uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Milan Kundera - Walc pożegnalny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :767.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Milan Kundera - Walc pożegnalny.pdf

uzavrano EBooki M Milan Kundera
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 319 osób, 155 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 110 stron)

DZIEŃ PIERWSZY 1 Roz​po​czy​na się je​sień i drze​wa żółk​ną, czer​wie​nie​ją, bru​nat​nie​ją; nie​wiel​kie uzdro​wi​sko w pięk​- nej do​li​nie wy​glą​da jak​by do​ko​ła nie​go sza​lał po​żar. Pod ko​lum​na​dą spa​ce​ru​ją ko​bie​ty, na​chy​la​ją się nad źró​dła​mi. To ko​bie​ty, któ​re nie mogą mieć dzie​ci i spo​dzie​wa​ją się, że w tym ku​ror​cie sta​ną się płod​ne. Ku​ra​cju​szy-męż​czyzn jest znacz​nie mniej, lecz prze​cież są, gdyż uzdro​wi​sko nie​za​leż​nie od swych wa​lo​rów gi​ne​ko​lo​gicz​nych wzmac​nia po​dob​no tak​że ser​ce. Mimo to jed​nak na jed​ne​go pa​cjen​ta przy​pa​da dzie​więć pa​cjen​tek, co do​pro​wa​dza do sza​łu nie​za​męż​ną mło​dą ko​bie​tę, pra​cu​ją​cą tu jako pie​lę​gniar​ka i ob​słu​gu​ją​cą bez​płod​ne damy w ba​se​nie. Róża uro​dzi​ła się tu​taj, ma tu oby​dwo​je ro​dzi​ców; czy wy​rwie się kie​dy​kol​wiek z tej dziu​ry, tak prze​raź​li​wie ob​fi​tu​ją​cej w ko​bie​ty? Jest po​nie​dzia​łek. Dy​żur do​bie​ga koń​ca. Jesz​cze tyl​ko ostat​nie gru​be baby owi​nąć w prze​ście​ra​dła, po​ukła​dać na łóż​kach, otrzeć im twa​rze i zdo​być się na uśmiech. – Więc za​te​le​fo​nu​jesz? – py​ta​ją Różę ko​le​żan​ki; jed​na to pulch​na trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka, dru​ga jest młod​sza i chu​da. – A niby cze​mu nie? – od​po​wia​da. – Tyl​ko się nie łam – do​da​je jej otu​chy trzy​dzie​sto​pię​cio​let​nia w dro​dze za ka​bi​ny prze​bie​ral​ni, gdzie pie​lę​gniar​ki mają swą szaf​kę, sto​lik i te​le​fon. – Po​win​na byś za​dzwo​nić do nie​go do domu – mówi zło​śli​wie chu​da. Wszyst​kie trzy ro​ze​śmia​ły się. Kie​dy śmiech ucichł, Róża po​wie​dzia​ła: – Znam nu​mer do tego te​atrzy​ku. 2 To była strasz​na roz​mo​wa. Kie​dy tyl​ko usły​szał w te​le​fo​nie jej głos, zląkł się. Za​wsze czuł strach przed ko​bie​ta​mi, cho​ciaż żad​na w to nie wie​rzy​ła i gdy im o tym mó​wił, wszyst​kie uwa​ża​ły to tyl​ko za ko​kie​te​ryj​ny żart. – Jak się masz? – spy​tał. – Nie naj​le​piej – od​po​wie​dzia​ła. – Dla​cze​go? – Mu​szę z tobą po​mó​wić – rze​kła pa​te​tycz​nie. Wła​śnie tego pa​te​tycz​ne​go tonu ocze​ki​wał z prze​ra​że​niem już od sze​re​gu lat. – O czym? – w jego gło​sie znać było przy​gnę​bie​nie. – Mu​szę z tobą pil​nie po​mó​wić – po​wtó​rzy​ła. – Co się sta​ło? – Je​stem inna niż wte​dy, gdy mnie po​zna​łeś. Za​tka​ło go zu​peł​nie. Ode​zwał się do​pie​ro po dłuż​szej chwi​li: – Jak to? – Nie mia​łam tego już sześć ty​go​dni. Prze​mógł się i po​wie​dział: – To może nic nie być. To się cza​sa​mi zda​rza i nic nie zna​czy.

– Nie, tym ra​zem to jest to. – To nie​moż​li​we. Po pro​stu nie​moż​li​we. W każ​dym ra​zie nie mo​gło to się stać z mo​jej winy. Obu​rzy​ła się: – Słu​chaj, co ty so​bie wła​ści​wie o mnie my​ślisz? Bał się jej do​tknąć, bo w ogó​le bał się jej. – Nie, nie chcę cię ura​zić, to ab​surd, dla​cze​go miał​bym chcieć cię ura​żać, mó​wię tyl​ko, że ze mną nie mo​gło się to stać, nie mu​sisz się ni​cze​go oba​wiać, to po pro​stu nie​moż​li​we, nie​moż​li​we fi​zjo​lo​- gicz​nie. – No to prze​pra​szam – po​wie​dzia​ła bar​dzo ura​żo​nym to​nem. – Wy​bacz, że za​wra​ca​łam ci gło​wę. – Nie, nie, nie – zląkł się, że się roz​łą​czy. – Masz ra​cję, że do mnie dzwo​nisz! Oczy​wi​ście chęt​nie ci po​mo​gę. To wszyst​ko da się za​ła​twić, oczy​wi​ście. – Za​ła​twić? Co masz na my​śli? Zmie​szał się. Nie miał od​wa​gi na​zwać rze​czy po imie​niu: – No… za​ła​twić. – Na to, o czym ty my​ślisz, nie licz. Wy​bij to so​bie z gło​wy. Nie zro​bię tego, choć​bym mia​ła zmar​- no​wać so​bie ży​cie. Zno​wu zdrę​twiał ze stra​chu, ale tym ra​zem prze​szedł nie​śmia​ło do kontr​ata​ku: – Więc po co dzwo​nisz, jak nie chcesz ze mną o tym mó​wić? Chcesz się mnie po​ra​dzić czy o wszyst​kim już po​sta​no​wi​łaś? – Chcę się cie​bie po​ra​dzić. – Przy​ja​dę do cie​bie. – Kie​dy? – Dam ci znać. – Do​brze. – No to na ra​zie, bądź zdro​wa. – Bądź zdrów. Od​wie​sił słu​chaw​kę i wró​cił do sal​ki, w któ​rej ćwi​czył jego ze​spół. – Pa​no​wie, ko​niec pró​by – po​wie​dział. – Ja już dzi​siaj nie mogę. 3 Gdy odło​ży​ła słu​chaw​kę, była czer​wo​na ze zde​ner​wo​wa​nia. Zi​ry​to​wa​ło ją, jak Kli​ma za​re​ago​wał na to, co mu po​wie​dzia​ła. Po​iry​to​wa​na była już zresz​tą na dłu​go przed​tem. Po​zna​li się dwa mie​sią​ce temu, gdy sław​ny trę​bacz wy​stę​po​wał ze swym ze​spo​łem w uzdro​wi​sku. Po kon​cer​cie od​by​ła się po​pi​ja​wa, na któ​rą zo​sta​ła za​pro​szo​na. Trę​bacz wy​róż​nił ją po​nad inne i spę​dził z nią noc. Od tego cza​su nie ode​zwał się ani słów​kiem. Po​sła​ła mu dwa razy pocz​tów​ki z po​zdro​wie​nia​mi, ale ni​g​dy nie od​po​wie​dział. Raz, bę​dąc w sto​li​cy, za​dzwo​ni​ła do nie​go do te​atrzy​ku, w któ​rym we​- dług po​sia​da​nych przez nią in​for​ma​cji od​by​wał pró​by z ze​spo​łem. Męż​czy​zna, któ​ry ode​brał te​le​fon, chciał, by się przed​sta​wi​ła, a na​stęp​nie po​wie​dział, że pój​dzie po​szu​kać Kli​my. Po chwi​li wró​cił z wia​do​mo​ścią, że pró​ba już się skoń​czy​ła i pan trę​bacz wy​szedł. Po​my​śla​ła, że ukry​wa się przed nią, i po​czu​ła nie​na​wiść, tym więk​szą, że już wte​dy za​czę​ła się oba​wiać, czy nie jest w cią​ży. – Po​wia​da, że to nie​moż​li​we fi​zjo​lo​gicz​nie! Do​bre so​bie! Nie​moż​li​we fi​zjo​lo​gicz​nie! Cie​ka​wa je​stem, jaką bę​dzie miał minę, jak mu uro​dzę! Oby​dwie ko​le​żan​ki przy​ta​ki​wa​ły z za​pa​łem. Już tego dnia, gdy w wy​peł​nio​nej parą sali ob​wie​ści​-

ła im, że mi​nio​nej nocy prze​ży​ła nie​za​po​mnia​ne chwi​le ze sław​nym czło​wie​kiem, trę​bacz stał się wspól​ną wła​sno​ścią wszyst​kich jej ko​le​ża​nek. Niby zja​wa uno​sił się w sali, w któ​rej peł​ni​ły na prze​- mian dy​żu​ry, a ile​kroć ktoś wy​mie​niał jego na​zwi​sko, chi​cho​ta​ły w du​chu, jak​by mó​wio​no o kimś, kogo zna​ko​mi​cie zna​ją. Gdy zaś się do​wie​dzia​ły, że Róża jest w cią​ży, ogar​nę​ła je dziw​na ra​dość, po​nie​waż od tej pory obec​ny był fi​zycz​nie wśród nich w głę​bi jej cia​ła. – No do​brze, do​brze, uspo​kój się, dziew​czy​no! – kle​pa​ła ją po ple​cach trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – Zna​la​złam coś dla cie​bie – roz​ło​ży​ła dość wy​bru​dzo​ny i zmię​to​szo​ny nu​mer ilu​stro​wa​ne​go cza​so​pi​- sma. – Po​patrz! Wszyst​kie trzy obej​rza​ły fo​to​gra​fię mło​dej ład​nej bru​net​ki, sto​ją​cej na es​tra​dzie z mi​kro​fo​nem przy ustach. Róża usi​ło​wa​ła z tych paru cen​ty​me​trów kwa​dra​to​wych wy​czy​tać swo​ją przy​szłość. – Nie wie​dzia​łam, że jest taka mło​da – po​wie​dzia​ła z pew​ną oba​wą. – Coś ty! – ro​ze​śmia​ła się trzy​dzie​sto​pię​cio​let​nia. – To fot​ka sprzed dzie​się​ciu lat. Obo​je są prze​- cież w jed​nym wie​ku. Gdzie jej do cie​bie! 4 W cza​sie roz​mo​wy te​le​fo​nicz​nej Kli​ma uprzy​tam​niał so​bie, że tej okrop​nej wia​do​mo​ści spo​dzie​- wał się od daw​na. Nie cho​dzi​ło by​naj​mniej o oto, by mógł mieć roz​sąd​ny po​wód do przy​pusz​czeń, że przy oka​zji owej fa​tal​nej po​pi​ja​wy Różę za​płod​nił (prze​ciw​nie, pew​ny był, że po​są​dzi​ła go nie​słusz​- nie), ale na ta​kie za​wia​do​mie​nie cze​kał już wie​le lat, już dłu​go przed​tem, nim po​znał pie​lę​gniar​kę. Skoń​czył dwu​dzie​sty pierw​szy rok ży​cia, kie​dy ja​kaś za​ko​cha​na blon​dyn​ka umy​śli​ła so​bie uda​wać przed nim cią​żę, by zmu​sić go do ślu​bu. Były to strasz​ne ty​go​dnie, pod ko​niec któ​rych do​stał skur​czy żo​łąd​ka i za​ła​mał się ner​wo​wo. Od tego cza​su wie, że cią​ża to cios, któ​ry może spaść na czło​wie​ka ze​wsząd i w każ​dej chwi​li, cios, prze​ciw któ​re​mu nie wy​my​ślo​no żad​ne​go pio​ru​no​chro​nu, a któ​ry za​- po​wia​da pa​te​tycz​ny głos w te​le​fo​nie (wła​śnie, rów​nież wte​dy blon​dyn​ka tę zło​wiesz​czą no​wi​nę za​- ko​mu​ni​ko​wa​ła mu naj​pierw przez te​le​fon). Tam​to przej​ście spra​wi​ło, że po​tem za​wsze już sty​kał się z ko​bie​ta​mi z uczu​ciem nie​po​ko​ju (na​wet je​śli mimo to dość gor​li​wie) i po każ​dej rand​ce bał się po​- nu​rych na​stępstw. Po​cie​szał się co praw​da, że przy jego cho​ro​bli​wej ostroż​no​ści praw​do​po​do​bień​- stwo ta​kie​go nie​szczę​ścia wy​no​si le​d​wie jed​ną ty​sięcz​ną pro​cen​tu, ale na​wet i ta jed​na ty​sięcz​na po​- tra​fi​ła na​pę​dzić mu stra​chu. Kie​dyś, ma​jąc przed sobą wol​ny wie​czór, za​te​le​fo​no​wał do dziew​czy​ny, któ​rą ostat​nio wi​dział przed dwo​ma mie​sią​ca​mi. Po​znaw​szy go po gło​sie, za​wo​ła​ła: – Mój Boże, to ty! Nie mo​głam się już do​cze​kać, kie​dy do mnie za​dzwo​nisz! Tak bar​dzo po​trze​bo​- wa​łam, że​byś za​dzwo​nił! A mó​wi​ła to z ta​kim na​ci​skiem, tak pa​te​tycz​nie, że ser​ce ści​snął mu zna​ny nie​po​kój i po​czuł całą du​szą, że chwi​la, któ​rej oba​wiał się, na​de​szła. Po​nie​waż chciał spoj​rzeć praw​dzie w oczy moż​li​wie jak naj​prę​dzej, przy​brał po​sta​wę ofen​syw​ną: – Ale dla​cze​go mó​wisz mi to ta​kim tra​gicz​nym gło​sem? – Wczo​raj umar​ła moja mama – po​wie​dzia​ła, a on ode​tchnął z ulgą. Lecz wie​dział, że to, cze​go się boi, i tak go nie omi​nie. 5 – No to star​czy. Ale niby dla​cze​go? – po​wie​dział per​ku​si​sta i Kli​ma opa​mię​tał się wresz​cie. Ota​- cza​ły go za​tro​ska​ne twa​rze mu​zy​ków z jego ze​spo​łu. Opo​wie​dział im, co się sta​ło. Chłop​cy odło​ży​li

in​stru​men​ty i sta​ra​li się coś mu do​ra​dzić. Pierw​sza rada była ra​dy​kal​na: Osiem​na​sto​let​ni gi​ta​rzy​sta oświad​czył, że taką dziew​czy​nę, jak ta, któ​ra wła​śnie dzwo​ni​ła do ich li​de​ra i trę​ba​cza, na​le​ży z całą sta​now​czo​ścią spła​wić. – Po​wiedz jej, że może so​bie ro​bić, co się jej żyw​nie po​do​ba. To nie jest two​je dziec​ko, więc nic cię to nie ob​cho​dzi. A jak się bę​dzie upie​rać, to pró​ba krwi wy​ka​że, z kim jej się to przy​da​rzy​ło. Trę​bacz za​opo​no​wał. Pró​ba krwi prze​waż​nie ni​cze​go nie wy​ka​zu​je, a wte​dy na​dal bie​rze się pod uwa​gę to, co twier​dzi ko​bie​ta. Gi​ta​rzy​sta od​parł, że do żad​nej pró​by krwi nie doj​dzie. Dziew​czy​na za​ła​twio​na w taki spo​sób bę​- dzie bar​dzo do​brze uwa​żać, by nie ścią​gnąć na sie​bie nie​po​trzeb​nych kło​po​tów, a jak się zo​rien​tu​je, że po​mó​wio​ny męż​czy​zna nie jest tchórz​li​wym ma​zga​jem, sama zaj​mie się usu​nię​ciem pło​du na wła​- sny koszt. – A wresz​cie na​wet gdy​by uro​dzi​ła, to cała ka​pe​la ze​zna przed są​dem, że​śmy się z nią wte​dy prze​- spa​li wszy​scy. I niech so​bie szu​ka​ją mię​dzy nami oj​czul​ka! Ale Kli​ma po​wie​dział: – Wie​rzę, że by​ście to zro​bi​li. Tyl​ko że ja do tego cza​su daw​no już osza​lał​bym z nie​pew​no​ści i stra​chu. W tych spra​wach je​stem naj​więk​szym tchó​rzem pod słoń​cem i chcę jak naj​prę​dzej mieć pew​ność. Wszy​scy się z nim zgo​dzi​li. Me​to​da gi​ta​rzy​sty jest w za​sa​dzie do​bra, ale nie dla każ​de​go. Przede wszyst​kim nie na​da​je się dla czło​wie​ka, któ​ry nie ma sil​nych ner​wów. Po dru​gie, nie jest do​bra dla czło​wie​ka sław​ne​go i bo​ga​te​go, dla któ​re​go ko​bie​tom opła​ca się pod​jąć na​wet zu​peł​nie obłą​kań​cze ry​zy​ko. Przy​chy​li​li się więc do po​glą​du, że za​miast dziew​czy​nę sta​now​czo spła​wiać, trze​ba skło​nić ją do skro​ban​ki me​to​dą ła​god​nej per​swa​zji. Ale jaką za​sto​so​wać ar​gu​men​ta​cję? Ry​so​wa​ły się trzy pod​sta​wo​we moż​li​wo​ści: Spo​sób pierw​szy to apel do współ​czu​ją​ce​go dziew​czę​ce​go ser​dusz​ka: Kli​ma po​roz​ma​wia z pie​lę​- gniar​ką jak ze swo​ją naj​lep​szą przy​ja​ciół​ką; szcze​rze zwie​rzy się jej ze wszyst​kie​go; po​wie, że jego żona jest po​waż​nie cho​ra i wia​do​mość, że mąż ma dziec​ko z inną ko​bie​tą, kom​plet​nie by ją za​ła​ma​ła; że nie wy​trzy​mał​by ta​kiej sy​tu​acji ani mo​ral​nie, ani ner​wo​wo; i że dla​te​go pro​si pie​lę​gniar​kę, by oka​za​ła mu li​tość. Za​strze​że​nie wo​bec tego spo​so​bu było cha​rak​te​ru za​sad​ni​cze​go. Nie moż​na opie​rać ca​łej stra​te​gii na czymś tak nie​pew​nym i zwod​ni​czym, jak sen​ty​men​tal​na do​broć pie​lę​gniar​ki. Je​śli nie ma ona ser​ca wy​jąt​ko​wo za​cne​go i peł​ne​go współ​czu​cia, taka me​to​da ob​ró​ci się prze​ciw Kli​mie. Dziew​czy​na po​- czu​je się ura​żo​na nad​mier​ny​mi wzglę​da​mi, ja​ki​mi upa​trzo​ny oj​ciec jej dziec​ka da​rzy inną ko​bie​tę, i bę​dzie po​czy​nać so​bie tym twar​dziej. Me​to​da dru​ga to apel do roz​sąd​ku dziew​czy​ny: Kli​ma po​sta​ra się jej wy​tłu​ma​czyć, że nie jest i ni​- g​dy nie bę​dzie pew​ny, czy dziec​ko rze​czy​wi​ście jest jego. Zna pie​lę​gniar​kę z jed​ne​go tyl​ko spo​tka​nia i zu​peł​nie nic o niej nie wie. Nie ma naj​mniej​sze​go po​ję​cia, z kim jesz​cze się spo​ty​ka. Nie, nie, nie po​dej​rze​wa jej, że roz​myśl​nie chce go oszu​kać, ale chy​ba nie za​mie​rza mu wma​wiać, że nie mie​wa sto​sun​ków z in​ny​mi męż​czy​zna​mi! Na​wet zaś gdy​by tak twier​dzi​ła, skąd Kli​ma ma mieć pew​ność, że mówi praw​dę? A czy roz​sąd​nie by​ło​by uro​dzić dziec​ko, któ​re​go oj​ciec ni​g​dy nie bę​dzie pew​ny swe​- go oj​co​stwa? Czy Kli​ma mógł​by po​rzu​cić żonę dla dziec​ka, o któ​rym nie wie, czy na​praw​dę jest jego? Czy może Róża chce, aby dziec​ku ni​g​dy nie było dane po​znać wła​sne​go ojca? Rów​nież prze​ciw​ko temu spo​so​bo​wi wy​su​nię​to za​rzu​ty na​tu​ry za​sad​ni​czej. Ba​si​sta (naj​star​szy wie​kiem czło​nek ze​spo​łu) za​uwa​żył, że li​cze​nie na roz​są​dek dziew​czy​ny by​ło​by jesz​cze więk​szą głu​- po​tą od ra​chub na jej współ​czu​cie. Lo​gi​ka ar​gu​men​ta​cji tra​fi w próż​nię, pod​czas gdy pie​lę​gniar​ka weź​mie so​bie do ser​ca, że uko​cha​ny męż​czy​zna nie wie​rzy w jej praw​do​mów​ność. Za​chę​ci ją to, by z

płacz​li​wym upo​rem jesz​cze bar​dziej ob​sta​wa​ła przy swych twier​dze​niach i za​my​słach. Wresz​cie ist​nia​ła jesz​cze moż​li​wość trze​cia: Kli​ma bę​dzie za​kli​nać się, że cię​żar​ną dziew​czy​nę ko​chał i ko​cha. Naj​mniej​szej wzmian​ki o tym, że dziec​ko mo​gła​by mieć z kimś in​nym! Prze​ciw​nie, bę​dzie pła​wił się w zdro​jach za​ufa​nia, mi​ło​ści i czu​ło​ści. Obie​ca wszyst​ko, włącz​nie z roz​wo​dem. Na​kre​śli jej ich wspa​nia​łą przy​szłość. Po czym wła​śnie w imię tej przy​szło​ści po​pro​si ją, aby ze​chcia​ła prze​rwać cią​żę. Wy​ja​śni jej, że uro​dze​nie dziec​ka by​ło​by przed​wcze​sne i po​zba​wi​ło​by ich naj​pięk​niej​szych pierw​szych lat mi​ło​ści. W tej znów ar​gu​men​ta​cji za mało było tego, cze​go po​przed​nia mia​ła w nad​mia​rze: lo​gi​ki. Jak to moż​li​we, że Kli​ma jest tak bar​dzo za​ko​cha​ny w pie​lę​gniar​ce, je​śli przez dwa mie​sią​ce jej uni​kał? Ale ba​si​sta twier​dził, że za​ko​cha​ni za​wsze za​cho​wu​ją się nie​lo​gicz​nie i nie ma nic prost​sze​go, niż ja​- koś to dziew​czy​nie wy​tłu​ma​czyć. Osta​tecz​nie wszy​scy zgo​dzi​li się, że ten trze​ci spo​sób praw​do​po​- dob​nie bę​dzie naj​od​po​wied​niej​szy, gdyż ape​lu​je do uczu​cia dziew​czy​ny, któ​re w za​ist​nia​łej sy​tu​acji wy​da​je się je​dy​ną rze​czą sto​sun​ko​wo pew​ną. 6 Na​stęp​nie wy​szli z te​atrzy​ku, na rogu roz​sta​li się i tyl​ko gi​ta​rzy​sta od​pro​wa​dził Kli​mę pod sam dom. On je​den nie zga​dzał się z pro​po​no​wa​nym pla​nem. Uwa​żał, że jest nie​god​ny li​de​ra, któ​re​go ubó​stwiał. – Idąc do ko​bie​ty, nie za​po​mnij bi​cza! – za​cy​to​wał Nie​tz​sche​go, z któ​re​go ca​łej twór​czo​ści znał wy​łącz​nie to jed​no zda​nie. – Dro​gi chłop​cze – wes​tchnął Kli​ma – tym ra​zem bicz to ona ma na mnie. Wte​dy gi​ta​rzy​sta za​pro​po​no​wał sze​fo​wi, że po​je​dzie z nim do uzdro​wi​ska sa​mo​cho​dem, tam Kli​- ma wy​wa​bi dziew​czy​nę na szo​sę, a on ją prze​je​dzie. – Nikt mi nie udo​wod​ni, że nie wbie​gła sama pod koła. Gi​ta​rzy​sta był naj​młod​szym człon​kiem ze​- spo​łu, uwiel​biał Kli​mę i Kli​ma wzru​szył się jego sło​wa​mi: – Rów​ny gość z cie​bie – po​wie​dział. Gi​ta​rzy​sta za​czął przed​sta​wiać szcze​gó​ły swe​go pla​nu. Po​licz​ki mu pa​ła​ły. – Rów​ny gość z cie​bie, ale to nie​moż​li​we – rzekł Kli​ma. – Wa​hasz się? Prze​cież to Świ​nia! – Na​praw​dę strasz​nie rów​ny gość z cie​bie, ale to nie​moż​li​we – po​wtó​rzył Kli​ma i po​że​gnał się z nim. 7 Gdy zo​stał sam, za​czął za​sta​na​wiać się nad pro​po​zy​cją chłop​ca i nad tym, dla​cze​go ją od​rzu​cił. Nie dla​te​go, że był szla​chet​niej​szy od gi​ta​rzy​sty, lecz je​dy​nie – że był bar​dziej tchórz​li​wy. Strach, że mógł​by być oskar​żo​ny o udział w mor​der​stwie, nie był ani tro​chę mniej​szy od stra​chu, że zo​sta​nie uzna​ny za ojca. Wy​obra​ził so​bie, jak sa​mo​chód wpa​da na Różę, wy​obra​ził ją so​bie le​żą​cą w ka​łu​ży krwi na szo​sie i na krót​ko do​znał peł​ne​go ulgi szczę​ścia. Ale wie​dział, że ule​ga​nie grze wy​obraź​ni jest bez sen​su. Miał te​raz po​waż​ne zmar​twie​nie. My​ślał o swo​jej żo​nie. Ach, Boże, ju​tro ma uro​dzi​- ny. Było parę mi​nut przed szó​stą, za chwi​lę za​mkną skle​py. Mi​giem wpadł jesz​cze do kwia​ciar​ni i ku​- pił ogrom​ny bu​kiet róż. Na​szła go myśl, że będą to okrop​ne uro​dzi​ny. Bę​dzie mu​siał uda​wać, że ser​- cem i umy​słem jest przy niej, bę​dzie mu​siał zaj​mo​wać się nią, być dla niej czu​ły, za​ba​wiać ją, śmiać się z nią ra​zem, a przy tym nie​ustan​nie bę​dzie my​ślał o pew​nym ob​cym, da​le​kim brzu​chu. Bę​dzie

zmu​szał się do mó​wie​nia przy​mil​nych słó​wek, ale jego myśl bę​dzie da​le​ko stąd, uwię​zio​na w mrocz​- nej celi tam​tych cu​dzych wnętrz​no​ści jak w izo​lat​ce. Uświa​do​mił so​bie, że spę​dze​nie tych uro​dzin w domu by​ło​by po​nad jego siły i po​sta​no​wił wy​jaz​- du do Róży nie od​wle​kać. W tym zresz​tą tak​że nie było nic ku​szą​ce​go. Z pod​gór​skie​go uzdro​wi​ska wia​ło nań pust​ką jak z praw​dzi​wej pu​sty​ni. Ni​ko​go tam nie znał. Może tyl​ko z wy​jąt​kiem tego ame​ry​kań​skie​go pa​cjen​ta, któ​- ry po​czy​nał so​bie jak kie​dyś bo​ga​ci miesz​cza​nie w ma​łych mia​stach i po kon​cer​cie po​dej​mo​wał cały ze​spół w swo​im apar​ta​men​cie. Po​trak​to​wał ich wy​śmie​ni​ty​mi trun​ka​mi, oto​czył żeń​skim per​so​ne​lem ku​ror​tu, przez co po​śred​nio spra​wił, że Kli​ma wpa​ko​wał się w tę hi​sto​rię z Różą. Ach, żeby cho​ciaż ten czło​wiek, któ​ry wte​dy od​no​sił się do nie​go z bez​gra​nicz​ną życz​li​wo​ścią, był jesz​cze w uzdro​wi​- sku! Kli​ma uchwy​cił się tej wi​zji jak ostat​niej de​ski ra​tun​ku, bo​wiem w chwi​lach, ja​kie wła​śnie prze​ży​wał, męż​czy​zna ni​cze​go nie po​trze​bu​je bar​dziej, niż przy​ja​zne​go zro​zu​mie​nia ze stro​ny in​ne​go męż​czy​zny. Jesz​cze raz wró​cił do te​atrzy​ku i wszedł do por​tier​ni. Za​mó​wił roz​mo​wę mię​dzy​mia​sto​wą. Wkrót​- ce usły​szał w słu​chaw​ce głos Róży. Po​wie​dział jej, że przy​je​dzie do niej już ju​tro. Ani sło​wem nie na​wią​zał do wia​do​mo​ści, któ​rą oznaj​mi​ła mu kil​ka go​dzin temu. Roz​ma​wiał z nią, jak​by byli parą bez​tro​skich ko​chan​ków. Mię​dzy jed​nym a dru​gim zda​niem za​py​tał: – Czy ten Ame​ry​ka​nin jest jesz​cze w uzdro​wi​sku? – Aha, jest – od​po​wie​dzia​ła Róża. Ulży​ło mu i nie​co gła​dziej niż przed​tem po​wtó​rzył, że cie​szy się na myśl, że ją zo​ba​czy. – A jak je​steś ubra​na? – rzekł na​stęp​nie. – A bo co? Już wie​le lat z po​wo​dze​niem sto​so​wał ten trik w te​le​fo​nicz​nym flir​cie. – Chcę wie​dzieć, jak je​steś wła​śnie te​raz ubra​na. Chcę so​bie cie​bie wy​obra​zić. – Mam czer​wo​ną su​kien​kę. – W czer​wo​nym musi ci być bar​dzo do twa​rzy. – Chy​ba tak – po​wie​dzia​ła. – A pod spodem? Ro​ze​śmia​ła się. No cóż, każ​da za​wsze się śmia​ła, gdy o to py​tał. – W ja​kich je​steś maj​tecz​kach? – Też czer​wo​nych. – Już się cie​szę, że cie​bie w nich zo​ba​czę – rzekł i po​że​gnał się z nią. Zda​wa​ło mu się, że przy​jął wła​ści​wy ton. Na chwi​lę po​czuł ulgę. Ale tyl​ko na chwi​lę, gdyż uzmy​sło​wił so​bie, że nie po​tra​fi my​- śleć o ni​czym in​nym niż o Róży, wo​bec cze​go dzi​siej​szą roz​mo​wę z żoną po​wi​nien ogra​ni​czyć do naj​nie​zbęd​niej​sze​go mi​ni​mum. Sta​nął przed kasą kina, w któ​rym szedł ame​ry​kań​ski we​stern, i ku​pił dwa bi​le​ty. 8 Choć Ka​mi​la Kli​mo​wa była o wie​le bar​dziej pięk​na niż cho​ra, to prze​cież cho​ra była. Z po​wo​du złe​go sta​nu zdro​wia mu​sia​ła zre​zy​gno​wać przed kil​ku laty z ka​rie​ry pio​sen​kar​skiej, któ​ra uprzed​nio za​pro​wa​dzi​ła ją w ra​mio​na jej dzi​siej​sze​go męża. Pięk​na mło​da pani, na​wy​kła do po​dzi​wu, na​gle mia​ła gło​wę peł​ną szpi​tal​nej woni kar​bo​lu. Od​no​-

si​ła wra​że​nie, jak​by jej świat od świa​ta męża od​gra​dza​ło te​raz sie​dem gór. Gdy Kli​ma w ta​kich chwi​lach wi​dział jej smut​ną twarz, ser​ce kra​ja​ło mu się z bólu i wy​cią​gał do niej (po​nad tymi fik​cyj​ny​mi gó​ra​mi) drżą​ce z mi​ło​ści ręce. Ka​mi​la zro​zu​mia​ła, że w jej smut​ku tkwi siła, któ​rej ist​nie​nia przed​tem nie po​dej​rze​wa​ła, a któ​ra Kli​mę przy​cią​ga, roz​czu​la i do​pro​wa​dza do łez. Nic dziw​ne​go, że tym nie​spo​dzie​wa​nie zna​le​zio​nym in​stru​men​tem za​czę​ła (za​pew​ne na​wet bez​- wied​nie, ale tym czę​ściej) się po​słu​gi​wać. Prze​cież je​dy​nie wte​dy, gdy prze​glą​dał się w jej ścią​gnię​- tej bó​lem twa​rzy, mo​gła być jako tako pew​na, że w jego my​ślach nie ry​wa​li​zu​je z nią żad​na inna ko​- bie​ta. Al​bo​wiem ta prze​ślicz​na pani bała się ko​biet i wi​dzia​ła je wszę​dzie. Ni​g​dy i ni​g​dzie nie uszły jej uwa​gi. Umia​ła od​kryć je w to​nie gło​su, ja​kim Kli​ma ją wi​tał, kie​dy wra​cał do domu. Umia​ła wy​czuć je w za​pa​chu jego ubrań. Nie​daw​no zo​ba​czy​ła na biur​ku męża ode​rwa​ny z brze​gu ga​ze​ty skra​wek pa​- pie​ru, na któ​rym jego ręką za​pi​sa​na była ja​kaś data. Oczy​wi​ście, mo​gło się to od​no​sić do naj​roz​ma​it​- szych spraw, pró​by kon​cer​tu, roz​mo​wy z agen​tem, ale ona przez cały mie​siąc my​śla​ła tyl​ko o tym, z jaką ko​bie​tą spo​tka się Kli​ma tego dnia, i cały mie​siąc źle spa​ła. Je​że​li tak prze​ra​żał ją pod​stęp​ny świat ko​biet, czy nie mo​gła zna​leźć so​bie po​cie​chy w świe​cie męż​czyzn? Ra​czej nie. Za​zdrość ma za​dzi​wia​ją​cą wła​ści​wość: oświe​tla ja​sny​mi pro​mie​nia​mi tego jed​ne​go je​dy​ne​go męż​czy​znę, tłu​my in​nych po​zo​sta​wia​jąc w ab​so​lut​nej ciem​no​ści. Myśl pani Kli​mo​wej nie umia​ła po​ru​szać się ina​czej niż w kie​run​ku, w któ​rym bie​gły te drę​czą​ce pro​mie​nie, i jej mąż stał się dla niej je​dy​nym męż​czy​zną na świe​cie. Te​raz usły​sza​ła klucz w zam​ku i jej oczom uka​zał się trę​bacz z bu​kie​tem róż. W pierw​szej chwi​li ogar​nę​ła ją ra​dość, ale za​raz ode​zwa​ły się wąt​pli​wo​ści: Cze​mu przy​no​si kwia​ty już dzi​siaj, je​śli jej uro​dzi​ny będą do​pie​ro ju​tro? Co to zno​wu ma zna​czyć? – Nie bę​dzie cię ju​tro w domu? – po​wi​ta​ła go. 9 Z tego że przy​niósł róże już dziś wie​czo​rem, wca​le prze​cież nie wy​ni​ka​ło, że ju​tro ma go nie być. Lecz jej nie​uf​ne czuł​ki, za​wsze czuj​ne, za​wsze za​zdro​sne, po​tra​fi​ły gru​bo wcze​śniej prze​wi​dzieć każ​- dy ukry​wa​ny za​miar mał​żon​ka. Za każ​dym ra​zem, gdy Kli​ma zda​wał so​bie spra​wę z ist​nie​nia owych strasz​li​wych czuł​ków, któ​re go ob​na​ża​ły, śle​dzi​ły, de​ma​sko​wa​ły – ogar​nia​ło go bez​na​dziej​ne znu​że​- nie. Nie​na​wi​dził ich i był pew​ny, że je​że​li jego mał​żeń​stwu coś za​gra​ża, to tyl​ko one. Za​wsze był prze​ko​na​ny (i z tego punk​tu wi​dze​nia za​wsze miał cał​ko​wi​cie czy​ste su​mie​nie), że je​- śli cza​sem okła​mu​je żonę, to je​dy​nie dla​te​go, że chce ją oszczę​dzić, uchro​nić przed wszel​kim nie​po​- ko​jem i że to ona sama pa​ku​je się w cier​pie​nie przez tę swo​ją nie​uf​ność. Pa​trząc te​raz na jej twarz, czy​tał z niej po​dej​rze​nia, smu​tek oraz zły hu​mor. Miał ocho​tę pra​snąć bu​kie​tem o zie​mię, ale się opa​no​wał. Wie​dział, że w dniach, któ​re na​dej​dą, bę​dzie mu​siał pa​no​wać nad sobą rów​nież w sy​tu​acjach znacz​nie trud​niej​szych. – Masz coś prze​ciw​ko temu, że przy​nio​słem ci kwia​ty już dzi​siaj? – spy​tał i żona za​raz wy​czu​ła w jego gło​sie roz​draż​nie​nie, to​też po​dzię​ko​wa​ła i po​szła na​lać wody do wa​zo​nu. – Ten cho​ler​ny so​cja​lizm! – rzekł Kli​ma, gdy wró​ci​ła. – Sta​ło się coś? – No po​patrz tyl​ko. Sta​le zmu​sza​ją nas do wy​stę​pów za dar​mo. To na rzecz wal​ki z im​pe​ria​li​- zmem, to z oka​zji rocz​ni​cy re​wo​lu​cji, to znów na uro​dzi​ny ja​kie​goś dy​gni​ta​rza i jak nie chcę, by nas zli​kwi​do​wa​li, mu​szę się na to wszyst​ko zga​dzać. Nie masz po​ję​cia, jak dziś zno​wu się ze​zło​ści​łem.

– A co było? – spy​ta​ła bez więk​sze​go za​in​te​re​so​wa​nia. – Pod​czas pró​by przy​szła do nas ja​kaś tam re​fe​rent​ka z rady na​ro​do​wej i da​lej nas po​uczać, co wol​no nam grać, a cze​go nie wol​no, i w koń​cu zmu​si​ła nas, że​by​śmy dali dar​mo​wy kon​cert dla Związ​ku Mło​dzie​ży, a co gor​sza, ju​tro mu​szę spę​dzić cały dzień na ja​kiejś idio​tycz​nej kon​fe​ren​cji, gdzie znów będą nas uczyć, jak mu​zy​ka ma po​ma​gać w bu​do​wie so​cja​li​zmu. Zmar​no​wa​ny dzień, zu​- peł​nie zmar​no​wa​ny dzień! I to wła​śnie dzień twych uro​dzin! – Chy​ba nie będą trzy​mać cię tam do nocy! – No niby nie. Ale wy​obraź so​bie, w ja​kim hu​mo​rze wró​cę. Dla​te​go chcia​łem po​sie​dzieć z tobą tro​chę w spo​ko​ju przy​naj​mniej dzi​siej​sze​go wie​czo​ru – rzekł, uj​mu​jąc żonę za ręce. – To miło z two​jej stro​ny – po​wie​dzia​ła pani Kli​mo​wa i Kli​ma wy​czuł z jej gło​su, że z tego, co mó​wił o ju​trzej​szej kon​fe​ren​cji, nie wie​rzy ani jed​ne​mu sło​wu. Pani Kli​mo​wa nie ośmie​la​ła się wpraw​dzie ujaw​niać wo​bec nie​go, że mu nie wie​rzy. Wie​dzia​ła, że jej brak za​ufa​nia do​pro​wa​dza go do sza​łu. Ale Kli​ma daw​no już stra​cił wia​rę w jej za​ufa​nie. Czy mó​wił praw​dę, czy kła​mał, za​wsze po​są​dzał ją, że go po​dej​rze​wa. Lecz te​raz nic już nie moż​na było zro​bić i mu​siał mó​wić da​lej, jak​by wie​rzył, że i ona mu wie​rzy, ona zaś (z twa​rzą smut​ną i obcą) wy​- py​ty​wa​ła go o ju​trzej​szą kon​fe​ren​cję, chcąc mu do​wieść, że w jej re​al​ność nie wąt​pi. Na​stęp​nie wy​szła do kuch​ni przy​go​to​wać ko​la​cję. Prze​so​li​ła ją. Za​wsze lu​bi​ła go​to​wać i go​to​wa​- ła świet​nie (ży​cie nie roz​pie​ści​ło jej i nie od​uczy​ło za​jęć go​spo​dar​skich) i Kli​ma wie​dział, że je​że​li tym ra​zem po​tra​wa się nie uda​ła, to wy​łącz​nie dla​te​go, że Ka​mi​la cier​pia​ła. Oczy​ma du​szy wi​dział bo​le​sny, szyb​ki ruch, ja​kim wsy​pa​ła do garn​ka za dużą szczyp​tę soli, i ser​ce mu się ści​snę​ło. Zda​wa​- ło mu się, że w prze​so​lo​nych kę​skach od​naj​du​je smak jej łez i łyka swo​je wła​sne prze​wi​ny. Wie​dział, że Ka​mi​la prze​ży​wa męki za​zdro​ści, wie​dział, że w nocy zno​wu nie bę​dzie spa​ła, chciał więc ją gła​- skać, ca​ło​wać, uspo​ka​jać, ale wnet uświa​do​mił so​bie, że to zbęd​ne, bo jej czuł​ki od​kry​ły​by w piesz​- czo​tach tyl​ko jego nie​czy​ste su​mie​nie. Wresz​cie po​szli do kina. Bo​ha​ter, któ​ry na ekra​nie zgrab​nie wy​cho​dził cało z wszyst​kich zdra​- dziec​kich za​sa​dzek, pod​no​sił ja​koś Kli​mę na du​chu. Wi​dział sie​bie na jego miej​scu i chwi​la​mi zda​- wa​ło mu się, że na​mó​wie​nie Róży na skro​ban​kę to dro​biazg, z któ​rym dzię​ki swe​mu wdzię​ko​wi oraz szczę​śli​wej gwieź​dzie po​ra​dzi so​bie śpie​wa​ją​co. Po​tem po​ło​ży​li się obok sie​bie na sze​ro​kim łóż​ku. Pa​trzył na nią. Le​ża​ła na ple​cach z gło​wą za​głę​- bio​ną w po​dusz​ce, z bro​dą le​ciut​ko unie​sio​ną i oczy​ma utkwio​ny​mi w su​fi​cie, a on w tym na​pię​tym wy​prę​że​niu jej cia​ła (przy​po​mi​na​ła mu za​wsze stru​nę, mó​wił jej, że ma „du​szę stru​ny”) w jed​nej chwi​li uj​rzał na​gle całą jej kwin​te​sen​cję. Wła​śnie, cza​sa​mi zda​rza​ło mu się (były to cu​dow​ne mo​- men​ty), że w jed​nym jej ge​ście czy ru​chu wi​dział jak​by całą hi​sto​rię jej cia​ła i du​szy. Były to chwi​le ja​kie​goś ab​so​lut​ne​go ja​sno​wi​dze​nia, ale rów​nież ab​so​lut​ne​go roz​rzew​nie​nia: ta ko​bie​ta ko​cha​ła go bo​wiem, gdy jesz​cze nic nie zna​czył, po​tra​fi​ła za​wsze po​świę​cić dla nie​go wszyst​ko, w lot ro​zu​mia​ła każ​dą jego myśl, dzię​ki cze​mu mógł roz​ma​wiać z nią o Arm​stron​gu i o Stra​wiń​skim, o głup​stew​kach i o kło​po​tach, była mu naj​bliż​sza ze wszyst​kich lu​dzi… Te​raz wy​obra​ził so​bie, że to słod​kie cia​ło, ta słod​ka twarz by​ły​by mar​twe i czuł, że nie prze​żył​by jej ani o je​den dzień. Wie​dział, że go​tów jest bro​nić jej do ostat​nie​go tchu, że go​tów jest od​dać za nią swe ży​cie. Lecz to po​czu​cie dła​wią​cej mi​ło​ści trwa​ło tyl​ko se​kun​dę, było bez​sil​nym prze​bły​skiem, gdyż jego umysł wy​peł​nio​ny był cał​ko​wi​cie przy​gnę​bie​niem i stra​chem. Le​żał koło Ka​mi​li, wie​dział, że ko​cha ją bez​gra​nicz​nie, ale du​chem był nie​obec​ny. Gła​skał ją po twa​rzy, jak​by ro​bił to z nie​zmie​rzo​nej, wie​lu​set​ki​lo​me​tro​wej od​le​gło​ści.

DZIEŃ DRUGI 1 Było oko​ło dzie​wią​tej rano, gdy na par​kin​gu na skra​ju zdro​jo​wi​ska (da​lej już sa​mo​cho​dom nie wol​no było wjeż​dżać) za​trzy​mał się ele​ganc​ki bia​ły wóz i wy​siadł z nie​go Kli​ma. Przez śro​dek ku​ror​tu cią​gnął się dłu​gi park z traw​ni​kiem, rzad​ko ro​sną​cy​mi drze​wa​mi, dróż​ka​mi wy​sy​pa​ny​mi pia​skiem oraz ko​lo​ro​wy​mi ła​wecz​ka​mi. Po obu stro​nach sta​ły bu​dyn​ki sa​na​to​ryj​ne, wśród nich rów​nież „Dom Mark​sa”, gdzie w po​ko​iku, w któ​rym trę​bacz spę​dził był pew​nej nocy dwie fa​tal​ne dla sie​bie w skut​kach go​dzi​ny, miesz​ka​ła sio​stra Róża. Na​prze​ciw „Domu Mark​sa” po dru​giej stro​nie par​ku wzno​si​ła się naj​pięk​niej​sza bu​dow​la ca​łe​go uzdro​wi​ska, w sty​lu se​ce​syj​nym z po​cząt​ku stu​le​cia, peł​na stiu​ko​wych ozdób i z mo​zai​ką nad wej​ściem. Ona jed​na uzy​ska​ła przy​wi​lej za​cho​wa​nia bez zmia​ny daw​nej na​zwy: „Rich​mond”. – Czy pan Ber​tlef miesz​ka tu jesz​cze? – spy​tał Kli​ma por​tie​ra. Otrzy​maw​szy od​po​wiedź twier​dzą​cą, wbiegł po czer​wo​nym chod​ni​ku na pierw​sze pię​tro i za​pu​- kał do drzwi. Gdy wszedł, uj​rzał Ber​tle​fa wy​cho​dzą​ce​go mu na spo​tka​nie w pi​ża​mie. Za​że​no​wa​ny za​czął prze​- pra​szać za nie​za​po​wie​dzia​ne naj​ście, ale Ber​tlef mu prze​rwał: – Przy​ja​cie​lu! Pro​szę się nie uspra​wie​dli​wiać! Spra​wił mi pan naj​więk​szą przy​jem​ność, ja​kiej zda​rzy​ło mi się do​znać tu​taj od ko​go​kol​wiek w tych po​ran​nych go​dzi​nach. Po​trzą​snął dło​nią trę​ba​cza i cią​gnął da​lej: – W tym kra​ju lu​dzie nie ce​nią so​bie po​ran​ka. Bu​dzą się gwał​tow​nie na dzwo​nek bu​dzi​ka, któ​ry dru​zgo​ce ich sen jak cios sie​kie​ry, i od razu sta​ją się nie​wol​ni​ka​mi ża​ło​sne​go po​śpie​chu. Niech mi pan po​wie, cóż może być wart dzień, któ​ry za​czy​na się od ta​kie​go aktu prze​mo​cy? Co musi dziać się z ludź​mi, któ​rzy co dzień za po​śred​nic​twem bu​dzi​ka do​zna​ją mi​nia​tu​ro​we​go elek​trow​strzą​su? Każ​de​go dnia przy​zwy​cza​ja się ich do prze​mo​cy, każ​de​go dnia od​ucza się ich od roz​ko​szy. Pro​szę mi wie​rzyć, że o cha​rak​te​rze lu​dzi de​cy​du​ją ich po​ran​ki. Ujął Kli​mę de​li​kat​nie za ra​mio​na, po​sa​dził go w fo​te​lu i kon​ty​nu​ował: – A ja tak bar​dzo ko​cham te po​ran​ne go​dzi​ny bez​czyn​no​ści, przez któ​re wol​no, ni​czym po peł​nym rzeźb mo​ście, prze​cho​dzę z nocy do dnia, ze snu do jawy. To ta część dnia, kie​dy był​bym ogrom​nie wdzięcz​ny za mały cud, za nie​spo​dzia​ne spo​tka​nie, któ​re prze​ko​na​ło​by mnie, że sny mej nocy trwa​ją na​dal i że mię​dzy przy​go​dą snu a przy​go​dą dnia nie roz​cią​ga się prze​paść. Ob​ser​wu​jąc Ber​tle​fa, cho​dzą​ce​go w pi​ża​mie po po​ko​ju i przy​gła​dza​ją​ce​go ręką szpa​ko​wa​te wło​- sy, trę​bacz za​uwa​żył, że jego dźwięcz​ny głos ma nie​za​tar​ty ak​cent ame​ry​kań​ski, a do​bór słów ce​chu​je uj​mu​ją​ca sta​ro​świec​czy​zna, ła​two da​ją​ca się wy​tłu​ma​czyć tym, że w oj​czyź​nie swych przod​ków ni​g​- dy nie miesz​kał, ję​zy​ka oj​czy​ste​go zaś na​uczył się wy​łącz​nie w śro​do​wi​sku ro​dzin​nym. – I nikt, mój przy​ja​cie​lu – po​chy​lił się te​raz nad Kli​mą z po​ufa​łym uśmie​chem – nikt w tym ku​ror​- cie nie może przyjść mi w su​kurs. Na​wet pie​lę​gniar​ki, ską​d​inąd tak po​tul​ne, mają zgor​szo​ne miny, gdy wa​bię je, aby spę​dzi​ły ze mną ra​do​sne chwi​le w po​rze mego śnia​da​nia, wsku​tek cze​go wszyst​kie spo​tka​nia zmu​szo​ny je​stem od​kła​dać aż na wie​czór, gdy mimo wszyst​ko by​wam już nie​co zmę​czo​ny. Na​stęp​nie pod​szedł do sto​li​ka z te​le​fo​nem i spy​tał: – Kie​dy pan przy​był?

– Te​raz, rano – wy​ja​śnił Kli​ma. – Sa​mo​cho​dem. – Z pew​no​ścią jest pan głod​ny – po​wie​dział Ber​tlef i pod​niósł słu​chaw​kę. Za​mó​wił dwa śnia​da​- nia. – Czte​ry jaj​ka po wie​deń​sku, ser, ma​sło, ro​ga​li​ki, mle​ko, szyn​ka, her​ba​ta. Kli​ma tym​cza​sem roz​glą​dał się po po​ko​ju. Wiel​ki okrą​gły stół, krze​sła, fo​te​le, lu​stro, dwie ko​zet​- ki, drzwi do ła​zien​ki i do dru​gie​go, przy​le​głe​go po​ko​ju, w któ​rym – jak za​pa​mię​tał – mie​ści​ła się mała sy​pial​nia. Tu​taj, w tym wspa​nia​łym apar​ta​men​cie, wszyst​ko się roz​po​czę​ło. Tu sie​dzie​li pi​ja​ni chłop​cy z jego ze​spo​łu, któ​rym do to​wa​rzy​stwa bo​ga​ty Ame​ry​ka​nin za​pro​sił kil​ka pie​lę​gnia​rek. – Tak – rzekł Ber​tlef – tego ob​ra​zu, któ​re​mu pan się przy​glą​da, po​przed​nio tu nie było. Do​pie​ro te​raz trę​bacz spo​strzegł ob​raz przed​sta​wia​ją​cy bro​da​te​go męż​czy​znę z dziw​nym bla​do​- nie​bie​skim pier​ście​niem wo​kół gło​wy i z pędz​lem oraz pa​le​tą w ręce. Ob​raz wy​glą​dał na pry​mi​tyw​- ny, lecz Kli​ma wie​dział, że licz​ne ob​ra​zy spra​wia​ją​ce wra​że​nie pry​mi​ty​wów są sław​ne. – Kto to ma​lo​wał? – Ja sam – od​po​wie​dział Ber​tlef. – Nie wie​dzia​łem, że pan ma​lu​je. – Bar​dzo lu​bię ma​lo​wać. – A kto to jest? – ośmie​lił się spy​tać trę​bacz. – Świę​ty Ła​zarz. – Czyż​by Ła​zarz był ma​la​rzem? – To nie jest Ła​zarz bi​blij​ny, tyl​ko świę​ty Ła​zarz, mnich, któ​ry żył w dzie​wią​tym wie​ku w Kon​- stan​ty​no​po​lu. To mój pa​tron. – Aha – rzekł trę​bacz. – Był to na​der szcze​gól​ny świę​ty. Cier​piał nie od po​gan za wia​rę w Chry​stu​sa, lecz od złych chrze​ści​jan, za to, że zbyt lu​bił ma​lo​wać. Jak panu może wia​do​mo, w ósmym i dzie​wią​tym wie​ku w Ko​ście​le grec​kim pa​no​wał su​ro​wy asce​tyzm, nie​to​le​ran​cyj​ny wo​bec wszel​kich uciech do​cze​snych. Rów​nież ob​ra​zy oraz rzeź​by uwa​ża​no za prze​ja​wy wy​stęp​nej zmy​sło​wo​ści. Ce​sarz Teo​fil ka​zał znisz​- czyć ty​sią​ce pięk​nych ob​ra​zów i za​bro​nił ma​lo​wać memu umi​ło​wa​ne​mu Ła​za​rzo​wi. Ale Ła​zarz wie​- dział, że swy​mi ob​ra​za​mi chwa​li Boga i nie ustą​pił. Teo​fil wię​ził go, mę​czył, chciał, by Ła​zarz wy​- rzekł się pędz​la, lecz Bóg był mu mi​ło​ściw i do​dał sił, by prze​trzy​mał sro​gie ka​tu​sze. – Bar​dzo pięk​na hi​sto​ria – po​wie​dział trę​bacz uprzej​mie. – Wspa​nia​ła. Lecz pan z pew​no​ścią przy​szedł do mnie nie po to, by oglą​dać moje ob​raz​ki, tyl​ko z ja​kichś in​nych po​wo​dów. W tej chwi​li roz​le​gło się pu​ka​nie i w drzwiach uka​zał się kel​ner z wiel​ką tacą. Po​sta​wił ją na sto​- le i na​krył dla obu męż​czyzn do śnia​da​nia. Ber​tlef za​pro​sił trę​ba​cza do sto​łu i rzekł: – Śnia​da​nie nie jest tak wy​śmie​ni​te, by​śmy nie mo​gli kon​ty​nu​ować roz​mo​wy. Pro​szę, niech mi pan po​wie, co leży panu na ser​cu! Tak więc trę​bacz żu​jąc przed​sta​wiał swo​ją spra​wę, a Ber​tlef w kil​ku miej​scach prze​ry​wał mu opo​wieść do​cie​kli​wy​mi py​ta​nia​mi. 2 Przede wszyst​kim za​sta​no​wi​ło go, cze​mu Kli​ma nie od​po​wie​dział Róży na żad​ną z jej kar​tek, wy​- krę​cał się od roz​mo​wy z nią i ni​g​dy nie zro​bił choć​by jed​ne​go przy​ja​zne​go ge​stu, któ​ry prze​dłu​żył​by ich mi​ło​sną noc o ci​che, ła​go​dzą​ce echo.

Trę​bacz przy​znał, że nie po​czy​nał so​bie przy​zwo​icie ani mą​drze. Ale nie mógł się prze​móc. Myśl o ja​kim​kol​wiek dal​szym kon​tak​cie z tą dziew​czy​ną na​pa​wa​ła go wstrę​tem. – Uwieść ko​bie​tę – rzekł Ber​tlef, nie kry​jąc nie​za​do​wo​le​nia – to umie byle du​reń. Lecz umieć ją po​rzu​cić, o, po tym wła​śnie po​zna​je się doj​rza​łe​go męż​czy​znę. – Wiem – przy​znał Kli​ma ze smut​kiem. – Ale ten wstręt, ta nie​prze​zwy​cię​żal​na od​ra​za, to jest we mnie sil​niej​sze od wszel​kich szla​chet​nych po​sta​no​wień. – Mój pa​nie – zdu​miał się Ber​tlef – czy pan jest mi​zo​gi​nem? – Mó​wią tak o mnie. – Ale skąd się to w panu bie​rze? Nie wy​glą​da pan prze​cież ani na im​po​ten​ta, ani na ho​mo​sek​su​ali​- stę! – Istot​nie, nie je​stem im​po​ten​tem ani ho​mo​sek​su​ali​stą. To coś znacz​nie gor​sze​go – wy​znał me​lan​- cho​lij​nie trę​bacz. – Ja ko​cham wła​sną żonę. To moja ero​tycz​na ta​jem​ni​ca, któ​rej ogrom​na więk​szość lu​dzi zu​peł​nie nie po​tra​fi zro​zu​mieć. Jego wy​zna​nie było tak wzru​sza​ją​ce, że obaj na chwi​lę umil​kli. Upły​nę​ła bo​daj mi​nu​ta, nim trę​- bacz znów pod​jął te​mat: – Tego nikt nie ro​zu​mie, a naj​mniej moja żona. My​śli, że wiel​ka mi​łość wy​ra​ża się w ten spo​sób, że czło​wiek zu​peł​nie nie za​da​je się z in​ny​mi ko​bie​ta​mi. A tym​cza​sem to bzdu​ra. Nie ma chwi​li, by nie cią​gnę​ło mnie do ja​kiejś ob​cej ko​bie​ty, ale gdy tyl​ko ją po​sią​dę, coś jak​by po​tęż​na ka​ta​pul​ta od​- rzu​ca mnie od niej na po​wrót do Ka​mi​li. Cza​sa​mi mó​wię so​bie, że za tymi in​ny​mi ko​bie​ta​mi uga​niam się wy​łącz​nie dla tej ka​ta​pul​ty, dla tego od​rzu​ce​nia i cu​dow​ne​go lotu (peł​ne​go czu​ło​ści, pra​gnie​nia i po​ko​ry) do wła​snej żony, któ​rą z każ​dą ko​lej​ną nie​wier​no​ścią ko​cham co​raz to bar​dziej. – Czy​li że sio​stra Róża była dla pana je​dy​nie utwier​dze​niem w mi​ło​ści mo​no​ga​micz​nej? – Tak – rzekł trę​bacz. – I to utwier​dze​niem na​der przy​jem​nym. Sio​stra Róża, kie​dy wi​dzi się ją po raz pierw​szy, ma bo​wiem wie​le wdzię​ku, a za​ra​zem jest nad​zwy​czaj ko​rzyst​ne, że ten wdzięk w dwie go​dzi​ny wy​czer​pu​je się cał​ko​wi​cie, wsku​tek cze​go nic już nie cią​gnie czło​wie​ka do dal​sze​go prze​by​- wa​nia z nią i ka​ta​pul​ta sil​nie wy​rzu​ca go do wspa​nia​łe​go lotu po​wrot​ne​go. – Dro​gi przy​ja​cie​lu, wąt​pię, aże​bym na kimś in​nym mógł le​piej niż na panu udo​wod​nić, że nad​- mier​na mi​łość jest grzesz​na. – Są​dzi​łem, że mi​łość do żony to je​dy​ne, co we mnie do​bre​go. – I my​lił się pan. Zbyt sil​na mi​łość do pań​skiej żony nie rów​no​wa​ży pań​skiej nie​czu​ło​ści, prze​- ciw​nie, jest jej źró​dłem. Po​nie​waż pań​ska żona jest dla pana wszyst​kim, wszyst​kie inne ko​bie​ty są dla pana ni​czym albo, ina​czej mó​wiąc, są dziw​ka​mi. A to wiel​kie bluź​nier​stwo i wiel​ki brak po​sza​- no​wa​nia dla istot bę​dą​cych two​ra​mi Boga. Dro​gi przy​ja​cie​lu, ten ro​dzaj mi​ło​ści jest he​re​zją. 3 Ber​tlef od​su​nął pu​stą fi​li​żan​kę, wstał od sto​łu i wy​szedł do ła​zien​ki, z któ​rej Kli​ma usły​szał naj​- pierw szum le​ją​cej się wody, a po chwi​li rów​nież jego głos: – Czy uwa​ża pan, że czło​wiek ma pra​wo za​da​wać śmierć nie​na​ro​dzo​ne​mu dzie​cię​ciu? Już wi​dok por​tre​tu bro​da​cza z au​re​olą nie​co go za​nie​po​ko​ił. Za​pa​mię​tał Ber​tle​fa jako jo​wial​ne​go bon vi​van​ta i zu​peł​nie nie przy​szło mu do gło​wy, że mógł​by on być czło​wie​kiem wie​rzą​cym. Te​raz po​czuł skurcz ser​ca, gdyż zląkł się, że usły​szy po​ucze​nia mo​ral​ne i je​dy​na jego oaza na pu​sty​ni tego uzdro​wi​ska oka​że się fa​ta​mor​ga​ną. Smęt​nym gło​sem po​wie​dział: – Na​le​ży pan do tych, któ​rzy to na​zy​wa​ją mor​der​stwem? Ber​tlef dłu​go nie od​po​wia​dał. Wresz​cie, ubra​ny już w strój dzien​ny i sta​ran​nie ucze​sa​ny, wy​szedł

z ła​zien​ki. – Mor​der​stwo to sło​wo, któ​re zbyt za​la​tu​je krze​słem elek​trycz​nym – rzekł. – Mnie cho​dzi o coś in​- ne​go. Wi​dzi pan, ja uwa​żam, że ży​cie na​le​ży przyj​mo​wać z ca​łym do​bro​dziej​stwem in​wen​ta​rza. To pierw​sze przy​ka​za​nie, jesz​cze przed De​ka​lo​giem. Wszyst​kie zda​rze​nia są w ręku bo​żym, my zaś ab​- so​lut​nie nie wie​my, co może stać się ju​tro. Pra​gnę przez to po​wie​dzieć, że przyj​mo​wa​nie ży​cia z ca​- łym do​bro​dziej​stwem in​wen​ta​rza ozna​cza przyj​mo​wa​nie nie​prze​wi​dy​wal​ne​go. A dziec​ko to kon​cen​- trat nie​prze​wi​dy​wal​no​ści. Dziec​ko to jed​na wiel​ka nie​spo​dzian​ka. Nie wie pan, co z nie​go wy​ro​śnie, co panu przy​nie​sie, i wła​śnie dla​te​go musi je pan przy​jąć. W prze​ciw​nym ra​zie żyje pan tyl​ko po​ło​- wicz​nie, żyje pan jak ten, kto, nie umie​jąc pły​wać, bro​dzi przy brze​gu, cho​ciaż praw​dzi​we mo​rze jest tyl​ko tam, gdzie głę​bia. Trę​bacz kontr​ar​gu​men​to​wa!, że dziec​ko nie jest jego. – Zgo​da – rzekł Ber​tlef. – Ale niech pan też szcze​rze przy​zna, że na​wet gdy​by było pań​skie, na​ma​- wiał​by pan Ró​życz​kę na skro​ban​kę z jed​na​ko​wym upo​rem. Ro​bił​by pan to ze wzglę​du na swo​ją żonę i grzesz​ną mi​łość, jaką pan do niej żywi. – Tak, przy​zna​ję – po​wie​dział trę​bacz. – Na​kła​niał​bym ją do skro​ban​ki we wszel​kich oko​licz​no​- ściach. Ber​tlef stał opar​ty o drzwi ła​zien​ki i uśmie​chał się: – Ro​zu​miem i by​naj​mniej nie będę pana do ni​cze​go na​ma​wiał. Za sta​ry je​stem na to, by chcia​ło mi się na​pra​wiać świat. Po​wie​dzia​łem, co my​ślę, i dość na tym. Po​zo​sta​nę pań​skim przy​ja​cie​lem, na​wet je​że​li bę​dzie pan po​stę​po​wał nie​zgod​nie z mymi prze​ko​na​nia​mi, i do​po​mo​gę panu, na​wet je​śli nie będę się z pa​nem zga​dzał. Trę​bacz pod​niósł wzrok na Ber​tle​fa, któ​ry ostat​nie zda​nie wy​po​wie​dział ak​sa​mit​nym gło​sem mą​- dre​go ka​zno​dziei. Wy​warł na nim ma​je​sta​tycz​ne wra​że​nie. Zda​wa​ło mu się, że wszyst​ko, co Ber​tlef mówi, mo​gło​by słu​żyć jako le​gen​da, przy​po​wieść, przy​kład, roz​dział z ja​ko​wejś no​wo​żyt​nej Ewan​- ge​lii. Miał ocho​tę (zro​zum​my go, był po​de​ner​wo​wa​ny i skłon​ny od prze​sad​nych ge​stów) ni​sko mu się po​kło​nić. – Zro​bię dla pana, co bę​dzie w mo​jej mocy – kon​ty​nu​ował Ber​tlef. – Za chwi​lę wy​bie​rze​my się do mo​je​go przy​ja​cie​la, or​dy​na​to​ra Sla​my, któ​ry zaj​mie się le​kar​ską stro​ną pań​skie​go pro​ble​mu. Niech mi pan tyl​ko po​wie, w jaki spo​sób za​mie​rza pan na​kło​nić Ró​życz​kę do de​cy​zji, przed któ​rą tak się wzbra​nia? 4 To był trze​ci te​mat, na któ​rym się za​trzy​ma​li. Kie​dy trę​bacz przed​sta​wił swój plan, Ber​tlef po​wie​- dział: – Przy​po​mi​na mi to zda​rze​nie, któ​re sam prze​ży​łem, gdy w cza​sach peł​nej przy​gód mło​do​ści pra​- co​wa​łem jako ro​bot​nik w por​to​wych do​kach, gdzie roz​no​si​ła nam śnia​da​nia dziew​czy​na o nie​zwy​kle do​brym ser​cu, któ​ra ni​ko​mu ni​cze​go nie umia​ła od​mó​wić. Ale za taką do​broć ser​ca (i cia​ła) męż​czyź​- ni od​pła​ca​ją zwy​kle ra​czej gru​biań​stwem niż wdzięcz​no​ścią, tak więc by​łem je​dy​nym, któ​ry od​no​sił się do niej grzecz​nie i z sza​cun​kiem, choć wła​śnie mnie nic z nią nie łą​czy​ło. Moja grzecz​ność spra​- wi​ła, że za​ko​cha​ła się we mnie. Za​dał​bym jej ból i po​ni​żył​bym ją, gdy​bym się z nią wresz​cie nie prze​spał. Uczy​ni​łem to jed​nak tyl​ko je​den je​dy​ny raz i na​tych​miast jej wy​ja​śni​łem, że na​dal będę ko​- chał ją mi​ło​ścią du​cho​wą, lecz ko​chan​ka​mi już być nie mo​że​my. Roz​pła​ka​ła się, ucie​kła, prze​sta​ła wi​tać się ze mną i jesz​cze bar​dziej osten​ta​cyj​nie od​da​wa​ła się wszyst​kim in​nym. Po upły​wie zaś dwóch mie​się​cy oznaj​mi​ła mi, że za​szła ze mną w cią​żę.

– Był pan więc w ta​kiej sa​mej sy​tu​acji jak ja! – za​wo​łał trę​bacz. – Ach, przy​ja​cie​lu – wes​tchnął Ber​tlef – czyż​by nie wie​dział pan, że to, co zda​rzy​ło się panu, jest udzia​łem wszyst​kich męż​czyzn na świe​cie? – I co pan zro​bił? – Po​stą​pi​łem po​dob​nie jak pan za​mie​rza, ale z jed​ną róż​ni​cą. Pan chce mi​łość przed Różą uda​- wać, pod​czas gdy ja wte​dy na​praw​dę da​rzy​łem ją mi​ło​ścią. Zo​ba​czy​łem przed sobą bied​ną dziew​- czy​nę, przez wszyst​kich po​ni​ża​ną i krzyw​dzo​ną, bied​ną dziew​czy​nę, któ​ra do​tąd do​zna​ła uprzej​mo​ści od jed​ne​go tyl​ko czło​wie​ka i nie chce go utra​cić. Ro​zu​mia​łem, że ko​cha mnie, i nie mo​głem gnie​wać się na nią, że ujaw​nia to w je​dy​ny spo​sób, w jaki po​tra​fi, tymi tyl​ko środ​ka​mi, ja​kie pod​szep​nę​ła jej owa nę​dza mo​ral​na, za któ​rą nie po​no​si​ła prze​cież winy. Niech pan słu​cha, co jej od​po​wie​dzia​łem: „Wiem bar​dzo do​brze, że za​szłaś w cią​żę z kimś in​nym. Lecz wiem rów​nież, że ucie​kłaś się do tego pod​stę​pu z mi​ło​ści i za mi​łość chcę ci od​pła​cić mi​ło​ścią. Nie ob​cho​dzi mnie, z kim masz to dziec​ko, i je​śli chcesz, poj​mę cię za mał​żon​kę.” – To było czy​ste sza​leń​stwo! – A prze​cież może sku​tecz​niej​sze niż pań​skie prze​myśl​ne po​stę​po​wa​nie. Gdy jesz​cze kil​ka razy po​wtó​rzy​łem tej ku​rew​ce, że ją ko​cham i oże​nię się z nią, na​wet je​śli bę​dzie mieć dziec​ko, roz​pła​ka​- ła się i przy​zna​ła, że chcia​ła mnie oszu​kać. W ob​li​czu mej do​bro​ci po​ję​ła, jak rze​kła, że nie jest mnie god​na i ni​g​dy nie mo​gła​by wyjść za mnie. Trę​bacz za​my​ślił się i mil​czał, a Ber​tlef do​dał: – Cie​szył​bym się, gdy​by to wy​da​rze​nie mo​gło być panu po​moc​ne jako pa​ra​bo​la. Niech pan nie usi​łu​je uda​wać przed Różą mi​ło​ści, lecz nie​chaj pan się po​sta​ra po​ko​chać ją na​praw​dę. Niech pan spró​bu​je oka​zać jej współ​czu​cie. Na​wet je​że​li pana okła​mu​je, pro​szę spró​bo​wać do​strzec w tym kłam​stwie jej spo​sób ko​cha​nia. Je​stem pe​wien, że wte​dy nie oprze się sile pań​skiej do​bro​ci i sama za​ła​twi wszyst​ko tak, żeby pana nie skrzyw​dzić. Sło​wa Ber​tle​fa wy​war​ły na trę​ba​czu wiel​kie wra​że​nie. Ale kie​dy wy​raź​niej wy​wo​łał w swej pa​- mię​ci po​stać Róży, zro​zu​miał, że dro​ga mi​ło​ści, któ​rą Ame​ry​ka​nin mu wska​zu​je, dla nie​go jest nie​do​- stęp​na; że jest to dro​ga świę​tych, a nie zwy​czaj​nych lu​dzi. 5 Róża sie​dzia​ła za sto​li​kiem w wiel​kiej hali ła​zie​nek, gdzie pod ścia​na​mi sta​ły łóż​ka, na któ​rych wy​po​czy​wa​ły ko​bie​ty po za​bie​gach. Przyj​mo​wa​ła skie​ro​wa​nia od dwóch no​wych pa​cjen​tek. Wpi​sa​ła datę, wy​da​ła im klu​czy​ki od szat​ni, ręcz​ni​ki i dłu​gie prze​ście​ra​dła. Na​stęp​nie spoj​rza​ła na ze​ga​rek i skie​ro​wa​ła się (mia​ła je​dy​nie bia​ły far​tuch na go​łym cie​le, po​nie​waż wy​ka​fel​ko​wa​ne sale peł​ne były na​grza​nej pary) do tyl​nej hali, na ba​sen, w któ​rym w cu​do​twór​czej źró​dla​nej wo​dzie plu​ska​ło się ze dwa​dzie​ścia na​gich ko​biet. Wy​wo​ła​ła na​zwi​ska trzech z nich, żeby je za​wia​do​mić, że czas wy​zna​czo​- ny na ich ką​piel już mi​nął. Damy po​słusz​nie wy​sko​czy​ły z ba​se​nu, za​trzę​sły wy​dat​ny​mi biu​sta​mi, z któ​rych ka​pa​ła woda, i truch​ci​kiem po​dą​ży​ły za Różą do pierw​sze​go po​miesz​cze​nia. Tam wy​cią​gnę​ły się na wol​nych łóż​kach, a Róża owi​nę​ła jed​ną po dru​giej w prze​ście​ra​dła, otar​ła im oczy łóż​kiem płót​na i na​rzu​ci​ła jesz​cze na nie cie​płe koce. Uśmie​cha​ły się do niej, ale ona nie od​wza​jem​nia​ła uśmie​chu. To nic przy​jem​ne​go uro​dzić się w ma​łej mie​ści​nie, do któ​rej rok​rocz​nie zjeż​dża dzie​sięć ty​się​cy ko​biet i nie​mal ani je​den mło​dy męż​czy​zna; tu już w wie​ku pięt​na​stu lat ko​bie​ta może do​kład​nie zo​- rien​to​wać się w ca​ło​kształ​cie szans ero​tycz​nych, ja​kie bę​dzie mia​ła do koń​ca ży​cia, je​śli nie zmie​ni miej​sca za​miesz​ka​nia. A zmie​nić miej​sce za​miesz​ka​nia? Za​kład, gdzie była za​trud​nio​na, zwal​niał

pra​cow​ni​ków bar​dzo nie​chęt​nie, a jej ro​dzi​ce tak​że re​ago​wa​li obu​rze​niem na każ​dą wzmian​kę o prze​pro​wadz​ce. Nie, ta dziew​czy​na, choć na ogół sta​ra​ła się su​mien​nie speł​niać swe obo​wiąz​ki, nie da​rzy​ła pa​- cjen​tek zbyt​nią mi​ło​ścią. Moż​na wy​li​czyć trzy przy​czy​ny ta​kie​go sta​nu rze​czy: Za​wiść: przy​je​cha​ły tu​taj od mę​żów, od ko​chan​ków, ze świa​ta, któ​ry jej wy​da​wał się kwit​nąć ty​- sią​cem spo​sob​no​ści, ja​kie dla niej są nie​do​stęp​ne, choć ma ład​niej​sze pier​si, dłuż​sze nogi i re​gu​lar​- niej​szy owal twa​rzy niż one. Oprócz za​wi​ści – nie​cier​pli​wość: zja​wia​ły się tu owia​ne swo​imi da​le​ki​mi przy​go​da​mi, pod​czas gdy ona wciąż tkwi​ła w mo​no​to​nii, rok temu taka sama jak te​raz; prze​ra​ża​ło ją, że jej czas mija w tej ma​łej dziu​rze, w któ​rej nic się nie dzie​je, i cho​ciaż była mło​da, sta​le my​śla​ła o tym, że ży​cie mi​nie, za​nim ona w ogó​le za​cznie żyć. Po trze​cie – czu​ła in​stynk​tow​ną nie​chęć do ich mno​go​ści, zmniej​sza​ją​cej war​tość po​szcze​gól​nej ko​bie​ty jako ta​kiej. Była oto​czo​na smut​ną in​fla​cją dam​skich biu​stów, po​śród któ​rych rów​nież tak pięk​ne pier​si jak jej tra​ci​ły na war​to​ści. Wła​śnie bez uśmie​chu opa​tu​li​ła ostat​nią z trzech pa​cjen​tek, gdy do sali zaj​rza​ła jej chu​da ko​le​żan​- ka i krzyk​nę​ła: – Te​le​fon! Minę mia​ła tak uro​czy​stą, że Róża za​raz wie​dzia​ła, kto do niej dzwo​ni. Czer​wo​na na twa​rzy po​- szła do ka​bi​ny, pod​nio​sła słu​chaw​kę i wy​mie​ni​ła swo​je na​zwi​sko. Kli​ma przy​wi​tał się z nią i spy​tał, kie​dy bę​dzie mia​ła dla nie​go czas. – Koń​czę o trze​ciej – od​po​wie​dzia​ła. – O czwar​tej mo​gli​by​śmy się spo​tkać. Na​stęp​nie usta​la​li miej​sce spo​tka​nia. Róża chcia​ła, żeby to była naj​więk​sza w uzdro​wi​sku wi​niar​- nia, otwar​ta cały dzień. Chu​da ko​le​żan​ka, któ​ra sta​ła koło niej, nie spusz​cza​jąc wzro​ku z jej ust, ski​- nę​ła po​ta​ku​ją​co gło​wą. Trę​bacz ze swej stro​ny wo​lał​by zo​ba​czyć się z Różą gdzieś, gdzie by​li​by sami, i pro​po​no​wał, żeby wy​je​cha​li ra​zem jego wo​zem poza ku​rort. – To nie ma sen​su. Gdzie bę​dzie​my jeź​dzi​li? – po​wie​dzia​ła. – By​li​by​śmy sami. – Jak się mnie wsty​dzisz, to nie trze​ba było przy​jeż​dżać – rze​kła Róża, a ko​le​żan​ka znów z apro​- ba​tą ski​nę​ła. – Nie to mia​łem na my​śli – rzekł Kli​ma. – Więc za​cze​kam o czwar​tej przed wi​niar​nią. – Zna​ko​mi​cie – po​wie​dzia​ła chu​da ko​le​żan​ka, gdy Róża od​wie​si​ła słu​chaw​kę. – Chciał​by spo​tkać się z tobą w ja​kimś ustron​nym miej​scu; ale ty mu​sisz się po​sta​rać, żeby wi​dzia​ło was jak naj​wię​cej lu​dzi. Róża wciąż była moc​no zde​ner​wo​wa​na i czu​ła tre​mę przed spo​tka​niem. Zu​peł​nie nie umia​ła już wy​obra​zić so​bie Kli​my. Jak wy​glą​da, jak się uśmie​cha, jaki ma spo​sób by​cia? Wspo​mnie​nie o ich je​- dy​nym spo​tka​niu było nad​zwy​czaj mgli​ste. Ko​le​żan​ki bar​dzo wy​py​ty​wa​ły ją wte​dy o trę​ba​cza, chcia​- ły wie​dzieć, jaki jest, co mówi, jak wy​glą​da, gdy zdej​mie ubra​nie, i jak się ko​cha. Ale ona nie umia​ła im nic po​wie​dzieć i po​wta​rza​ła tyl​ko, że to było jak sen. Nie był to czczy fra​zes: Męż​czy​zna, z któ​rym spę​dzi​ła dwie go​dzi​ny w łóż​ku, zstą​pił do niej z pla​- ka​tów. Jego fo​to​gra​fia na​bra​ła na chwi​lę trój​wy​mia​ro​wej ma​te​rial​no​ści, cie​pła i cię​ża​ru, aby wkrót​- ce znów stać się nie​ma​te​rial​nym i bez​barw​nym ob​ra​zem, po​wie​lo​nym w ty​siącu od​bi​tek i przez to jesz​cze bar​dziej abs​trak​cyj​nym i nie​rze​czy​wi​stym. Wsku​tek tego że wów​czas tak szyb​ko skrył się przed nią za swym gra​ficz​nym sym​bo​lem, po​zo​sta​ło jej nie​przy​jem​ne po​czu​cie jego do​sko​na​ło​ści. Nie mo​gła przy​po​mnieć so​bie naj​mniej​sze​go szcze​gó​łu, któ​ry zni​żył​by go i przy​bli​żył do niej. Gdy był da​le​ko, zaj​mo​wa​ła po​sta​wę sta​now​czą i bo​jo​wą, ale

te​raz, kie​dy czu​ła już jego bli​skość, od​wa​ga ją opusz​cza​ła. – Nie łam się – po​wie​dzia​ła chu​da. – Będę trzy​mać za cie​bie kciu​ki. 6 Gdy Kli​ma skoń​czył roz​mo​wę z Różą, Ber​tlef wziął go pod ra​mię i za​pro​wa​dził do „Domu Mark​- sa”, gdzie miesz​kał i przyj​mo​wał pa​cjent​ki dok​tor Sla​ma. W po​cze​kal​ni sie​dzia​ło kil​ka ko​biet, lecz Ber​tlef bez wa​ha​nia czte​ry razy krót​ko za​stu​kał w drzwi ga​bi​ne​tu. Po chwi​li wy​szedł do nich wy​so​ki męż​czy​zna w bia​łym far​tu​chu, w oku​la​rach i z po​tęż​nym no​cha​lem. Po​wie​dział ko​bie​tom w po​cze​kal​- ni: „Chwi​lecz​kę, za​raz wra​cam” i wy​pro​wa​dził obu pa​nów na ko​ry​tarz, a stam​tąd do swo​je​go miesz​- ka​nia, znaj​du​ją​ce​go się pię​tro wy​żej. – Jak się pan ma, mi​strzu? – zwró​cił się do trę​ba​cza, gdy wszy​scy trzej usie​dli. – Kie​dy zno​wu uj​- rzy​my pana u nas na kon​cer​cie? – Już ni​g​dy w ży​ciu – od​po​wie​dział Kli​ma – bo to uzdro​wi​sko przy​no​si mi pe​cha. Ber​tlef wy​ja​śnił dok​to​ro​wi Sla​mie, co zda​rzy​ło się trę​ba​czo​wi, a Kli​ma do​dał: – Chciał​bym pro​sić pana o po​moc. Przede wszyst​kim cie​kaw je​stem, czy rze​czy​wi​ście za​szła. Może jej się tyl​ko opóź​ni​ło. Albo za​mie​rza mnie wro​bić. Kie​dyś daw​no jed​na dziew​czy​na już wy​cię​- ła mi taki nu​mer. I też była blon​dyn​ką. – Nie po​wi​nien pan ni​g​dy za​da​wać się z blon​dyn​ka​mi – rzekł dok​tor Sla​ma. – Wła​śnie – zgo​dził się Kli​ma. – Blon​dyn​ki to moje nie​szczę​ście. Pa​nie or​dy​na​to​rze, to było wte​- dy strasz​ne. Na​ma​wia​łem ją, żeby po​szła się zba​dać. Ale w tak wcze​snej cią​ży ni​cze​go nie moż​na jesz​cze stwier​dzić na sto pro​cent. Wo​bec tego chcia​łem, żeby zro​bio​no jej test na my​szach. Po​le​ga to na tym, że mocz ko​bie​ty wstrzy​ku​je się my​szy i je​że​li zwie​rząt​ku wy​stą​pią zmia​ny w jaj​ni​kach… – To zna​czy, że dama jest w sta​nie bło​go​sła​wio​nym – do​koń​czył dok​tor. – Nio​sła po​ran​ny mocz w bu​te​lecz​ce, to​wa​rzy​szy​łem jej, a ona przed sa​mym am​bu​la​to​rium upu​ści​- ła tę bu​te​lecz​kę na chod​nik. Rzu​ci​łem się na sko​ru​py, żeby ura​to​wać choć kil​ka kro​pel! Za​cho​wy​wa​- łem się, jak gdy​by upu​ści​ła Świę​ty Gra​al! Roz​bi​ła ją umyśl​nie, bo wie​dzia​ła, że nie jest w cią​ży, i chcia​ła prze​dłu​żyć moje męki ile tyl​ko się da. – Ty​po​we po​stę​po​wa​nie blon​dy​nek – rzekł dok​tor Sla​ma, nie oka​zu​jąc zdzi​wie​nia. – Uwa​ża pan, że blon​dyn​ki są inne niż bru​net​ki? – za​py​tał Ber​tlef. – Wia​do​ma spra​wa – od​parł Sla​ma – Ja​sne i ciem​ne wło​sy to dwa bie​gu​ny ludz​kie​go cha​rak​te​ru. Wło​sy ciem​ne zna​mio​nu​ją mę​skość, od​wa​gę, szcze​rość i ener​gię, pod​czas gdy ja​sne sym​bo​li​zu​ją ko​- bie​cość, de​li​kat​ność, bez​sil​ność i bier​ność. Blon​dyn​ka jest więc nie​ja​ko ko​bie​tą do kwa​dra​tu. Kró​- lew​na musi mieć zło​te wło​sy. Dla​te​go też ko​bie​ty, któ​re chcą być jesz​cze bar​dziej ko​bie​ce, far​bu​ją się na pło​wo, ni​g​dy na czar​no. – Bar​dzo by mnie in​te​re​so​wa​ło, w jaki spo​sób pig​ment wy​wie​ra wpływ na du​szę czło​wie​ka – rzekł Ber​tlef po​wąt​pie​wa​ją​co. – Tu nie cho​dzi o pig​ment. Blon​dyn​ka, zwłasz​cza sztucz​na, mimo woli do​pa​so​wu​je się do swych wło​sów. Chce być wier​na swo​je​mu ko​lo​ro​wi i robi z sie​bie kru​chą istot​kę, la​lecz​kę z sa​skiej por​ce​- la​ny, do​ma​ga się czu​ło​ści i przy​sług, ga​lan​te​rii i ali​men​tów, sama nic nie umie so​bie za​ła​twić, na po​- zór jest szczy​tem sub​tel​no​ści, a w grun​cie rze​czy cham​ką. Gdy​by ciem​ne wło​sy we​szły po​wszech​nie w modę, ży​ło​by się na świe​cie o wie​le le​piej. By​ła​by to naj​po​ży​tecz​niej​sza re​for​ma spo​łecz​na, jaką kie​dy​kol​wiek prze​pro​wa​dzo​no. – Czy​li cał​kiem moż​li​we, że Róża chce tyl​ko wy​strych​nąć mnie na dud​ka – Kli​ma szu​kał na​dziei w sło​wach Sla​my.

– Nie. Przed​wczo​raj ją ba​da​łem. Jest w cią​ży – rzekł dok​tor Sla​ma. Ber​tlef spo​strzegł, że twarz trę​ba​cza zzie​le​nia​ła, i po​wie​dział: – Pa​nie dok​to​rze, jest pan prze​cież prze​wod​ni​czą​cym tej ko​mi​sji, któ​ra udzie​la ze​zwo​leń na skro​- ban​ki. – Tak – rzekł Sla​ma. – W pią​tek mamy po​sie​dze​nie. – To zna​ko​mi​cie – po​wie​dział Ber​tlef. – Na​le​ża​ło​by się z tym po​śpie​szyć, bo nasz przy​ja​ciel go​- tów się nam za​ła​mać. O ile mi wia​do​mo, w tym kra​ju nie​chęt​nie po​zwa​la​cie na prze​ry​wa​nie cią​ży. – Bar​dzo nie​chęt​nie – rzekł dok​tor Sla​ma. – Mam w ko​mi​sji dwie baby, któ​re re​pre​zen​tu​ją wła​dzę lu​do​wą. Są nie​sa​mo​wi​cie szka​rad​ne i nie​na​wi​dzą wszyst​kich ko​biet, któ​re do nas przy​cho​dzą. Wie pan, kto jest naj​więk​szym mi​zo​gi​nem na świe​cie? Ko​bie​ta. Pa​no​wie, ża​den męż​czy​zna, na​wet pan Kli​ma, w któ​re​go już dwie damy wma​wia​ły, że za​szły przez nie​go w cią​żę, ni​g​dy nie czuł ta​kiej nie​- na​wi​ści do ko​biet, jaką czu​ją do sie​bie one same. Jak się pa​nom wy​da​je, po co one w ogó​le sta​ra​ją się nas usi​dlić? Tyl​ko po to, by zra​nić i po​ni​żyć swe ko​le​żan​ki. Bóg wło​żył ko​bie​tom w ser​ca nie​na​- wiść do in​nych ko​biet, bo chciał, żeby ludz​kość się roz​mna​ża​ła. – Go​tów je​stem na​tych​miast wy​ba​czyć panu tę fi​li​pi​kę – po​wie​dział Ber​tlef – po​nie​waż pra​gnę wró​cić do spra​wy na​sze​go przy​ja​cie​la. Ostat​nie sło​wo w tej ko​mi​sji na​le​ży mimo wszyst​ko do pana i te szka​rad​ne baby mu​szą się z pa​nem li​czyć. – Ostat​nie sło​wo na​le​ży do mnie, ale i tak za​mie​rzam się z tego wy​co​fać. Nie przy​no​si mi to ani gro​sza. Ile pan, mi​strzu, zgar​nia za je​den kon​cert? Suma, któ​rą Kli​ma wy​mie​nił, pod​nie​ci​ła dok​to​ra: – Czę​sto za​sta​na​wiam się nad tym – po​wie​dział – że wła​ści​wie mógł​bym do​ra​biać so​bie mu​zy​ką. Cał​kiem zno​śnie gram na per​ku​sji. – Gra pan na per​ku​sji? – wy​ka​zał gor​li​we za​in​te​re​so​wa​nie trę​bacz. – Wła​śnie – rzekł dok​tor Sla​ma. – Mamy w na​szym Domu Kul​tu​ry for​te​pian i per​ku​sję. W wol​- nych chwi​lach lu​bię so​bie po​bęb​nić. – To świet​nie! – za​wo​łał trę​bacz, szczę​śli​wy, że ma oka​zję pod​li​zać się or​dy​na​to​ro​wi. – Ale nie mam tu​taj part​ne​rów, żeby za​ło​żyć or​kie​strę z praw​dzi​we​go zda​rze​nia. Tyl​ko far​ma​ceu​ta gra do​syć przy​zwo​icie na for​te​pia​nie. Już nie​raz wspól​nie ćwi​czy​li​śmy. Wie pan co? – za​my​ślił się. – Kie​dy ta Róża zgło​si się na ko​mi​sję… – Ba, żeby się tyl​ko zgło​si​ła! – wes​tchnął Kli​ma. Dok​tor Sla​ma mach​nął ręką: – Wszyst​kie się chęt​nie zgła​sza​ją. Ko​mi​sja wy​ma​ga jed​nak, żeby sta​wił się rów​nież oj​ciec, więc pan bę​dzie mu​siał przyjść ra​zem z nią. I żeby nie jeź​dzić tu tyl​ko z po​wo​du ta​kie​go głup​stwa, mógł​by pan przy​je​chać już o dzień wcze​śniej i wie​czo​rem da​li​by​śmy kon​cert. Trąb​ka, for​te​pian, per​ku​sja. Tres fa​ciunt or​che​strum. Jak na pla​ka​cie znaj​dzie się pań​skie na​zwi​sko, sala bę​dzie peł​na. Co pan na to? Kli​ma za​wsze aż do prze​sa​dy dbał o pro​fe​sjo​nal​ną do​sko​na​łość swo​ich wy​stę​pów i jesz​cze dwa dni temu pro​po​zy​cja or​dy​na​to​ra wy​da​wa​ła​by mu się cał​ko​wi​tym ab​sur​dem. Dziś jed​nak nie in​te​re​so​- wa​ło go nic prócz trze​wi pew​nej pie​lę​gniar​ki i na py​ta​nie le​ka​rza za​re​ago​wał uprzej​mym en​tu​zja​- zmem: – Zna​ko​mi​cie! – Na​praw​dę? Zga​dza się pan? – Oczy​wi​ście. – A pan co na to? – Sla​ma zwró​cił się do Ber​tle​fa.

– Że to wy​bor​ny po​mysł. Nie wiem tyl​ko, jak zdą​ży pan w cią​gu dwóch dni wszyst​ko przy​go​to​- wać. Sla​ma miast od​po​wie​dzieć wstał i pod​szedł do te​le​fo​nu. Wy​krę​cił ja​kiś nu​mer, ale nikt się nie zgła​szał. – Grunt to za​raz zro​bić afi​sze, ale na​sza se​kre​tar​ka jest chy​ba na obie​dzie – rzekł. – Wol​na sala to dro​biazg. To​wa​rzy​stwo Wie​dzy Po​wszech​nej or​ga​ni​zu​je w czwar​tek pre​lek​cję an​ty​al​ko​ho​lo​wą, któ​rą ma wy​gło​sić mój ko​le​ga. Bę​dzie uszczę​śli​wio​ny, jak go po​pro​szę, żeby wy​mi​gał się pod pre​tek​stem cho​ro​by. A pan mu​siał​by chy​ba przy​je​chać już w czwar​tek w po​łu​dnie, że​by​śmy spró​bo​wa​li, jak nam to ra​zem wyj​dzie. Czy może nie trze​ba? – Nie, nie – po​wie​dział Kli​ma. – Trze​ba. Mu​si​my przed​tem tro​chę się zgrać. – Ja też tak uwa​żam – zgo​dził się Sla​ma. – Prze​ćwi​czy​li​by​śmy naj​bar​dziej efek​tow​ny re​per​tu​ar. Ja mam świet​nie opra​co​wa​ny Sa​int Lo​uis Blu​es i When The Sa​ints Go Mar​chin’ In. Opra​co​wa​łem so​- bie kil​ka so​ló​wek, cie​kaw je​stem, jak też się panu spodo​ba​ją. Za​raz, za​raz, a co robi pan dzi​siaj po po​łu​dniu? Nie miał​by pan ocho​ty na pró​bę? – Nie​ste​ty, dziś po po​łu​dniu mu​szę na​ma​wiać Różę, żeby zgo​dzi​ła się na skro​ban​kę. Sla​ma znów mach​nął ręką: – A daj pan spo​kój. Ona zgo​dzi się i bez na​ma​wia​nia. – Pa​nie or​dy​na​to​rze – głos Kli​my na​brzmia​ły był proś​bą – może ra​czej we czwar​tek… – Ja też my​ślę – po​parł go Ber​tlef – żeby pa​no​wie od​by​li pró​bę ra​czej we czwar​tek. Dziś nasz przy​ja​ciel nie umiał​by się chy​ba skon​cen​tro​wać. A poza tym zda​je się, że nie wziął ze sobą trąb​ki. – To praw​da – przy​znał Sla​ma. Za​pro​sił obu przy​ja​ciół do re​stau​ra​cji na​prze​ciw​ko, lecz na uli​cy do​pa​dła ich pie​lę​gniar​ka i za​- czę​ła bła​gać pana or​dy​na​to​ra, żeby wró​cił do ga​bi​ne​tu. Dok​tor Sla​ma prze​pro​sił więc kom​pa​nów i po​zwo​lił jej za​cią​gnąć się z po​wro​tem do swych bez​płod​nych pa​cjen​tek. 7 Do po​ko​iku w „Domu Mark​sa” Róża prze​nio​sła się od ro​dzi​ców, miesz​ka​ją​cych w po​bli​skiej miej​sco​wo​ści, ja​kieś pół roku temu. Obie​cy​wa​ła so​bie po od​dziel​nym miesz​ka​niu Bóg wie co, ale od tego cza​su zdą​ży​ła się już zo​rien​to​wać, że z po​ko​iku oraz wol​no​ści ko​rzy​sta mniej szczę​śli​wie i skrom​niej, niż wi​dzia​ła to uprzed​nio w ma​rze​niach. Kie​dy dzi​siaj po trze​ciej przy​szła z ła​zie​nek do domu, za​sko​czy​ło ją nie​przy​jem​nie, że roz​wa​lo​ny na tap​cza​nie cze​kał na nią oj​ciec. Było jej to nie na rękę, chcia​ła bo​wiem w sku​pie​niu za​jąć się swo​- ją gar​de​ro​bą, ucze​sać się i wy​brać od​po​wied​nią su​kien​kę na dzi​siej​sze spo​tka​nie. – Co tu ro​bisz? – spy​ta​ła go gder​li​wie, zła na por​tie​ra, któ​ry znał ojca i za​wsze skłon​ny był otwo​- rzyć mu po​kój pod jej nie​obec​ność. – Tra​fi​ła mi się wol​na chwi​la – rzekł oj​ciec. – Mamy tu dziś ćwi​cze​nia. Oj​ciec był człon​kiem ochot​ni​czej stra​ży po​rząd​ko​wej. To​wa​rzy​stwo le​ka​rzy pod​kpi​wa​ło so​bie ze star​szych pa​nów, z opa​ska​mi na rę​ka​wach i waż​ny​mi mi​na​mi pa​ra​du​ją​cych po uli​cach, więc Róży było wstyd, że oj​ciec tym się zaj​mu​je. – Że też ci się chce – mruk​nę​ła. – Ciesz się, że masz ojca, któ​ry ni​g​dy się nie próż​nia​czył i próż​nia​czyć się nie bę​dzie. My, eme​ry​- ci, jesz​cze po​ka​że​my wam, mło​dym, co po​tra​fi​my! Róża po​my​śla​ła, że musi dać mu się wy​ga​dać, a jed​no​cze​śnie sa​mej za​jąć się wy​bo​rem su​kien​ki. Otwo​rzy​ła sza​fę.

– Strasz​nie je​stem cie​ka​wa, co po​tra​fi​cie – po​wie​dzia​ła. – Nie​jed​no. To, moje dziec​ko, jest uzdro​wi​sko zna​ne na ca​łym świe​cie. A tym​cza​sem jak tu wy​- glą​da? Dzie​cia​ki ga​nia​ją po traw​ni​kach! – O raju… – po​wie​dzia​ła Róża, prze​glą​da​jąc su​kien​ki. Żad​na jej się nie po​do​ba​ła. – Żeby tyl​ko dzie​cia​ki, ale ile tu psów! Rada na​ro​do​wa już daw​no na​ka​za​ła, żeby psy cho​dzi​ły tyl​- ko na smy​czy i w ka​gań​cach! Ale tu nikt nie słu​cha, każ​dy robi, co mu się po​do​ba. Zaj​rzyj tyl​ko do par​ku! Róża wy​cią​gnę​ła jed​ną z su​kie​nek i ukry​ta za otwar​ty​mi drzwia​mi sza​fy za​czę​ła się roz​bie​rać. – Wszyst​ko ob​si​ku​ją! Na​wet pia​sek na pla​cy​ku za​baw dla dzie​ci! No i wy​obraź so​bie, że ja​kieś dziec​ko bawi się tam i chleb z ma​słem upad​nie mu do tej pia​skow​ni​cy. Po​tem wszy​scy się dzi​wią, skąd tyle cho​rób! Po​patrz tyl​ko! – oj​ciec pod​szedł do okna. – Na​wet w tej chwi​li la​ta​ją tam lu​zem czte​ry psy! Róża wy​szła zza sza​fy i prze​glą​da​ła się w lu​strze. Nie​ste​ty, mia​ła tyl​ko małe lu​stro na ścia​nie, w któ​rym wi​dzia​ła się je​dy​nie do pasa. – Ale cie​bie to nie ob​cho​dzi, praw​da? – za​py​tał oj​ciec. – Ob​cho​dzi – po​wie​dzia​ła, co​fa​jąc się od lu​stra na czub​kach pal​ców, żeby spraw​dzić, jak pre​zen​- tu​ją się w tej suk​ni jej nogi. – Nie gnie​waj się, ale za​raz mu​szę gdzieś iść i śpie​szy mi się. – Ja tam uzna​ję tyl​ko po​li​cyj​ne wil​czu​ry lub psy my​śliw​skie – rzekł oj​ciec. – Zu​peł​nie nie ro​zu​- miem tych lu​dzi, co mają psa w miesz​ka​niu. Jesz​cze tro​chę, a ko​bie​ty prze​sta​ną ro​dzić i będą wo​zić w wó​zecz​kach pu​dle! Róża nie była za​do​wo​lo​na z ob​ra​zu, jaki prze​ka​za​ło jej lu​stro. Po​wró​ci​ła do sza​fy i szu​ka​ła su​- kien​ki, w któ​rej by​ło​by jej bar​dziej do twa​rzy. – Uchwa​li​li​śmy, że pies może być w domu tyl​ko wte​dy, jak wszy​scy lo​ka​to​rzy wy​ra​żą na to zgo​dę na ogól​nym ze​bra​niu. A poza tym pod​nie​sie​my opła​tę za psy. – Wi​dzę, że masz nie lada kło​po​ty – za​uwa​ży​ła Róża i po​my​śla​ła, jak to do​brze, że nie musi już miesz​kać w domu. Od dzie​ciń​stwa oj​ciec od​strę​czał ją swo​im po​ucza​niem i ko​men​de​ro​wa​niem. Tę​- sk​ni​ła do świa​ta, w któ​rym lu​dzie mó​wią in​nym ję​zy​kiem niż on. – Nie masz się z cze​go śmiać. Psy to na​praw​dę bar​dzo po​waż​ny pro​blem i nie ja je​den je​stem tego zda​nia, ale na​wet naj​wyż​sze oso​bi​sto​ści z kie​row​nic​twa po​li​tycz​ne​go. Moż​li​we, że za​po​mnia​no za​- py​tać cie​bie, co jest waż​ne, a co nie. Ty byś im oczy​wi​ście po​wie​dzia​ła, że naj​waż​niej​sze na świe​cie są two​je kiec​ki – oświad​czył, wi​dząc, że cór​ka cho​wa się za drzwi sza​fy i zno​wu się prze​bie​ra. – Na pew​no są waż​niej​sze od two​ich psów – od​gry​zła się. Po​now​nie sta​ła na pal​cach przed lu​strem i na​dal się so​bie nie po​do​ba​ła. Lecz nie​za​do​wo​le​nie z sie​bie prze​ra​dza​ło się z wol​na w prze​ko​rę: po​my​śla​ła zło​śli​wie, że trę​bacz bę​dzie mu​siał za​ak​cep​to​- wać ją tak​że w tej ta​niut​kiej su​kien​czy​nie, i spra​wi​ło jej to szcze​gól​ną sa​tys​fak​cję. – Tu cho​dzi o hi​gie​nę – kon​ty​nu​ował oj​ciec. – W na​szych mia​stach ni​g​dy nie bę​dzie czy​sto, jak psy będą nam sra​ły na chod​ni​kach. I cho​dzi o mo​ral​ność. Nie wy​pa​da, żeby lu​dzie w po​miesz​cze​- niach dla lu​dzi roz​piesz​cza​li psy. Sta​ło się coś, cze​go Róża na​wet so​bie nie uświa​da​mia​ła: ta​jem​ni​czym spo​so​bem, nie​do​strze​gal​- nie, jej prze​ko​ra łą​czy​ła się z obu​rze​niem ojca. Nie czu​ła już do nie​go daw​nej ostrej nie​chę​ci, prze​- ciw​nie, mimo woli z jego gniew​nych słów czer​pa​ła ener​gię. – My tam ni​g​dy w domu żad​nych psów nie mie​li​śmy i ja​koś nam ich nie bra​ko​wa​ło – rzekł oj​ciec. Cią​gle pa​trzy​ła w lu​stro i czu​ła, że cią​ża daje jej prze​wa​gę, ja​kiej do​tąd nie mia​ła. Czy się so​bie po​do​ba, czy nie, trę​bacz przy​je​chał do niej i naj​uprzej​miej za​pra​sza ją do wi​niar​ni. Zresz​tą (spoj​rza​- ła na ze​ga​rek) w tej chwi​li pew​nie już na nią cze​ka.

– Ale zo​ba​czysz, dziec​ko, już my za​pro​wa​dzi​my tu po​rzą​dek! – śmiał się oj​ciec, ona zaś od​po​wie​- dzia​ła mu tym ra​zem ła​god​nie, nie​mal z uśmie​chem: – Cie​szy mnie to, ta​tu​siu. Ale te​raz mu​szę iść. – Ja tak​że. Za chwi​lę za​cznie się dal​szy ciąg ćwi​czeń. Wy​szli ra​zem przed „Dom Mark​sa” i tam się po​że​gna​li. Róża wol​nym kro​kiem ru​szy​ła w stro​nę wi​niar​ni. 8 Kli​ma ni​g​dy nie umiał w peł​ni wejść w rolę świa​tow​ca, po​pu​lar​ne​go ar​ty​sty, któ​re​go wszy​scy zna​ją, i od​czu​wał ją – zwłasz​cza te​raz, zgnę​bio​ny pry​wat​ny​mi tro​ska​mi – jako czyn​nik dzia​ła​ją​cy na jego nie​ko​rzyść, jako kulę u nogi. Gdy wszedł z Różą do we​sty​bu​lu wi​niar​ni i zo​ba​czył na ścia​nie na​- prze​ciw szat​ni swą wiel​ką fo​to​gra​fię na pla​ka​cie, któ​ry zo​stał tam jesz​cze po ostat​nim kon​cer​cie, ogar​nę​ło go za​kło​po​ta​nie. Pro​wa​dząc dziew​czy​nę do sali, ma​chi​nal​nie zga​dy​wał, kto z go​ści go roz​- po​zna. Bał się ich oczu, zda​wa​ło mu się, że ze​wsząd ob​ser​wu​ją go i kon​tro​lu​ją, czy wy​glą​da i za​cho​- wu​je się tak, jak tego odeń ocze​ki​wa​no. Po​czuł na so​bie kil​ka za​cie​ka​wio​nych spoj​rzeń. Sta​rał się igno​ro​wać je i skie​ro​wał się w głąb sali, do sto​li​ka, od któ​re​go przez wiel​kie okno otwie​rał się wi​- dok na ko​ro​ny par​ko​wych drzew. Gdy usie​dli, uśmiech​nął się do Róży, po​gła​skał ją po ręce i po​wie​dział, że do​brze jej w tej su​- kien​ce. Za​prze​cza​ła skrom​nie, ale on trwał przy swo​im i przez chwi​lę sta​rał się mó​wić na te​mat jej po​wa​bu. Że jest zdu​mio​ny jej wy​glą​dem. Przez całe dwa mie​sią​ce my​ślał o niej, aż ma​lar​skie dzia​ła​- nie jego wspo​mnień wy​two​rzy​ło mu jej ob​raz, któ​ry oka​zał się od​le​gły od rze​czy​wi​sto​ści. I co szcze​- gól​ne, choć my​ślał o niej prze​po​jo​ny tę​sk​no​tą, mimo to praw​dzi​wy jej wy​gląd prze​wyż​sza tam​ten, bę​dą​cy dzie​łem wy​obraź​ni. Róża po​zwo​li​ła so​bie na uwa​gę, że trę​bacz przez dwa mie​sią​ce wca​le się nie od​zy​wał, więc nie wy​da​je się jej, by wspo​mi​nał ją na​zbyt czę​sto. Na ten za​rzut do​brze się przy​go​to​wał. Wy​ko​nał ręką ruch zna​mio​nu​ją​cy znu​że​nie i po​wie​dział dziew​czy​nie, że nie po​tra​fi​ła​by so​bie wy​obra​zić, jak strasz​ne dwa mie​sią​ce prze​żył. Róża spy​ta​ła, co mu się przy​da​rzy​ło, lecz trę​bacz nie chciał wcho​dzić w szcze​gó​ły. Rzekł tyl​ko, że za​znał wiel​kiej nie​- wdzięcz​no​ści i na​gle zo​stał zu​peł​nie sam, bez przy​ja​ciół, bez jed​ne​go bli​skie​go mu czło​wie​ka. Tro​chę oba​wiał się, że Róża może za​cząć roz​py​ty​wać go dro​bia​zgo​wo o wspo​mnia​ne kło​po​ty, bo wte​dy mógł​by za​plą​tać się we wła​snych kłam​stwach. Oba​wy oka​za​ły się jed​nak płon​ne. Co praw​da pie​lę​gniar​kę bar​dzo cie​ka​wi​ło, że Kli​ma miał złą pas​sę, ale za​do​wo​li​ła się ta​kim wy​tłu​ma​cze​niem dwu​mie​sięcz​ne​go mil​cze​nia, sama zaś treść jego stra​pień była jej cał​ko​wi​cie obo​jęt​na. Dla niej w owych mie​sią​cach smut​ku waż​ny był tyl​ko sam smu​tek. – Wie​le o to​bie my​śla​łam i chęt​nie bym ci po​mo​gła – po​wie​dzia​ła. – By​łem tak znie​chę​co​ny do ca​łe​go świa​ta, że wo​la​łem nie po​ka​zy​wać się ni​ko​mu na oczy. Smut​ny współ​to​wa​rzysz nie jest do​brym współ​to​wa​rzy​szem – od​parł. – Mnie tak​że było smut​no – wy​zna​ła. – Wiem – gła​skał ją po ręce. – Od daw​na już my​śla​łam, że będę mieć z tobą dziec​ko. A ty się nie od​ży​wa​łeś. Ale ja bym to dziec​ko uro​dzi​ła, na​wet gdy​byś do mnie nie przy​je​chał, na​wet gdy​byś już ni​g​dy nie chciał mnie wi​- dzieć. Mó​wi​łam so​bie, że na​wet jak zo​sta​nę zu​peł​nie sama, to przy​naj​mniej będę mieć two​je dziec​ko. Ni​g​dy bym się go nie po​zby​ła. Nie, ni​g​dy… W tej chwi​li Kli​mę za​mu​ro​wa​ło, cały jego mózg wy​peł​ni​ło bez​gło​śne prze​ra​że​nie.

Na szczę​ście kel​ner, le​ni​wie ob​słu​gu​ją​cy go​ści, za​trzy​mał się aku​rat przy ich sto​li​ku i spy​tał, co za​ma​wia​ją. – Ko​niak – wes​tchnął trę​bacz i za​raz się po​pra​wił: – Dwa ko​nia​ki. I znów za​pa​dła ci​sza, wresz​cie Róża po​now​nie wy​szep​ta​ła: – Za skar​by świa​ta nie da​ła​bym go so​bie ode​brać. – Nie mów tak – opa​no​wał się wresz​cie. – To prze​cież nie tyl​ko two​ja spra​wa. Dziec​ko to prze​- cież spra​wa nie tyl​ko sa​mej ko​bie​ty. To spra​wa oboj​ga. I oby​dwo​je mu​szą być tu jed​ne​go zda​nia. W prze​ciw​nym ra​zie wszyst​ko może się źle skoń​czyć. Za​le​d​wie to po​wie​dział, już zro​zu​miał, że wła​ści​wie te​raz po​śred​nio uznał, że jest oj​cem dziec​ka, i że od tej chwi​li bę​dzie roz​ma​wiał z Różą już tyl​ko na grun​cie tego przy​zna​nia się. Wie​dział wpraw​- dzie, że dzia​ła zgod​nie z pla​nem, że jest to ustęp​stwo, któ​re z góry brał pod uwa​gę, lecz mimo wszyst​ko prze​ląkł się swo​ich słów. Ale oto schy​lał się już nad nimi kel​ner z dwo​ma ko​nia​ka​mi: – To pan jest pa​nem Kli​mą, trę​ba​czem? – Tak – rzekł Kli​ma. – Dziew​czy​ny z kuch​ni pana po​zna​ły. Więc to pan jest na tym pla​ka​cie? – Ja. – Po​dob​no jest pan ido​lem wszyst​kich ko​biet od dwu​na​stu do sie​dem​dzie​się​ciu lat! – po​wie​dział kel​ner i do​dał, zwra​ca​jąc się do Róży: — Wszyst​kie baby wy​dra​pią ci oczy z za​zdro​ści! Od​cho​dząc, obej​rzał się kil​ka​krot​nie i uśmie​chał się z na​tręt​ną po​ufa​ło​ścią. Róża jesz​cze raz po​wtó​rzy​ła: – Ni​g​dy nie mo​gła​bym się go po​zbyć. I ty też bę​dziesz kie​dyś szczę​śli​wy, że bę​dziesz je miał. Prze​cież ja zu​peł​nie ni​cze​go od cie​bie nie chcę. Chy​ba nie my​ślisz so​bie, że cze​goś od cie​bie chcę. Mo​żesz być zu​peł​nie spo​koj​ny. To tyl​ko moja spra​wa i jak chcesz, to nie mu​sisz o nic się trosz​czyć. Nic nie może zde​ner​wo​wać męż​czy​zny bar​dziej niż ta​kie uspo​ka​ja​ją​ce sło​wa. Kli​ma miał na​gle wra​że​nie, że ura​to​wa​nie cze​go​kol​wiek jest po​nad jego siły i że już le​piej z wszyst​kie​go zre​zy​gno​wać. Mil​czał – a Róża mil​cza​ła tak​że, wsku​tek cze​go sło​wa, któ​re wy​gło​si​ła, na​dal ro​sły w tej ci​szy i spra​wia​ły, że trę​bacz czuł się co​raz bar​dziej bez​sil​ny i nie​szczę​sny. Ale po​tem uka​zał mu się w my​ślach ob​raz żony. Wie​dział, że nie może ka​pi​tu​lo​wać. Su​nął więc ręką po mar​mu​ro​wym bla​cie sto​li​ka, aż do​tknął pal​ców Róży. Ści​snął je i po​wie​dział: – Za​po​mnij na chwi​lę o tym dziec​ku. Dziec​ko wca​le nie jest tu naj​waż​niej​sze. Czy my​ślisz, że my dwo​je nie mamy so​bie nic in​ne​go do po​wie​dze​nia? My​ślisz, że przy​je​cha​łem do cie​bie tyl​ko z po​wo​- du tego dziec​ka? Róża wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Naj​waż​niej​sze jest to, że bez cie​bie było mi smut​no. Wi​dzie​li​śmy się prze​cież tyl​ko tak krót​ko. A przy tym nie było dnia, bym cie​bie nie wspo​mi​nał. Za​milkł, a Róża rze​kła: – Przez całe dwa mie​sią​ce w ogó​le się nie ode​zwa​łeś, a ja pi​sa​łam do cie​bie dwa razy. – Nie gnie​waj się na mnie – po​wie​dział trę​bacz. – Spe​cjal​nie się nie od​zy​wa​łem. Nie chcia​łem. Ba​łem się tego, co do​ko​ny​wa​ło się we mnie. Bro​ni​łem się przed mi​ło​ścią. Chcia​łem po​słać ci dłu​gi list, za​pi​sa​łem na​wet wie​le kar​tek, ale w koń​cu wszyst​kie po​dar​łem. Ni​g​dy nie zda​rzy​ło mi się tak się za​ko​chać i prze​ra​ża​ło mnie to. I… cze​mu nie miał​bym się przy​znać? Chcia​łem też spraw​dzić, czy me uczu​cie nie jest tyl​ko prze​lot​nym ocza​ro​wa​niem. Po​wie​dzia​łem so​bie: je​śli jesz​cze na​stęp​ny mie​- siąc będę pod ta​kim jej uro​kiem, to znak, że to, co do niej czu​ję, nie jest ułu​dą, lecz praw​dzi​wą mi​ło​- ścią.

– No i co te​raz my​ślisz? – spy​ta​ła Róża ci​cho. – Czy to tyl​ko ułu​da? Sły​sząc ta​kie py​ta​nie, trę​bacz po​jął, że jego plan za​czy​na przy​no​sić re​zul​ta​ty. Nie pusz​czał więc już ręki dziew​czy​ny i mó​wił da​lej, z co​raz więk​szą ła​two​ścią: W tej chwi​li, sie​dząc na​prze​ciw niej, ro​zu​mie, że pod​da​wa​nie jego uczuć dal​szej pró​bie by​ło​by zbęd​ne, bo​wiem wszyst​ko jest ja​sne. A o dziec​ku nie chce roz​ma​wiać, bo dla nie​go waż​na jest Róża, nie jej dziec​ko. Zna​cze​nie nie​na​ro​dzo​ne​- go dziec​ka spro​wa​dza się je​dy​nie do tego, że te​raz przy​wo​ła​ło go do Róży. Wła​śnie, to dziec​ko, któ​re nosi ona w swym ło​nie, we​zwa​ło go tu, do uzdro​wi​ska, i po​zwo​li​ło mu prze​ko​nać się, jak bar​dzo Różę ko​cha; dla​te​go też (uniósł kie​li​szek ko​nia​ku) wzno​si to​ast za to dziec​ko. Jed​nak​że za​raz zląkł się, do ja​kie​go kosz​mar​ne​go to​a​stu do​pro​wa​dzi​ło go wła​sne kra​so​mów​stwo. Ale sło​wa zo​sta​ły już wy​po​wie​dzia​ne. Róża pod​nio​sła swój kie​li​szek i szep​nę​ła: – Wła​śnie. Za na​sze dziec​ko. I wy​pił ko​niak. Trę​bacz sta​rał się co żywo za​ga​dać nie​szczę​sny to​ast i znów oświad​czył, że wspo​mi​nał Różę każ​- de​go dnia i w każ​dej go​dzi​nie. Po​zwo​li​ła so​bie na uwa​gę, że w sto​li​cy z pew​no​ścią ota​cza​ją go ko​bie​ty o wie​le bar​dziej in​te​re​- su​ją​ce od niej. Od​po​wie​dział, że po uszy ma ich nie​na​tu​ral​no​ści i sno​bi​zmu. Różę sta​wia po​nad nimi wszyst​ki​mi, ża​łu​je tyl​ko, że jest za​trud​nio​na tak da​le​ko od nie​go. Czy nie chcia​ła​by prze​nieść się do sto​li​cy? Od​par​ła, że wo​la​ła​by być tam, ale zna​le​zie​nie eta​tu nie jest ła​twe. Ro​ze​śmiał się po​błaż​li​wie i rzekł, że w sto​łecz​nych szpi​ta​lach ma wie​lu zna​jo​mych, więc za​ła​- twie​nie dla niej pra​cy nie przed​sta​wia​ło​by po​waż​niej​szych trud​no​ści. Mó​wił tak jesz​cze dłuż​szą chwi​lę, sta​le trzy​ma​jąc ją za rękę, i na​wet nie za​uwa​żył, kie​dy po​de​szła do nich nie​zna​jo​ma dziew​czy​na. Nie zwa​ża​jąc na to, że im prze​szka​dza, peł​nym za​pa​łu gło​sem po​- wie​dzia​ła: – Pan jest pa​nem Kli​mą! Za​raz pana po​zna​łam! Chcia​ła​bym tyl​ko, żeby mi się pan tu​taj pod​pi​sał! Kli​ma za​czer​wie​nił się. Uświa​do​mił so​bie, że trzy​ma Różę za rękę i wy​zna​je jej mi​łość w miej​scu pu​blicz​nym, na oczach wszyst​kich obec​nych tam lu​dzi. Wy​da​ło mu się, że sie​dzi ni​czym na are​nie am​- fi​te​atru, a cały świat, prze​mie​nio​ny w roz​ba​wio​ną pu​blicz​ność, ze zło​śli​wym re​cho​tem śle​dzi jego wal​kę o ży​cie. Dziew​czy​na po​da​ła mu ćwiart​kę pa​pie​ru. Kli​ma pra​gnął pod​pi​sać się jak naj​szyb​ciej, tyl​ko że ani zbie​racz​ka au​to​gra​fów, ani on nie mie​li przy so​bie dłu​go​pi​su. – Masz dłu​go​pis? – szep​nął do Róży. Na​praw​dę szep​nął, po​nie​waż nie chciał, by dziew​czy​na za​uwa​ży​ła, że zwra​ca się do pie​lę​gniar​ki per ty. Wnet jed​nak zro​zu​miał, że mó​wie​nie so​bie po imie​niu znacz​nie mniej świad​czy o in​tym​no​ści ich sto​sun​ków niż trzy​ma​nie za rękę, więc po​wtó​rzył swo​je py​ta​nie gło​śniej: – Masz dłu​go​pis? Ale Róża po​krę​ci​ła prze​czą​co gło​wą i dziew​czy​na wró​ci​ła do swo​je​go sto​li​ka, gdzie sie​dzia​ła w kom​pa​nii kil​ku chłop​ców i dziew​cząt. To​wa​rzy​stwo na​tych​miast sko​rzy​sta​ło z oka​zji i wraz z nią sku​- pi​ło się wo​kół Kli​my. Ktoś po​dał mu dłu​go​pis, wszy​scy wy​ry​wa​li z ma​łe​go no​te​si​ka kart​ki, na któ​- rych mu​siał się pod​pi​sy​wać. Z punk​tu wi​dze​nia przy​ję​te​go pla​nu wszyst​ko było w po​rząd​ku. Im wię​cej osób sta​wa​ło się świad​ka​mi ich za​ży​ło​ści, tym ła​twiej Róża mo​gła uwie​rzyć, że jest ko​cha​na. Ale wbrew roz​sąd​ko​wi ir​ra​cjo​nal​ny strach trę​ba​cza prze​ra​dzał się w pa​ni​kę. Przy​szło mu do gło​wy, że Róża jest ze wszyst​ki​- mi w zmo​wie. Wy​obra​ził so​bie nie​ja​sno, jak wszy​scy ci lu​dzie będą świad​czy​li prze​ciw nie​mu w spra​wie o usta​le​nie oj​co​stwa: „Tak, wi​dzie​li​śmy, sie​dzie​li na​prze​ciw sie​bie jak ko​chan​ko​wie, gła​-

skał ją po ręce i roz​ko​cha​nym wzro​kiem pa​trzył jej w oczy…” Strach ten rósł jesz​cze wsku​tek próż​no​ści trę​ba​cza: Kli​ma nie uwa​żał Róży za do​sta​tecz​nie pięk​ną, aby po​zwo​lić so​bie na trzy​ma​nie jej za rękę. Tro​chę ją krzyw​dził. Była znacz​nie ład​niej​sza, niż mu się w owej chwi​li zda​wa​ło. Tak samo jak mi​łość do​da​je uko​cha​nej ko​bie​cie uro​dy, tak też strach przed ko​bie​tą, któ​rej się oba​wia​my, nie​pro​por​cjo​nal​nie zwięk​sza każ​dą jej wadę. Wresz​cie wszy​scy od nich ode​szli. – Ten lo​kal wca​le mi się nie po​do​ba – rzekł Kli​ma. – Nie chcia​ła​byś się prze​je​chać? Była cie​ka​wa jego wozu i wy​ra​zi​ła zgo​dę. Kli​ma za​pła​cił. Opu​ści​li wi​niar​nię. Przed nimi znaj​do​wał się mały park z sze​ro​ką ale​ją wy​sy​pa​ną pia​skiem. Fron​- tem do wi​niar​ni sta​ło tam w sze​re​gu oko​ło dzie​się​ciu męż​czyzn. Byli to prze​waż​nie pa​no​wie w star​- szym wie​ku. Na rę​ka​wach wy​mię​tych ubrań każ​dy z nich miał czer​wo​ną opa​skę, wszy​scy trzy​ma​li w dło​niach dłu​gie tyki. Kli​ma zdę​biał: – A to co ta​kie​go? Ale Róża od​par​ła: – Nic, nic, po​każ mi, gdzie masz sa​mo​chód – i pró​bo​wa​ła go szyb​ko od​cią​gnąć. Trę​bacz nie mógł jed​nak ode​rwać oczu od tych lu​dzi. Ab​so​lut​nie nie po​tra​fił zro​zu​mieć, do cze​go słu​żą im dłu​gie żer​dzie, za​koń​czo​ne dru​cia​ną pę​tlą. Sta​rusz​ko​wie wy​glą​da​li jak za​pa​la​cze ga​zo​wych la​ta​mi, jak ry​ba​cy ło​wią​cy la​ta​ją​ce ryby, jak od​dział obro​ny te​ry​to​rial​nej, wy​po​sa​żo​ny w ja​kąś ta​- jem​ni​czą broń. Kie​dy tak na nich pa​trzył, wy​da​ło mu się, że je​den z nich uśmie​cha się do nie​go. Prze​stra​szy​ło go to, co wię​cej – tym ra​zem zląkł się sa​me​go sie​bie: po​my​ślał, że ma już ha​lu​cy​na​cje i w każ​dym wi​dzi ko​goś, kto go śle​dzi i ob​ser​wu​je. Nie sta​wiał więc opo​ru, gdy Róża śpiesz​nie skie​ro​wa​ła się z nim na par​king. 9 – Chciał​bym po​je​chać z tobą gdzieś da​le​ko – po​wie​dział, pra​wą ręką obej​mu​jąc Różę w ra​mio​- nach, a lewą ści​ska​jąc kie​row​ni​cę. – Gdzieś da​le​ko na po​łu​dnie. Po dłu​gich szo​sach, bie​gną​cych wzdłuż wy​brze​ża. Znasz Wło​chy? – Nie znam. – Więc obie​caj mi, że po​je​dziesz tam ze mną. – Nie sza​lej, do​brze? Róża po​wie​dzia​ła to je​dy​nie przez skrom​ność, ale trę​bacz na​tych​miast prze​ra​ził się, że jej „nie sza​lej” od​no​si się do ca​łej jego de​ma​go​gii, któ​rą wła​śnie przej​rza​ła. Lecz nie miał już od​wro​tu. – Tak, sza​le​ję. Za​wsze mie​wam sza​lo​ne po​my​sły. Taki już je​stem. Z tym że w od​róż​nie​niu od in​- nych ja te sza​lo​ne po​my​sły tak​że re​ali​zu​ję. Wierz mi, nie ma nic pięk​niej​sze​go, niż wpro​wa​dzać sza​- lo​ne po​my​sły w czyn. Chciał​bym, by moje ży​cie było jed​nym wiel​kim sza​lo​nym po​my​słem. Chciał​- bym, że​by​śmy te​raz nie wra​ca​li już do uzdro​wi​ska, chciał​bym je​chać z tobą co​raz da​lej i da​lej, aż do​je​cha​li​by​śmy nad mo​rze. Zna​la​zł​bym tam so​bie pra​cę w ja​kiejś ka​pe​li i wę​dro​wa​li​by​śmy ra​zem od jed​nej nad​mor​skiej miej​sco​wo​ści do dru​giej. Za​trzy​mał auto w miej​scu, skąd roz​ta​czał się pięk​ny wi​dok na oko​li​cę. Wy​sie​dli. Za​pro​po​no​wał jej spa​cer po le​sie. Ru​szy​li, wkrót​ce zaś sie​dli na drew​nia​nej ła​wecz​ce, po​zo​sta​łej tam z cza​sów, gdy mniej jeż​dżo​no sa​mo​cho​da​mi, za to ro​bio​no wię​cej pie​szych wy​cie​czek do la​sów. Cią​gle obej​mo​wał jej ra​mio​na. Nie​spo​dzie​wa​nie rzekł smut​nym gło​sem:

– Wszy​scy my​ślą, że mam strasz​nie we​so​łe ży​cie. Trud​no o więk​szą omył​kę. W rze​czy​wi​sto​ści je​- stem sza​le​nie nie​szczę​śli​wy. Nie tyl​ko w ostat​nich mie​sią​cach, ale od wie​lu już lat. O ile wzmian​kę trę​ba​cza o po​dró​ży do Włoch Róża uzna​ła za prze​sad​ną (w jej kra​ju tak nie​licz​ni mo​gli swo​bod​nie wy​jeż​dżać za gra​ni​cę!) i od​nio​sła się do niej z pod​świa​do​mą nie​uf​no​ścią, o tyle smu​tek, któ​rym te​raz po​wia​ło z jego słów, miał dla niej roz​kosz​ny za​pach. Chło​nę​ła go jak aro​mat wie​przo​wej pie​cze​ni. – Jak ty mo​żesz być nie​szczę​śli​wy? – Jak ja mogę być nie​szczę​śli​wy… – wes​tchnął trę​bacz. – Je​steś sław​ny, masz wspa​nia​ły sa​mo​chód, masz pie​nią​dze, masz pięk​ną żonę… – Pięk​na to ona jest… – rzekł trę​bacz gorz​ko. – Wiem – po​wie​dzia​ła Róża. – Ale nie jest już mło​da. Jest w two​im wie​ku, praw​da? Kli​ma do​my​ślił się, że pie​lę​gniar​ka mu​sia​ła zbie​rać szcze​gó​ło​we in​for​ma​cje o jego żo​nie i po​- czuł, jak wzbie​ra w nim gniew. Kon​ty​nu​ował jed​nak: – Tak, jest w tym sa​mym wie​ku, co ja. – Mniej​sza o to. A czy ty je​steś sta​ry? Ty wy​glą​dasz jak chło​pak – oświad​czy​ła. – Tyl​ko że męż​czy​zna po​trze​bu​je młod​szej ko​bie​ty – od​parł Kli​ma. – A już zwłasz​cza ar​ty​sta. Mnie po​trzeb​na jest mło​dość, Różo, na​wet so​bie nie wy​obra​żasz, jak ko​cham w to​bie twą mło​dość. Cza​sa​mi zda​je mi się, że już tego nie znio​sę. Sza​leń​czo pra​gnę się oswo​bo​dzić. Za​cząć wszyst​ko od nowa i ina​czej. Różo, ten twój te​le​fon wczo​raj… Na​gle mia​łem po​czu​cie, że to znak, któ​ry daje mi los. – Na​praw​dę? – spy​ta​ła ci​cho. – A jak ci się wy​da​je, cze​mu za​raz znów za​dzwo​ni​łem? Na​gle po​czu​łem, że ni​cze​go nie wol​no mi już od​kła​dać na po​tem. Że mu​szę wi​dzieć cię za​raz, za​raz, za​raz… – za​milkł i zaj​rzał jej prze​cią​gle w oczy. – Ko​chasz mnie? – Ko​cham. A ty? – Strasz​nie cię ko​cham – rzekł. Schy​lił się nad nią i przy​ło​żył swe usta do jej ust. Były to usta czy​ste i mło​de, z pięk​nym wy​kro​- jem mięk​kich warg i wy​czysz​czo​ny​mi zę​ba​mi, wszyst​ko w nich było jak na​le​ży, prze​cież przed dwo​- ma mie​sią​ca​mi tak​że cią​gnę​ło go, by je ca​ło​wać. Ale wła​śnie dla​te​go, że wte​dy te usta go wa​bi​ły, wi​dział je przez mgieł​kę po​żą​da​nia i nic nie wie​dział o ich rze​czy​wi​stej po​sta​ci: ję​zyk w nich przy​- po​mi​nał mu pło​mień, a śli​na była upoj​nym nek​ta​rem. Do​pie​ro usta, któ​re go nie wa​bi​ły, na​raz sta​ły się rze​czy​wi​ście (i je​dy​nie) usta​mi, a więc tym żar​łocz​nym otwo​rem, przez któ​ry dziew​czy​na wchło​- nę​ła już set​ki ki​lo​gra​mów kne​dli, kar​to​fli i zup, zęby mia​ły swe małe plom​by, śli​na zaś nie była upoj​- nym nek​ta​rem, lecz ro​dzo​ną sio​strą plwo​ci​ny. Trę​bacz miał usta peł​ne jej ję​zy​ka, jak​by był on nie​- smacz​nym kę​skiem, któ​re​go nie spo​sób prze​łknąć, a nie wy​pa​da wy​pluć. Wresz​cie po​ca​łu​nek się skoń​czył. Wsta​li i po​szli da​lej. Róża była nie​mal szczę​śli​wa, ale mimo wszyst​ko uświa​da​mia​ła so​bie, że spra​wa, z po​wo​du któ​rej za​dzwo​ni​ła do trę​ba​cza i zmu​si​ła go do przy​jaz​du, w ich roz​mo​wie na​dal nie była po​ru​szo​na. Nie ma​rzy​ła o dłu​giej roz​mo​wie na ten te​mat. Prze​ciw​nie, to, o czym mó​wi​li te​raz, uwa​ża​ła za mil​sze i waż​niej​sze. Chcia​ła jed​nak, żeby ta po​mi​ja​- na przy​czy​na mimo wszyst​ko była obec​na, na​wet je​śli tyl​ko w for​mie dys​kret​nej, de​li​kat​nej i skrom​- nej. To​też gdy po róż​nych wy​zna​niach mi​ło​snych Kli​ma oświad​czył, że zro​bi wszyst​ko, żeby móc z Różą żyć, ode​zwa​ła się: – Je​steś bar​dzo ko​cha​ny, mu​si​my prze​cież my​śleć i o tym, że nie je​stem już sama. – Tak – rzekł Kli​ma i zro​zu​miał, że wła​śnie na​de​szła chwi​la, któ​rej bał się cały czas: naj​słab​sze za​węź​le​nie ca​łej jego de​ma​go​gii.