierwszy usłyszała, że Randall Snyder rozważał możliwość wzięcia wspólnika, nie wspominając o tym, że padło jej nazwisko. — Odłóż to na razie ad acta, jeśli jednak zechcesz, za parę miesięcy usiądziemy i pogadamy o interesach — mówił dalej Snyder. — Nie ma nic złego w krytycznym przyjrzeniu się mniej atrakcyjnym stronom naszego zawodu, dopóki nie sparaliżuje nas to, co ujrzymy. I, na Boga, nie stawiaj nikogo na piedestale, szczególnie mnie. — Zatrzymał się przy Ikrawężniku domu pod numerem 313. — A teraz, zanim wejdziemy, opisz mi w skrócie stan pacjentki, do której idziemy. W czasie studiów Sarah chyba największą wagę wśród wszelkich działań lekarza przywiązywano do zdobycia umiejętności zwięzłego, odpowiednio styl izowanego przedstawiania przypadku chorobowego. Kiedy była studentką, często leżała w wannie, zapominając o stygnięciu wody, i ze stoperem w ręku kilkanaście razy powtarzała przygotowywane na następny dzień omówienie postaci choroby, by Wypadło idealnie. Teraz technika ta stała się częścią jej natury. — Lisa Summer, niezamężna artystka, lat dwadzieścia trzy, ciąże dwie, zero porodów, spontaniczna aborcja trzy lata temu. OM dziesięć dwa.

Druga ciąża, pacjentka dotychczas nie rodziła, raz poroniła, ostatni okres dziewięć miesięcy temu. Randall Snyder kiwnął głową, by Sarah kontynuowała. — Ciąża w każdym zakresie bez anomalii. Pacjentka przybrała na wadze trzynaście i sześć dziesiątych kilograma przy wadze wyjściowej czterdzieści osiem kilogramów. W czasie badania sprzed tygodnia płód znajdował się w pozycji szczytowej, głowa zablokowana, prawdopodobnie przednią częścią potylicy. Pomijając choroby wieku dziecięcego. Lisa nie ma historii lekarskiej. Nie pali, pije okazjonalnie. Poza naturalnym preparatem prenatalnym żadnych leków. — Ach tak... tajemnicza mieszanka doktor Baldwin. Kiedy opowiadałaś o niej w zeszłym roku, byłem na konferencji wydziałowej. Chętnie dowiem się więcej. Kontynuuj. — Anamneza rodzinna skąpa. Obecnie nie utrzymuje kontaktu z rodzicami, brak kontaktu z ojcem dziecka. — Ojej. — Prowadzi ją wykwalifikowana pielęgniarka. Wygląda na to, że w dzieciństwie Lisa miała złe doświadczenia ze szpitalami i boi się ich. — Stąd poród w domu. — To jeden z powodów. Lisa jest... nie wiem, jak to dokładnie nazwać... bardzo tajemnicza, jeśli chodzi o sprawy jej dotyczące, i nie ufa ludziom. — Nawet tobie? — Nie tak bardzo jak na początku, ale tak... nawet mnie. — No cóż, wejdźmy więc i spróbujmy to zmienić. Sarah wzięła torbę z narzędziami i sprzętem potrzebnym do przyjęcia porodu. — Jeszcze jedno — powiedziała. — Heidi, jej pomocnica porodowa, przekazała mi, że ciśnienie Lisy lekko spadło i tętno jest w prawym ramieniu słabiej słyszalne niż w lewym. Ostatnie skurczowe wynosiło osiemdziesiąt pięć... w chwili gdy Glenn zaczynał mowę. Najwyższe... kilka godzin temu... sto dziesięć. — Jakie wnioski? — Powiedziałabym, że to dolny przedział normy jak na tę fazę porodu. Kiedy Heidi telefonowała, stwierdziła, że Lisa dobrze wygląda, prawdopodobnie więc nic się nie dzieje. Sarah zauważyła w oczach Snydera troskę i nagle dotarło do niej, że nie potraktowała omówienia przypadku dostatecznie poważnie. — Może i jest to dolna granica normy — stwierdził — lecz z mojego doświadczenia wynika, że w tej fazie niewiele pacjentek ma tego typu spadki ciśnienia. — Chyba... powinnam była wcześniej o tym powiedzieć. — Nonsens. Jestem panikarzem z natury. Podejrzewam, że masz rację, niskie ciśnienie prawdopodobnie okaże się skutkiem lekkiego odwodnienia. Weź narzędzia ginekologiczne, ja wezmę resztę. Kiedy wysiadali z samochodu, usłyszeli syrenę — przecznicę obok przejeżdżał jakiś wóz na sygnale. Po chwili zza rogu wypadł radiowóz na sygnale, skręcił z piskiem opon i gwałtownie hamując, zatrzymał się za vołvo. Wyskoczył z niego mundurowy policjant i nie zwracając na nich uwagi, popędził do drzwi wejściowych. — Przepraszam! — zawołał za nim Snyder. — Jestem doktor Randall Snyder z Bostońskiego Centrum Medycznego. Co się dzieje? — Nie mam pojęcia, doktorze — odparł zdyszany policjant — ale świetnie się składa, że pan tu jest. Telefonowano pod dziewięćset jedenaście, że jest tu kobieta, która ma poważne kłopoty i potrzebna jest karetka. Zaraz ktoś powinien przyjechać. — Jak ta kobieta się nazywa? — spytała Sarah, czując, że w klatce piersiowej nagle robi jej się supeł. Policjant kilka razy nacisnął dzwonek do drzwi, po czym zaczął stukać w szybę. — Summer — odpowiedział. — Lisa Summer. ...największy stres w naszej pracy... skomplikowane przypadki, ludzie z nieuleczalnymi chorobami, pacjenci, którzy umierają mimo wszelkich naszych wysiłków... Kiedy szła szerokimi schodami za policjantem w jej głowie dudniły słowa Snydera. Z góry dochodziły krzyki bólu i parskający kaszel Lisy. Zanim weszli do pokoju, poczuła zapach krwi. Lisa leżała z rozłożonymi nogami na futonie i krwawiła z nosa oraz ust. Przód szlafroka plamiła jej zarówno świeża, jak i zasychająca krew, która opryskała także łóżko, podłogę i ściany. Znacznie bardziej niepokojący był jednak szklisty lęk w oczach dziewczyny. W karierze lekarskiej Sarah dopiero kilka razy widziała

taki wyraz oczu — ostatnio u pięćdziesięcioletniej kobiety po operacji, która zaraz potem miała potężny zawał z nieodwracalnym zatrzymaniem akcji serca. — To się zaczęło zaraz po tym, jak do pani dzwoniłam — wyjaśniła Heidi, kiedy Sarah i Randall Snyder nakładali rękawiczki, po czym uklękli obok Lisy, by ją zbadać. — Zadzwoniłabym jeszcze raz, byłam jednak pewna, że już pani jedzie. Wszystko szło dobrze... poza ciśnieniem, o którym powiedziałam, i nagle Lisa zaczęła się skarżyć na silny ból w prawym ramieniu i dłoni. W czasie jednego ze skurczów przygryzła sobie policzek. Początkowo krew tylko sączyła się z ranki, potem nagle pojawiło się jej dużo. Tuż przed pani przyjazdem zwymiotowała jasnoczerwoną krwią. Krwiste wymiociny mogły pochodzić z nosa i gardła... co pani o tym sądzi? — Ciśnienie się utrzymuje? — spytała Sarah, wzięła Lisę za lewą rękę i nałożyła jej mankiet ciśnieniomierza, by dokonać kolejnego pomiaru. — Jeszcze trochę spadło. Skurczowe wynosi mniej więcej osiemdziesiąt. W prawym ramieniu nie słyszę tętna. Sarah popatrzyła na prawą rękę Lisy i natychmiast zrozumiała, dlaczego tak było. Snyder, który szukał pulsu przy nadgarstku, w tętnicy promieniowej, w zgięciu łokcia, w tętnicy ramiennej, też widział, co się dzieje. Ramię — od łokcia po dłoń — było ciemne i plamiste, palce ciemnoszare, opuszki palców niemal czarne. Z jakiegoś powodu tętnice i tętniczki dostarczające krew do kończyny zostały zablokowane. Dopływ krwi do lewej ręki i nóg Lisy też wydawał się zmniejszony, choć nie aż w takim stopniu. — Ciągle osiemdziesiąt — powiedziała Sarah. — Liso, wiem, że się boisz, postaraj się jednak zachować spokój, my będziemy stawiać diagnozę. To jest doktor, o którym opowiadałam, doktor Snyder. Jest moim szefem. Z daleka doleciało do nich wycie syreny nadjeżdżającego ambulansu. — Cccco się ze mną dzieje? — spytała Lisa, zarówno przestraszona, jak i zdziwiona. Sarah i jej przełożony wymienili spojrzenia. Choć diagnoza wymagała potwierdzenia laboratoryjnego, wiedziała, że podejrzewa — tak jak ona — iż są świadkami szybkiego rozwijania się DIC — rozsianego wykrzepiania wewnątrznaczyniowego — najdramatyczniej przebiegającego i najbardziej przerażającego ze wszystkich nagłych przypadków zakrzepicy. Sarah poprosiła o szmatkę i podała ją Lisie. — Weź to, Liso, i wydmuchaj nos tak mocno, jak tylko możesz. Kiedy usuniemy duże zakrzepy, uciskanie nosa skuteczniej zatrzyma krwawienie. Lisa, która cały czas pluła krwią do wiaderka, zrobiła, co jej kazano. Środek chustki natychmiast nasączył się krwią, nie było w nich jednak zakrzepów. Najmniejszych, .Jeszcze bardziej uprawdopodabniało to diagnozę: DIC. Z jakiegoś powodu w krwiobiegu Lisy zaczęły się tworzyć liczne maleńkie skrzepy. Krążące mikroskrzepy zlepiały się w większe i zatykały tętnice doprowadzające krew do rąk i nóg, zagrażając życiu tkanek. Jeszcze bardziej zatrważająca od blokady krążenia jest prędkość, z jaką anormalne skrzepy zużywają czynniki niezbędne do normalnego krzepnięcia krwi. Przy ich niedoborze jakiekolwiek krwawienie stanowi zagrożenie życia. Przerażającą możliwością jest udar spowodowany wylewem krwi do mózgu. — Liso, za chwilę ci powiem, co naszym zdaniem się dzieje — stwierdziła Sarah. — Wody odeszły? Lisa pokręciła głową. — Bardzo... się... boję... — powiedziała z trudem. — Ręka mnie dobija... — Rozumiem. Daj nam jeszcze chwilę. Sarah popatrzyła na szefa. — Potrzebujemy karetki, wlewu dożylnego i niech w BCM czeka hematolog albo internista... najlepiej obaj —orzekł Snyder. W jego głosie był zwykły spokój, minę miał jednak ponurą. Był to drugi przypadek w ciągu niecałych trzech miesięcy, kiedy u rodzącej pacjentki BCM doszło do DIC. Poprzednia — nie prowadzona ani przez Snydera, ani przez Sarah — zmarła na stole operacyjnym podczas rozpaczliwej próby ratowania dziecka za pomocą cesarskiego cięcia. Z powodu krwawienia do łożyska dziecko, do chwili gdy dało się je wyjąć, doznało poważnego uszkodzenia mózgu i zmarło w pierwszym tygodniu życia. Nie ustalono przyczyny DIC. — Liso, posłuchaj mnie, spróbuj się nie bać — powiedział Snyder. — Uważamy, że z jakiegoś powodu twój układ krzepnięcia krwi nie działa jak należy. Musimy jak najszybciej zawieźć cię do BCM. — Z jakiego? Co spowodowało, że krwawię? Dziecku nic się nie stanie?

— Będziemy wiedzieć więcej o dziecku, kiedy podłączymy urządzenie monitorujące. Teraz wyraźnie słyszę jego tętno — powiedział Snyder. — Briana — chrapliwie powiedziała Lisa. — Słucham? — Briana. Doktor Baldwin posłała mnie na usg. Będzie miał na imię Brian. Syrena zbliżającego się ambulansu zamilkła, co oznaczało, że prawdopodobnie zatrzymał się przy krawężniku. — Liso, wiem, że to niełatwe, ale im bardziej się rozluźnisz, tym wolniej będzie płynąć krew i tym większą będziemy mieli szansę na zatamowanie krwawienia — powiedział Snyder. — Chcesz, żebyśmy do kogoś zadzwonili? Do rodziców? Brata albo siostry? Lisa chwilę się zastanowiła, po czym pokręciła głową. — Moją rodziną jest Heidi. — Dobrze. Sarah, mogłabyś zadzwonić do BCM...? Sarah? Sarah miała zamknięte oczy; opuszki trzeciego, czwartego i piątego palca przykładała do lewej tętnicy promieniowej Lisy, próbując zlokalizować sześć rodzajów tętna, wykorzystywanych jedynie przez akupunkturzystów i praktyków tradycyjnej medycyny chińskiej. Lewe tętna odzwierciedlają stan serca, wątroby, nerek, jelita cienkiego, pęcherzyka żółciowego i pęcherza moczowego. Wielokrotnie, zwłaszcza u pacjentów z bliżej nieokreślonymi, niespecyficznymi dolegliwościami, ostrożna palpacja trzech tętn powierzchniowych i trzech głębokich na każdym nadgarstku dawała wskazówki co do źródła objawu i pomagała określić miejsca, w których należy wkłuwać igły akupunkturowe. — Przepraszam —powiedziała. Z powodu silnego pobudzenia Lisy oraz znaczącego zaburzenia przepływu krwi badanie nic nie ujawniło. Na skutek braku krążenia w prawym ramieniu analiza tętna po tej stronie nie miała sensu. — Zadzwonię do doktora Blankenshipa i poproszę, by czekał na nas z kimś z hematologii. — Dziękuję. Do pokoju wpadli sanitariusze. Po krótkiej informacji Randalla Snydera położyli Lisę na noszach i zaczęli zakładać wlew dożylny do jej lewego ramienia. Sarah wyszła na korytarz, do telefonu. — Doktor Baldwin, proszę mnie nie zostawiać... — powiedziała błagalnie Lisa. — Zaraz wrócę. — Niech pani powie, czy ja umrę? Sarah żywiła nadzieję, że w jej głosie jest więcej przekonania, niż faktycznie miała. — Liso, nie czas teraz na negatywne myślenie. Bardzo ważne, byś była skoncentrowana i skupiona. Musisz stosować wewnętrzną wizualizację, nad którą pracowałyśmy. Uda ci się? — Robiłam ją, zanim... zanim to się zaczęło. Raz zobaczyłam szyjkę macicy. Naprawdę. — Wierzę ci. To wspaniale. Musisz znów zacząć wizualizować. Skoncentruj się na obserwacji krwiobiegu i naczyń krwionośnych w rękach. To bardzo ważne. Pomogę ci, kiedy dojedziemy do BCM. Doktor Blankenship, internista, który się tobą zajmie, to wspaniały lekarz. Idę zadzwonić do niego. Będzie na nas czekał razem z hematologiem. Wspólnie poradzimy sobie z tym problemem. — Obiecuje pani? Sarah odsunęła z wilgotnego czoła Lisy kosmyk włosów. — Obiecuję. — Wlew dożylny założony — oznajmił jeden z sanitariuszy. — Mleczan Ringera dwieście pięćdziesiąt mililitrów, Chce pan, by ją posadzić, doktorze? Snyder skinął głową. — Sarah, może ja zadzwonię, a ty pojedź z Lisą w karetce. Przywiozę Heidi. Kiedy wychodziła z domu z sanitariuszami, robiąc, co było wjej mocy, by powstrzymać krwawienie z ust i nosa Lisy Summer, Sarah próbowała przypomnieć sobie wszystkie szczegóły dotyczące poprzedniej pacjentki, u której stwierdzono DIC. Normalny przebieg ciąży, normalny przebieg porodu aż do ostatniej fazy, potem nagła katastrofalna zmiana w układzie krzepnięcia krwi. Tak samo działo się dziś. Gdy pomagała wsuwać Lisę do karetki, jej głowę opanowała jedna myśl — identyczna z tą, która drążyła lekarzy tamtej kobiety: DLACZEGO? Rozdział 4

Do dnia dzisiejszego używano sześciu z dziewięciu budynków Szpitala Stanowego Suffolk, zakupionych przez Bostońskie Centrum Medyczne. Dwa z pozostałych zburzono i zrobiono na ich miejscu parkingi. Trzeci — rozpadający się, pięciopiętrowy gmach z wykutym w umieszczonej nad wejściem betonowej płycie napisem CHILTON — opróżniono i zabito deskami mniej więcej w czasie, gdy Sarah rozpoczęła rezydenturę. Pozostawał ciągle w tym stanie — niemy świadek utrzymujących się finansowych trudności szpitala. Budynek Chiltona i garaże były oddzielone od reszty szpitala szerokim, owalnym podjazdem. Wewnątrz pętli mieścił się duży trawiasty dziedziniec, na którym rosło kilkanaście krzewów i ustawiono może z pół tuzina podpleśnialych plastikowych ogrodowych stołów. Na „kampus", jak Glenn Paris nazwał ten teren, mogły wjeżdżać jedynie samochody pracowników administracji i ordynatorzy, którzy mieli własne miejsca parkingowe, oraz pojazdy zmierzające do izby nagłych wypadków. Jazda z Knowlton Street do BCM, ułatwiana przez wycie syren radiowozu i ambulansu, trwała piętnaście minut. Sarah, która siedziała obok Lisy Summer z tyłu podskakującego pojazdu, słyszała, jak kierowca zapowiada przez radio, że jest w drodze z pacjentką o priorytecie jeden. Wyobraziła sobie strażnika, który, nagle napuszony poczuciem wagi tego, co robi, biegnie do bramy i zatrzymuje pozostały ruch. Skurcze Lisy, które pojawiały się teraz mniej więcej co cztery minuty, były nasilone i przedłużone. Delikatne badanie, jakie przeprowadziła Sarah, wykazało, że szyjka macicy jest rozszerzona jedynie na cztery centymetry, co oznaczało, że jeszcze daleko do rodzenia. Krwawienie z nosa i ust się nasiliło. Lewa ręka i obie stopy były jeszcze ciepłe, utrzymywał się w nich przepływ kapilarny, ale prawa ręka była od łokcia w dół blada i pozbawiona życia. — Wytrzymaj jeszcze trochę, Liso — powiedziała Sarah. — Jesteśmy prawie na miejscu. Kiedy skręcili w drogę dojazdową do BCM, Sarah zrekapitułowała swoją wiedzę na temat DIC. Ponieważ podczas studiów nie zetknęła się z tą chorobą, jej wiadomości pochodziły z jednego czy dwóch wykładów wysłuchanych w akademii medycznej, kilku artykułów, które przeczytała na ten temat, oraz przypadkowego uczestnictwa w konferencji. DIC jest nie tyle osobną, specyficzną chorobą, co rzadką komplikacją różnych urazów i patologii. Zabiegi chirurgiczne, wstrząs, rozlegle zakażenie, silny uraz, przedawkowanie leków, działanie toksyn, gwałtowne oderwanie łożyska — wszystko to mogło spowodować DIC. Stan predysponujący sprawia, że w pełni rozwinięta ta choroba jest w ponad połowie przypadków śmiertelna. Lisa Summer jednak nie doznała urazu ani nie była chora. Była zdrową, młodą kobietą, u której kończyła się pozbawiona jakichkolwiek komplikacji ciąża. Może to wcale nie było DIC? Kiedy zbliżali się do szpitala, syrena zamilkła. Sarah szybko sprawdziła Lisie ciśnienie i zaczęła w myśli przygotowywać przedstawienie przypadku doktorowi Blankenshipowi. Jej zadaniem było ukazanie faktów w sposób niezamącony przez własne poglądy i staranne unikanie własnych odczuć diagnostycznych i innych sugestywnych stwierdzeń. Do momentu potwierdzenia diagnozy zakładanie czegokolwiek i wykluczanie innych możliwości jest głupie i może być bardzo niebezpieczne. Jeden z profesorów podkreślił tę zasadę w bardzo dobitny sposób: „zakładanie to sranie po ścianie". Eli Blankenship, być może najbystrzejszy umysł medyczny w całym szpitalu, połączy informacje Sarah ze swoimi obserwacjami, po czym postawi wstępną diagnozę i zaproponuje leczenie. Jeżeli nie da się odwlec rozpoczęcia terapii do chwili postawienia ostatecznego rozpoznania, będą musieli zacząć się modlić i robić to, co wyda im się najprawdopodobniejszą pomocną taktyką. W tym wypadku — na włosku wisiały dwa ludzkie życia — mało realne wydawało się to, by mogli czekać na wyniki badań laboratoryjnych. Na dodatek leczenie DIC może mieć bardzo poważne działania uboczne. Sarah doskonale zdawała sobie sprawę, że dla Lisy Summer i lekarzy, pielęgniarek i techników, którzy będą walczyć o uratowanie życia zarówno jej samej, jak i jej dziecka, dzień będzie piekłem. Cały czas nad polem walki będzie się unosiło nieustępliwe, targające duszę pytanie: DLACZEGO? Kiedy ambulans podjeżdżał tyłem do rampy izby nagłych wypadków, Sarah dostrzegła

czekającego przy drzwiach Elego Blankenshipa. Jak zwykle zaskoczył ją jego wygląd. Gdyby go nie znała, a została zmuszona do określenia jego zawodu, typowałaby na bramkarza w knajpie, dokera albo operatora ciężkich maszyn. Dyrektor do spraw medycznych BCM był zbudowany jak byk i choć nie miał nawet metra osiemdziesięciu wzrostu, jego klatka piersiowa i głowa były potężne, przedzielone jedynie symbolicznie szyją. Pomijając cienki wianuszek włosów wokół głowy, był łysy, brwi pod szerokim czołem wyglądały natomiast jak zarośla, a ramiona miał umięśnione niczym biblijny Ezaw. Choć rano gładko się golił, jego policzki były stale przyciemnione tak, jak u przeciętnego mężczyzny wieczorem. Spośród cech fizycznych jedynie oczy — bladoniebieskie, świdrujące — zdradzały geniusz. Miał specjalizację z chorób zakaźnych, intensywnej opieki medycznej oraz interny, był jednak szanowany także jako liumanista, znawca szachów i brydża sportowego oraz znał się świetnie na sztuce. Spośród wykładowców BCM nikt nie był bardziej otwarty na poglądy i metody działania studentów i rezydentów i nikt nie uczył ich skuteczniej. Blankenship, już w kitlu operacyjnym i rękawiczkach, podszedł do noszy, jeszcze zanim sanitariusze wysunęli je z samochodu, natychmiast ujął Lisę za dłoń i przedstawił się. Sarah, która cały czas uciskała nos chorej, zorientowała się od razu, że od pierwszego dotknięcia dyrektor rozpoczął badanie i ocenę sytuacji. Kiedy dotarli do sali A — jednej z głównych sal urazowych, Sarah niemal skończyła opis przypadku chorobowego. Blankenship wezwał z laboratorium specjalistkę od pobierania krwi oraz pielęgniarkę położną z urządzeniem monitorującym płód. Skinieniem głowy nakazał im przystąpienie do pracy. W tym momencie przez opaskę z gazy, mocującą wlew dożylny w ramieniu Lisy, zaczęła się przesączać krew, Blankenship zauważył, co się dzieje, twarz jednak nawet mu nie drgnęła. — Liso, chciałbym cię poprosić o cierpliwość — zaczął — i wybaczenie nam, że nie informujemy cię na bieżąco o tym, co robimy. W tej chwili dzieją się w twoim organizmie różne rzeczy naraz i obejmują różne twoje układy. Za kilka sekund nie doliczysz się pracujących przy tobie lekarzy. Najważniejszymi poza mną będą doktor Helen Stoddard, hematolog, i chirurg, doktor Andrew Truscott. Zadaniem hematologa będzie zatrzymanie krwawienia, a chirurg będzie odpowiedzialny za wlew dożylny i doglądanie twojej ręki, która nie otrzymuje wystarczającej ilości krwi. Będą nam oczywiście także pomagać doktor Baldwin i doktor Snyder, którzy, jak tylko ustabilizujemy twój stan, odbiorą dziecko. — Czy dziecku nic się nie stało? — spytała Lisa. Blankenship popatrzył na pielęgniarkę położną, która kiwnęła głową w kierunku urządzenia monitorującego. Czynność serca płodu była przyśpieszona, co często jest wczesnym sygnałem zbliżania się kłopotów. — Dziecko jest w sporym stresie — oznajmiła. — Obserwujemy je bardzo uważnie. W tym momencie na salę weszła pani doktor hematolog. Helen Stoddard, także profesor, była ordynatorem w innym szpitalu i czasami pracowała jako konsultant dla BCM. Jak lubiła mówić, była zdecydowaną reprezentantką „starej szkoły" i otwarcie krytykowała „kumanie się" BCM z „ludźmi z obrzeża", jak określała terapeutów stosujących medycynę alternatywną. W trakcie jednego ze sponsorowanych przez szpital kursów była uczestniczką panelu, na którym wypowiadano się przeciwko stosowaniu jakichkolwiek technik niesprawdzonych metodami naukowymi. Blankenship i Sarah byli w stosunku do niej w opozycji, opowiadając się za stosowaniem określonych, empirycznie sprawdzonych metod — takich jak akupunktura czy lekarstwo — oraz za starannym naukowym badaniem zarówno tych, jak i innych. — Na czym stoimy, hm? — spytała Stoddard, rzucając Sarah jedynie zdawkowe spojrzenie. — Badania w trakcie, zamówiliśmy dziesięć jednostek. — płytki i osocze też? — Tyle, ile się dało. Helen Stoddard skończyła szybkie badanie skóry, ust i nasad paznokci Lisy. Gaza, otaczająca rurkę kroplówki, była przesiąknięta krwią; krew skapywała z niej na prześcieradło noszy, a stamtąd na podłogę. Sączyła się także z miejsca nakłucia żyły, skąd pobrano krew do analizy. — Bez problemów z krzepliwością krwi w anamnezie? — spytała Blankenshipa. — Nie było żadnych. Stoddard chwilę się zastanowiła.

— Nie możemy czekać na laboratorium. Myślę, że podamy jej tyle krwi, płytek i osocza, ile się da, i do tego heparynę. Na salę weszli Randałl Snyder i Heidi Glassman — oboje nieco zdyszani. Chwilę później zjawił się Andrew Truscott. Heidi zajęła miejsce Sarah przy łóżku, podczas gdy Truscott, Sarah i Snyder odsunęli się pod drzwi. — Ma poważne kłopoty — stwierdziła Sarah. Snyder spojrzał na urządzenie monitorujące płód. — Dziecko też — stwierdził. — Zaczęłaś podawać pytocynę? — W karetce. Rozwarcie ma tylko pięć centymetrów. — Jezu... Truscott szybko zbadał ramiona, dłonie i stopy Lisy. Potem, z robiącą wrażenie sprawnością, z prędkością, z boku szyi wstrzyknął jej podskórnie środek znieczulający, wymacał palcami dwa kościste występy i przez znieczulone miejsce wsunął wielkiej średnicy igłę prosto do żyły szyjnej. Następnie wprowadził przez igłę cewnik i unieruchomił go. Uzyskano w ten sposób drugi, konieczny w tej sytuacji dostęp dożylny. — Tak czy inaczej, moim zdaniem będziemy musieli wziąć ją na salę operacyjną z powodu ręki — powiedział, wróciwszy pod drzwi. — Ciągle jeszcze nie umiem się wypowiedzieć na temat lewej ręki i stóp. Będziecie mogli zrobić cesarskie? Snyder podszedł do Helen Stoddard, zamienił z nią po cichu kilka słów, po czym wrócił na miejsce, kręcąc głową. — Być może już jesteśmy w sytuacji wyboru między dzieckiem a matką — szepnął. — Helen i inni postanowili, że nie mogą dłużej czekać na laboratoryjne potwierdzenie DIC. Podali heparynę. W obecnym stanie ich zdaniem dziewczyna nie ma szans na przeżycie cesarki. Heparyna na DIC. Dla Sarah, której praktyka chirurgiczna opierała się na zasadzie: „opanować krwawienie", metoda ta była przerażającym paradoksem: polegała na dożylnym podaniu silnego środka przeciwkrzepliwego osobie, której groziło wykrwawienie się na śmierć. Sens podania leku polegał na tym, by rozpuścić patologiczne zakrzepy i przywrócić dopływ krwi do odkrwionych kończyn i narządów wewnętrznych. Równocześnie ciągła transfuzja uzupełniałaby utratę krwi i czynniki krzepnięcia. Było to balansowanie na krawędzi o wymiarach cyrkowych — aż nazbyt często skazane na niepowodzenie. Sarah patrzyła na kobietę, którą opiekowała się przez ostatnie siedem miesięcy. Była ledwie widoczna zza kłębowiska pielęgniarek, lekarzy i techników. W ciągu kilku minut Andrew wniósł znaczący wkład we wspólne wysiłki, ona sama nie zrobiła jednak jeszcze niczego. To prawda, że zarówno on, jak i wszyscy inni aktorzy tego dramatu byli od niej starsi stażem. Lisa Summer Jednak wciąż była jeszcze jej pacjentką. Pracowały we dwie nad metodami, które można by wypróbować i które mogłyby pomóc — pod warunkiem że Helen Stoddard i Eli Blankenship dadzą im szansę. Przeprosiła i pobiegła do sutereny, gdzie słabo oświetlone tunele łączyły wszystkie budynki BCM. Jej szafka znajdowała się na trzecim piętrze Budynku Thayera, w którym na pierwszych trzech kondygnacjach mieściły się biura administracji, a na dwóch najwyższych pokoje do spania dla personelu. Sarah wjechała na górę windą i po kilku minutach pędziła schodami w dół, po czym pognała tunelem z powrotem w kierunku sali nagłych wypadków. W rękach ściskała mahoniowe pudełko z igłami do akupunktury, które otrzymała w prezencie od doktora Louisa Hana. Tego urodzonego w Chinach chrześcijańskiego misjonarza poznała, gdy pracowała dla Korpusu Pokoju w wioskach Meo, na północ od tajlandzkiego miasta Chiang Mai. Do jego śmierci, która nastąpiła trzy lata później, był jej nauczycielem azjatyckich metod leczenia. Napis na pudełku, elegancko wyrzeźbiony po chińsku przez samego Hana, brzmiał: LECZĄCA SIŁA BOGA TKWI W NAS WSZYSTKICH. Kiedy Sarah weszła na salę A, poczuła, że sytuacja się pogorszyła. Z rurki wprowadzonej Lisie przez nos do żołądka spływał do umieszczonej na ścianie butelki ssaka nieprzerwany strumyczek krwi. Cewnik w pęcherzu moczowym też był czerwony. Randall Snyder, z twarzą szarą jak popiół, stał przed urządzeniem monitorującym. Tętno nieurodzonego dziecka Lisy spadło poniżej poziomu niezbędnego do utrzymania życia. — Co się dzieje? — spytała Sarah, stając za nim. — Chyba je straciliśmy — szepnął Snyder. — Moglibyśmy natychmiast zrobić cięcie i może zdążylibyśmy z dzieckiem, ale Lisa by nie przeżyła. — Wyjdzie z tego?

— Nie wiem. Nie wygląda to dobrze. Sarah chwilkę się wahała, po czym podeszła do Helen Stoddard i Elego Blankenshipa. — Mogłabym z państwem porozmawiać? Przez chwilę zdawało jej się, że doktor Stoddard ją odprawi, potem jednak — być może przypominając sobie, że Sarah jest jedną z rezydentek, specjalnie wybranych przez Blankenshipa — hematolog przeszła pod ścianę. Blankenship poszedł za nią. — Chciałabym spróbować zatrzymać krwawienie Lisy — powiedziała Sarah. — A co, pani zdaniem, właśnie próbujemy zrobić? Sarah poczuła, jak napinają jej się mięśnie szczęki. Jeszcze nigdy nie narzucała się nieproszona żadnemu rezydentowi ani specjaliście ze swoimi umiejętnościami i technikami. Lisa była jednak jej pacjentką, a konwencjonalna terapia najwyraźniej nic nie dawała. — Doktor Stoddard, wiem, że nie ma pani wielkiego szacunku dla metod alternatywnych — zaczęła, starając się panować nad głosem — ale chcę tego samego co i pani. Chcę, by Lisa z tego wyszła. Przez ostatnie pięć albo nawet sześć miesięcy, kiedy przygotowywalyśmy się z nią do porodu w domu, pracowałyśmy, stosując autohipnozę i wizualizację wewnętrzną. Uważam, że w obu zakresach zrobiła duże postępy. — I? — Mina Stoddard była lodowata. — W połączeniu z akupunkturą może uda nam się wykorzystać własne możliwości Lisy, by spowolnić krwawienie. Oczywiście pod warunkiem, że poda jej pani dość protaminy do neutralizacji heparyny. — Słucham? — Jeżeli uda nam się na tyle spowolnić krwawienie, by zrobić cesarskie cięcie, będzie pani mogła znów zacząć podawać heparynę w celu rozpuszczenia zakrzepów. — To absurdalne. Sarah wciągnęła powietrze, żeby się uspokoić. Przez cztery lata studiów oraz dwa specjalizacji nigdy nie miała tego typu sporu z profesorem. Teraz jednak nie mogła się wycofać. — Doktor Stoddard, ciśnienie Lisy spada, krwawienie się nasila i być może już jest za późno dla dziecka. — Dlaczego, ty arogancka, ignorancka... — Sekundę, Helen — wtrącił się Blankenship. — Powiesz wszystko, co zechcesz, kiedy akcja ratunkowa się skończy, teraz jednak mamy w swoich rękach dziewczynę, której życie jest zagrożone, i tylko na niej powinniśmy się skoncentrować. Doktor Baldwin ma rację. Heparyna nie pomoże, jedynie przyśpieszy krwawienie tak, że przestaniemy nadążać z przetaczaniem krwi. _ Jeśli to zrobicie, rezygnuję z uczestnictwa w ratowaniu chorej — stwierdziła stanowczo Stoddard. _- Helen, jesteś jednym z najlepszych znanych mi hematologów i jednym z najbardziej oddanych pacjentom lekarzy. Nie mogę sobie wyobrazić, byś mogła przeciwstawić się temu, co może się okazać najlepsze dla pacjenta. — Ale... — I w głębi serca doskonale wiesz, że te kilka minut, w których Sarah spróbuje zastosować to, co umie, nie ma wielkiego znaczenia dla wyniku naszych działań. — Ale... cholera jasna, w porządku. Kiedy jednak to się zakończy, to, niezależnie od wyniku, albo ten szpital ustali jednoznaczną politykę wobec szarlatanerii medycznej, albo ja odejdę. — Zrobimy to, Helen. Obiecuję. Zrobimy to. Sarah, jak możemy ci pomóc? — Na początek podajcie Lisie protaminę. — Helen? — Niech cię cholera, Eli. Dobrze, dobrze... to absurdalne... To kompletny idiotyzm... — mruczała pod nosem, zdecydowała się jednak podać antidotum heparyny. — A teraz — dodała Sarah, czując, że jej tętno zaczyna gnać — zostawcie ze mną Heidi, odsuńcie jak najwięcej ludzi od łóżka i starajcie się zachowywać jak najciszej. — Załatwione. Coś jeszcze? — Tak. Proszę zgasić górne światło. Kiedy nastąpił kolejny skurcz, Lisa krzyknęła. Sarah pogłaskała Ją po czole, po czym uklękła przy niej. — Liso, zamknij oczy i posłuchaj mnie — powiedziała łagodnie. — Musimy zabrać się do pracy. Na tę właśnie chwilę przygotowywałyśmy się przez wszystkie sesje.

Rozumiesz mnie...? Świetnie. Zacznijmy od prostych rzeczy... od scenek, dobrze? Wywołuj je w czasie skurczów. Pomogę ci. Heidi też jest tutaj i też ci pomoże. Chcę, żebyś między skurczami koncentrowała się na moim głosie i spróbowała wizualizować to, co się dzieje w twoim sercu i krwiobiegu. Wszystko porusza się za szybko... dużo za szybko. Możliwe, że tworzą się zakrzepy i blokują twoje naczynia krwionośne. Spróbuj się odprężyć i też je zobaczyć. Odpręż się teraz... rozluźnij się... Kiedy Sarah zajrzała do cienkiej, postrzępionej książeczki, Heidi sZeptała Lisie do ucha. Upewniwszy się, że dobrze pamięta punkty akupunktury, które chciała pobudzić, wbiła pierwszą igłę, tuż pod lewym obojczykiem. Potem wkłuła w różne miejsca pięć stalowych igieł, jedną po drugiej, starając się dostosować wymaganą technikę do faktu, że Lisa miała bandaże i leżała na plecach. W sali zapadła upiorna cisza, przerywana jedynie stłumionym pomrukiem ssaka i cichym popiskiwaniem kardiomonitora. — Patrz... — usłyszała czyjś szept. — Krwawienie chyba osłabło. Sarah popatrzyła na butelkę odsysacza. Rzeczywiście strumień był słabszy. — Liso, rozluźnij się — powtórzyła Sarah, tonem ciepłym, lecz stanowczym. — Zwolnij pracę serca... zwolnij przepływ krwi... i rozluźnij się. Masz w sobie siłę... Minęła minuta. Potem następna. Lisa leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczami. Nastąpił kolejny skurcz, w wyraźnie widoczny sposób splatając mięśnie jej brzucha, nie poruszyła się jednak, a jej twarz pozostała spokojna. — Sarah, tętno spadło z dziewięćdziesięciu na pięćdziesiąt — powiedział Blankenship. — Sączenie z wlewu dożylnego i nakłucia żylnego chyba całkiem się zatrzymało. Randałl, możesz się przygotować? — Wszystko gotowe — odparł Snyder. — Anestezjolog czeka. Powiedz tylko słowo. Z sondy żołądkowej kapały jedynie pojedyncze krople, sączenie spod bandaży ustało. Sarah ostrożnie wyjęła sześć igieł. Przez dziesięć, piętnaście sekund nikt się nie odzywał. — Wyjmujcie — powiedziała w końcu Sarah. Rozdział 5 2 lipca Sarah kazała podnieść stół operacyjny o pięć centymetrów i wkręciła w paraboliczne lampy nad ich głowami sterylne uchwyty. Trochę piekły ją oczy — była na nogach i intensywnie pracowała od dwudziestu czterech godzin, praktycznie przez ten czas nie drzemiąc dłużej niż kilkanaście minut. Jej koncentracja — jak zawsze na sali operacyjnej — była jednak niczym skalpel. Po ustawieniu promieni zacisnęła palce na trzymanym w prawej dłoni narzędziu i ułożyła je z dokładnością do dziesiątych milimetra, aż poczuła, że stało się jej częścią. Lewą dłonią naciągnęła skórę nad górnym brzegiem owłosienia łonowego pacjentki, po czym jednym równomiernym pociągnięciem otworzyła powłokę brzuszną i zaczęła oddzielać cienką, żółtawą warstwę podskórnego tłuszczu. Następnie opanowała kilka drobnych krwawień, zaciskając je kleszczykami hemostatycznymi i dotykając stalowego instrumentu urządzeniem do elektrokauteryzacji. Na koniec przecięła otrzewną, ukazując wybrzuszoną, ciężarną macicę. — Wszystko w porządku? — spytała anestezjologa. — Pacjentka stabilna. — No to zaczynamy. Sarah zadrapała macicę skalpelem, po czym zrobiła w niej niewielkie nacięcie. Włożyła następnie do środka palce wskazujące ' rozsunęła na boki grubą warstwę mięśni. Lekkim dotknięciem ostrza przecięła błonę owodniową. — Jesteśmy w środku — powiedziała, gdy płyn owodniowy zaczął wypływać. — Poproszę ssak. Zasadniczym problemem był teraz czas. Silne mięśnie macicy mogły się w każdej chwili zacisnąć, sprawiając, że przyjście na świat znajdującego się w niej dziecka przestanie być prostą sprawą. Na dziesięć sekund oddech Sarah — a także, jak się jej wydawało, serce — zatrzymało się. Wsunęła dłoń głęboko do miednicy pacjentki, szukając nóżek płodu i starając się jednocześnie umiejscowić pępowinę. Jej palce delikatnie objęły patykowate nóżki i wyciągnęły je przez przecięcie. Po nogach pojawił się korpus, a potem — delikatnie, bardzo delikatnie — wysunęła ramionka i rączki. Na koniec Sarah położyła dłoń pod kruchą jak skorupka jajka czaszką i pomogła jej wydostać się

przez otwór. Urodził się nowy człowiek. Sarah szybko oczyściła nos i usta noworodka za pomocą końcówki ssaka. Chwilę później panująca na sali porodowej pełna oczekiwania cisza została przerwana rozdzierającym uszy wrzaskiem. Napięcie w pomieszczeniu natychmiast wyparowało. — To dziewczynka, Kathy — powiedziała Sarah, trochę zbyt obojętnym tonem. — Przepiękna dziewczynka. Gratulacje. Tato, jeśli zechcesz podejść do mnie, będziesz mógł przeciąć pępowinę. Tata, który dopiero co ukończył szkołę średnią, podszedł nerwowo, zrobił, co mu kazano, po czym szybko wrócił do wezgłowia łóżka, gdzie jego młodziutka żona na zmianę to płakała, to śmiała się ze szczęścia. Czując, że musi przełknąć, nagle bowiem jej gardło jakby zaczęło wypełniać coś nieprzyjemnego, Sarah podała doskonałego w każdym calu noworodka pediatrze. Miała nadzieję, że nikt na sali nie dostrzega, jak bliska jest płaczu — nie byłyby to jednak łzy radości, lecz smutku z powodu martwo urodzonego Briana Summera, mniej więcej siedemnaście godzin temu. Dochodziła właśnie szósta rano — poranek po niezwykle stresujących godzinach, szaleńczym dniu i zwariowanej nocy. Dwa normalne porody maciczne i teraz trzeci, cesarski, z przodowaniem pośladkowym. Tuż po pierwszej po południu minionego dnia radosne podniecenie, spowodowane faktem, że odegrała pierwszoplanową rolę w spowolnieniu krwawienia Lisy Summer, ustąpiło miejsca niesamowitemu smutkowi, wynikłemu z konieczności asystowania przy usunięciu z ciała matki martwego płodu, który zakończył życie, zanim zdążyli dotrzeć na salę porodową. Tak samo jak dziecko poprzedniej pacjentki z DIC, mały Brian Summer zmarł z powodu silnego krwawienia w łożysku i przedwczesnego oddzielenia się łożyska od ściany macicy. Gdyby przyszedł na świat nawet pół godziny wcześniej, być może by przeżył. Okropny wybór związany był z ratowaniem Lisy, która, gdyby nie opóźniono porodu, na sto procent wykrwawiłaby się na śmierć. z nieznanym sobie poczuciem rozkojarzenia i obojętności Sarah obserwowała własne ręce, które wyjęły łożysko młodej kobiety, po czym zaczęły zaszywać nacięcie. Decyzja, by ratować życie Lisy, była prawidłowa, mimo to pogodzenie się z efektem nikomu nie przyszło łatwo. Sarah przygotowywała się do umieszczenia klamerek do zaciśnięcia skóry, kiedy podeszła do niej pielęgniarka z chirurgii. — Sarah, doktor Truscott chciał, bym ci przekazała, że musieli wziąć Lisę Summer z powrotem na salę operacyjną — szepnęła. O nie... pomyślała. — Powiedzieli ci, co się dzieje? — Najwyraźniej środki przeciwzakrzepowe i heparyna nie rozbiły zakrzepów w jej ramieniu. Nie wiem dokładnie, co planuje doktor Truscott. — Dziękuję, Win. Przyjdę najszybciej, jak będę mogła. Kathy, prawie skończyliśmy. Pediatra dał mi właśnie znak, że z małą jest wszystko w porządku. Ma dziewięć punktów na skali Apgar. Maksymalny wynik to dziesięć, ale dajemy go jedynie dzieciom, które zaraz po wyjściu z brzucha umieją grać na skrzypcach. Zaraz przyniesie ci maleństwo. — Dziękuję, pani doktor. Bardzo pani dziękuję... Sarah przykleiła umieszczony na ranie bandaż, odeszła od stołu i zaczęła ściągać rękawiczki. — Wszyscy się z tobą cieszymy. Poszła na chirurgię. W trakcie krótkiej drogi została dwa razy zatrzymana — raz przez pielęgniarkę, potem przez rezydenta. Oboje gratulowali jej z okazji tego, co zrobiła z Lisą. — Cały szpital o tym mówi — powiedział rezydent. — Wielu osobom otworzyła pani oczy na możliwości kryjące się w technikach niekonwencjonalnych. Mam specjalizację z okulistyki z Akademii Osteopatii w Philly i nagle, po raz pierwszy, inni rezydenci zaczęli mnie pytać, czego się uczyłem, czego dotyczyły wykłady, których nie mieli studenci o profilu akademickim. Ludzie, którzy tylko pozornie popierają metody niekonwencjonalne, nagle się nimi zainteresowali. Te słowa powinny ukoić serce Sarah, dziś jednak nie były w stanie uwolnić jej od poczucia bezradności. Studia, wyposażenie Wartości setek tysięcy dolarów i dziesiątki wysoko wykwalifikowanych ludzi okazały się niewystarczające do uratowania życia dziecka Lisy Summer. Nie była to pierwsza sytuacja, w której niemal wewnętrznie umierała z powodu straty nienarodzonych i nowo narodzonych dzieci; fakt, że istoty ludzkie umierają, jest podstawową zasadą medycyny; intelektualnie rozumiała tę prawdę, z jakiegoś jednak powodu emocjonalnej reakcji na tę akurat stratę nie była w stanie zmienić ani wiedza,

ani logika. Przypomniała sobie swój stary gabinet na piętrze Instytutu Ettingera; był równocześnie gabinetem zabiegowym. W tamtych dniach wcale nie mniej angażowała się w pomaganie ludziom, a jednak ówczesny świat spokojnych, nieskomplikowanych, bardzo osobistych kontaktów z pacjentami wydawał jej się oddalony o lata świetlne. Różnica polegała głównie na stopniu, w jakim technika i nauka — niezależnie jak je zdefiniować — zdominowały zachodnią medycynę. W szpitalu akademickim czasami (a teraz właśnie tak było) czuła się, jakby zamieniła latanie na paralotni na pilotowanie odrzutowca. Opuściła instytut Ettingera z powodu nieelastyczności i, koniec końców, pozbawionego tolerancji zachowania Petera Ettingera. Decyzja, by uzyskać dyplom lekarski, była jednak spowodowana czymś znacznie głębszym: miała wrażenie, że kiedy zostanie lekarzem, zniknie szereg ograniczeń i wynikających z nich rozczarowań zawodowych. Niestety, mimo dysponowania najnowocześniejszym sprzętem i znajomością najlepszych technik operacyjnych pozostałe ograniczenia tak samo frustrowały, frustracje zawodowe zaś tak samo ją ograniczały. W zespole chirurgicznym pracowały aktualnie cztery kobiety zatrudnione na etatach i trzy rezydentki, a w szpitalu było tylko jedno pomieszczenie z szafkami dla chirurgów, przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn. Sarah zostawiła bordowy kitel chirurgiczny w szafce w pomieszczeniu dla pielęgniarek, włożyła strój w kolorze morskiej wody, zmieniła też osłonki na buty, czepek i maskę. Minęło dwanaście godzin od chwili, gdy obserwowała, jak Andrew Truscott próbował udrożnić tętnice zaopatrujące prawe ramię Lisy w krew. Celem tych działań było usunięcie jak największej liczby zakrzepów, z nadzieją, że wprowadzenie do organizmu środków przeciwzakrzepowych dokona reszty. Najwyraźniej jednak nie przyniosły one pożądanych skutków — konieczna była poważniejsza interwencja. Sarah weszła na salę operacyjną przez łazienkę. Lisa, która przebywała na tej sali po raz trzeci w ciągu niecałej doby, była już znieczulona i zaintubowana. Niska zasłonka, ustawiona w poprzek jej szyi, oddzielała anestezjologa od chirurgów. Po stronie „chirurgicznej" na ramieniu Lisy koncentrowali się Andrew i jeszcze jeden chirurg. Przez chwilę Sarah wydawało się, że drugim chirurgiem jest ten sam naczyniowiec, który asystował Andrew poprzednio, kiedy jednak operator przysunął sobie stołeczek i stanął na nim, by lepiej widzieć, zorientowała się, że jest to Ken Browne, ordynator ortopedii. Dopiero wtedy Sarah dostrzegła leżące na tacy obok pielęgniarki obcięte przedramię z zakrzywionymi jak szpony palcami i zorientowała się, że Browne i Andrew wcale nie przeprowadzają delikatnego zabiegu naczyniowego, lecz agresywnie przycinają pozostałości kości promieniowej i łokciowej — czyli kości przedramienia — kończąc amputację poniżej łokcia. Sarah poczuła, że jej mięśnie wiotczeją. i po raz pierwszy w życiu miała wrażenie, że zemdleje. O Boże, nie... najpierw dziecko... a teraz to... Andrew podniósł głowę i popatrzył na nią. — Wszystko w porządku? — spytał. — Andrew, ona była artystką. Garncarką. Jej ręce były... przepraszam. Po prostu sądziłam, że wróci do zdrowia. — Prawdopodobnie teraz... ma... taką szansę — powiedział z niejakim wahaniem Andrew. — Mnie też jest przykro, że trzeba było to zrobić, ale gangrena to gangrena. Nie było wyboru. — Rozumiem. Mimo tego stwierdzenia Sarah doskonale wiedziała, że tak naprawdę to nie ma pojęcia, co stało się z Lisą Summer. Rozdział 6 Oddział intensywnej opieki medycznej miał dwanaście łóżek i przez całą dobę były tu pielęgniarki —jedna na łóżko albo jedna na dwa łóżka. Rzadko się zdarzało, by zmiana minęła bez wystąpienia u kogoś stanu zagrożenia życia i choć — pomijając chwile, kiedy chorego ratowano — na oddziale panowała atmosfera spokoju, nigdy nie było cicho. Przez całą dobę rozlegało się lekkie buczenie, posykiwanie i popiskiwanie urządzeń monitorujących, pomp infuzyjnych i respiratorów, co trochę przypominało poszum dalekiego oceanu. To tutaj — znacznie bardziej niż na salach operacyjnych — rozgrywały się prawdziwe bitwy o życie. Sarah zdecydowanie wolała salę operacyjną od nieprzerwanej, żmudnej i

niewdzięcznej opieki nad pacjentami w stanie zagrożenia życia, bardzo jej się jednak podobała panująca na oddziale intensywnej opieki koleżeńska atmosfera. Drugiego lipca o wpół do ósmej rano zajętych było siedem łóżek oddziału. Wszystkie, czyli dwanaście, miały być zajęte po zakończeniu porannej zmiany na salach operacyjnych. Sarah, która z braku snu czuła się, jakby miała w oczach żwirek, siedziała na skraju łóżka w boksie numer osiem i czekała, aż Lisa Summer zostanie przywieziona z sali pooperacyjnej. Wieści, jakie stamtąd docierały, były — pomijając oczywistą sprawę — znakomite. Lisa przetrzymała zabieg bez większego krwawienia, DIC szybko się cofało, a krążenie w nerkach i nogach oraz w pozostałej części ramienia zdawało się wracać do normy. Można było przypuszczać, że w jakiś dziwny sposób cesarskie cięcie spowodowało ustąpienie zaburzeń krzepnięcia. Życie Lisy zostało uratowane. Narządy brzuszne, zmysły oraz układ nerwowy funkcjonowały i będzie w stanie chodzić. Z czasem nauczy się lepiej używać lewej ręki i posługiwać protezą, która zastąpi jej prawą. Może nawet znajdzie jakiś sposób, by móc wyrażać się jako artystka. Jej psychika zacznie przepracowywać utratę dziecka i któregoś dnia może znów urodzi. Z czysto klinicznego punktu widzenia Sarah wiedziała, że to wszystko jest prawda, mimo to nie była w stanie zapomnieć o tym, że Lisa była jej pacjentką i jeszcze niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej z podnieceniem przygotowywała się do porodu. — Wszystko w porządku? Sarah przeglądała wydruk zestawiający wyniki bardzo już licznych badań laboratoryjnych, które przeprowadzono Lisie, i szukała jakiejś —jakiejkolwiek — wskazówki pomocnej w zrozumieniu przyczyn katastrofy. Zaskoczona podniosła głowę i ujrzała przed sobą Almę Young, długoletnią pielęgniarkę z OIOMu. — Tak, jak najbardziej, dziękuję. Jestem tylko trochę zmęczona. — Zrozumiale. Pani dziewczyna będzie tu za kilka minut. Właśnie dzwonili z pooperacyjnej. Wygląda na to, że czuje się całkiem nieźle, oczywiście biorąc pod uwagę sytuację. — To świetnie. Wpatruję się w te cyferki z nadzieją, że nagle dostrzegę coś, czego nie zauważyłam, i zrozumiem, co się stało. — Może powinna pani raczej zamknąć oczy i kilka minut się przespać. — Obawiam się, że jeśli tak zrobię, moje ciało może uznać, że nie musi się czuć tak jak teraz, i będę załatwiona do końca dnia. — Cały szpital mówi o tym, czego pani wczoraj dokonała. Dziewczyny z urazówki uważają, że ta mała na sto procent by umarła, gdyby pani nie wkroczyła i nie przeciwstawiła się hematologowi. — Więc dlaczego nie czuję się lepiej, niż się czuję, Almo? Starsza kobieta usiadła na skraju łóżka. — Ponieważ jest pani dobrym lekarzem. Dlatego. Jest pani Wrażliwa. Obchodzi panią ludzkie cierpienie i ból... tak naprawdę obchodzi. — Dziękuję. — Mogę coś powiedzieć? ¦— Oczywiście. — Czasami wydaje mi się jednak, że pacjenci trochę za bardzo panią obchodzą. Traktuje pani wszystko, co się z nimi dzieje, zbyt osobiście. Na przykład, zamiast odpocząć, siedzi pani tutaj i ślęczy nad tymi wynikami. Przez ten oddział przewinęło się mnóstwo rezydentów i pielęgniarek i zauważyłam, że ci najlepsi mieli jedną wspólną cechę... taki mały wyłącznik, który umieli naciskać i pozwalał im w razie potrzeby zachować stuprocentową obiektywność. Ma pani wszystko, co potrzebne, aby być wśród najlepszych, ale czasami wydaje mi się, że za bardzo pozwala się pani dołować. — Tak uważasz? — Tak. Tak samo uważa kilka innych pielęgniarek. Wie pani przecież, że naszym ulubionym sportem jest analiza psychologiczna rezydentów. Wszyscy naprawdę panią lubimy, lecz też się o panią martwimy. Jest tak, jakby zawsze pani sądziła, że powinna zrobić coś więcej, i nie mogła się pogodzić z tym, że można zrobić tylko to, co jest wykonalne. Opinia pielęgniarki wyzwoliła strumień w większości niemiłych wyobrażeń i emocji, związanych z Peterem Ettingerem. — Almo, nigdy nie byłam zbyt dobra w godzeniu się z ograniczeniami. Tak naprawdę, gdybym zawsze nie sądziła, że mogę zrobić dla pacjenta coś więcej, prawdopodobnie nie zostałabym lekarzem. — Co ma pani na myśli?

Sarah roześmiała się ze smutnym tonem w głosie. — Masz trochę czasu? W oczach Almy Young pojawiła się troska. — Tak naprawdę nie mam do przyjazdu Lisy nic do roboty. Sarah chwilę się zastanowiła. Zawsze była osobą lubiącą mieć duży zakres prywatności, a fragmentaryczne życie, jakie prowadziła — internat szkoły średniej na północy stanu i college'u na przedmieściu Bostonu, ośrodek Korpusu Pokoju w Tajlandii, związek z Peterem i praca w Instytucie Ettingera, następnie studia na akademii medycznej we Włoszech, a teraz szpitalna rezydentura — wszystko to sprawiało, że łatwo było jej się izolować od nadmiaru cudzej ingerencji. W każdym miejscu z kimś zaczynała się przyjaźnić, ale żaden z tych związków — poza związkiem z jej nauczycielem doktorem Louisem Hanem — nie był na tyle silny, by przeżyć kolejną przeprowadzkę. Powoli stwierdzała, że kiedy proszono ją, by powiedziała coś o sobie — nawet jeśli miała na to ochotę — po prostu tego nie robiła. A może nie była w stanie? Ta kobieta, z którą pracowała od ponad dwóch lat, wyglądała jednak na rzetelnie zainteresowaną tym, kim jest Sarah i jak reaguje na taką sytuację, która się jej przydarzyła. Może nadszedł czas, by się nieco otworzyć. — Kilka lat temu — powiedziała wreszcie — dokładnie mówiąc, dziesięć, mieszkałam w górach na północy Tajlandii i pomagałam budować klinikę, w której nauczałam i równocześnie uczyłam się akupunktury oraz ziołolecznictwa. Moim nauczycielem i przyjacielem był tam pewien starszy mężczyzna. Był kimś w rodzaju ojca, którego nigdy nie miałam, niestety dość nagle zmarł. Wkrótce w naszej wiosce pojawił się ktoś bardzo do niego podobny, tyle tylko że znacznie młodszy. Był błyskotliwy i pełen fantazji, do tego interesowały go te same zagadnienia co mnie. Kiedy się poznaliśmy, był sławny na cały świat w wielu zakresach medycyny alternatywnej. No cóż, w ciągu miesiąca byłam z powrotem w Stanach, razem z nim i jego córką, i pracowałam w jego instytucie... — Sarah zastanawiała się, czy wymienić nazwisko Petera, uznała jednak, że nie ma ku temu powodu. — Prawie trzy lata mieszkałam z nim i jego nastoletnią córką, którą sprowadził z Afryki, kiedy była dzieckiem, i adoptował. Przez te trzy lata byłam dla niej kimś, kto w całym jej życiu najbardziej przypominał matkę. Choć... jak powiedziałam... pracowaliśmy z tym mężczyzną razem w jego instytucie, z jego punktu widzenia nie pracowaliśmy wspólnie, lecz pracowałam dla niego. Tuż zanim wydarzyło się to, o czym zaraz opowiem, poprosił mnie o rękę, niestety w naszym życiu coraz bardziej wypływała na wierzch jego ciemna strona... ogromne, nienasycone ego i przerażający mnie brak elastyczności. — Niech pani opowiada dalej. — Miał pacjenta, rzeźbiarza, którego dosłownie wyleczył z reumatoidalnego zapalenia stawów, zapalenia, które lekarze uznali za nieuleczalne. — Jak tego dokonał? — Zmienił mu dietę, dał trochę ziół, zastosował kilka podobnych technik, jakich wczoraj użyłam z Lisą. Człowiek zamienił się z inwalidy w aktywnie uprawiającego sport. — Niesamowite. — Dla nas nie było w tym nic niezwykłego. Medycyna alternatywna leczy wielu, naprawdę bardzo wielu pacjentów, wobec których medycyna klasyczna się poddała. My, lekarze medycyny, w dalszym ciągu niewiele wiemy o mechanizmach chorobotwórczych. Nasze mikroskopy robią się coraz większe i większe i udaje nam się oglądać coraz mniejsze i mniejsze rzeczy; przepisujemy penicylinę, niewiele się nad tym zastanawiając, wciąż jednak nie wiemy, dlaczego osoba A ma zakażenia gardła, które leczymy, a osoba B — nie. W każdym razie mój narzeczony wyjechał na miesiąc i pozostawił swoich pacjentów pod moją opieką. Leczył rzeźbiarza z powodu bólów głowy... za pomocą ziół, akupunktury i manipulacji chiropraktycznych. Widziałam tego pacjenta kilkakrotnie i za każdym coraz bardziej napawał mnie niepokojem. Twierdził, że ból głowy słabnie, a przynajmniej nie nasila się, ale moim zdaniem jakoś dziwnie chodził. Uwierz albo i nie, lecz wydawało mi się także, że krzywo się uśmiecha. — Pachnie kłopotami. — Tak też sądziłam. Zadzwoniłam do White Memoriał i porozmawiałam z neurologiem, który wyznaczył mu wizytę na następny dzień na jedenastą rano. Mój przyjaciel miał wrócić wieczorem z Nepalu, uznałam jednak, że pacjent musi zostać obejrzany przez neurologa, wszystko więc zaaranżowałam. Może brzmi to tak, jakby łatwo mi to przyszło, ale zapewniam cię, Almo, że strasznie ze sobą

walczyłam. Musiałam przygotować się na wyjaśnienie mojemu przyjacielowi, dlaczego wystąpiłam przeciwko wszystkiemu, w co wierzył... Sarah nie przypominała sobie, by do tej pory podzieliła się z kimkolwiek tym, co działo się podczas ostatniego, przerażającego dnia z Peterem, ale Alma była tak wspaniałą słuchaczką, że zwierzenie przyszło jej z zadziwiającą łatwością. Choć opowiadała dość szybko, wszystko, co opisywała, było jedynie skrawkami tego, co pamiętała... Noc, która zakończyła się tak potworną męczarnią, zaczęła się magicznie. Peter spokojnie i uważnie wysłuchał jej relacji na temat rzeźbiarza Lienry'ego McAllistera, a jego odpowiedź — której tak bardzo się bała — brzmiała, ogólnie mówiąc, następująco: Posłuchaj, pozostawiłem ci odpowiedzialność za instytut, ponieważ jesteś osobą odpowiedzialną. Widziałaś, co widziałaś, podjęłaś decyzję i chceszją sfinalizować. Co może być w tym złego? Potem się kochali — intensywnie, namiętnie, tak jak na początku znajomości. Sarah zdawała sobie sprawę, że Peter się przełamał — dla niej i dla dobra ich kruszącego się związku — i że nie było to dla niego łatwe. Naprawdę był przekonany o tym, że konwencjonalna zachodnia medycyna tak bardzo zagubiła się w nauce, konkurencyjnej farmakologii oraz zdehumanizowanej technologii, że czyniła więcej zła niż dobra. Nad biurkiem powiesił sobie nawet plakat z napisem: EFEKT JATROGENNY: SCHORZENIE ALBO ZRANIENIE SPOWODOWANE SŁOWAMI ALBO DZIAŁANIAMI LEKARZA Miał doskonałą okazję skrytykowania jej osądu, aby narzucić kolejny raz swą sławną opinię o lekarzach i ich metodach, a jednak z niej nie skorzystał. Sarah nie gorzej od Petera rozumiała cudowny potencjał kryjący się w relacji między lekarzem a pacjentem. Diagnostyczna i terapeutyczna siła metod holistycznych budziła w niej nadzieję, lecz w odróżnieniu od Petera nigdy nie traktowała medycyny tradycyjnej jako ostatniej i jedynej instancji. W końcu przeżyła pęknięcie wyrostka robaczkowego tylko dlatego, że zawieziono ją samolotem do amerykańskiego szpitala wojskowego, gdzie poddano ją natychmiastowemu zabiegowi chirurgicznemu. Peter miał czterdzieści lat — dwanaście lat więcej od niej. Różnica wieku, wysoki wzrost — miał metr dziewięćdziesiąt trzy — niezwykły popęd seksualny i sukces finansowy, wszystko to sprawiało, że w związku tym każda podejmowana przez nią próba postawienia na swoim była ogromnym wyzwaniem, a zajmowanie autorytatywnego stanowiska raczej marzeniem ściętej głowy. Przynajmniej jednak Peter postanowił słuchać, a nie działać: próbował zrozumieć, że jego metody działania nie muszą być jedyne. W następne przedpołudnie wzięli sobie wolne i dużą część poranka spędzili na kochaniu się. Kiedy Sarah zjawiła się w instytucie, gdzie czekało ją całe popołudnie spotkań z pacjentami, czuła się znacznie bardziej pozytywnie nastawiona do życia, niż bywało ostatnimi czasy. O trzeciej po południu zaczęła się jednak dziwić, dlaczego neurolog z White Memoriał do niej nie dzwoni. O tej porze powinny być gotowe przynajmniej niektóre wyniki badań McAllistera. Jeżeli nie myliła się co do tego, że rozwijają się u niego zaburzenia motoryki, należało zrobić tomografię i szereg innych badań, a lekarz obiecał zatelefonować natychmiast po tym, jak dowie się czegoś istotnego. Minęło wpół do czwartej... czwarta... wpół do piątej. Przyjmując kolejnych pacjentów, raz za razem spoglądała na zegarek. Wreszcie, kiedy ostatni wyszedł, zadzwoniła do White Memoriał. — Panno Baldwin, sądziłem, że pani o tym wie... — powiedział neurolog. — Co wiem? — Nagle poczuła niemiły ucisk w gardle. — Kiedy zjawiłem się dziś rano w pracy, na mojej automatycznej sekretarce była wiadomość od pana McAllistera. Zadzwonił o... o dziesiątej wieczorem i przekazał, że porozumiał się ze swoim doradcą medycznym i niestety nie może się ze mną spotkać. Sądziłem, że mianem doradcy określał panią. — Nie — odparła. — Obawiam się, że miał na myśli kogoś innego. Dziękuję panu, doktorze. — Cóż, przykro mi, że nie mogłem więcej... Odłożyła sluchawkę, zanim doktor skończył, i natychmiast ruszyła na sztywnych nogach do gabinetu Petera. Siedział rozparty w fotelu, nogi położył na biurku. — Peter, dlaczego nie powiedziałeś mi wieczorem, że dzwoniłeś do Henry'ego McAllistera?