DZIEŃ PIERWSZY
1
Rozpoczyna się jesień i drzewa żółkną, czerwienieją, brunatnieją; niewielkie uzdrowisko w pięk-
nej dolinie wygląda jakby dokoła niego szalał pożar. Pod kolumnadą spacerują kobiety, nachylają się
nad źródłami. To kobiety, które nie mogą mieć dzieci i spodziewają się, że w tym kurorcie staną się
płodne.
Kuracjuszy-mężczyzn jest znacznie mniej, lecz przecież są, gdyż uzdrowisko niezależnie od swych
walorów ginekologicznych wzmacnia podobno także serce. Mimo to jednak na jednego pacjenta
przypada dziewięć pacjentek, co doprowadza do szału niezamężną młodą kobietę, pracującą tu jako
pielęgniarka i obsługującą bezpłodne damy w basenie.
Róża urodziła się tutaj, ma tu obydwoje rodziców; czy wyrwie się kiedykolwiek z tej dziury, tak
przeraźliwie obfitującej w kobiety? Jest poniedziałek. Dyżur dobiega końca. Jeszcze tylko ostatnie
grube baby owinąć w prześcieradła, poukładać na łóżkach, otrzeć im twarze i zdobyć się na uśmiech.
– Więc zatelefonujesz? – pytają Różę koleżanki; jedna to pulchna trzydziestopięciolatka, druga jest
młodsza i chuda.
– A niby czemu nie? – odpowiada.
– Tylko się nie łam – dodaje jej otuchy trzydziestopięcioletnia w drodze za kabiny przebieralni,
gdzie pielęgniarki mają swą szafkę, stolik i telefon.
– Powinna byś zadzwonić do niego do domu – mówi złośliwie chuda.
Wszystkie trzy roześmiały się. Kiedy śmiech ucichł, Róża powiedziała:
– Znam numer do tego teatrzyku.
2
To była straszna rozmowa. Kiedy tylko usłyszał w telefonie jej głos, zląkł się.
Zawsze czuł strach przed kobietami, chociaż żadna w to nie wierzyła i gdy im o tym mówił,
wszystkie uważały to tylko za kokieteryjny żart.
– Jak się masz? – spytał.
– Nie najlepiej – odpowiedziała.
– Dlaczego?
– Muszę z tobą pomówić – rzekła patetycznie.
Właśnie tego patetycznego tonu oczekiwał z przerażeniem już od szeregu lat.
– O czym? – w jego głosie znać było przygnębienie.
– Muszę z tobą pilnie pomówić – powtórzyła.
– Co się stało?
– Jestem inna niż wtedy, gdy mnie poznałeś.
Zatkało go zupełnie. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili:
– Jak to?
– Nie miałam tego już sześć tygodni.
Przemógł się i powiedział:
– To może nic nie być. To się czasami zdarza i nic nie znaczy.
– Nie, tym razem to jest to.
– To niemożliwe. Po prostu niemożliwe. W każdym razie nie mogło to się stać z mojej winy.
Oburzyła się:
– Słuchaj, co ty sobie właściwie o mnie myślisz?
Bał się jej dotknąć, bo w ogóle bał się jej.
– Nie, nie chcę cię urazić, to absurd, dlaczego miałbym chcieć cię urażać, mówię tylko, że ze mną
nie mogło się to stać, nie musisz się niczego obawiać, to po prostu niemożliwe, niemożliwe fizjolo-
gicznie.
– No to przepraszam – powiedziała bardzo urażonym tonem. – Wybacz, że zawracałam ci głowę.
– Nie, nie, nie – zląkł się, że się rozłączy. – Masz rację, że do mnie dzwonisz! Oczywiście chętnie
ci pomogę. To wszystko da się załatwić, oczywiście.
– Załatwić? Co masz na myśli?
Zmieszał się. Nie miał odwagi nazwać rzeczy po imieniu:
– No… załatwić.
– Na to, o czym ty myślisz, nie licz. Wybij to sobie z głowy. Nie zrobię tego, choćbym miała zmar-
nować sobie życie.
Znowu zdrętwiał ze strachu, ale tym razem przeszedł nieśmiało do kontrataku:
– Więc po co dzwonisz, jak nie chcesz ze mną o tym mówić? Chcesz się mnie poradzić czy o
wszystkim już postanowiłaś?
– Chcę się ciebie poradzić.
– Przyjadę do ciebie.
– Kiedy?
– Dam ci znać.
– Dobrze.
– No to na razie, bądź zdrowa.
– Bądź zdrów.
Odwiesił słuchawkę i wrócił do salki, w której ćwiczył jego zespół.
– Panowie, koniec próby – powiedział. – Ja już dzisiaj nie mogę.
3
Gdy odłożyła słuchawkę, była czerwona ze zdenerwowania. Zirytowało ją, jak Klima zareagował
na to, co mu powiedziała. Poirytowana była już zresztą na długo przedtem.
Poznali się dwa miesiące temu, gdy sławny trębacz występował ze swym zespołem w uzdrowisku.
Po koncercie odbyła się popijawa, na którą została zaproszona. Trębacz wyróżnił ją ponad inne i
spędził z nią noc.
Od tego czasu nie odezwał się ani słówkiem. Posłała mu dwa razy pocztówki z pozdrowieniami,
ale nigdy nie odpowiedział. Raz, będąc w stolicy, zadzwoniła do niego do teatrzyku, w którym we-
dług posiadanych przez nią informacji odbywał próby z zespołem. Mężczyzna, który odebrał telefon,
chciał, by się przedstawiła, a następnie powiedział, że pójdzie poszukać Klimy. Po chwili wrócił z
wiadomością, że próba już się skończyła i pan trębacz wyszedł. Pomyślała, że ukrywa się przed nią, i
poczuła nienawiść, tym większą, że już wtedy zaczęła się obawiać, czy nie jest w ciąży.
– Powiada, że to niemożliwe fizjologicznie! Dobre sobie! Niemożliwe fizjologicznie! Ciekawa
jestem, jaką będzie miał minę, jak mu urodzę!
Obydwie koleżanki przytakiwały z zapałem. Już tego dnia, gdy w wypełnionej parą sali obwieści-
ła im, że minionej nocy przeżyła niezapomniane chwile ze sławnym człowiekiem, trębacz stał się
wspólną własnością wszystkich jej koleżanek. Niby zjawa unosił się w sali, w której pełniły na prze-
mian dyżury, a ilekroć ktoś wymieniał jego nazwisko, chichotały w duchu, jakby mówiono o kimś,
kogo znakomicie znają. Gdy zaś się dowiedziały, że Róża jest w ciąży, ogarnęła je dziwna radość,
ponieważ od tej pory obecny był fizycznie wśród nich w głębi jej ciała.
– No dobrze, dobrze, uspokój się, dziewczyno! – klepała ją po plecach trzydziestopięciolatka. –
Znalazłam coś dla ciebie – rozłożyła dość wybrudzony i zmiętoszony numer ilustrowanego czasopi-
sma. – Popatrz!
Wszystkie trzy obejrzały fotografię młodej ładnej brunetki, stojącej na estradzie z mikrofonem
przy ustach.
Róża usiłowała z tych paru centymetrów kwadratowych wyczytać swoją przyszłość.
– Nie wiedziałam, że jest taka młoda – powiedziała z pewną obawą.
– Coś ty! – roześmiała się trzydziestopięcioletnia. – To fotka sprzed dziesięciu lat. Oboje są prze-
cież w jednym wieku. Gdzie jej do ciebie!
4
W czasie rozmowy telefonicznej Klima uprzytamniał sobie, że tej okropnej wiadomości spodzie-
wał się od dawna. Nie chodziło bynajmniej o oto, by mógł mieć rozsądny powód do przypuszczeń, że
przy okazji owej fatalnej popijawy Różę zapłodnił (przeciwnie, pewny był, że posądziła go niesłusz-
nie), ale na takie zawiadomienie czekał już wiele lat, już długo przedtem, nim poznał pielęgniarkę.
Skończył dwudziesty pierwszy rok życia, kiedy jakaś zakochana blondynka umyśliła sobie udawać
przed nim ciążę, by zmusić go do ślubu. Były to straszne tygodnie, pod koniec których dostał skurczy
żołądka i załamał się nerwowo. Od tego czasu wie, że ciąża to cios, który może spaść na człowieka
zewsząd i w każdej chwili, cios, przeciw któremu nie wymyślono żadnego piorunochronu, a który za-
powiada patetyczny głos w telefonie (właśnie, również wtedy blondynka tę złowieszczą nowinę za-
komunikowała mu najpierw przez telefon). Tamto przejście sprawiło, że potem zawsze już stykał się
z kobietami z uczuciem niepokoju (nawet jeśli mimo to dość gorliwie) i po każdej randce bał się po-
nurych następstw. Pocieszał się co prawda, że przy jego chorobliwej ostrożności prawdopodobień-
stwo takiego nieszczęścia wynosi ledwie jedną tysięczną procentu, ale nawet i ta jedna tysięczna po-
trafiła napędzić mu strachu.
Kiedyś, mając przed sobą wolny wieczór, zatelefonował do dziewczyny, którą ostatnio widział
przed dwoma miesiącami. Poznawszy go po głosie, zawołała:
– Mój Boże, to ty! Nie mogłam się już doczekać, kiedy do mnie zadzwonisz! Tak bardzo potrzebo-
wałam, żebyś zadzwonił!
A mówiła to z takim naciskiem, tak patetycznie, że serce ścisnął mu znany niepokój i poczuł całą
duszą, że chwila, której obawiał się, nadeszła. Ponieważ chciał spojrzeć prawdzie w oczy możliwie
jak najprędzej, przybrał postawę ofensywną:
– Ale dlaczego mówisz mi to takim tragicznym głosem?
– Wczoraj umarła moja mama – powiedziała, a on odetchnął z ulgą.
Lecz wiedział, że to, czego się boi, i tak go nie ominie.
5
– No to starczy. Ale niby dlaczego? – powiedział perkusista i Klima opamiętał się wreszcie. Ota-
czały go zatroskane twarze muzyków z jego zespołu. Opowiedział im, co się stało. Chłopcy odłożyli
instrumenty i starali się coś mu doradzić.
Pierwsza rada była radykalna: Osiemnastoletni gitarzysta oświadczył, że taką dziewczynę, jak ta,
która właśnie dzwoniła do ich lidera i trębacza, należy z całą stanowczością spławić.
– Powiedz jej, że może sobie robić, co się jej żywnie podoba. To nie jest twoje dziecko, więc nic
cię to nie obchodzi. A jak się będzie upierać, to próba krwi wykaże, z kim jej się to przydarzyło.
Trębacz zaoponował. Próba krwi przeważnie niczego nie wykazuje, a wtedy nadal bierze się pod
uwagę to, co twierdzi kobieta.
Gitarzysta odparł, że do żadnej próby krwi nie dojdzie. Dziewczyna załatwiona w taki sposób bę-
dzie bardzo dobrze uważać, by nie ściągnąć na siebie niepotrzebnych kłopotów, a jak się zorientuje,
że pomówiony mężczyzna nie jest tchórzliwym mazgajem, sama zajmie się usunięciem płodu na wła-
sny koszt.
– A wreszcie nawet gdyby urodziła, to cała kapela zezna przed sądem, żeśmy się z nią wtedy prze-
spali wszyscy. I niech sobie szukają między nami ojczulka!
Ale Klima powiedział:
– Wierzę, że byście to zrobili. Tylko że ja do tego czasu dawno już oszalałbym z niepewności i
strachu. W tych sprawach jestem największym tchórzem pod słońcem i chcę jak najprędzej mieć
pewność.
Wszyscy się z nim zgodzili. Metoda gitarzysty jest w zasadzie dobra, ale nie dla każdego. Przede
wszystkim nie nadaje się dla człowieka, który nie ma silnych nerwów. Po drugie, nie jest dobra dla
człowieka sławnego i bogatego, dla którego kobietom opłaca się podjąć nawet zupełnie obłąkańcze
ryzyko. Przychylili się więc do poglądu, że zamiast dziewczynę stanowczo spławiać, trzeba skłonić
ją do skrobanki metodą łagodnej perswazji. Ale jaką zastosować argumentację? Rysowały się trzy
podstawowe możliwości:
Sposób pierwszy to apel do współczującego dziewczęcego serduszka: Klima porozmawia z pielę-
gniarką jak ze swoją najlepszą przyjaciółką; szczerze zwierzy się jej ze wszystkiego; powie, że jego
żona jest poważnie chora i wiadomość, że mąż ma dziecko z inną kobietą, kompletnie by ją załamała;
że nie wytrzymałby takiej sytuacji ani moralnie, ani nerwowo; i że dlatego prosi pielęgniarkę, by
okazała mu litość.
Zastrzeżenie wobec tego sposobu było charakteru zasadniczego. Nie można opierać całej strategii
na czymś tak niepewnym i zwodniczym, jak sentymentalna dobroć pielęgniarki. Jeśli nie ma ona serca
wyjątkowo zacnego i pełnego współczucia, taka metoda obróci się przeciw Klimie. Dziewczyna po-
czuje się urażona nadmiernymi względami, jakimi upatrzony ojciec jej dziecka darzy inną kobietę, i
będzie poczynać sobie tym twardziej.
Metoda druga to apel do rozsądku dziewczyny: Klima postara się jej wytłumaczyć, że nie jest i ni-
gdy nie będzie pewny, czy dziecko rzeczywiście jest jego. Zna pielęgniarkę z jednego tylko spotkania
i zupełnie nic o niej nie wie. Nie ma najmniejszego pojęcia, z kim jeszcze się spotyka. Nie, nie, nie
podejrzewa jej, że rozmyślnie chce go oszukać, ale chyba nie zamierza mu wmawiać, że nie miewa
stosunków z innymi mężczyznami! Nawet zaś gdyby tak twierdziła, skąd Klima ma mieć pewność, że
mówi prawdę? A czy rozsądnie byłoby urodzić dziecko, którego ojciec nigdy nie będzie pewny swe-
go ojcostwa? Czy Klima mógłby porzucić żonę dla dziecka, o którym nie wie, czy naprawdę jest
jego? Czy może Róża chce, aby dziecku nigdy nie było dane poznać własnego ojca?
Również przeciwko temu sposobowi wysunięto zarzuty natury zasadniczej. Basista (najstarszy
wiekiem członek zespołu) zauważył, że liczenie na rozsądek dziewczyny byłoby jeszcze większą głu-
potą od rachub na jej współczucie. Logika argumentacji trafi w próżnię, podczas gdy pielęgniarka
weźmie sobie do serca, że ukochany mężczyzna nie wierzy w jej prawdomówność. Zachęci ją to, by z
płaczliwym uporem jeszcze bardziej obstawała przy swych twierdzeniach i zamysłach.
Wreszcie istniała jeszcze możliwość trzecia:
Klima będzie zaklinać się, że ciężarną dziewczynę kochał i kocha. Najmniejszej wzmianki o tym,
że dziecko mogłaby mieć z kimś innym! Przeciwnie, będzie pławił się w zdrojach zaufania, miłości i
czułości. Obieca wszystko, włącznie z rozwodem. Nakreśli jej ich wspaniałą przyszłość. Po czym
właśnie w imię tej przyszłości poprosi ją, aby zechciała przerwać ciążę. Wyjaśni jej, że urodzenie
dziecka byłoby przedwczesne i pozbawiłoby ich najpiękniejszych pierwszych lat miłości.
W tej znów argumentacji za mało było tego, czego poprzednia miała w nadmiarze: logiki. Jak to
możliwe, że Klima jest tak bardzo zakochany w pielęgniarce, jeśli przez dwa miesiące jej unikał?
Ale basista twierdził, że zakochani zawsze zachowują się nielogicznie i nie ma nic prostszego, niż ja-
koś to dziewczynie wytłumaczyć. Ostatecznie wszyscy zgodzili się, że ten trzeci sposób prawdopo-
dobnie będzie najodpowiedniejszy, gdyż apeluje do uczucia dziewczyny, które w zaistniałej sytuacji
wydaje się jedyną rzeczą stosunkowo pewną.
6
Następnie wyszli z teatrzyku, na rogu rozstali się i tylko gitarzysta odprowadził Klimę pod sam
dom. On jeden nie zgadzał się z proponowanym planem. Uważał, że jest niegodny lidera, którego
ubóstwiał.
– Idąc do kobiety, nie zapomnij bicza! – zacytował Nietzschego, z którego całej twórczości znał
wyłącznie to jedno zdanie.
– Drogi chłopcze – westchnął Klima – tym razem bicz to ona ma na mnie.
Wtedy gitarzysta zaproponował szefowi, że pojedzie z nim do uzdrowiska samochodem, tam Kli-
ma wywabi dziewczynę na szosę, a on ją przejedzie.
– Nikt mi nie udowodni, że nie wbiegła sama pod koła. Gitarzysta był najmłodszym członkiem ze-
społu, uwielbiał Klimę i Klima wzruszył się jego słowami:
– Równy gość z ciebie – powiedział.
Gitarzysta zaczął przedstawiać szczegóły swego planu. Policzki mu pałały.
– Równy gość z ciebie, ale to niemożliwe – rzekł Klima.
– Wahasz się? Przecież to Świnia!
– Naprawdę strasznie równy gość z ciebie, ale to niemożliwe – powtórzył Klima i pożegnał się z
nim.
7
Gdy został sam, zaczął zastanawiać się nad propozycją chłopca i nad tym, dlaczego ją odrzucił.
Nie dlatego, że był szlachetniejszy od gitarzysty, lecz jedynie – że był bardziej tchórzliwy. Strach, że
mógłby być oskarżony o udział w morderstwie, nie był ani trochę mniejszy od strachu, że zostanie
uznany za ojca. Wyobraził sobie, jak samochód wpada na Różę, wyobraził ją sobie leżącą w kałuży
krwi na szosie i na krótko doznał pełnego ulgi szczęścia. Ale wiedział, że uleganie grze wyobraźni
jest bez sensu. Miał teraz poważne zmartwienie. Myślał o swojej żonie. Ach, Boże, jutro ma urodzi-
ny.
Było parę minut przed szóstą, za chwilę zamkną sklepy. Migiem wpadł jeszcze do kwiaciarni i ku-
pił ogromny bukiet róż. Naszła go myśl, że będą to okropne urodziny. Będzie musiał udawać, że ser-
cem i umysłem jest przy niej, będzie musiał zajmować się nią, być dla niej czuły, zabawiać ją, śmiać
się z nią razem, a przy tym nieustannie będzie myślał o pewnym obcym, dalekim brzuchu. Będzie
zmuszał się do mówienia przymilnych słówek, ale jego myśl będzie daleko stąd, uwięziona w mrocz-
nej celi tamtych cudzych wnętrzności jak w izolatce.
Uświadomił sobie, że spędzenie tych urodzin w domu byłoby ponad jego siły i postanowił wyjaz-
du do Róży nie odwlekać.
W tym zresztą także nie było nic kuszącego. Z podgórskiego uzdrowiska wiało nań pustką jak z
prawdziwej pustyni. Nikogo tam nie znał. Może tylko z wyjątkiem tego amerykańskiego pacjenta, któ-
ry poczynał sobie jak kiedyś bogaci mieszczanie w małych miastach i po koncercie podejmował cały
zespół w swoim apartamencie. Potraktował ich wyśmienitymi trunkami, otoczył żeńskim personelem
kurortu, przez co pośrednio sprawił, że Klima wpakował się w tę historię z Różą. Ach, żeby chociaż
ten człowiek, który wtedy odnosił się do niego z bezgraniczną życzliwością, był jeszcze w uzdrowi-
sku! Klima uchwycił się tej wizji jak ostatniej deski ratunku, bowiem w chwilach, jakie właśnie
przeżywał, mężczyzna niczego nie potrzebuje bardziej, niż przyjaznego zrozumienia ze strony innego
mężczyzny.
Jeszcze raz wrócił do teatrzyku i wszedł do portierni. Zamówił rozmowę międzymiastową. Wkrót-
ce usłyszał w słuchawce głos Róży. Powiedział jej, że przyjedzie do niej już jutro. Ani słowem nie
nawiązał do wiadomości, którą oznajmiła mu kilka godzin temu. Rozmawiał z nią, jakby byli parą
beztroskich kochanków.
Między jednym a drugim zdaniem zapytał:
– Czy ten Amerykanin jest jeszcze w uzdrowisku?
– Aha, jest – odpowiedziała Róża.
Ulżyło mu i nieco gładziej niż przedtem powtórzył, że cieszy się na myśl, że ją zobaczy.
– A jak jesteś ubrana? – rzekł następnie.
– A bo co?
Już wiele lat z powodzeniem stosował ten trik w telefonicznym flircie.
– Chcę wiedzieć, jak jesteś właśnie teraz ubrana. Chcę sobie ciebie wyobrazić.
– Mam czerwoną sukienkę.
– W czerwonym musi ci być bardzo do twarzy.
– Chyba tak – powiedziała.
– A pod spodem?
Roześmiała się.
No cóż, każda zawsze się śmiała, gdy o to pytał.
– W jakich jesteś majteczkach?
– Też czerwonych.
– Już się cieszę, że ciebie w nich zobaczę – rzekł i pożegnał się z nią. Zdawało mu się, że przyjął
właściwy ton. Na chwilę poczuł ulgę. Ale tylko na chwilę, gdyż uzmysłowił sobie, że nie potrafi my-
śleć o niczym innym niż o Róży, wobec czego dzisiejszą rozmowę z żoną powinien ograniczyć do
najniezbędniejszego minimum. Stanął przed kasą kina, w którym szedł amerykański western, i kupił
dwa bilety.
8
Choć Kamila Klimowa była o wiele bardziej piękna niż chora, to przecież chora była. Z powodu
złego stanu zdrowia musiała zrezygnować przed kilku laty z kariery piosenkarskiej, która uprzednio
zaprowadziła ją w ramiona jej dzisiejszego męża.
Piękna młoda pani, nawykła do podziwu, nagle miała głowę pełną szpitalnej woni karbolu. Odno-
siła wrażenie, jakby jej świat od świata męża odgradzało teraz siedem gór.
Gdy Klima w takich chwilach widział jej smutną twarz, serce krajało mu się z bólu i wyciągał do
niej (ponad tymi fikcyjnymi górami) drżące z miłości ręce. Kamila zrozumiała, że w jej smutku tkwi
siła, której istnienia przedtem nie podejrzewała, a która Klimę przyciąga, rozczula i doprowadza do
łez. Nic dziwnego, że tym niespodziewanie znalezionym instrumentem zaczęła (zapewne nawet bez-
wiednie, ale tym częściej) się posługiwać. Przecież jedynie wtedy, gdy przeglądał się w jej ściągnię-
tej bólem twarzy, mogła być jako tako pewna, że w jego myślach nie rywalizuje z nią żadna inna ko-
bieta.
Albowiem ta prześliczna pani bała się kobiet i widziała je wszędzie. Nigdy i nigdzie nie uszły jej
uwagi. Umiała odkryć je w tonie głosu, jakim Klima ją witał, kiedy wracał do domu. Umiała wyczuć
je w zapachu jego ubrań. Niedawno zobaczyła na biurku męża oderwany z brzegu gazety skrawek pa-
pieru, na którym jego ręką zapisana była jakaś data. Oczywiście, mogło się to odnosić do najrozmait-
szych spraw, próby koncertu, rozmowy z agentem, ale ona przez cały miesiąc myślała tylko o tym, z
jaką kobietą spotka się Klima tego dnia, i cały miesiąc źle spała.
Jeżeli tak przerażał ją podstępny świat kobiet, czy nie mogła znaleźć sobie pociechy w świecie
mężczyzn?
Raczej nie. Zazdrość ma zadziwiającą właściwość: oświetla jasnymi promieniami tego jednego
jedynego mężczyznę, tłumy innych pozostawiając w absolutnej ciemności. Myśl pani Klimowej nie
umiała poruszać się inaczej niż w kierunku, w którym biegły te dręczące promienie, i jej mąż stał się
dla niej jedynym mężczyzną na świecie.
Teraz usłyszała klucz w zamku i jej oczom ukazał się trębacz z bukietem róż.
W pierwszej chwili ogarnęła ją radość, ale zaraz odezwały się wątpliwości: Czemu przynosi
kwiaty już dzisiaj, jeśli jej urodziny będą dopiero jutro? Co to znowu ma znaczyć?
– Nie będzie cię jutro w domu? – powitała go.
9
Z tego że przyniósł róże już dziś wieczorem, wcale przecież nie wynikało, że jutro ma go nie być.
Lecz jej nieufne czułki, zawsze czujne, zawsze zazdrosne, potrafiły grubo wcześniej przewidzieć każ-
dy ukrywany zamiar małżonka. Za każdym razem, gdy Klima zdawał sobie sprawę z istnienia owych
straszliwych czułków, które go obnażały, śledziły, demaskowały – ogarniało go beznadziejne znuże-
nie. Nienawidził ich i był pewny, że jeżeli jego małżeństwu coś zagraża, to tylko one.
Zawsze był przekonany (i z tego punktu widzenia zawsze miał całkowicie czyste sumienie), że je-
śli czasem okłamuje żonę, to jedynie dlatego, że chce ją oszczędzić, uchronić przed wszelkim niepo-
kojem i że to ona sama pakuje się w cierpienie przez tę swoją nieufność.
Patrząc teraz na jej twarz, czytał z niej podejrzenia, smutek oraz zły humor. Miał ochotę prasnąć
bukietem o ziemię, ale się opanował. Wiedział, że w dniach, które nadejdą, będzie musiał panować
nad sobą również w sytuacjach znacznie trudniejszych.
– Masz coś przeciwko temu, że przyniosłem ci kwiaty już dzisiaj? – spytał i żona zaraz wyczuła w
jego głosie rozdrażnienie, toteż podziękowała i poszła nalać wody do wazonu.
– Ten cholerny socjalizm! – rzekł Klima, gdy wróciła.
– Stało się coś?
– No popatrz tylko. Stale zmuszają nas do występów za darmo. To na rzecz walki z imperiali-
zmem, to z okazji rocznicy rewolucji, to znów na urodziny jakiegoś dygnitarza i jak nie chcę, by nas
zlikwidowali, muszę się na to wszystko zgadzać. Nie masz pojęcia, jak dziś znowu się zezłościłem.
– A co było? – spytała bez większego zainteresowania.
– Podczas próby przyszła do nas jakaś tam referentka z rady narodowej i dalej nas pouczać, co
wolno nam grać, a czego nie wolno, i w końcu zmusiła nas, żebyśmy dali darmowy koncert dla
Związku Młodzieży, a co gorsza, jutro muszę spędzić cały dzień na jakiejś idiotycznej konferencji,
gdzie znów będą nas uczyć, jak muzyka ma pomagać w budowie socjalizmu. Zmarnowany dzień, zu-
pełnie zmarnowany dzień! I to właśnie dzień twych urodzin!
– Chyba nie będą trzymać cię tam do nocy!
– No niby nie. Ale wyobraź sobie, w jakim humorze wrócę. Dlatego chciałem posiedzieć z tobą
trochę w spokoju przynajmniej dzisiejszego wieczoru – rzekł, ujmując żonę za ręce.
– To miło z twojej strony – powiedziała pani Klimowa i Klima wyczuł z jej głosu, że z tego, co
mówił o jutrzejszej konferencji, nie wierzy ani jednemu słowu.
Pani Klimowa nie ośmielała się wprawdzie ujawniać wobec niego, że mu nie wierzy. Wiedziała,
że jej brak zaufania doprowadza go do szału. Ale Klima dawno już stracił wiarę w jej zaufanie. Czy
mówił prawdę, czy kłamał, zawsze posądzał ją, że go podejrzewa. Lecz teraz nic już nie można było
zrobić i musiał mówić dalej, jakby wierzył, że i ona mu wierzy, ona zaś (z twarzą smutną i obcą) wy-
pytywała go o jutrzejszą konferencję, chcąc mu dowieść, że w jej realność nie wątpi.
Następnie wyszła do kuchni przygotować kolację. Przesoliła ją. Zawsze lubiła gotować i gotowa-
ła świetnie (życie nie rozpieściło jej i nie oduczyło zajęć gospodarskich) i Klima wiedział, że jeżeli
tym razem potrawa się nie udała, to wyłącznie dlatego, że Kamila cierpiała. Oczyma duszy widział
bolesny, szybki ruch, jakim wsypała do garnka za dużą szczyptę soli, i serce mu się ścisnęło. Zdawa-
ło mu się, że w przesolonych kęskach odnajduje smak jej łez i łyka swoje własne przewiny. Wiedział,
że Kamila przeżywa męki zazdrości, wiedział, że w nocy znowu nie będzie spała, chciał więc ją gła-
skać, całować, uspokajać, ale wnet uświadomił sobie, że to zbędne, bo jej czułki odkryłyby w piesz-
czotach tylko jego nieczyste sumienie.
Wreszcie poszli do kina. Bohater, który na ekranie zgrabnie wychodził cało z wszystkich zdra-
dzieckich zasadzek, podnosił jakoś Klimę na duchu. Widział siebie na jego miejscu i chwilami zda-
wało mu się, że namówienie Róży na skrobankę to drobiazg, z którym dzięki swemu wdziękowi oraz
szczęśliwej gwieździe poradzi sobie śpiewająco.
Potem położyli się obok siebie na szerokim łóżku. Patrzył na nią. Leżała na plecach z głową zagłę-
bioną w poduszce, z brodą leciutko uniesioną i oczyma utkwionymi w suficie, a on w tym napiętym
wyprężeniu jej ciała (przypominała mu zawsze strunę, mówił jej, że ma „duszę struny”) w jednej
chwili ujrzał nagle całą jej kwintesencję. Właśnie, czasami zdarzało mu się (były to cudowne mo-
menty), że w jednym jej geście czy ruchu widział jakby całą historię jej ciała i duszy. Były to chwile
jakiegoś absolutnego jasnowidzenia, ale również absolutnego rozrzewnienia: ta kobieta kochała go
bowiem, gdy jeszcze nic nie znaczył, potrafiła zawsze poświęcić dla niego wszystko, w lot rozumiała
każdą jego myśl, dzięki czemu mógł rozmawiać z nią o Armstrongu i o Strawińskim, o głupstewkach i
o kłopotach, była mu najbliższa ze wszystkich ludzi… Teraz wyobraził sobie, że to słodkie ciało, ta
słodka twarz byłyby martwe i czuł, że nie przeżyłby jej ani o jeden dzień. Wiedział, że gotów jest
bronić jej do ostatniego tchu, że gotów jest oddać za nią swe życie.
Lecz to poczucie dławiącej miłości trwało tylko sekundę, było bezsilnym przebłyskiem, gdyż jego
umysł wypełniony był całkowicie przygnębieniem i strachem. Leżał koło Kamili, wiedział, że kocha
ją bezgranicznie, ale duchem był nieobecny. Głaskał ją po twarzy, jakby robił to z niezmierzonej,
wielusetkilometrowej odległości.
DZIEŃ DRUGI
1
Było około dziewiątej rano, gdy na parkingu na skraju zdrojowiska (dalej już samochodom nie
wolno było wjeżdżać) zatrzymał się elegancki biały wóz i wysiadł z niego Klima.
Przez środek kurortu ciągnął się długi park z trawnikiem, rzadko rosnącymi drzewami, dróżkami
wysypanymi piaskiem oraz kolorowymi ławeczkami. Po obu stronach stały budynki sanatoryjne,
wśród nich również „Dom Marksa”, gdzie w pokoiku, w którym trębacz spędził był pewnej nocy
dwie fatalne dla siebie w skutkach godziny, mieszkała siostra Róża. Naprzeciw „Domu Marksa” po
drugiej stronie parku wznosiła się najpiękniejsza budowla całego uzdrowiska, w stylu secesyjnym z
początku stulecia, pełna stiukowych ozdób i z mozaiką nad wejściem. Ona jedna uzyskała przywilej
zachowania bez zmiany dawnej nazwy: „Richmond”.
– Czy pan Bertlef mieszka tu jeszcze? – spytał Klima portiera.
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, wbiegł po czerwonym chodniku na pierwsze piętro i zapu-
kał do drzwi.
Gdy wszedł, ujrzał Bertlefa wychodzącego mu na spotkanie w piżamie. Zażenowany zaczął prze-
praszać za niezapowiedziane najście, ale Bertlef mu przerwał:
– Przyjacielu! Proszę się nie usprawiedliwiać! Sprawił mi pan największą przyjemność, jakiej
zdarzyło mi się doznać tutaj od kogokolwiek w tych porannych godzinach.
Potrząsnął dłonią trębacza i ciągnął dalej:
– W tym kraju ludzie nie cenią sobie poranka. Budzą się gwałtownie na dzwonek budzika, który
druzgoce ich sen jak cios siekiery, i od razu stają się niewolnikami żałosnego pośpiechu. Niech mi
pan powie, cóż może być wart dzień, który zaczyna się od takiego aktu przemocy? Co musi dziać się z
ludźmi, którzy co dzień za pośrednictwem budzika doznają miniaturowego elektrowstrząsu? Każdego
dnia przyzwyczaja się ich do przemocy, każdego dnia oducza się ich od rozkoszy. Proszę mi wierzyć,
że o charakterze ludzi decydują ich poranki.
Ujął Klimę delikatnie za ramiona, posadził go w fotelu i kontynuował:
– A ja tak bardzo kocham te poranne godziny bezczynności, przez które wolno, niczym po pełnym
rzeźb moście, przechodzę z nocy do dnia, ze snu do jawy. To ta część dnia, kiedy byłbym ogromnie
wdzięczny za mały cud, za niespodziane spotkanie, które przekonałoby mnie, że sny mej nocy trwają
nadal i że między przygodą snu a przygodą dnia nie rozciąga się przepaść.
Obserwując Bertlefa, chodzącego w piżamie po pokoju i przygładzającego ręką szpakowate wło-
sy, trębacz zauważył, że jego dźwięczny głos ma niezatarty akcent amerykański, a dobór słów cechuje
ujmująca staroświecczyzna, łatwo dająca się wytłumaczyć tym, że w ojczyźnie swych przodków nig-
dy nie mieszkał, języka ojczystego zaś nauczył się wyłącznie w środowisku rodzinnym.
– I nikt, mój przyjacielu – pochylił się teraz nad Klimą z poufałym uśmiechem – nikt w tym kuror-
cie nie może przyjść mi w sukurs. Nawet pielęgniarki, skądinąd tak potulne, mają zgorszone miny,
gdy wabię je, aby spędziły ze mną radosne chwile w porze mego śniadania, wskutek czego wszystkie
spotkania zmuszony jestem odkładać aż na wieczór, gdy mimo wszystko bywam już nieco zmęczony.
Następnie podszedł do stolika z telefonem i spytał:
– Kiedy pan przybył?
– Teraz, rano – wyjaśnił Klima. – Samochodem.
– Z pewnością jest pan głodny – powiedział Bertlef i podniósł słuchawkę. Zamówił dwa śniada-
nia.
– Cztery jajka po wiedeńsku, ser, masło, rogaliki, mleko, szynka, herbata.
Klima tymczasem rozglądał się po pokoju. Wielki okrągły stół, krzesła, fotele, lustro, dwie kozet-
ki, drzwi do łazienki i do drugiego, przyległego pokoju, w którym – jak zapamiętał – mieściła się
mała sypialnia. Tutaj, w tym wspaniałym apartamencie, wszystko się rozpoczęło. Tu siedzieli pijani
chłopcy z jego zespołu, którym do towarzystwa bogaty Amerykanin zaprosił kilka pielęgniarek.
– Tak – rzekł Bertlef – tego obrazu, któremu pan się przygląda, poprzednio tu nie było.
Dopiero teraz trębacz spostrzegł obraz przedstawiający brodatego mężczyznę z dziwnym blado-
niebieskim pierścieniem wokół głowy i z pędzlem oraz paletą w ręce. Obraz wyglądał na prymityw-
ny, lecz Klima wiedział, że liczne obrazy sprawiające wrażenie prymitywów są sławne.
– Kto to malował?
– Ja sam – odpowiedział Bertlef.
– Nie wiedziałem, że pan maluje.
– Bardzo lubię malować.
– A kto to jest? – ośmielił się spytać trębacz.
– Święty Łazarz.
– Czyżby Łazarz był malarzem?
– To nie jest Łazarz biblijny, tylko święty Łazarz, mnich, który żył w dziewiątym wieku w Kon-
stantynopolu. To mój patron.
– Aha – rzekł trębacz.
– Był to nader szczególny święty. Cierpiał nie od pogan za wiarę w Chrystusa, lecz od złych
chrześcijan, za to, że zbyt lubił malować. Jak panu może wiadomo, w ósmym i dziewiątym wieku w
Kościele greckim panował surowy ascetyzm, nietolerancyjny wobec wszelkich uciech doczesnych.
Również obrazy oraz rzeźby uważano za przejawy występnej zmysłowości. Cesarz Teofil kazał znisz-
czyć tysiące pięknych obrazów i zabronił malować memu umiłowanemu Łazarzowi. Ale Łazarz wie-
dział, że swymi obrazami chwali Boga i nie ustąpił. Teofil więził go, męczył, chciał, by Łazarz wy-
rzekł się pędzla, lecz Bóg był mu miłościw i dodał sił, by przetrzymał srogie katusze.
– Bardzo piękna historia – powiedział trębacz uprzejmie.
– Wspaniała. Lecz pan z pewnością przyszedł do mnie nie po to, by oglądać moje obrazki, tylko z
jakichś innych powodów.
W tej chwili rozległo się pukanie i w drzwiach ukazał się kelner z wielką tacą. Postawił ją na sto-
le i nakrył dla obu mężczyzn do śniadania.
Bertlef zaprosił trębacza do stołu i rzekł:
– Śniadanie nie jest tak wyśmienite, byśmy nie mogli kontynuować rozmowy. Proszę, niech mi pan
powie, co leży panu na sercu!
Tak więc trębacz żując przedstawiał swoją sprawę, a Bertlef w kilku miejscach przerywał mu
opowieść dociekliwymi pytaniami.
2
Przede wszystkim zastanowiło go, czemu Klima nie odpowiedział Róży na żadną z jej kartek, wy-
kręcał się od rozmowy z nią i nigdy nie zrobił choćby jednego przyjaznego gestu, który przedłużyłby
ich miłosną noc o ciche, łagodzące echo.
Trębacz przyznał, że nie poczynał sobie przyzwoicie ani mądrze. Ale nie mógł się przemóc. Myśl
o jakimkolwiek dalszym kontakcie z tą dziewczyną napawała go wstrętem.
– Uwieść kobietę – rzekł Bertlef, nie kryjąc niezadowolenia – to umie byle dureń. Lecz umieć ją
porzucić, o, po tym właśnie poznaje się dojrzałego mężczyznę.
– Wiem – przyznał Klima ze smutkiem. – Ale ten wstręt, ta nieprzezwyciężalna odraza, to jest we
mnie silniejsze od wszelkich szlachetnych postanowień.
– Mój panie – zdumiał się Bertlef – czy pan jest mizoginem?
– Mówią tak o mnie.
– Ale skąd się to w panu bierze? Nie wygląda pan przecież ani na impotenta, ani na homoseksuali-
stę!
– Istotnie, nie jestem impotentem ani homoseksualistą. To coś znacznie gorszego – wyznał melan-
cholijnie trębacz. – Ja kocham własną żonę. To moja erotyczna tajemnica, której ogromna większość
ludzi zupełnie nie potrafi zrozumieć.
Jego wyznanie było tak wzruszające, że obaj na chwilę umilkli. Upłynęła bodaj minuta, nim trę-
bacz znów podjął temat:
– Tego nikt nie rozumie, a najmniej moja żona. Myśli, że wielka miłość wyraża się w ten sposób,
że człowiek zupełnie nie zadaje się z innymi kobietami. A tymczasem to bzdura. Nie ma chwili, by
nie ciągnęło mnie do jakiejś obcej kobiety, ale gdy tylko ją posiądę, coś jakby potężna katapulta od-
rzuca mnie od niej na powrót do Kamili. Czasami mówię sobie, że za tymi innymi kobietami uganiam
się wyłącznie dla tej katapulty, dla tego odrzucenia i cudownego lotu (pełnego czułości, pragnienia i
pokory) do własnej żony, którą z każdą kolejną niewiernością kocham coraz to bardziej.
– Czyli że siostra Róża była dla pana jedynie utwierdzeniem w miłości monogamicznej?
– Tak – rzekł trębacz. – I to utwierdzeniem nader przyjemnym. Siostra Róża, kiedy widzi się ją po
raz pierwszy, ma bowiem wiele wdzięku, a zarazem jest nadzwyczaj korzystne, że ten wdzięk w dwie
godziny wyczerpuje się całkowicie, wskutek czego nic już nie ciągnie człowieka do dalszego przeby-
wania z nią i katapulta silnie wyrzuca go do wspaniałego lotu powrotnego.
– Drogi przyjacielu, wątpię, ażebym na kimś innym mógł lepiej niż na panu udowodnić, że nad-
mierna miłość jest grzeszna.
– Sądziłem, że miłość do żony to jedyne, co we mnie dobrego.
– I mylił się pan. Zbyt silna miłość do pańskiej żony nie równoważy pańskiej nieczułości, prze-
ciwnie, jest jej źródłem. Ponieważ pańska żona jest dla pana wszystkim, wszystkie inne kobiety są
dla pana niczym albo, inaczej mówiąc, są dziwkami. A to wielkie bluźnierstwo i wielki brak posza-
nowania dla istot będących tworami Boga. Drogi przyjacielu, ten rodzaj miłości jest herezją.
3
Bertlef odsunął pustą filiżankę, wstał od stołu i wyszedł do łazienki, z której Klima usłyszał naj-
pierw szum lejącej się wody, a po chwili również jego głos:
– Czy uważa pan, że człowiek ma prawo zadawać śmierć nienarodzonemu dziecięciu?
Już widok portretu brodacza z aureolą nieco go zaniepokoił. Zapamiętał Bertlefa jako jowialnego
bon vivanta i zupełnie nie przyszło mu do głowy, że mógłby on być człowiekiem wierzącym. Teraz
poczuł skurcz serca, gdyż zląkł się, że usłyszy pouczenia moralne i jedyna jego oaza na pustyni tego
uzdrowiska okaże się fatamorganą. Smętnym głosem powiedział:
– Należy pan do tych, którzy to nazywają morderstwem?
Bertlef długo nie odpowiadał. Wreszcie, ubrany już w strój dzienny i starannie uczesany, wyszedł
z łazienki.
– Morderstwo to słowo, które zbyt zalatuje krzesłem elektrycznym – rzekł. – Mnie chodzi o coś in-
nego. Widzi pan, ja uważam, że życie należy przyjmować z całym dobrodziejstwem inwentarza. To
pierwsze przykazanie, jeszcze przed Dekalogiem. Wszystkie zdarzenia są w ręku bożym, my zaś ab-
solutnie nie wiemy, co może stać się jutro. Pragnę przez to powiedzieć, że przyjmowanie życia z ca-
łym dobrodziejstwem inwentarza oznacza przyjmowanie nieprzewidywalnego. A dziecko to koncen-
trat nieprzewidywalności. Dziecko to jedna wielka niespodzianka. Nie wie pan, co z niego wyrośnie,
co panu przyniesie, i właśnie dlatego musi je pan przyjąć. W przeciwnym razie żyje pan tylko poło-
wicznie, żyje pan jak ten, kto, nie umiejąc pływać, brodzi przy brzegu, chociaż prawdziwe morze jest
tylko tam, gdzie głębia.
Trębacz kontrargumentowa!, że dziecko nie jest jego.
– Zgoda – rzekł Bertlef. – Ale niech pan też szczerze przyzna, że nawet gdyby było pańskie, nama-
wiałby pan Różyczkę na skrobankę z jednakowym uporem. Robiłby pan to ze względu na swoją żonę
i grzeszną miłość, jaką pan do niej żywi.
– Tak, przyznaję – powiedział trębacz. – Nakłaniałbym ją do skrobanki we wszelkich okoliczno-
ściach.
Bertlef stał oparty o drzwi łazienki i uśmiechał się:
– Rozumiem i bynajmniej nie będę pana do niczego namawiał. Za stary jestem na to, by chciało mi
się naprawiać świat. Powiedziałem, co myślę, i dość na tym. Pozostanę pańskim przyjacielem, nawet
jeżeli będzie pan postępował niezgodnie z mymi przekonaniami, i dopomogę panu, nawet jeśli nie
będę się z panem zgadzał.
Trębacz podniósł wzrok na Bertlefa, który ostatnie zdanie wypowiedział aksamitnym głosem mą-
drego kaznodziei. Wywarł na nim majestatyczne wrażenie. Zdawało mu się, że wszystko, co Bertlef
mówi, mogłoby służyć jako legenda, przypowieść, przykład, rozdział z jakowejś nowożytnej Ewan-
gelii. Miał ochotę (zrozummy go, był podenerwowany i skłonny od przesadnych gestów) nisko mu się
pokłonić.
– Zrobię dla pana, co będzie w mojej mocy – kontynuował Bertlef. – Za chwilę wybierzemy się
do mojego przyjaciela, ordynatora Slamy, który zajmie się lekarską stroną pańskiego problemu.
Niech mi pan tylko powie, w jaki sposób zamierza pan nakłonić Różyczkę do decyzji, przed którą tak
się wzbrania?
4
To był trzeci temat, na którym się zatrzymali. Kiedy trębacz przedstawił swój plan, Bertlef powie-
dział:
– Przypomina mi to zdarzenie, które sam przeżyłem, gdy w czasach pełnej przygód młodości pra-
cowałem jako robotnik w portowych dokach, gdzie roznosiła nam śniadania dziewczyna o niezwykle
dobrym sercu, która nikomu niczego nie umiała odmówić. Ale za taką dobroć serca (i ciała) mężczyź-
ni odpłacają zwykle raczej grubiaństwem niż wdzięcznością, tak więc byłem jedynym, który odnosił
się do niej grzecznie i z szacunkiem, choć właśnie mnie nic z nią nie łączyło. Moja grzeczność spra-
wiła, że zakochała się we mnie. Zadałbym jej ból i poniżyłbym ją, gdybym się z nią wreszcie nie
przespał. Uczyniłem to jednak tylko jeden jedyny raz i natychmiast jej wyjaśniłem, że nadal będę ko-
chał ją miłością duchową, lecz kochankami już być nie możemy. Rozpłakała się, uciekła, przestała
witać się ze mną i jeszcze bardziej ostentacyjnie oddawała się wszystkim innym. Po upływie zaś
dwóch miesięcy oznajmiła mi, że zaszła ze mną w ciążę.
– Był pan więc w takiej samej sytuacji jak ja! – zawołał trębacz.
– Ach, przyjacielu – westchnął Bertlef – czyżby nie wiedział pan, że to, co zdarzyło się panu, jest
udziałem wszystkich mężczyzn na świecie?
– I co pan zrobił?
– Postąpiłem podobnie jak pan zamierza, ale z jedną różnicą. Pan chce miłość przed Różą uda-
wać, podczas gdy ja wtedy naprawdę darzyłem ją miłością. Zobaczyłem przed sobą biedną dziew-
czynę, przez wszystkich poniżaną i krzywdzoną, biedną dziewczynę, która dotąd doznała uprzejmości
od jednego tylko człowieka i nie chce go utracić. Rozumiałem, że kocha mnie, i nie mogłem gniewać
się na nią, że ujawnia to w jedyny sposób, w jaki potrafi, tymi tylko środkami, jakie podszepnęła jej
owa nędza moralna, za którą nie ponosiła przecież winy. Niech pan słucha, co jej odpowiedziałem:
„Wiem bardzo dobrze, że zaszłaś w ciążę z kimś innym. Lecz wiem również, że uciekłaś się do tego
podstępu z miłości i za miłość chcę ci odpłacić miłością. Nie obchodzi mnie, z kim masz to dziecko,
i jeśli chcesz, pojmę cię za małżonkę.”
– To było czyste szaleństwo!
– A przecież może skuteczniejsze niż pańskie przemyślne postępowanie. Gdy jeszcze kilka razy
powtórzyłem tej kurewce, że ją kocham i ożenię się z nią, nawet jeśli będzie mieć dziecko, rozpłaka-
ła się i przyznała, że chciała mnie oszukać. W obliczu mej dobroci pojęła, jak rzekła, że nie jest mnie
godna i nigdy nie mogłaby wyjść za mnie.
Trębacz zamyślił się i milczał, a Bertlef dodał:
– Cieszyłbym się, gdyby to wydarzenie mogło być panu pomocne jako parabola. Niech pan nie
usiłuje udawać przed Różą miłości, lecz niechaj pan się postara pokochać ją naprawdę. Niech pan
spróbuje okazać jej współczucie. Nawet jeżeli pana okłamuje, proszę spróbować dostrzec w tym
kłamstwie jej sposób kochania. Jestem pewien, że wtedy nie oprze się sile pańskiej dobroci i sama
załatwi wszystko tak, żeby pana nie skrzywdzić.
Słowa Bertlefa wywarły na trębaczu wielkie wrażenie. Ale kiedy wyraźniej wywołał w swej pa-
mięci postać Róży, zrozumiał, że droga miłości, którą Amerykanin mu wskazuje, dla niego jest niedo-
stępna; że jest to droga świętych, a nie zwyczajnych ludzi.
5
Róża siedziała za stolikiem w wielkiej hali łazienek, gdzie pod ścianami stały łóżka, na których
wypoczywały kobiety po zabiegach. Przyjmowała skierowania od dwóch nowych pacjentek. Wpisała
datę, wydała im kluczyki od szatni, ręczniki i długie prześcieradła. Następnie spojrzała na zegarek i
skierowała się (miała jedynie biały fartuch na gołym ciele, ponieważ wykafelkowane sale pełne były
nagrzanej pary) do tylnej hali, na basen, w którym w cudotwórczej źródlanej wodzie pluskało się ze
dwadzieścia nagich kobiet. Wywołała nazwiska trzech z nich, żeby je zawiadomić, że czas wyznaczo-
ny na ich kąpiel już minął. Damy posłusznie wyskoczyły z basenu, zatrzęsły wydatnymi biustami, z
których kapała woda, i truchcikiem podążyły za Różą do pierwszego pomieszczenia. Tam wyciągnęły
się na wolnych łóżkach, a Róża owinęła jedną po drugiej w prześcieradła, otarła im oczy łóżkiem
płótna i narzuciła jeszcze na nie ciepłe koce. Uśmiechały się do niej, ale ona nie odwzajemniała
uśmiechu.
To nic przyjemnego urodzić się w małej mieścinie, do której rokrocznie zjeżdża dziesięć tysięcy
kobiet i niemal ani jeden młody mężczyzna; tu już w wieku piętnastu lat kobieta może dokładnie zo-
rientować się w całokształcie szans erotycznych, jakie będzie miała do końca życia, jeśli nie zmieni
miejsca zamieszkania. A zmienić miejsce zamieszkania? Zakład, gdzie była zatrudniona, zwalniał
pracowników bardzo niechętnie, a jej rodzice także reagowali oburzeniem na każdą wzmiankę o
przeprowadzce.
Nie, ta dziewczyna, choć na ogół starała się sumiennie spełniać swe obowiązki, nie darzyła pa-
cjentek zbytnią miłością. Można wyliczyć trzy przyczyny takiego stanu rzeczy:
Zawiść: przyjechały tutaj od mężów, od kochanków, ze świata, który jej wydawał się kwitnąć ty-
siącem sposobności, jakie dla niej są niedostępne, choć ma ładniejsze piersi, dłuższe nogi i regular-
niejszy owal twarzy niż one.
Oprócz zawiści – niecierpliwość: zjawiały się tu owiane swoimi dalekimi przygodami, podczas
gdy ona wciąż tkwiła w monotonii, rok temu taka sama jak teraz; przerażało ją, że jej czas mija w tej
małej dziurze, w której nic się nie dzieje, i chociaż była młoda, stale myślała o tym, że życie minie,
zanim ona w ogóle zacznie żyć.
Po trzecie – czuła instynktowną niechęć do ich mnogości, zmniejszającej wartość poszczególnej
kobiety jako takiej. Była otoczona smutną inflacją damskich biustów, pośród których również tak
piękne piersi jak jej traciły na wartości.
Właśnie bez uśmiechu opatuliła ostatnią z trzech pacjentek, gdy do sali zajrzała jej chuda koleżan-
ka i krzyknęła:
– Telefon!
Minę miała tak uroczystą, że Róża zaraz wiedziała, kto do niej dzwoni. Czerwona na twarzy po-
szła do kabiny, podniosła słuchawkę i wymieniła swoje nazwisko.
Klima przywitał się z nią i spytał, kiedy będzie miała dla niego czas.
– Kończę o trzeciej – odpowiedziała. – O czwartej moglibyśmy się spotkać.
Następnie ustalali miejsce spotkania. Róża chciała, żeby to była największa w uzdrowisku winiar-
nia, otwarta cały dzień. Chuda koleżanka, która stała koło niej, nie spuszczając wzroku z jej ust, ski-
nęła potakująco głową. Trębacz ze swej strony wolałby zobaczyć się z Różą gdzieś, gdzie byliby
sami, i proponował, żeby wyjechali razem jego wozem poza kurort.
– To nie ma sensu. Gdzie będziemy jeździli? – powiedziała.
– Bylibyśmy sami.
– Jak się mnie wstydzisz, to nie trzeba było przyjeżdżać – rzekła Róża, a koleżanka znów z apro-
batą skinęła.
– Nie to miałem na myśli – rzekł Klima. – Więc zaczekam o czwartej przed winiarnią.
– Znakomicie – powiedziała chuda koleżanka, gdy Róża odwiesiła słuchawkę. – Chciałby spotkać
się z tobą w jakimś ustronnym miejscu; ale ty musisz się postarać, żeby widziało was jak najwięcej
ludzi.
Róża wciąż była mocno zdenerwowana i czuła tremę przed spotkaniem. Zupełnie nie umiała już
wyobrazić sobie Klimy. Jak wygląda, jak się uśmiecha, jaki ma sposób bycia? Wspomnienie o ich je-
dynym spotkaniu było nadzwyczaj mgliste. Koleżanki bardzo wypytywały ją wtedy o trębacza, chcia-
ły wiedzieć, jaki jest, co mówi, jak wygląda, gdy zdejmie ubranie, i jak się kocha. Ale ona nie umiała
im nic powiedzieć i powtarzała tylko, że to było jak sen.
Nie był to czczy frazes: Mężczyzna, z którym spędziła dwie godziny w łóżku, zstąpił do niej z pla-
katów. Jego fotografia nabrała na chwilę trójwymiarowej materialności, ciepła i ciężaru, aby wkrót-
ce znów stać się niematerialnym i bezbarwnym obrazem, powielonym w tysiącu odbitek i przez to
jeszcze bardziej abstrakcyjnym i nierzeczywistym.
Wskutek tego że wówczas tak szybko skrył się przed nią za swym graficznym symbolem, pozostało
jej nieprzyjemne poczucie jego doskonałości. Nie mogła przypomnieć sobie najmniejszego szczegółu,
który zniżyłby go i przybliżył do niej. Gdy był daleko, zajmowała postawę stanowczą i bojową, ale
teraz, kiedy czuła już jego bliskość, odwaga ją opuszczała.
– Nie łam się – powiedziała chuda. – Będę trzymać za ciebie kciuki.
6
Gdy Klima skończył rozmowę z Różą, Bertlef wziął go pod ramię i zaprowadził do „Domu Mark-
sa”, gdzie mieszkał i przyjmował pacjentki doktor Slama. W poczekalni siedziało kilka kobiet, lecz
Bertlef bez wahania cztery razy krótko zastukał w drzwi gabinetu. Po chwili wyszedł do nich wysoki
mężczyzna w białym fartuchu, w okularach i z potężnym nochalem. Powiedział kobietom w poczekal-
ni: „Chwileczkę, zaraz wracam” i wyprowadził obu panów na korytarz, a stamtąd do swojego miesz-
kania, znajdującego się piętro wyżej.
– Jak się pan ma, mistrzu? – zwrócił się do trębacza, gdy wszyscy trzej usiedli. – Kiedy znowu uj-
rzymy pana u nas na koncercie?
– Już nigdy w życiu – odpowiedział Klima – bo to uzdrowisko przynosi mi pecha.
Bertlef wyjaśnił doktorowi Slamie, co zdarzyło się trębaczowi, a Klima dodał:
– Chciałbym prosić pana o pomoc. Przede wszystkim ciekaw jestem, czy rzeczywiście zaszła.
Może jej się tylko opóźniło. Albo zamierza mnie wrobić. Kiedyś dawno jedna dziewczyna już wycię-
ła mi taki numer. I też była blondynką.
– Nie powinien pan nigdy zadawać się z blondynkami – rzekł doktor Slama.
– Właśnie – zgodził się Klima. – Blondynki to moje nieszczęście. Panie ordynatorze, to było wte-
dy straszne. Namawiałem ją, żeby poszła się zbadać. Ale w tak wczesnej ciąży niczego nie można
jeszcze stwierdzić na sto procent. Wobec tego chciałem, żeby zrobiono jej test na myszach. Polega to
na tym, że mocz kobiety wstrzykuje się myszy i jeżeli zwierzątku wystąpią zmiany w jajnikach…
– To znaczy, że dama jest w stanie błogosławionym – dokończył doktor.
– Niosła poranny mocz w buteleczce, towarzyszyłem jej, a ona przed samym ambulatorium upuści-
ła tę buteleczkę na chodnik. Rzuciłem się na skorupy, żeby uratować choć kilka kropel! Zachowywa-
łem się, jak gdyby upuściła Święty Graal! Rozbiła ją umyślnie, bo wiedziała, że nie jest w ciąży, i
chciała przedłużyć moje męki ile tylko się da.
– Typowe postępowanie blondynek – rzekł doktor Slama, nie okazując zdziwienia.
– Uważa pan, że blondynki są inne niż brunetki? – zapytał Bertlef.
– Wiadoma sprawa – odparł Slama – Jasne i ciemne włosy to dwa bieguny ludzkiego charakteru.
Włosy ciemne znamionują męskość, odwagę, szczerość i energię, podczas gdy jasne symbolizują ko-
biecość, delikatność, bezsilność i bierność. Blondynka jest więc niejako kobietą do kwadratu. Kró-
lewna musi mieć złote włosy. Dlatego też kobiety, które chcą być jeszcze bardziej kobiece, farbują
się na płowo, nigdy na czarno.
– Bardzo by mnie interesowało, w jaki sposób pigment wywiera wpływ na duszę człowieka –
rzekł Bertlef powątpiewająco.
– Tu nie chodzi o pigment. Blondynka, zwłaszcza sztuczna, mimo woli dopasowuje się do swych
włosów. Chce być wierna swojemu kolorowi i robi z siebie kruchą istotkę, laleczkę z saskiej porce-
lany, domaga się czułości i przysług, galanterii i alimentów, sama nic nie umie sobie załatwić, na po-
zór jest szczytem subtelności, a w gruncie rzeczy chamką. Gdyby ciemne włosy weszły powszechnie
w modę, żyłoby się na świecie o wiele lepiej. Byłaby to najpożyteczniejsza reforma społeczna, jaką
kiedykolwiek przeprowadzono.
– Czyli całkiem możliwe, że Róża chce tylko wystrychnąć mnie na dudka – Klima szukał nadziei
w słowach Slamy.
– Nie. Przedwczoraj ją badałem. Jest w ciąży – rzekł doktor Slama.
Bertlef spostrzegł, że twarz trębacza zzieleniała, i powiedział:
– Panie doktorze, jest pan przecież przewodniczącym tej komisji, która udziela zezwoleń na skro-
banki.
– Tak – rzekł Slama. – W piątek mamy posiedzenie.
– To znakomicie – powiedział Bertlef. – Należałoby się z tym pośpieszyć, bo nasz przyjaciel go-
tów się nam załamać.
O ile mi wiadomo, w tym kraju niechętnie pozwalacie na przerywanie ciąży.
– Bardzo niechętnie – rzekł doktor Slama. – Mam w komisji dwie baby, które reprezentują władzę
ludową. Są niesamowicie szkaradne i nienawidzą wszystkich kobiet, które do nas przychodzą. Wie
pan, kto jest największym mizoginem na świecie? Kobieta. Panowie, żaden mężczyzna, nawet pan
Klima, w którego już dwie damy wmawiały, że zaszły przez niego w ciążę, nigdy nie czuł takiej nie-
nawiści do kobiet, jaką czują do siebie one same. Jak się panom wydaje, po co one w ogóle starają
się nas usidlić? Tylko po to, by zranić i poniżyć swe koleżanki. Bóg włożył kobietom w serca niena-
wiść do innych kobiet, bo chciał, żeby ludzkość się rozmnażała.
– Gotów jestem natychmiast wybaczyć panu tę filipikę – powiedział Bertlef – ponieważ pragnę
wrócić do sprawy naszego przyjaciela. Ostatnie słowo w tej komisji należy mimo wszystko do pana i
te szkaradne baby muszą się z panem liczyć.
– Ostatnie słowo należy do mnie, ale i tak zamierzam się z tego wycofać. Nie przynosi mi to ani
grosza. Ile pan, mistrzu, zgarnia za jeden koncert?
Suma, którą Klima wymienił, podnieciła doktora:
– Często zastanawiam się nad tym – powiedział – że właściwie mógłbym dorabiać sobie muzyką.
Całkiem znośnie gram na perkusji.
– Gra pan na perkusji? – wykazał gorliwe zainteresowanie trębacz.
– Właśnie – rzekł doktor Slama. – Mamy w naszym Domu Kultury fortepian i perkusję. W wol-
nych chwilach lubię sobie pobębnić.
– To świetnie! – zawołał trębacz, szczęśliwy, że ma okazję podlizać się ordynatorowi.
– Ale nie mam tutaj partnerów, żeby założyć orkiestrę z prawdziwego zdarzenia. Tylko farmaceuta
gra dosyć przyzwoicie na fortepianie. Już nieraz wspólnie ćwiczyliśmy. Wie pan co? – zamyślił się. –
Kiedy ta Róża zgłosi się na komisję…
– Ba, żeby się tylko zgłosiła! – westchnął Klima.
Doktor Slama machnął ręką:
– Wszystkie się chętnie zgłaszają. Komisja wymaga jednak, żeby stawił się również ojciec, więc
pan będzie musiał przyjść razem z nią. I żeby nie jeździć tu tylko z powodu takiego głupstwa, mógłby
pan przyjechać już o dzień wcześniej i wieczorem dalibyśmy koncert. Trąbka, fortepian, perkusja.
Tres faciunt orchestrum. Jak na plakacie znajdzie się pańskie nazwisko, sala będzie pełna. Co pan na
to?
Klima zawsze aż do przesady dbał o profesjonalną doskonałość swoich występów i jeszcze dwa
dni temu propozycja ordynatora wydawałaby mu się całkowitym absurdem. Dziś jednak nie intereso-
wało go nic prócz trzewi pewnej pielęgniarki i na pytanie lekarza zareagował uprzejmym entuzja-
zmem:
– Znakomicie!
– Naprawdę? Zgadza się pan?
– Oczywiście.
– A pan co na to? – Slama zwrócił się do Bertlefa.
– Że to wyborny pomysł. Nie wiem tylko, jak zdąży pan w ciągu dwóch dni wszystko przygoto-
wać.
Slama miast odpowiedzieć wstał i podszedł do telefonu. Wykręcił jakiś numer, ale nikt się nie
zgłaszał.
– Grunt to zaraz zrobić afisze, ale nasza sekretarka jest chyba na obiedzie – rzekł. – Wolna sala to
drobiazg. Towarzystwo Wiedzy Powszechnej organizuje w czwartek prelekcję antyalkoholową, którą
ma wygłosić mój kolega. Będzie uszczęśliwiony, jak go poproszę, żeby wymigał się pod pretekstem
choroby. A pan musiałby chyba przyjechać już w czwartek w południe, żebyśmy spróbowali, jak nam
to razem wyjdzie. Czy może nie trzeba?
– Nie, nie – powiedział Klima. – Trzeba. Musimy przedtem trochę się zgrać.
– Ja też tak uważam – zgodził się Slama. – Przećwiczylibyśmy najbardziej efektowny repertuar. Ja
mam świetnie opracowany Saint Louis Blues i When The Saints Go Marchin’ In. Opracowałem so-
bie kilka solówek, ciekaw jestem, jak też się panu spodobają. Zaraz, zaraz, a co robi pan dzisiaj po
południu? Nie miałby pan ochoty na próbę?
– Niestety, dziś po południu muszę namawiać Różę, żeby zgodziła się na skrobankę.
Slama znów machnął ręką:
– A daj pan spokój. Ona zgodzi się i bez namawiania.
– Panie ordynatorze – głos Klimy nabrzmiały był prośbą – może raczej we czwartek…
– Ja też myślę – poparł go Bertlef – żeby panowie odbyli próbę raczej we czwartek. Dziś nasz
przyjaciel nie umiałby się chyba skoncentrować. A poza tym zdaje się, że nie wziął ze sobą trąbki.
– To prawda – przyznał Slama.
Zaprosił obu przyjaciół do restauracji naprzeciwko, lecz na ulicy dopadła ich pielęgniarka i za-
częła błagać pana ordynatora, żeby wrócił do gabinetu. Doktor Slama przeprosił więc kompanów i
pozwolił jej zaciągnąć się z powrotem do swych bezpłodnych pacjentek.
7
Do pokoiku w „Domu Marksa” Róża przeniosła się od rodziców, mieszkających w pobliskiej
miejscowości, jakieś pół roku temu. Obiecywała sobie po oddzielnym mieszkaniu Bóg wie co, ale od
tego czasu zdążyła się już zorientować, że z pokoiku oraz wolności korzysta mniej szczęśliwie i
skromniej, niż widziała to uprzednio w marzeniach.
Kiedy dzisiaj po trzeciej przyszła z łazienek do domu, zaskoczyło ją nieprzyjemnie, że rozwalony
na tapczanie czekał na nią ojciec. Było jej to nie na rękę, chciała bowiem w skupieniu zająć się swo-
ją garderobą, uczesać się i wybrać odpowiednią sukienkę na dzisiejsze spotkanie.
– Co tu robisz? – spytała go gderliwie, zła na portiera, który znał ojca i zawsze skłonny był otwo-
rzyć mu pokój pod jej nieobecność.
– Trafiła mi się wolna chwila – rzekł ojciec. – Mamy tu dziś ćwiczenia.
Ojciec był członkiem ochotniczej straży porządkowej. Towarzystwo lekarzy podkpiwało sobie ze
starszych panów, z opaskami na rękawach i ważnymi minami paradujących po ulicach, więc Róży
było wstyd, że ojciec tym się zajmuje.
– Że też ci się chce – mruknęła.
– Ciesz się, że masz ojca, który nigdy się nie próżniaczył i próżniaczyć się nie będzie. My, emery-
ci, jeszcze pokażemy wam, młodym, co potrafimy!
Róża pomyślała, że musi dać mu się wygadać, a jednocześnie samej zająć się wyborem sukienki.
Otworzyła szafę.
– Strasznie jestem ciekawa, co potraficie – powiedziała.
– Niejedno. To, moje dziecko, jest uzdrowisko znane na całym świecie. A tymczasem jak tu wy-
gląda? Dzieciaki ganiają po trawnikach!
– O raju… – powiedziała Róża, przeglądając sukienki. Żadna jej się nie podobała.
– Żeby tylko dzieciaki, ale ile tu psów! Rada narodowa już dawno nakazała, żeby psy chodziły tyl-
ko na smyczy i w kagańcach! Ale tu nikt nie słucha, każdy robi, co mu się podoba.
Zajrzyj tylko do parku!
Róża wyciągnęła jedną z sukienek i ukryta za otwartymi drzwiami szafy zaczęła się rozbierać.
– Wszystko obsikują! Nawet piasek na placyku zabaw dla dzieci! No i wyobraź sobie, że jakieś
dziecko bawi się tam i chleb z masłem upadnie mu do tej piaskownicy. Potem wszyscy się dziwią,
skąd tyle chorób! Popatrz tylko! – ojciec podszedł do okna. – Nawet w tej chwili latają tam luzem
cztery psy!
Róża wyszła zza szafy i przeglądała się w lustrze. Niestety, miała tylko małe lustro na ścianie, w
którym widziała się jedynie do pasa.
– Ale ciebie to nie obchodzi, prawda? – zapytał ojciec.
– Obchodzi – powiedziała, cofając się od lustra na czubkach palców, żeby sprawdzić, jak prezen-
tują się w tej sukni jej nogi. – Nie gniewaj się, ale zaraz muszę gdzieś iść i śpieszy mi się.
– Ja tam uznaję tylko policyjne wilczury lub psy myśliwskie – rzekł ojciec. – Zupełnie nie rozu-
miem tych ludzi, co mają psa w mieszkaniu. Jeszcze trochę, a kobiety przestaną rodzić i będą wozić
w wózeczkach pudle!
Róża nie była zadowolona z obrazu, jaki przekazało jej lustro. Powróciła do szafy i szukała su-
kienki, w której byłoby jej bardziej do twarzy.
– Uchwaliliśmy, że pies może być w domu tylko wtedy, jak wszyscy lokatorzy wyrażą na to zgodę
na ogólnym zebraniu. A poza tym podniesiemy opłatę za psy.
– Widzę, że masz nie lada kłopoty – zauważyła Róża i pomyślała, jak to dobrze, że nie musi już
mieszkać w domu. Od dzieciństwa ojciec odstręczał ją swoim pouczaniem i komenderowaniem. Tę-
skniła do świata, w którym ludzie mówią innym językiem niż on.
– Nie masz się z czego śmiać. Psy to naprawdę bardzo poważny problem i nie ja jeden jestem tego
zdania, ale nawet najwyższe osobistości z kierownictwa politycznego. Możliwe, że zapomniano za-
pytać ciebie, co jest ważne, a co nie. Ty byś im oczywiście powiedziała, że najważniejsze na świecie
są twoje kiecki – oświadczył, widząc, że córka chowa się za drzwi szafy i znowu się przebiera.
– Na pewno są ważniejsze od twoich psów – odgryzła się.
Ponownie stała na palcach przed lustrem i nadal się sobie nie podobała. Lecz niezadowolenie z
siebie przeradzało się z wolna w przekorę: pomyślała złośliwie, że trębacz będzie musiał zaakcepto-
wać ją także w tej taniutkiej sukienczynie, i sprawiło jej to szczególną satysfakcję.
– Tu chodzi o higienę – kontynuował ojciec. – W naszych miastach nigdy nie będzie czysto, jak
psy będą nam srały na chodnikach. I chodzi o moralność. Nie wypada, żeby ludzie w pomieszcze-
niach dla ludzi rozpieszczali psy.
Stało się coś, czego Róża nawet sobie nie uświadamiała: tajemniczym sposobem, niedostrzegal-
nie, jej przekora łączyła się z oburzeniem ojca. Nie czuła już do niego dawnej ostrej niechęci, prze-
ciwnie, mimo woli z jego gniewnych słów czerpała energię.
– My tam nigdy w domu żadnych psów nie mieliśmy i jakoś nam ich nie brakowało – rzekł ojciec.
Ciągle patrzyła w lustro i czuła, że ciąża daje jej przewagę, jakiej dotąd nie miała. Czy się sobie
podoba, czy nie, trębacz przyjechał do niej i najuprzejmiej zaprasza ją do winiarni. Zresztą (spojrza-
ła na zegarek) w tej chwili pewnie już na nią czeka.
– Ale zobaczysz, dziecko, już my zaprowadzimy tu porządek! – śmiał się ojciec, ona zaś odpowie-
działa mu tym razem łagodnie, niemal z uśmiechem:
– Cieszy mnie to, tatusiu. Ale teraz muszę iść.
– Ja także. Za chwilę zacznie się dalszy ciąg ćwiczeń. Wyszli razem przed „Dom Marksa” i tam
się pożegnali.
Róża wolnym krokiem ruszyła w stronę winiarni.
8
Klima nigdy nie umiał w pełni wejść w rolę światowca, popularnego artysty, którego wszyscy
znają, i odczuwał ją – zwłaszcza teraz, zgnębiony prywatnymi troskami – jako czynnik działający na
jego niekorzyść, jako kulę u nogi. Gdy wszedł z Różą do westybulu winiarni i zobaczył na ścianie na-
przeciw szatni swą wielką fotografię na plakacie, który został tam jeszcze po ostatnim koncercie,
ogarnęło go zakłopotanie. Prowadząc dziewczynę do sali, machinalnie zgadywał, kto z gości go roz-
pozna. Bał się ich oczu, zdawało mu się, że zewsząd obserwują go i kontrolują, czy wygląda i zacho-
wuje się tak, jak tego odeń oczekiwano. Poczuł na sobie kilka zaciekawionych spojrzeń. Starał się
ignorować je i skierował się w głąb sali, do stolika, od którego przez wielkie okno otwierał się wi-
dok na korony parkowych drzew.
Gdy usiedli, uśmiechnął się do Róży, pogłaskał ją po ręce i powiedział, że dobrze jej w tej su-
kience. Zaprzeczała skromnie, ale on trwał przy swoim i przez chwilę starał się mówić na temat jej
powabu. Że jest zdumiony jej wyglądem. Przez całe dwa miesiące myślał o niej, aż malarskie działa-
nie jego wspomnień wytworzyło mu jej obraz, który okazał się odległy od rzeczywistości. I co szcze-
gólne, choć myślał o niej przepojony tęsknotą, mimo to prawdziwy jej wygląd przewyższa tamten,
będący dziełem wyobraźni.
Róża pozwoliła sobie na uwagę, że trębacz przez dwa miesiące wcale się nie odzywał, więc nie
wydaje się jej, by wspominał ją nazbyt często.
Na ten zarzut dobrze się przygotował. Wykonał ręką ruch znamionujący znużenie i powiedział
dziewczynie, że nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak straszne dwa miesiące przeżył. Róża spytała, co
mu się przydarzyło, lecz trębacz nie chciał wchodzić w szczegóły. Rzekł tylko, że zaznał wielkiej nie-
wdzięczności i nagle został zupełnie sam, bez przyjaciół, bez jednego bliskiego mu człowieka.
Trochę obawiał się, że Róża może zacząć rozpytywać go drobiazgowo o wspomniane kłopoty, bo
wtedy mógłby zaplątać się we własnych kłamstwach. Obawy okazały się jednak płonne. Co prawda
pielęgniarkę bardzo ciekawiło, że Klima miał złą passę, ale zadowoliła się takim wytłumaczeniem
dwumiesięcznego milczenia, sama zaś treść jego strapień była jej całkowicie obojętna. Dla niej w
owych miesiącach smutku ważny był tylko sam smutek.
– Wiele o tobie myślałam i chętnie bym ci pomogła – powiedziała.
– Byłem tak zniechęcony do całego świata, że wolałem nie pokazywać się nikomu na oczy. Smutny
współtowarzysz nie jest dobrym współtowarzyszem – odparł.
– Mnie także było smutno – wyznała.
– Wiem – głaskał ją po ręce.
– Od dawna już myślałam, że będę mieć z tobą dziecko. A ty się nie odżywałeś. Ale ja bym to
dziecko urodziła, nawet gdybyś do mnie nie przyjechał, nawet gdybyś już nigdy nie chciał mnie wi-
dzieć. Mówiłam sobie, że nawet jak zostanę zupełnie sama, to przynajmniej będę mieć twoje dziecko.
Nigdy bym się go nie pozbyła. Nie, nigdy…
W tej chwili Klimę zamurowało, cały jego mózg wypełniło bezgłośne przerażenie.
Na szczęście kelner, leniwie obsługujący gości, zatrzymał się akurat przy ich stoliku i spytał, co
zamawiają.
– Koniak – westchnął trębacz i zaraz się poprawił: – Dwa koniaki.
I znów zapadła cisza, wreszcie Róża ponownie wyszeptała:
– Za skarby świata nie dałabym go sobie odebrać.
– Nie mów tak – opanował się wreszcie. – To przecież nie tylko twoja sprawa. Dziecko to prze-
cież sprawa nie tylko samej kobiety. To sprawa obojga. I obydwoje muszą być tu jednego zdania. W
przeciwnym razie wszystko może się źle skończyć.
Zaledwie to powiedział, już zrozumiał, że właściwie teraz pośrednio uznał, że jest ojcem dziecka,
i że od tej chwili będzie rozmawiał z Różą już tylko na gruncie tego przyznania się. Wiedział wpraw-
dzie, że działa zgodnie z planem, że jest to ustępstwo, które z góry brał pod uwagę, lecz mimo
wszystko przeląkł się swoich słów.
Ale oto schylał się już nad nimi kelner z dwoma koniakami:
– To pan jest panem Klimą, trębaczem?
– Tak – rzekł Klima.
– Dziewczyny z kuchni pana poznały. Więc to pan jest na tym plakacie?
– Ja.
– Podobno jest pan idolem wszystkich kobiet od dwunastu do siedemdziesięciu lat! – powiedział
kelner i dodał, zwracając się do Róży: — Wszystkie baby wydrapią ci oczy z zazdrości!
Odchodząc, obejrzał się kilkakrotnie i uśmiechał się z natrętną poufałością.
Róża jeszcze raz powtórzyła:
– Nigdy nie mogłabym się go pozbyć. I ty też będziesz kiedyś szczęśliwy, że będziesz je miał.
Przecież ja zupełnie niczego od ciebie nie chcę. Chyba nie myślisz sobie, że czegoś od ciebie chcę.
Możesz być zupełnie spokojny. To tylko moja sprawa i jak chcesz, to nie musisz o nic się troszczyć.
Nic nie może zdenerwować mężczyzny bardziej niż takie uspokajające słowa. Klima miał nagle
wrażenie, że uratowanie czegokolwiek jest ponad jego siły i że już lepiej z wszystkiego zrezygnować.
Milczał – a Róża milczała także, wskutek czego słowa, które wygłosiła, nadal rosły w tej ciszy i
sprawiały, że trębacz czuł się coraz bardziej bezsilny i nieszczęsny.
Ale potem ukazał mu się w myślach obraz żony. Wiedział, że nie może kapitulować. Sunął więc
ręką po marmurowym blacie stolika, aż dotknął palców Róży. Ścisnął je i powiedział:
– Zapomnij na chwilę o tym dziecku. Dziecko wcale nie jest tu najważniejsze. Czy myślisz, że my
dwoje nie mamy sobie nic innego do powiedzenia? Myślisz, że przyjechałem do ciebie tylko z powo-
du tego dziecka?
Róża wzruszyła ramionami.
– Najważniejsze jest to, że bez ciebie było mi smutno. Widzieliśmy się przecież tylko tak krótko.
A przy tym nie było dnia, bym ciebie nie wspominał.
Zamilkł, a Róża rzekła:
– Przez całe dwa miesiące w ogóle się nie odezwałeś, a ja pisałam do ciebie dwa razy.
– Nie gniewaj się na mnie – powiedział trębacz. – Specjalnie się nie odzywałem. Nie chciałem.
Bałem się tego, co dokonywało się we mnie. Broniłem się przed miłością. Chciałem posłać ci długi
list, zapisałem nawet wiele kartek, ale w końcu wszystkie podarłem. Nigdy nie zdarzyło mi się tak
się zakochać i przerażało mnie to. I… czemu nie miałbym się przyznać? Chciałem też sprawdzić, czy
me uczucie nie jest tylko przelotnym oczarowaniem. Powiedziałem sobie: jeśli jeszcze następny mie-
siąc będę pod takim jej urokiem, to znak, że to, co do niej czuję, nie jest ułudą, lecz prawdziwą miło-
ścią.
– No i co teraz myślisz? – spytała Róża cicho. – Czy to tylko ułuda?
Słysząc takie pytanie, trębacz pojął, że jego plan zaczyna przynosić rezultaty. Nie puszczał więc
już ręki dziewczyny i mówił dalej, z coraz większą łatwością: W tej chwili, siedząc naprzeciw niej,
rozumie, że poddawanie jego uczuć dalszej próbie byłoby zbędne, bowiem wszystko jest jasne. A o
dziecku nie chce rozmawiać, bo dla niego ważna jest Róża, nie jej dziecko. Znaczenie nienarodzone-
go dziecka sprowadza się jedynie do tego, że teraz przywołało go do Róży. Właśnie, to dziecko, które
nosi ona w swym łonie, wezwało go tu, do uzdrowiska, i pozwoliło mu przekonać się, jak bardzo
Różę kocha; dlatego też (uniósł kieliszek koniaku) wznosi toast za to dziecko.
Jednakże zaraz zląkł się, do jakiego koszmarnego toastu doprowadziło go własne krasomówstwo.
Ale słowa zostały już wypowiedziane. Róża podniosła swój kieliszek i szepnęła:
– Właśnie. Za nasze dziecko.
I wypił koniak.
Trębacz starał się co żywo zagadać nieszczęsny toast i znów oświadczył, że wspominał Różę każ-
dego dnia i w każdej godzinie.
Pozwoliła sobie na uwagę, że w stolicy z pewnością otaczają go kobiety o wiele bardziej intere-
sujące od niej.
Odpowiedział, że po uszy ma ich nienaturalności i snobizmu. Różę stawia ponad nimi wszystkimi,
żałuje tylko, że jest zatrudniona tak daleko od niego. Czy nie chciałaby przenieść się do stolicy?
Odparła, że wolałaby być tam, ale znalezienie etatu nie jest łatwe.
Roześmiał się pobłażliwie i rzekł, że w stołecznych szpitalach ma wielu znajomych, więc zała-
twienie dla niej pracy nie przedstawiałoby poważniejszych trudności.
Mówił tak jeszcze dłuższą chwilę, stale trzymając ją za rękę, i nawet nie zauważył, kiedy podeszła
do nich nieznajoma dziewczyna. Nie zważając na to, że im przeszkadza, pełnym zapału głosem po-
wiedziała:
– Pan jest panem Klimą! Zaraz pana poznałam! Chciałabym tylko, żeby mi się pan tutaj podpisał!
Klima zaczerwienił się. Uświadomił sobie, że trzyma Różę za rękę i wyznaje jej miłość w miejscu
publicznym, na oczach wszystkich obecnych tam ludzi. Wydało mu się, że siedzi niczym na arenie am-
fiteatru, a cały świat, przemieniony w rozbawioną publiczność, ze złośliwym rechotem śledzi jego
walkę o życie.
Dziewczyna podała mu ćwiartkę papieru. Klima pragnął podpisać się jak najszybciej, tylko że ani
zbieraczka autografów, ani on nie mieli przy sobie długopisu.
– Masz długopis? – szepnął do Róży.
Naprawdę szepnął, ponieważ nie chciał, by dziewczyna zauważyła, że zwraca się do pielęgniarki
per ty. Wnet jednak zrozumiał, że mówienie sobie po imieniu znacznie mniej świadczy o intymności
ich stosunków niż trzymanie za rękę, więc powtórzył swoje pytanie głośniej:
– Masz długopis?
Ale Róża pokręciła przecząco głową i dziewczyna wróciła do swojego stolika, gdzie siedziała w
kompanii kilku chłopców i dziewcząt. Towarzystwo natychmiast skorzystało z okazji i wraz z nią sku-
piło się wokół Klimy. Ktoś podał mu długopis, wszyscy wyrywali z małego notesika kartki, na któ-
rych musiał się podpisywać.
Z punktu widzenia przyjętego planu wszystko było w porządku. Im więcej osób stawało się
świadkami ich zażyłości, tym łatwiej Róża mogła uwierzyć, że jest kochana. Ale wbrew rozsądkowi
irracjonalny strach trębacza przeradzał się w panikę. Przyszło mu do głowy, że Róża jest ze wszystki-
mi w zmowie. Wyobraził sobie niejasno, jak wszyscy ci ludzie będą świadczyli przeciw niemu w
sprawie o ustalenie ojcostwa: „Tak, widzieliśmy, siedzieli naprzeciw siebie jak kochankowie, gła-
skał ją po ręce i rozkochanym wzrokiem patrzył jej w oczy…”
Strach ten rósł jeszcze wskutek próżności trębacza: Klima nie uważał Róży za dostatecznie piękną,
aby pozwolić sobie na trzymanie jej za rękę. Trochę ją krzywdził. Była znacznie ładniejsza, niż mu
się w owej chwili zdawało. Tak samo jak miłość dodaje ukochanej kobiecie urody, tak też strach
przed kobietą, której się obawiamy, nieproporcjonalnie zwiększa każdą jej wadę.
Wreszcie wszyscy od nich odeszli.
– Ten lokal wcale mi się nie podoba – rzekł Klima. – Nie chciałabyś się przejechać?
Była ciekawa jego wozu i wyraziła zgodę. Klima zapłacił.
Opuścili winiarnię. Przed nimi znajdował się mały park z szeroką aleją wysypaną piaskiem. Fron-
tem do winiarni stało tam w szeregu około dziesięciu mężczyzn. Byli to przeważnie panowie w star-
szym wieku. Na rękawach wymiętych ubrań każdy z nich miał czerwoną opaskę, wszyscy trzymali w
dłoniach długie tyki.
Klima zdębiał:
– A to co takiego?
Ale Róża odparła:
– Nic, nic, pokaż mi, gdzie masz samochód – i próbowała go szybko odciągnąć.
Trębacz nie mógł jednak oderwać oczu od tych ludzi. Absolutnie nie potrafił zrozumieć, do czego
służą im długie żerdzie, zakończone drucianą pętlą. Staruszkowie wyglądali jak zapalacze gazowych
latami, jak rybacy łowiący latające ryby, jak oddział obrony terytorialnej, wyposażony w jakąś ta-
jemniczą broń.
Kiedy tak na nich patrzył, wydało mu się, że jeden z nich uśmiecha się do niego. Przestraszyło go
to, co więcej – tym razem zląkł się samego siebie: pomyślał, że ma już halucynacje i w każdym widzi
kogoś, kto go śledzi i obserwuje. Nie stawiał więc oporu, gdy Róża śpiesznie skierowała się z nim
na parking.
9
– Chciałbym pojechać z tobą gdzieś daleko – powiedział, prawą ręką obejmując Różę w ramio-
nach, a lewą ściskając kierownicę. – Gdzieś daleko na południe. Po długich szosach, biegnących
wzdłuż wybrzeża. Znasz Włochy?
– Nie znam.
– Więc obiecaj mi, że pojedziesz tam ze mną.
– Nie szalej, dobrze?
Róża powiedziała to jedynie przez skromność, ale trębacz natychmiast przeraził się, że jej „nie
szalej” odnosi się do całej jego demagogii, którą właśnie przejrzała. Lecz nie miał już odwrotu.
– Tak, szaleję. Zawsze miewam szalone pomysły. Taki już jestem. Z tym że w odróżnieniu od in-
nych ja te szalone pomysły także realizuję. Wierz mi, nie ma nic piękniejszego, niż wprowadzać sza-
lone pomysły w czyn. Chciałbym, by moje życie było jednym wielkim szalonym pomysłem. Chciał-
bym, żebyśmy teraz nie wracali już do uzdrowiska, chciałbym jechać z tobą coraz dalej i dalej, aż
dojechalibyśmy nad morze. Znalazłbym tam sobie pracę w jakiejś kapeli i wędrowalibyśmy razem od
jednej nadmorskiej miejscowości do drugiej.
Zatrzymał auto w miejscu, skąd roztaczał się piękny widok na okolicę. Wysiedli. Zaproponował
jej spacer po lesie. Ruszyli, wkrótce zaś siedli na drewnianej ławeczce, pozostałej tam z czasów, gdy
mniej jeżdżono samochodami, za to robiono więcej pieszych wycieczek do lasów. Ciągle obejmował
jej ramiona. Niespodziewanie rzekł smutnym głosem:
– Wszyscy myślą, że mam strasznie wesołe życie. Trudno o większą omyłkę. W rzeczywistości je-
stem szalenie nieszczęśliwy. Nie tylko w ostatnich miesiącach, ale od wielu już lat.
O ile wzmiankę trębacza o podróży do Włoch Róża uznała za przesadną (w jej kraju tak nieliczni
mogli swobodnie wyjeżdżać za granicę!) i odniosła się do niej z podświadomą nieufnością, o tyle
smutek, którym teraz powiało z jego słów, miał dla niej rozkoszny zapach. Chłonęła go jak aromat
wieprzowej pieczeni.
– Jak ty możesz być nieszczęśliwy?
– Jak ja mogę być nieszczęśliwy… – westchnął trębacz.
– Jesteś sławny, masz wspaniały samochód, masz pieniądze, masz piękną żonę…
– Piękna to ona jest… – rzekł trębacz gorzko.
– Wiem – powiedziała Róża. – Ale nie jest już młoda. Jest w twoim wieku, prawda?
Klima domyślił się, że pielęgniarka musiała zbierać szczegółowe informacje o jego żonie i po-
czuł, jak wzbiera w nim gniew. Kontynuował jednak:
– Tak, jest w tym samym wieku, co ja.
– Mniejsza o to. A czy ty jesteś stary? Ty wyglądasz jak chłopak – oświadczyła.
– Tylko że mężczyzna potrzebuje młodszej kobiety – odparł Klima. – A już zwłaszcza artysta.
Mnie potrzebna jest młodość, Różo, nawet sobie nie wyobrażasz, jak kocham w tobie twą młodość.
Czasami zdaje mi się, że już tego nie zniosę. Szaleńczo pragnę się oswobodzić. Zacząć wszystko od
nowa i inaczej. Różo, ten twój telefon wczoraj… Nagle miałem poczucie, że to znak, który daje mi
los.
– Naprawdę? – spytała cicho.
– A jak ci się wydaje, czemu zaraz znów zadzwoniłem? Nagle poczułem, że niczego nie wolno mi
już odkładać na potem. Że muszę widzieć cię zaraz, zaraz, zaraz… – zamilkł i zajrzał jej przeciągle
w oczy. – Kochasz mnie?
– Kocham. A ty?
– Strasznie cię kocham – rzekł.
Schylił się nad nią i przyłożył swe usta do jej ust. Były to usta czyste i młode, z pięknym wykro-
jem miękkich warg i wyczyszczonymi zębami, wszystko w nich było jak należy, przecież przed dwo-
ma miesiącami także ciągnęło go, by je całować. Ale właśnie dlatego, że wtedy te usta go wabiły,
widział je przez mgiełkę pożądania i nic nie wiedział o ich rzeczywistej postaci: język w nich przy-
pominał mu płomień, a ślina była upojnym nektarem. Dopiero usta, które go nie wabiły, naraz stały
się rzeczywiście (i jedynie) ustami, a więc tym żarłocznym otworem, przez który dziewczyna wchło-
nęła już setki kilogramów knedli, kartofli i zup, zęby miały swe małe plomby, ślina zaś nie była upoj-
nym nektarem, lecz rodzoną siostrą plwociny. Trębacz miał usta pełne jej języka, jakby był on nie-
smacznym kęskiem, którego nie sposób przełknąć, a nie wypada wypluć.
Wreszcie pocałunek się skończył. Wstali i poszli dalej. Róża była niemal szczęśliwa, ale mimo
wszystko uświadamiała sobie, że sprawa, z powodu której zadzwoniła do trębacza i zmusiła go do
przyjazdu, w ich rozmowie nadal nie była poruszona. Nie marzyła o długiej rozmowie na ten temat.
Przeciwnie, to, o czym mówili teraz, uważała za milsze i ważniejsze. Chciała jednak, żeby ta pomija-
na przyczyna mimo wszystko była obecna, nawet jeśli tylko w formie dyskretnej, delikatnej i skrom-
nej. Toteż gdy po różnych wyznaniach miłosnych Klima oświadczył, że zrobi wszystko, żeby móc z
Różą żyć, odezwała się:
– Jesteś bardzo kochany, musimy przecież myśleć i o tym, że nie jestem już sama.
– Tak – rzekł Klima i zrozumiał, że właśnie nadeszła chwila, której bał się cały czas: najsłabsze
zawęźlenie całej jego demagogii.
DZIEŃ PIERWSZY 1 Rozpoczyna się jesień i drzewa żółkną, czerwienieją, brunatnieją; niewielkie uzdrowisko w pięk- nej dolinie wygląda jakby dokoła niego szalał pożar. Pod kolumnadą spacerują kobiety, nachylają się nad źródłami. To kobiety, które nie mogą mieć dzieci i spodziewają się, że w tym kurorcie staną się płodne. Kuracjuszy-mężczyzn jest znacznie mniej, lecz przecież są, gdyż uzdrowisko niezależnie od swych walorów ginekologicznych wzmacnia podobno także serce. Mimo to jednak na jednego pacjenta przypada dziewięć pacjentek, co doprowadza do szału niezamężną młodą kobietę, pracującą tu jako pielęgniarka i obsługującą bezpłodne damy w basenie. Róża urodziła się tutaj, ma tu obydwoje rodziców; czy wyrwie się kiedykolwiek z tej dziury, tak przeraźliwie obfitującej w kobiety? Jest poniedziałek. Dyżur dobiega końca. Jeszcze tylko ostatnie grube baby owinąć w prześcieradła, poukładać na łóżkach, otrzeć im twarze i zdobyć się na uśmiech. – Więc zatelefonujesz? – pytają Różę koleżanki; jedna to pulchna trzydziestopięciolatka, druga jest młodsza i chuda. – A niby czemu nie? – odpowiada. – Tylko się nie łam – dodaje jej otuchy trzydziestopięcioletnia w drodze za kabiny przebieralni, gdzie pielęgniarki mają swą szafkę, stolik i telefon. – Powinna byś zadzwonić do niego do domu – mówi złośliwie chuda. Wszystkie trzy roześmiały się. Kiedy śmiech ucichł, Róża powiedziała: – Znam numer do tego teatrzyku. 2 To była straszna rozmowa. Kiedy tylko usłyszał w telefonie jej głos, zląkł się. Zawsze czuł strach przed kobietami, chociaż żadna w to nie wierzyła i gdy im o tym mówił, wszystkie uważały to tylko za kokieteryjny żart. – Jak się masz? – spytał. – Nie najlepiej – odpowiedziała. – Dlaczego? – Muszę z tobą pomówić – rzekła patetycznie. Właśnie tego patetycznego tonu oczekiwał z przerażeniem już od szeregu lat. – O czym? – w jego głosie znać było przygnębienie. – Muszę z tobą pilnie pomówić – powtórzyła. – Co się stało? – Jestem inna niż wtedy, gdy mnie poznałeś. Zatkało go zupełnie. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili: – Jak to? – Nie miałam tego już sześć tygodni. Przemógł się i powiedział: – To może nic nie być. To się czasami zdarza i nic nie znaczy.
– Nie, tym razem to jest to. – To niemożliwe. Po prostu niemożliwe. W każdym razie nie mogło to się stać z mojej winy. Oburzyła się: – Słuchaj, co ty sobie właściwie o mnie myślisz? Bał się jej dotknąć, bo w ogóle bał się jej. – Nie, nie chcę cię urazić, to absurd, dlaczego miałbym chcieć cię urażać, mówię tylko, że ze mną nie mogło się to stać, nie musisz się niczego obawiać, to po prostu niemożliwe, niemożliwe fizjolo- gicznie. – No to przepraszam – powiedziała bardzo urażonym tonem. – Wybacz, że zawracałam ci głowę. – Nie, nie, nie – zląkł się, że się rozłączy. – Masz rację, że do mnie dzwonisz! Oczywiście chętnie ci pomogę. To wszystko da się załatwić, oczywiście. – Załatwić? Co masz na myśli? Zmieszał się. Nie miał odwagi nazwać rzeczy po imieniu: – No… załatwić. – Na to, o czym ty myślisz, nie licz. Wybij to sobie z głowy. Nie zrobię tego, choćbym miała zmar- nować sobie życie. Znowu zdrętwiał ze strachu, ale tym razem przeszedł nieśmiało do kontrataku: – Więc po co dzwonisz, jak nie chcesz ze mną o tym mówić? Chcesz się mnie poradzić czy o wszystkim już postanowiłaś? – Chcę się ciebie poradzić. – Przyjadę do ciebie. – Kiedy? – Dam ci znać. – Dobrze. – No to na razie, bądź zdrowa. – Bądź zdrów. Odwiesił słuchawkę i wrócił do salki, w której ćwiczył jego zespół. – Panowie, koniec próby – powiedział. – Ja już dzisiaj nie mogę. 3 Gdy odłożyła słuchawkę, była czerwona ze zdenerwowania. Zirytowało ją, jak Klima zareagował na to, co mu powiedziała. Poirytowana była już zresztą na długo przedtem. Poznali się dwa miesiące temu, gdy sławny trębacz występował ze swym zespołem w uzdrowisku. Po koncercie odbyła się popijawa, na którą została zaproszona. Trębacz wyróżnił ją ponad inne i spędził z nią noc. Od tego czasu nie odezwał się ani słówkiem. Posłała mu dwa razy pocztówki z pozdrowieniami, ale nigdy nie odpowiedział. Raz, będąc w stolicy, zadzwoniła do niego do teatrzyku, w którym we- dług posiadanych przez nią informacji odbywał próby z zespołem. Mężczyzna, który odebrał telefon, chciał, by się przedstawiła, a następnie powiedział, że pójdzie poszukać Klimy. Po chwili wrócił z wiadomością, że próba już się skończyła i pan trębacz wyszedł. Pomyślała, że ukrywa się przed nią, i poczuła nienawiść, tym większą, że już wtedy zaczęła się obawiać, czy nie jest w ciąży. – Powiada, że to niemożliwe fizjologicznie! Dobre sobie! Niemożliwe fizjologicznie! Ciekawa jestem, jaką będzie miał minę, jak mu urodzę! Obydwie koleżanki przytakiwały z zapałem. Już tego dnia, gdy w wypełnionej parą sali obwieści-
ła im, że minionej nocy przeżyła niezapomniane chwile ze sławnym człowiekiem, trębacz stał się wspólną własnością wszystkich jej koleżanek. Niby zjawa unosił się w sali, w której pełniły na prze- mian dyżury, a ilekroć ktoś wymieniał jego nazwisko, chichotały w duchu, jakby mówiono o kimś, kogo znakomicie znają. Gdy zaś się dowiedziały, że Róża jest w ciąży, ogarnęła je dziwna radość, ponieważ od tej pory obecny był fizycznie wśród nich w głębi jej ciała. – No dobrze, dobrze, uspokój się, dziewczyno! – klepała ją po plecach trzydziestopięciolatka. – Znalazłam coś dla ciebie – rozłożyła dość wybrudzony i zmiętoszony numer ilustrowanego czasopi- sma. – Popatrz! Wszystkie trzy obejrzały fotografię młodej ładnej brunetki, stojącej na estradzie z mikrofonem przy ustach. Róża usiłowała z tych paru centymetrów kwadratowych wyczytać swoją przyszłość. – Nie wiedziałam, że jest taka młoda – powiedziała z pewną obawą. – Coś ty! – roześmiała się trzydziestopięcioletnia. – To fotka sprzed dziesięciu lat. Oboje są prze- cież w jednym wieku. Gdzie jej do ciebie! 4 W czasie rozmowy telefonicznej Klima uprzytamniał sobie, że tej okropnej wiadomości spodzie- wał się od dawna. Nie chodziło bynajmniej o oto, by mógł mieć rozsądny powód do przypuszczeń, że przy okazji owej fatalnej popijawy Różę zapłodnił (przeciwnie, pewny był, że posądziła go niesłusz- nie), ale na takie zawiadomienie czekał już wiele lat, już długo przedtem, nim poznał pielęgniarkę. Skończył dwudziesty pierwszy rok życia, kiedy jakaś zakochana blondynka umyśliła sobie udawać przed nim ciążę, by zmusić go do ślubu. Były to straszne tygodnie, pod koniec których dostał skurczy żołądka i załamał się nerwowo. Od tego czasu wie, że ciąża to cios, który może spaść na człowieka zewsząd i w każdej chwili, cios, przeciw któremu nie wymyślono żadnego piorunochronu, a który za- powiada patetyczny głos w telefonie (właśnie, również wtedy blondynka tę złowieszczą nowinę za- komunikowała mu najpierw przez telefon). Tamto przejście sprawiło, że potem zawsze już stykał się z kobietami z uczuciem niepokoju (nawet jeśli mimo to dość gorliwie) i po każdej randce bał się po- nurych następstw. Pocieszał się co prawda, że przy jego chorobliwej ostrożności prawdopodobień- stwo takiego nieszczęścia wynosi ledwie jedną tysięczną procentu, ale nawet i ta jedna tysięczna po- trafiła napędzić mu strachu. Kiedyś, mając przed sobą wolny wieczór, zatelefonował do dziewczyny, którą ostatnio widział przed dwoma miesiącami. Poznawszy go po głosie, zawołała: – Mój Boże, to ty! Nie mogłam się już doczekać, kiedy do mnie zadzwonisz! Tak bardzo potrzebo- wałam, żebyś zadzwonił! A mówiła to z takim naciskiem, tak patetycznie, że serce ścisnął mu znany niepokój i poczuł całą duszą, że chwila, której obawiał się, nadeszła. Ponieważ chciał spojrzeć prawdzie w oczy możliwie jak najprędzej, przybrał postawę ofensywną: – Ale dlaczego mówisz mi to takim tragicznym głosem? – Wczoraj umarła moja mama – powiedziała, a on odetchnął z ulgą. Lecz wiedział, że to, czego się boi, i tak go nie ominie. 5 – No to starczy. Ale niby dlaczego? – powiedział perkusista i Klima opamiętał się wreszcie. Ota- czały go zatroskane twarze muzyków z jego zespołu. Opowiedział im, co się stało. Chłopcy odłożyli
instrumenty i starali się coś mu doradzić. Pierwsza rada była radykalna: Osiemnastoletni gitarzysta oświadczył, że taką dziewczynę, jak ta, która właśnie dzwoniła do ich lidera i trębacza, należy z całą stanowczością spławić. – Powiedz jej, że może sobie robić, co się jej żywnie podoba. To nie jest twoje dziecko, więc nic cię to nie obchodzi. A jak się będzie upierać, to próba krwi wykaże, z kim jej się to przydarzyło. Trębacz zaoponował. Próba krwi przeważnie niczego nie wykazuje, a wtedy nadal bierze się pod uwagę to, co twierdzi kobieta. Gitarzysta odparł, że do żadnej próby krwi nie dojdzie. Dziewczyna załatwiona w taki sposób bę- dzie bardzo dobrze uważać, by nie ściągnąć na siebie niepotrzebnych kłopotów, a jak się zorientuje, że pomówiony mężczyzna nie jest tchórzliwym mazgajem, sama zajmie się usunięciem płodu na wła- sny koszt. – A wreszcie nawet gdyby urodziła, to cała kapela zezna przed sądem, żeśmy się z nią wtedy prze- spali wszyscy. I niech sobie szukają między nami ojczulka! Ale Klima powiedział: – Wierzę, że byście to zrobili. Tylko że ja do tego czasu dawno już oszalałbym z niepewności i strachu. W tych sprawach jestem największym tchórzem pod słońcem i chcę jak najprędzej mieć pewność. Wszyscy się z nim zgodzili. Metoda gitarzysty jest w zasadzie dobra, ale nie dla każdego. Przede wszystkim nie nadaje się dla człowieka, który nie ma silnych nerwów. Po drugie, nie jest dobra dla człowieka sławnego i bogatego, dla którego kobietom opłaca się podjąć nawet zupełnie obłąkańcze ryzyko. Przychylili się więc do poglądu, że zamiast dziewczynę stanowczo spławiać, trzeba skłonić ją do skrobanki metodą łagodnej perswazji. Ale jaką zastosować argumentację? Rysowały się trzy podstawowe możliwości: Sposób pierwszy to apel do współczującego dziewczęcego serduszka: Klima porozmawia z pielę- gniarką jak ze swoją najlepszą przyjaciółką; szczerze zwierzy się jej ze wszystkiego; powie, że jego żona jest poważnie chora i wiadomość, że mąż ma dziecko z inną kobietą, kompletnie by ją załamała; że nie wytrzymałby takiej sytuacji ani moralnie, ani nerwowo; i że dlatego prosi pielęgniarkę, by okazała mu litość. Zastrzeżenie wobec tego sposobu było charakteru zasadniczego. Nie można opierać całej strategii na czymś tak niepewnym i zwodniczym, jak sentymentalna dobroć pielęgniarki. Jeśli nie ma ona serca wyjątkowo zacnego i pełnego współczucia, taka metoda obróci się przeciw Klimie. Dziewczyna po- czuje się urażona nadmiernymi względami, jakimi upatrzony ojciec jej dziecka darzy inną kobietę, i będzie poczynać sobie tym twardziej. Metoda druga to apel do rozsądku dziewczyny: Klima postara się jej wytłumaczyć, że nie jest i ni- gdy nie będzie pewny, czy dziecko rzeczywiście jest jego. Zna pielęgniarkę z jednego tylko spotkania i zupełnie nic o niej nie wie. Nie ma najmniejszego pojęcia, z kim jeszcze się spotyka. Nie, nie, nie podejrzewa jej, że rozmyślnie chce go oszukać, ale chyba nie zamierza mu wmawiać, że nie miewa stosunków z innymi mężczyznami! Nawet zaś gdyby tak twierdziła, skąd Klima ma mieć pewność, że mówi prawdę? A czy rozsądnie byłoby urodzić dziecko, którego ojciec nigdy nie będzie pewny swe- go ojcostwa? Czy Klima mógłby porzucić żonę dla dziecka, o którym nie wie, czy naprawdę jest jego? Czy może Róża chce, aby dziecku nigdy nie było dane poznać własnego ojca? Również przeciwko temu sposobowi wysunięto zarzuty natury zasadniczej. Basista (najstarszy wiekiem członek zespołu) zauważył, że liczenie na rozsądek dziewczyny byłoby jeszcze większą głu- potą od rachub na jej współczucie. Logika argumentacji trafi w próżnię, podczas gdy pielęgniarka weźmie sobie do serca, że ukochany mężczyzna nie wierzy w jej prawdomówność. Zachęci ją to, by z
płaczliwym uporem jeszcze bardziej obstawała przy swych twierdzeniach i zamysłach. Wreszcie istniała jeszcze możliwość trzecia: Klima będzie zaklinać się, że ciężarną dziewczynę kochał i kocha. Najmniejszej wzmianki o tym, że dziecko mogłaby mieć z kimś innym! Przeciwnie, będzie pławił się w zdrojach zaufania, miłości i czułości. Obieca wszystko, włącznie z rozwodem. Nakreśli jej ich wspaniałą przyszłość. Po czym właśnie w imię tej przyszłości poprosi ją, aby zechciała przerwać ciążę. Wyjaśni jej, że urodzenie dziecka byłoby przedwczesne i pozbawiłoby ich najpiękniejszych pierwszych lat miłości. W tej znów argumentacji za mało było tego, czego poprzednia miała w nadmiarze: logiki. Jak to możliwe, że Klima jest tak bardzo zakochany w pielęgniarce, jeśli przez dwa miesiące jej unikał? Ale basista twierdził, że zakochani zawsze zachowują się nielogicznie i nie ma nic prostszego, niż ja- koś to dziewczynie wytłumaczyć. Ostatecznie wszyscy zgodzili się, że ten trzeci sposób prawdopo- dobnie będzie najodpowiedniejszy, gdyż apeluje do uczucia dziewczyny, które w zaistniałej sytuacji wydaje się jedyną rzeczą stosunkowo pewną. 6 Następnie wyszli z teatrzyku, na rogu rozstali się i tylko gitarzysta odprowadził Klimę pod sam dom. On jeden nie zgadzał się z proponowanym planem. Uważał, że jest niegodny lidera, którego ubóstwiał. – Idąc do kobiety, nie zapomnij bicza! – zacytował Nietzschego, z którego całej twórczości znał wyłącznie to jedno zdanie. – Drogi chłopcze – westchnął Klima – tym razem bicz to ona ma na mnie. Wtedy gitarzysta zaproponował szefowi, że pojedzie z nim do uzdrowiska samochodem, tam Kli- ma wywabi dziewczynę na szosę, a on ją przejedzie. – Nikt mi nie udowodni, że nie wbiegła sama pod koła. Gitarzysta był najmłodszym członkiem ze- społu, uwielbiał Klimę i Klima wzruszył się jego słowami: – Równy gość z ciebie – powiedział. Gitarzysta zaczął przedstawiać szczegóły swego planu. Policzki mu pałały. – Równy gość z ciebie, ale to niemożliwe – rzekł Klima. – Wahasz się? Przecież to Świnia! – Naprawdę strasznie równy gość z ciebie, ale to niemożliwe – powtórzył Klima i pożegnał się z nim. 7 Gdy został sam, zaczął zastanawiać się nad propozycją chłopca i nad tym, dlaczego ją odrzucił. Nie dlatego, że był szlachetniejszy od gitarzysty, lecz jedynie – że był bardziej tchórzliwy. Strach, że mógłby być oskarżony o udział w morderstwie, nie był ani trochę mniejszy od strachu, że zostanie uznany za ojca. Wyobraził sobie, jak samochód wpada na Różę, wyobraził ją sobie leżącą w kałuży krwi na szosie i na krótko doznał pełnego ulgi szczęścia. Ale wiedział, że uleganie grze wyobraźni jest bez sensu. Miał teraz poważne zmartwienie. Myślał o swojej żonie. Ach, Boże, jutro ma urodzi- ny. Było parę minut przed szóstą, za chwilę zamkną sklepy. Migiem wpadł jeszcze do kwiaciarni i ku- pił ogromny bukiet róż. Naszła go myśl, że będą to okropne urodziny. Będzie musiał udawać, że ser- cem i umysłem jest przy niej, będzie musiał zajmować się nią, być dla niej czuły, zabawiać ją, śmiać się z nią razem, a przy tym nieustannie będzie myślał o pewnym obcym, dalekim brzuchu. Będzie
zmuszał się do mówienia przymilnych słówek, ale jego myśl będzie daleko stąd, uwięziona w mrocz- nej celi tamtych cudzych wnętrzności jak w izolatce. Uświadomił sobie, że spędzenie tych urodzin w domu byłoby ponad jego siły i postanowił wyjaz- du do Róży nie odwlekać. W tym zresztą także nie było nic kuszącego. Z podgórskiego uzdrowiska wiało nań pustką jak z prawdziwej pustyni. Nikogo tam nie znał. Może tylko z wyjątkiem tego amerykańskiego pacjenta, któ- ry poczynał sobie jak kiedyś bogaci mieszczanie w małych miastach i po koncercie podejmował cały zespół w swoim apartamencie. Potraktował ich wyśmienitymi trunkami, otoczył żeńskim personelem kurortu, przez co pośrednio sprawił, że Klima wpakował się w tę historię z Różą. Ach, żeby chociaż ten człowiek, który wtedy odnosił się do niego z bezgraniczną życzliwością, był jeszcze w uzdrowi- sku! Klima uchwycił się tej wizji jak ostatniej deski ratunku, bowiem w chwilach, jakie właśnie przeżywał, mężczyzna niczego nie potrzebuje bardziej, niż przyjaznego zrozumienia ze strony innego mężczyzny. Jeszcze raz wrócił do teatrzyku i wszedł do portierni. Zamówił rozmowę międzymiastową. Wkrót- ce usłyszał w słuchawce głos Róży. Powiedział jej, że przyjedzie do niej już jutro. Ani słowem nie nawiązał do wiadomości, którą oznajmiła mu kilka godzin temu. Rozmawiał z nią, jakby byli parą beztroskich kochanków. Między jednym a drugim zdaniem zapytał: – Czy ten Amerykanin jest jeszcze w uzdrowisku? – Aha, jest – odpowiedziała Róża. Ulżyło mu i nieco gładziej niż przedtem powtórzył, że cieszy się na myśl, że ją zobaczy. – A jak jesteś ubrana? – rzekł następnie. – A bo co? Już wiele lat z powodzeniem stosował ten trik w telefonicznym flircie. – Chcę wiedzieć, jak jesteś właśnie teraz ubrana. Chcę sobie ciebie wyobrazić. – Mam czerwoną sukienkę. – W czerwonym musi ci być bardzo do twarzy. – Chyba tak – powiedziała. – A pod spodem? Roześmiała się. No cóż, każda zawsze się śmiała, gdy o to pytał. – W jakich jesteś majteczkach? – Też czerwonych. – Już się cieszę, że ciebie w nich zobaczę – rzekł i pożegnał się z nią. Zdawało mu się, że przyjął właściwy ton. Na chwilę poczuł ulgę. Ale tylko na chwilę, gdyż uzmysłowił sobie, że nie potrafi my- śleć o niczym innym niż o Róży, wobec czego dzisiejszą rozmowę z żoną powinien ograniczyć do najniezbędniejszego minimum. Stanął przed kasą kina, w którym szedł amerykański western, i kupił dwa bilety. 8 Choć Kamila Klimowa była o wiele bardziej piękna niż chora, to przecież chora była. Z powodu złego stanu zdrowia musiała zrezygnować przed kilku laty z kariery piosenkarskiej, która uprzednio zaprowadziła ją w ramiona jej dzisiejszego męża. Piękna młoda pani, nawykła do podziwu, nagle miała głowę pełną szpitalnej woni karbolu. Odno-
siła wrażenie, jakby jej świat od świata męża odgradzało teraz siedem gór. Gdy Klima w takich chwilach widział jej smutną twarz, serce krajało mu się z bólu i wyciągał do niej (ponad tymi fikcyjnymi górami) drżące z miłości ręce. Kamila zrozumiała, że w jej smutku tkwi siła, której istnienia przedtem nie podejrzewała, a która Klimę przyciąga, rozczula i doprowadza do łez. Nic dziwnego, że tym niespodziewanie znalezionym instrumentem zaczęła (zapewne nawet bez- wiednie, ale tym częściej) się posługiwać. Przecież jedynie wtedy, gdy przeglądał się w jej ściągnię- tej bólem twarzy, mogła być jako tako pewna, że w jego myślach nie rywalizuje z nią żadna inna ko- bieta. Albowiem ta prześliczna pani bała się kobiet i widziała je wszędzie. Nigdy i nigdzie nie uszły jej uwagi. Umiała odkryć je w tonie głosu, jakim Klima ją witał, kiedy wracał do domu. Umiała wyczuć je w zapachu jego ubrań. Niedawno zobaczyła na biurku męża oderwany z brzegu gazety skrawek pa- pieru, na którym jego ręką zapisana była jakaś data. Oczywiście, mogło się to odnosić do najrozmait- szych spraw, próby koncertu, rozmowy z agentem, ale ona przez cały miesiąc myślała tylko o tym, z jaką kobietą spotka się Klima tego dnia, i cały miesiąc źle spała. Jeżeli tak przerażał ją podstępny świat kobiet, czy nie mogła znaleźć sobie pociechy w świecie mężczyzn? Raczej nie. Zazdrość ma zadziwiającą właściwość: oświetla jasnymi promieniami tego jednego jedynego mężczyznę, tłumy innych pozostawiając w absolutnej ciemności. Myśl pani Klimowej nie umiała poruszać się inaczej niż w kierunku, w którym biegły te dręczące promienie, i jej mąż stał się dla niej jedynym mężczyzną na świecie. Teraz usłyszała klucz w zamku i jej oczom ukazał się trębacz z bukietem róż. W pierwszej chwili ogarnęła ją radość, ale zaraz odezwały się wątpliwości: Czemu przynosi kwiaty już dzisiaj, jeśli jej urodziny będą dopiero jutro? Co to znowu ma znaczyć? – Nie będzie cię jutro w domu? – powitała go. 9 Z tego że przyniósł róże już dziś wieczorem, wcale przecież nie wynikało, że jutro ma go nie być. Lecz jej nieufne czułki, zawsze czujne, zawsze zazdrosne, potrafiły grubo wcześniej przewidzieć każ- dy ukrywany zamiar małżonka. Za każdym razem, gdy Klima zdawał sobie sprawę z istnienia owych straszliwych czułków, które go obnażały, śledziły, demaskowały – ogarniało go beznadziejne znuże- nie. Nienawidził ich i był pewny, że jeżeli jego małżeństwu coś zagraża, to tylko one. Zawsze był przekonany (i z tego punktu widzenia zawsze miał całkowicie czyste sumienie), że je- śli czasem okłamuje żonę, to jedynie dlatego, że chce ją oszczędzić, uchronić przed wszelkim niepo- kojem i że to ona sama pakuje się w cierpienie przez tę swoją nieufność. Patrząc teraz na jej twarz, czytał z niej podejrzenia, smutek oraz zły humor. Miał ochotę prasnąć bukietem o ziemię, ale się opanował. Wiedział, że w dniach, które nadejdą, będzie musiał panować nad sobą również w sytuacjach znacznie trudniejszych. – Masz coś przeciwko temu, że przyniosłem ci kwiaty już dzisiaj? – spytał i żona zaraz wyczuła w jego głosie rozdrażnienie, toteż podziękowała i poszła nalać wody do wazonu. – Ten cholerny socjalizm! – rzekł Klima, gdy wróciła. – Stało się coś? – No popatrz tylko. Stale zmuszają nas do występów za darmo. To na rzecz walki z imperiali- zmem, to z okazji rocznicy rewolucji, to znów na urodziny jakiegoś dygnitarza i jak nie chcę, by nas zlikwidowali, muszę się na to wszystko zgadzać. Nie masz pojęcia, jak dziś znowu się zezłościłem.
– A co było? – spytała bez większego zainteresowania. – Podczas próby przyszła do nas jakaś tam referentka z rady narodowej i dalej nas pouczać, co wolno nam grać, a czego nie wolno, i w końcu zmusiła nas, żebyśmy dali darmowy koncert dla Związku Młodzieży, a co gorsza, jutro muszę spędzić cały dzień na jakiejś idiotycznej konferencji, gdzie znów będą nas uczyć, jak muzyka ma pomagać w budowie socjalizmu. Zmarnowany dzień, zu- pełnie zmarnowany dzień! I to właśnie dzień twych urodzin! – Chyba nie będą trzymać cię tam do nocy! – No niby nie. Ale wyobraź sobie, w jakim humorze wrócę. Dlatego chciałem posiedzieć z tobą trochę w spokoju przynajmniej dzisiejszego wieczoru – rzekł, ujmując żonę za ręce. – To miło z twojej strony – powiedziała pani Klimowa i Klima wyczuł z jej głosu, że z tego, co mówił o jutrzejszej konferencji, nie wierzy ani jednemu słowu. Pani Klimowa nie ośmielała się wprawdzie ujawniać wobec niego, że mu nie wierzy. Wiedziała, że jej brak zaufania doprowadza go do szału. Ale Klima dawno już stracił wiarę w jej zaufanie. Czy mówił prawdę, czy kłamał, zawsze posądzał ją, że go podejrzewa. Lecz teraz nic już nie można było zrobić i musiał mówić dalej, jakby wierzył, że i ona mu wierzy, ona zaś (z twarzą smutną i obcą) wy- pytywała go o jutrzejszą konferencję, chcąc mu dowieść, że w jej realność nie wątpi. Następnie wyszła do kuchni przygotować kolację. Przesoliła ją. Zawsze lubiła gotować i gotowa- ła świetnie (życie nie rozpieściło jej i nie oduczyło zajęć gospodarskich) i Klima wiedział, że jeżeli tym razem potrawa się nie udała, to wyłącznie dlatego, że Kamila cierpiała. Oczyma duszy widział bolesny, szybki ruch, jakim wsypała do garnka za dużą szczyptę soli, i serce mu się ścisnęło. Zdawa- ło mu się, że w przesolonych kęskach odnajduje smak jej łez i łyka swoje własne przewiny. Wiedział, że Kamila przeżywa męki zazdrości, wiedział, że w nocy znowu nie będzie spała, chciał więc ją gła- skać, całować, uspokajać, ale wnet uświadomił sobie, że to zbędne, bo jej czułki odkryłyby w piesz- czotach tylko jego nieczyste sumienie. Wreszcie poszli do kina. Bohater, który na ekranie zgrabnie wychodził cało z wszystkich zdra- dzieckich zasadzek, podnosił jakoś Klimę na duchu. Widział siebie na jego miejscu i chwilami zda- wało mu się, że namówienie Róży na skrobankę to drobiazg, z którym dzięki swemu wdziękowi oraz szczęśliwej gwieździe poradzi sobie śpiewająco. Potem położyli się obok siebie na szerokim łóżku. Patrzył na nią. Leżała na plecach z głową zagłę- bioną w poduszce, z brodą leciutko uniesioną i oczyma utkwionymi w suficie, a on w tym napiętym wyprężeniu jej ciała (przypominała mu zawsze strunę, mówił jej, że ma „duszę struny”) w jednej chwili ujrzał nagle całą jej kwintesencję. Właśnie, czasami zdarzało mu się (były to cudowne mo- menty), że w jednym jej geście czy ruchu widział jakby całą historię jej ciała i duszy. Były to chwile jakiegoś absolutnego jasnowidzenia, ale również absolutnego rozrzewnienia: ta kobieta kochała go bowiem, gdy jeszcze nic nie znaczył, potrafiła zawsze poświęcić dla niego wszystko, w lot rozumiała każdą jego myśl, dzięki czemu mógł rozmawiać z nią o Armstrongu i o Strawińskim, o głupstewkach i o kłopotach, była mu najbliższa ze wszystkich ludzi… Teraz wyobraził sobie, że to słodkie ciało, ta słodka twarz byłyby martwe i czuł, że nie przeżyłby jej ani o jeden dzień. Wiedział, że gotów jest bronić jej do ostatniego tchu, że gotów jest oddać za nią swe życie. Lecz to poczucie dławiącej miłości trwało tylko sekundę, było bezsilnym przebłyskiem, gdyż jego umysł wypełniony był całkowicie przygnębieniem i strachem. Leżał koło Kamili, wiedział, że kocha ją bezgranicznie, ale duchem był nieobecny. Głaskał ją po twarzy, jakby robił to z niezmierzonej, wielusetkilometrowej odległości.
DZIEŃ DRUGI 1 Było około dziewiątej rano, gdy na parkingu na skraju zdrojowiska (dalej już samochodom nie wolno było wjeżdżać) zatrzymał się elegancki biały wóz i wysiadł z niego Klima. Przez środek kurortu ciągnął się długi park z trawnikiem, rzadko rosnącymi drzewami, dróżkami wysypanymi piaskiem oraz kolorowymi ławeczkami. Po obu stronach stały budynki sanatoryjne, wśród nich również „Dom Marksa”, gdzie w pokoiku, w którym trębacz spędził był pewnej nocy dwie fatalne dla siebie w skutkach godziny, mieszkała siostra Róża. Naprzeciw „Domu Marksa” po drugiej stronie parku wznosiła się najpiękniejsza budowla całego uzdrowiska, w stylu secesyjnym z początku stulecia, pełna stiukowych ozdób i z mozaiką nad wejściem. Ona jedna uzyskała przywilej zachowania bez zmiany dawnej nazwy: „Richmond”. – Czy pan Bertlef mieszka tu jeszcze? – spytał Klima portiera. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, wbiegł po czerwonym chodniku na pierwsze piętro i zapu- kał do drzwi. Gdy wszedł, ujrzał Bertlefa wychodzącego mu na spotkanie w piżamie. Zażenowany zaczął prze- praszać za niezapowiedziane najście, ale Bertlef mu przerwał: – Przyjacielu! Proszę się nie usprawiedliwiać! Sprawił mi pan największą przyjemność, jakiej zdarzyło mi się doznać tutaj od kogokolwiek w tych porannych godzinach. Potrząsnął dłonią trębacza i ciągnął dalej: – W tym kraju ludzie nie cenią sobie poranka. Budzą się gwałtownie na dzwonek budzika, który druzgoce ich sen jak cios siekiery, i od razu stają się niewolnikami żałosnego pośpiechu. Niech mi pan powie, cóż może być wart dzień, który zaczyna się od takiego aktu przemocy? Co musi dziać się z ludźmi, którzy co dzień za pośrednictwem budzika doznają miniaturowego elektrowstrząsu? Każdego dnia przyzwyczaja się ich do przemocy, każdego dnia oducza się ich od rozkoszy. Proszę mi wierzyć, że o charakterze ludzi decydują ich poranki. Ujął Klimę delikatnie za ramiona, posadził go w fotelu i kontynuował: – A ja tak bardzo kocham te poranne godziny bezczynności, przez które wolno, niczym po pełnym rzeźb moście, przechodzę z nocy do dnia, ze snu do jawy. To ta część dnia, kiedy byłbym ogromnie wdzięczny za mały cud, za niespodziane spotkanie, które przekonałoby mnie, że sny mej nocy trwają nadal i że między przygodą snu a przygodą dnia nie rozciąga się przepaść. Obserwując Bertlefa, chodzącego w piżamie po pokoju i przygładzającego ręką szpakowate wło- sy, trębacz zauważył, że jego dźwięczny głos ma niezatarty akcent amerykański, a dobór słów cechuje ujmująca staroświecczyzna, łatwo dająca się wytłumaczyć tym, że w ojczyźnie swych przodków nig- dy nie mieszkał, języka ojczystego zaś nauczył się wyłącznie w środowisku rodzinnym. – I nikt, mój przyjacielu – pochylił się teraz nad Klimą z poufałym uśmiechem – nikt w tym kuror- cie nie może przyjść mi w sukurs. Nawet pielęgniarki, skądinąd tak potulne, mają zgorszone miny, gdy wabię je, aby spędziły ze mną radosne chwile w porze mego śniadania, wskutek czego wszystkie spotkania zmuszony jestem odkładać aż na wieczór, gdy mimo wszystko bywam już nieco zmęczony. Następnie podszedł do stolika z telefonem i spytał: – Kiedy pan przybył?
– Teraz, rano – wyjaśnił Klima. – Samochodem. – Z pewnością jest pan głodny – powiedział Bertlef i podniósł słuchawkę. Zamówił dwa śniada- nia. – Cztery jajka po wiedeńsku, ser, masło, rogaliki, mleko, szynka, herbata. Klima tymczasem rozglądał się po pokoju. Wielki okrągły stół, krzesła, fotele, lustro, dwie kozet- ki, drzwi do łazienki i do drugiego, przyległego pokoju, w którym – jak zapamiętał – mieściła się mała sypialnia. Tutaj, w tym wspaniałym apartamencie, wszystko się rozpoczęło. Tu siedzieli pijani chłopcy z jego zespołu, którym do towarzystwa bogaty Amerykanin zaprosił kilka pielęgniarek. – Tak – rzekł Bertlef – tego obrazu, któremu pan się przygląda, poprzednio tu nie było. Dopiero teraz trębacz spostrzegł obraz przedstawiający brodatego mężczyznę z dziwnym blado- niebieskim pierścieniem wokół głowy i z pędzlem oraz paletą w ręce. Obraz wyglądał na prymityw- ny, lecz Klima wiedział, że liczne obrazy sprawiające wrażenie prymitywów są sławne. – Kto to malował? – Ja sam – odpowiedział Bertlef. – Nie wiedziałem, że pan maluje. – Bardzo lubię malować. – A kto to jest? – ośmielił się spytać trębacz. – Święty Łazarz. – Czyżby Łazarz był malarzem? – To nie jest Łazarz biblijny, tylko święty Łazarz, mnich, który żył w dziewiątym wieku w Kon- stantynopolu. To mój patron. – Aha – rzekł trębacz. – Był to nader szczególny święty. Cierpiał nie od pogan za wiarę w Chrystusa, lecz od złych chrześcijan, za to, że zbyt lubił malować. Jak panu może wiadomo, w ósmym i dziewiątym wieku w Kościele greckim panował surowy ascetyzm, nietolerancyjny wobec wszelkich uciech doczesnych. Również obrazy oraz rzeźby uważano za przejawy występnej zmysłowości. Cesarz Teofil kazał znisz- czyć tysiące pięknych obrazów i zabronił malować memu umiłowanemu Łazarzowi. Ale Łazarz wie- dział, że swymi obrazami chwali Boga i nie ustąpił. Teofil więził go, męczył, chciał, by Łazarz wy- rzekł się pędzla, lecz Bóg był mu miłościw i dodał sił, by przetrzymał srogie katusze. – Bardzo piękna historia – powiedział trębacz uprzejmie. – Wspaniała. Lecz pan z pewnością przyszedł do mnie nie po to, by oglądać moje obrazki, tylko z jakichś innych powodów. W tej chwili rozległo się pukanie i w drzwiach ukazał się kelner z wielką tacą. Postawił ją na sto- le i nakrył dla obu mężczyzn do śniadania. Bertlef zaprosił trębacza do stołu i rzekł: – Śniadanie nie jest tak wyśmienite, byśmy nie mogli kontynuować rozmowy. Proszę, niech mi pan powie, co leży panu na sercu! Tak więc trębacz żując przedstawiał swoją sprawę, a Bertlef w kilku miejscach przerywał mu opowieść dociekliwymi pytaniami. 2 Przede wszystkim zastanowiło go, czemu Klima nie odpowiedział Róży na żadną z jej kartek, wy- kręcał się od rozmowy z nią i nigdy nie zrobił choćby jednego przyjaznego gestu, który przedłużyłby ich miłosną noc o ciche, łagodzące echo.
Trębacz przyznał, że nie poczynał sobie przyzwoicie ani mądrze. Ale nie mógł się przemóc. Myśl o jakimkolwiek dalszym kontakcie z tą dziewczyną napawała go wstrętem. – Uwieść kobietę – rzekł Bertlef, nie kryjąc niezadowolenia – to umie byle dureń. Lecz umieć ją porzucić, o, po tym właśnie poznaje się dojrzałego mężczyznę. – Wiem – przyznał Klima ze smutkiem. – Ale ten wstręt, ta nieprzezwyciężalna odraza, to jest we mnie silniejsze od wszelkich szlachetnych postanowień. – Mój panie – zdumiał się Bertlef – czy pan jest mizoginem? – Mówią tak o mnie. – Ale skąd się to w panu bierze? Nie wygląda pan przecież ani na impotenta, ani na homoseksuali- stę! – Istotnie, nie jestem impotentem ani homoseksualistą. To coś znacznie gorszego – wyznał melan- cholijnie trębacz. – Ja kocham własną żonę. To moja erotyczna tajemnica, której ogromna większość ludzi zupełnie nie potrafi zrozumieć. Jego wyznanie było tak wzruszające, że obaj na chwilę umilkli. Upłynęła bodaj minuta, nim trę- bacz znów podjął temat: – Tego nikt nie rozumie, a najmniej moja żona. Myśli, że wielka miłość wyraża się w ten sposób, że człowiek zupełnie nie zadaje się z innymi kobietami. A tymczasem to bzdura. Nie ma chwili, by nie ciągnęło mnie do jakiejś obcej kobiety, ale gdy tylko ją posiądę, coś jakby potężna katapulta od- rzuca mnie od niej na powrót do Kamili. Czasami mówię sobie, że za tymi innymi kobietami uganiam się wyłącznie dla tej katapulty, dla tego odrzucenia i cudownego lotu (pełnego czułości, pragnienia i pokory) do własnej żony, którą z każdą kolejną niewiernością kocham coraz to bardziej. – Czyli że siostra Róża była dla pana jedynie utwierdzeniem w miłości monogamicznej? – Tak – rzekł trębacz. – I to utwierdzeniem nader przyjemnym. Siostra Róża, kiedy widzi się ją po raz pierwszy, ma bowiem wiele wdzięku, a zarazem jest nadzwyczaj korzystne, że ten wdzięk w dwie godziny wyczerpuje się całkowicie, wskutek czego nic już nie ciągnie człowieka do dalszego przeby- wania z nią i katapulta silnie wyrzuca go do wspaniałego lotu powrotnego. – Drogi przyjacielu, wątpię, ażebym na kimś innym mógł lepiej niż na panu udowodnić, że nad- mierna miłość jest grzeszna. – Sądziłem, że miłość do żony to jedyne, co we mnie dobrego. – I mylił się pan. Zbyt silna miłość do pańskiej żony nie równoważy pańskiej nieczułości, prze- ciwnie, jest jej źródłem. Ponieważ pańska żona jest dla pana wszystkim, wszystkie inne kobiety są dla pana niczym albo, inaczej mówiąc, są dziwkami. A to wielkie bluźnierstwo i wielki brak posza- nowania dla istot będących tworami Boga. Drogi przyjacielu, ten rodzaj miłości jest herezją. 3 Bertlef odsunął pustą filiżankę, wstał od stołu i wyszedł do łazienki, z której Klima usłyszał naj- pierw szum lejącej się wody, a po chwili również jego głos: – Czy uważa pan, że człowiek ma prawo zadawać śmierć nienarodzonemu dziecięciu? Już widok portretu brodacza z aureolą nieco go zaniepokoił. Zapamiętał Bertlefa jako jowialnego bon vivanta i zupełnie nie przyszło mu do głowy, że mógłby on być człowiekiem wierzącym. Teraz poczuł skurcz serca, gdyż zląkł się, że usłyszy pouczenia moralne i jedyna jego oaza na pustyni tego uzdrowiska okaże się fatamorganą. Smętnym głosem powiedział: – Należy pan do tych, którzy to nazywają morderstwem? Bertlef długo nie odpowiadał. Wreszcie, ubrany już w strój dzienny i starannie uczesany, wyszedł
z łazienki. – Morderstwo to słowo, które zbyt zalatuje krzesłem elektrycznym – rzekł. – Mnie chodzi o coś in- nego. Widzi pan, ja uważam, że życie należy przyjmować z całym dobrodziejstwem inwentarza. To pierwsze przykazanie, jeszcze przed Dekalogiem. Wszystkie zdarzenia są w ręku bożym, my zaś ab- solutnie nie wiemy, co może stać się jutro. Pragnę przez to powiedzieć, że przyjmowanie życia z ca- łym dobrodziejstwem inwentarza oznacza przyjmowanie nieprzewidywalnego. A dziecko to koncen- trat nieprzewidywalności. Dziecko to jedna wielka niespodzianka. Nie wie pan, co z niego wyrośnie, co panu przyniesie, i właśnie dlatego musi je pan przyjąć. W przeciwnym razie żyje pan tylko poło- wicznie, żyje pan jak ten, kto, nie umiejąc pływać, brodzi przy brzegu, chociaż prawdziwe morze jest tylko tam, gdzie głębia. Trębacz kontrargumentowa!, że dziecko nie jest jego. – Zgoda – rzekł Bertlef. – Ale niech pan też szczerze przyzna, że nawet gdyby było pańskie, nama- wiałby pan Różyczkę na skrobankę z jednakowym uporem. Robiłby pan to ze względu na swoją żonę i grzeszną miłość, jaką pan do niej żywi. – Tak, przyznaję – powiedział trębacz. – Nakłaniałbym ją do skrobanki we wszelkich okoliczno- ściach. Bertlef stał oparty o drzwi łazienki i uśmiechał się: – Rozumiem i bynajmniej nie będę pana do niczego namawiał. Za stary jestem na to, by chciało mi się naprawiać świat. Powiedziałem, co myślę, i dość na tym. Pozostanę pańskim przyjacielem, nawet jeżeli będzie pan postępował niezgodnie z mymi przekonaniami, i dopomogę panu, nawet jeśli nie będę się z panem zgadzał. Trębacz podniósł wzrok na Bertlefa, który ostatnie zdanie wypowiedział aksamitnym głosem mą- drego kaznodziei. Wywarł na nim majestatyczne wrażenie. Zdawało mu się, że wszystko, co Bertlef mówi, mogłoby służyć jako legenda, przypowieść, przykład, rozdział z jakowejś nowożytnej Ewan- gelii. Miał ochotę (zrozummy go, był podenerwowany i skłonny od przesadnych gestów) nisko mu się pokłonić. – Zrobię dla pana, co będzie w mojej mocy – kontynuował Bertlef. – Za chwilę wybierzemy się do mojego przyjaciela, ordynatora Slamy, który zajmie się lekarską stroną pańskiego problemu. Niech mi pan tylko powie, w jaki sposób zamierza pan nakłonić Różyczkę do decyzji, przed którą tak się wzbrania? 4 To był trzeci temat, na którym się zatrzymali. Kiedy trębacz przedstawił swój plan, Bertlef powie- dział: – Przypomina mi to zdarzenie, które sam przeżyłem, gdy w czasach pełnej przygód młodości pra- cowałem jako robotnik w portowych dokach, gdzie roznosiła nam śniadania dziewczyna o niezwykle dobrym sercu, która nikomu niczego nie umiała odmówić. Ale za taką dobroć serca (i ciała) mężczyź- ni odpłacają zwykle raczej grubiaństwem niż wdzięcznością, tak więc byłem jedynym, który odnosił się do niej grzecznie i z szacunkiem, choć właśnie mnie nic z nią nie łączyło. Moja grzeczność spra- wiła, że zakochała się we mnie. Zadałbym jej ból i poniżyłbym ją, gdybym się z nią wreszcie nie przespał. Uczyniłem to jednak tylko jeden jedyny raz i natychmiast jej wyjaśniłem, że nadal będę ko- chał ją miłością duchową, lecz kochankami już być nie możemy. Rozpłakała się, uciekła, przestała witać się ze mną i jeszcze bardziej ostentacyjnie oddawała się wszystkim innym. Po upływie zaś dwóch miesięcy oznajmiła mi, że zaszła ze mną w ciążę.
– Był pan więc w takiej samej sytuacji jak ja! – zawołał trębacz. – Ach, przyjacielu – westchnął Bertlef – czyżby nie wiedział pan, że to, co zdarzyło się panu, jest udziałem wszystkich mężczyzn na świecie? – I co pan zrobił? – Postąpiłem podobnie jak pan zamierza, ale z jedną różnicą. Pan chce miłość przed Różą uda- wać, podczas gdy ja wtedy naprawdę darzyłem ją miłością. Zobaczyłem przed sobą biedną dziew- czynę, przez wszystkich poniżaną i krzywdzoną, biedną dziewczynę, która dotąd doznała uprzejmości od jednego tylko człowieka i nie chce go utracić. Rozumiałem, że kocha mnie, i nie mogłem gniewać się na nią, że ujawnia to w jedyny sposób, w jaki potrafi, tymi tylko środkami, jakie podszepnęła jej owa nędza moralna, za którą nie ponosiła przecież winy. Niech pan słucha, co jej odpowiedziałem: „Wiem bardzo dobrze, że zaszłaś w ciążę z kimś innym. Lecz wiem również, że uciekłaś się do tego podstępu z miłości i za miłość chcę ci odpłacić miłością. Nie obchodzi mnie, z kim masz to dziecko, i jeśli chcesz, pojmę cię za małżonkę.” – To było czyste szaleństwo! – A przecież może skuteczniejsze niż pańskie przemyślne postępowanie. Gdy jeszcze kilka razy powtórzyłem tej kurewce, że ją kocham i ożenię się z nią, nawet jeśli będzie mieć dziecko, rozpłaka- ła się i przyznała, że chciała mnie oszukać. W obliczu mej dobroci pojęła, jak rzekła, że nie jest mnie godna i nigdy nie mogłaby wyjść za mnie. Trębacz zamyślił się i milczał, a Bertlef dodał: – Cieszyłbym się, gdyby to wydarzenie mogło być panu pomocne jako parabola. Niech pan nie usiłuje udawać przed Różą miłości, lecz niechaj pan się postara pokochać ją naprawdę. Niech pan spróbuje okazać jej współczucie. Nawet jeżeli pana okłamuje, proszę spróbować dostrzec w tym kłamstwie jej sposób kochania. Jestem pewien, że wtedy nie oprze się sile pańskiej dobroci i sama załatwi wszystko tak, żeby pana nie skrzywdzić. Słowa Bertlefa wywarły na trębaczu wielkie wrażenie. Ale kiedy wyraźniej wywołał w swej pa- mięci postać Róży, zrozumiał, że droga miłości, którą Amerykanin mu wskazuje, dla niego jest niedo- stępna; że jest to droga świętych, a nie zwyczajnych ludzi. 5 Róża siedziała za stolikiem w wielkiej hali łazienek, gdzie pod ścianami stały łóżka, na których wypoczywały kobiety po zabiegach. Przyjmowała skierowania od dwóch nowych pacjentek. Wpisała datę, wydała im kluczyki od szatni, ręczniki i długie prześcieradła. Następnie spojrzała na zegarek i skierowała się (miała jedynie biały fartuch na gołym ciele, ponieważ wykafelkowane sale pełne były nagrzanej pary) do tylnej hali, na basen, w którym w cudotwórczej źródlanej wodzie pluskało się ze dwadzieścia nagich kobiet. Wywołała nazwiska trzech z nich, żeby je zawiadomić, że czas wyznaczo- ny na ich kąpiel już minął. Damy posłusznie wyskoczyły z basenu, zatrzęsły wydatnymi biustami, z których kapała woda, i truchcikiem podążyły za Różą do pierwszego pomieszczenia. Tam wyciągnęły się na wolnych łóżkach, a Róża owinęła jedną po drugiej w prześcieradła, otarła im oczy łóżkiem płótna i narzuciła jeszcze na nie ciepłe koce. Uśmiechały się do niej, ale ona nie odwzajemniała uśmiechu. To nic przyjemnego urodzić się w małej mieścinie, do której rokrocznie zjeżdża dziesięć tysięcy kobiet i niemal ani jeden młody mężczyzna; tu już w wieku piętnastu lat kobieta może dokładnie zo- rientować się w całokształcie szans erotycznych, jakie będzie miała do końca życia, jeśli nie zmieni miejsca zamieszkania. A zmienić miejsce zamieszkania? Zakład, gdzie była zatrudniona, zwalniał
pracowników bardzo niechętnie, a jej rodzice także reagowali oburzeniem na każdą wzmiankę o przeprowadzce. Nie, ta dziewczyna, choć na ogół starała się sumiennie spełniać swe obowiązki, nie darzyła pa- cjentek zbytnią miłością. Można wyliczyć trzy przyczyny takiego stanu rzeczy: Zawiść: przyjechały tutaj od mężów, od kochanków, ze świata, który jej wydawał się kwitnąć ty- siącem sposobności, jakie dla niej są niedostępne, choć ma ładniejsze piersi, dłuższe nogi i regular- niejszy owal twarzy niż one. Oprócz zawiści – niecierpliwość: zjawiały się tu owiane swoimi dalekimi przygodami, podczas gdy ona wciąż tkwiła w monotonii, rok temu taka sama jak teraz; przerażało ją, że jej czas mija w tej małej dziurze, w której nic się nie dzieje, i chociaż była młoda, stale myślała o tym, że życie minie, zanim ona w ogóle zacznie żyć. Po trzecie – czuła instynktowną niechęć do ich mnogości, zmniejszającej wartość poszczególnej kobiety jako takiej. Była otoczona smutną inflacją damskich biustów, pośród których również tak piękne piersi jak jej traciły na wartości. Właśnie bez uśmiechu opatuliła ostatnią z trzech pacjentek, gdy do sali zajrzała jej chuda koleżan- ka i krzyknęła: – Telefon! Minę miała tak uroczystą, że Róża zaraz wiedziała, kto do niej dzwoni. Czerwona na twarzy po- szła do kabiny, podniosła słuchawkę i wymieniła swoje nazwisko. Klima przywitał się z nią i spytał, kiedy będzie miała dla niego czas. – Kończę o trzeciej – odpowiedziała. – O czwartej moglibyśmy się spotkać. Następnie ustalali miejsce spotkania. Róża chciała, żeby to była największa w uzdrowisku winiar- nia, otwarta cały dzień. Chuda koleżanka, która stała koło niej, nie spuszczając wzroku z jej ust, ski- nęła potakująco głową. Trębacz ze swej strony wolałby zobaczyć się z Różą gdzieś, gdzie byliby sami, i proponował, żeby wyjechali razem jego wozem poza kurort. – To nie ma sensu. Gdzie będziemy jeździli? – powiedziała. – Bylibyśmy sami. – Jak się mnie wstydzisz, to nie trzeba było przyjeżdżać – rzekła Róża, a koleżanka znów z apro- batą skinęła. – Nie to miałem na myśli – rzekł Klima. – Więc zaczekam o czwartej przed winiarnią. – Znakomicie – powiedziała chuda koleżanka, gdy Róża odwiesiła słuchawkę. – Chciałby spotkać się z tobą w jakimś ustronnym miejscu; ale ty musisz się postarać, żeby widziało was jak najwięcej ludzi. Róża wciąż była mocno zdenerwowana i czuła tremę przed spotkaniem. Zupełnie nie umiała już wyobrazić sobie Klimy. Jak wygląda, jak się uśmiecha, jaki ma sposób bycia? Wspomnienie o ich je- dynym spotkaniu było nadzwyczaj mgliste. Koleżanki bardzo wypytywały ją wtedy o trębacza, chcia- ły wiedzieć, jaki jest, co mówi, jak wygląda, gdy zdejmie ubranie, i jak się kocha. Ale ona nie umiała im nic powiedzieć i powtarzała tylko, że to było jak sen. Nie był to czczy frazes: Mężczyzna, z którym spędziła dwie godziny w łóżku, zstąpił do niej z pla- katów. Jego fotografia nabrała na chwilę trójwymiarowej materialności, ciepła i ciężaru, aby wkrót- ce znów stać się niematerialnym i bezbarwnym obrazem, powielonym w tysiącu odbitek i przez to jeszcze bardziej abstrakcyjnym i nierzeczywistym. Wskutek tego że wówczas tak szybko skrył się przed nią za swym graficznym symbolem, pozostało jej nieprzyjemne poczucie jego doskonałości. Nie mogła przypomnieć sobie najmniejszego szczegółu, który zniżyłby go i przybliżył do niej. Gdy był daleko, zajmowała postawę stanowczą i bojową, ale
teraz, kiedy czuła już jego bliskość, odwaga ją opuszczała. – Nie łam się – powiedziała chuda. – Będę trzymać za ciebie kciuki. 6 Gdy Klima skończył rozmowę z Różą, Bertlef wziął go pod ramię i zaprowadził do „Domu Mark- sa”, gdzie mieszkał i przyjmował pacjentki doktor Slama. W poczekalni siedziało kilka kobiet, lecz Bertlef bez wahania cztery razy krótko zastukał w drzwi gabinetu. Po chwili wyszedł do nich wysoki mężczyzna w białym fartuchu, w okularach i z potężnym nochalem. Powiedział kobietom w poczekal- ni: „Chwileczkę, zaraz wracam” i wyprowadził obu panów na korytarz, a stamtąd do swojego miesz- kania, znajdującego się piętro wyżej. – Jak się pan ma, mistrzu? – zwrócił się do trębacza, gdy wszyscy trzej usiedli. – Kiedy znowu uj- rzymy pana u nas na koncercie? – Już nigdy w życiu – odpowiedział Klima – bo to uzdrowisko przynosi mi pecha. Bertlef wyjaśnił doktorowi Slamie, co zdarzyło się trębaczowi, a Klima dodał: – Chciałbym prosić pana o pomoc. Przede wszystkim ciekaw jestem, czy rzeczywiście zaszła. Może jej się tylko opóźniło. Albo zamierza mnie wrobić. Kiedyś dawno jedna dziewczyna już wycię- ła mi taki numer. I też była blondynką. – Nie powinien pan nigdy zadawać się z blondynkami – rzekł doktor Slama. – Właśnie – zgodził się Klima. – Blondynki to moje nieszczęście. Panie ordynatorze, to było wte- dy straszne. Namawiałem ją, żeby poszła się zbadać. Ale w tak wczesnej ciąży niczego nie można jeszcze stwierdzić na sto procent. Wobec tego chciałem, żeby zrobiono jej test na myszach. Polega to na tym, że mocz kobiety wstrzykuje się myszy i jeżeli zwierzątku wystąpią zmiany w jajnikach… – To znaczy, że dama jest w stanie błogosławionym – dokończył doktor. – Niosła poranny mocz w buteleczce, towarzyszyłem jej, a ona przed samym ambulatorium upuści- ła tę buteleczkę na chodnik. Rzuciłem się na skorupy, żeby uratować choć kilka kropel! Zachowywa- łem się, jak gdyby upuściła Święty Graal! Rozbiła ją umyślnie, bo wiedziała, że nie jest w ciąży, i chciała przedłużyć moje męki ile tylko się da. – Typowe postępowanie blondynek – rzekł doktor Slama, nie okazując zdziwienia. – Uważa pan, że blondynki są inne niż brunetki? – zapytał Bertlef. – Wiadoma sprawa – odparł Slama – Jasne i ciemne włosy to dwa bieguny ludzkiego charakteru. Włosy ciemne znamionują męskość, odwagę, szczerość i energię, podczas gdy jasne symbolizują ko- biecość, delikatność, bezsilność i bierność. Blondynka jest więc niejako kobietą do kwadratu. Kró- lewna musi mieć złote włosy. Dlatego też kobiety, które chcą być jeszcze bardziej kobiece, farbują się na płowo, nigdy na czarno. – Bardzo by mnie interesowało, w jaki sposób pigment wywiera wpływ na duszę człowieka – rzekł Bertlef powątpiewająco. – Tu nie chodzi o pigment. Blondynka, zwłaszcza sztuczna, mimo woli dopasowuje się do swych włosów. Chce być wierna swojemu kolorowi i robi z siebie kruchą istotkę, laleczkę z saskiej porce- lany, domaga się czułości i przysług, galanterii i alimentów, sama nic nie umie sobie załatwić, na po- zór jest szczytem subtelności, a w gruncie rzeczy chamką. Gdyby ciemne włosy weszły powszechnie w modę, żyłoby się na świecie o wiele lepiej. Byłaby to najpożyteczniejsza reforma społeczna, jaką kiedykolwiek przeprowadzono. – Czyli całkiem możliwe, że Róża chce tylko wystrychnąć mnie na dudka – Klima szukał nadziei w słowach Slamy.
– Nie. Przedwczoraj ją badałem. Jest w ciąży – rzekł doktor Slama. Bertlef spostrzegł, że twarz trębacza zzieleniała, i powiedział: – Panie doktorze, jest pan przecież przewodniczącym tej komisji, która udziela zezwoleń na skro- banki. – Tak – rzekł Slama. – W piątek mamy posiedzenie. – To znakomicie – powiedział Bertlef. – Należałoby się z tym pośpieszyć, bo nasz przyjaciel go- tów się nam załamać. O ile mi wiadomo, w tym kraju niechętnie pozwalacie na przerywanie ciąży. – Bardzo niechętnie – rzekł doktor Slama. – Mam w komisji dwie baby, które reprezentują władzę ludową. Są niesamowicie szkaradne i nienawidzą wszystkich kobiet, które do nas przychodzą. Wie pan, kto jest największym mizoginem na świecie? Kobieta. Panowie, żaden mężczyzna, nawet pan Klima, w którego już dwie damy wmawiały, że zaszły przez niego w ciążę, nigdy nie czuł takiej nie- nawiści do kobiet, jaką czują do siebie one same. Jak się panom wydaje, po co one w ogóle starają się nas usidlić? Tylko po to, by zranić i poniżyć swe koleżanki. Bóg włożył kobietom w serca niena- wiść do innych kobiet, bo chciał, żeby ludzkość się rozmnażała. – Gotów jestem natychmiast wybaczyć panu tę filipikę – powiedział Bertlef – ponieważ pragnę wrócić do sprawy naszego przyjaciela. Ostatnie słowo w tej komisji należy mimo wszystko do pana i te szkaradne baby muszą się z panem liczyć. – Ostatnie słowo należy do mnie, ale i tak zamierzam się z tego wycofać. Nie przynosi mi to ani grosza. Ile pan, mistrzu, zgarnia za jeden koncert? Suma, którą Klima wymienił, podnieciła doktora: – Często zastanawiam się nad tym – powiedział – że właściwie mógłbym dorabiać sobie muzyką. Całkiem znośnie gram na perkusji. – Gra pan na perkusji? – wykazał gorliwe zainteresowanie trębacz. – Właśnie – rzekł doktor Slama. – Mamy w naszym Domu Kultury fortepian i perkusję. W wol- nych chwilach lubię sobie pobębnić. – To świetnie! – zawołał trębacz, szczęśliwy, że ma okazję podlizać się ordynatorowi. – Ale nie mam tutaj partnerów, żeby założyć orkiestrę z prawdziwego zdarzenia. Tylko farmaceuta gra dosyć przyzwoicie na fortepianie. Już nieraz wspólnie ćwiczyliśmy. Wie pan co? – zamyślił się. – Kiedy ta Róża zgłosi się na komisję… – Ba, żeby się tylko zgłosiła! – westchnął Klima. Doktor Slama machnął ręką: – Wszystkie się chętnie zgłaszają. Komisja wymaga jednak, żeby stawił się również ojciec, więc pan będzie musiał przyjść razem z nią. I żeby nie jeździć tu tylko z powodu takiego głupstwa, mógłby pan przyjechać już o dzień wcześniej i wieczorem dalibyśmy koncert. Trąbka, fortepian, perkusja. Tres faciunt orchestrum. Jak na plakacie znajdzie się pańskie nazwisko, sala będzie pełna. Co pan na to? Klima zawsze aż do przesady dbał o profesjonalną doskonałość swoich występów i jeszcze dwa dni temu propozycja ordynatora wydawałaby mu się całkowitym absurdem. Dziś jednak nie intereso- wało go nic prócz trzewi pewnej pielęgniarki i na pytanie lekarza zareagował uprzejmym entuzja- zmem: – Znakomicie! – Naprawdę? Zgadza się pan? – Oczywiście. – A pan co na to? – Slama zwrócił się do Bertlefa.
– Że to wyborny pomysł. Nie wiem tylko, jak zdąży pan w ciągu dwóch dni wszystko przygoto- wać. Slama miast odpowiedzieć wstał i podszedł do telefonu. Wykręcił jakiś numer, ale nikt się nie zgłaszał. – Grunt to zaraz zrobić afisze, ale nasza sekretarka jest chyba na obiedzie – rzekł. – Wolna sala to drobiazg. Towarzystwo Wiedzy Powszechnej organizuje w czwartek prelekcję antyalkoholową, którą ma wygłosić mój kolega. Będzie uszczęśliwiony, jak go poproszę, żeby wymigał się pod pretekstem choroby. A pan musiałby chyba przyjechać już w czwartek w południe, żebyśmy spróbowali, jak nam to razem wyjdzie. Czy może nie trzeba? – Nie, nie – powiedział Klima. – Trzeba. Musimy przedtem trochę się zgrać. – Ja też tak uważam – zgodził się Slama. – Przećwiczylibyśmy najbardziej efektowny repertuar. Ja mam świetnie opracowany Saint Louis Blues i When The Saints Go Marchin’ In. Opracowałem so- bie kilka solówek, ciekaw jestem, jak też się panu spodobają. Zaraz, zaraz, a co robi pan dzisiaj po południu? Nie miałby pan ochoty na próbę? – Niestety, dziś po południu muszę namawiać Różę, żeby zgodziła się na skrobankę. Slama znów machnął ręką: – A daj pan spokój. Ona zgodzi się i bez namawiania. – Panie ordynatorze – głos Klimy nabrzmiały był prośbą – może raczej we czwartek… – Ja też myślę – poparł go Bertlef – żeby panowie odbyli próbę raczej we czwartek. Dziś nasz przyjaciel nie umiałby się chyba skoncentrować. A poza tym zdaje się, że nie wziął ze sobą trąbki. – To prawda – przyznał Slama. Zaprosił obu przyjaciół do restauracji naprzeciwko, lecz na ulicy dopadła ich pielęgniarka i za- częła błagać pana ordynatora, żeby wrócił do gabinetu. Doktor Slama przeprosił więc kompanów i pozwolił jej zaciągnąć się z powrotem do swych bezpłodnych pacjentek. 7 Do pokoiku w „Domu Marksa” Róża przeniosła się od rodziców, mieszkających w pobliskiej miejscowości, jakieś pół roku temu. Obiecywała sobie po oddzielnym mieszkaniu Bóg wie co, ale od tego czasu zdążyła się już zorientować, że z pokoiku oraz wolności korzysta mniej szczęśliwie i skromniej, niż widziała to uprzednio w marzeniach. Kiedy dzisiaj po trzeciej przyszła z łazienek do domu, zaskoczyło ją nieprzyjemnie, że rozwalony na tapczanie czekał na nią ojciec. Było jej to nie na rękę, chciała bowiem w skupieniu zająć się swo- ją garderobą, uczesać się i wybrać odpowiednią sukienkę na dzisiejsze spotkanie. – Co tu robisz? – spytała go gderliwie, zła na portiera, który znał ojca i zawsze skłonny był otwo- rzyć mu pokój pod jej nieobecność. – Trafiła mi się wolna chwila – rzekł ojciec. – Mamy tu dziś ćwiczenia. Ojciec był członkiem ochotniczej straży porządkowej. Towarzystwo lekarzy podkpiwało sobie ze starszych panów, z opaskami na rękawach i ważnymi minami paradujących po ulicach, więc Róży było wstyd, że ojciec tym się zajmuje. – Że też ci się chce – mruknęła. – Ciesz się, że masz ojca, który nigdy się nie próżniaczył i próżniaczyć się nie będzie. My, emery- ci, jeszcze pokażemy wam, młodym, co potrafimy! Róża pomyślała, że musi dać mu się wygadać, a jednocześnie samej zająć się wyborem sukienki. Otworzyła szafę.
– Strasznie jestem ciekawa, co potraficie – powiedziała. – Niejedno. To, moje dziecko, jest uzdrowisko znane na całym świecie. A tymczasem jak tu wy- gląda? Dzieciaki ganiają po trawnikach! – O raju… – powiedziała Róża, przeglądając sukienki. Żadna jej się nie podobała. – Żeby tylko dzieciaki, ale ile tu psów! Rada narodowa już dawno nakazała, żeby psy chodziły tyl- ko na smyczy i w kagańcach! Ale tu nikt nie słucha, każdy robi, co mu się podoba. Zajrzyj tylko do parku! Róża wyciągnęła jedną z sukienek i ukryta za otwartymi drzwiami szafy zaczęła się rozbierać. – Wszystko obsikują! Nawet piasek na placyku zabaw dla dzieci! No i wyobraź sobie, że jakieś dziecko bawi się tam i chleb z masłem upadnie mu do tej piaskownicy. Potem wszyscy się dziwią, skąd tyle chorób! Popatrz tylko! – ojciec podszedł do okna. – Nawet w tej chwili latają tam luzem cztery psy! Róża wyszła zza szafy i przeglądała się w lustrze. Niestety, miała tylko małe lustro na ścianie, w którym widziała się jedynie do pasa. – Ale ciebie to nie obchodzi, prawda? – zapytał ojciec. – Obchodzi – powiedziała, cofając się od lustra na czubkach palców, żeby sprawdzić, jak prezen- tują się w tej sukni jej nogi. – Nie gniewaj się, ale zaraz muszę gdzieś iść i śpieszy mi się. – Ja tam uznaję tylko policyjne wilczury lub psy myśliwskie – rzekł ojciec. – Zupełnie nie rozu- miem tych ludzi, co mają psa w mieszkaniu. Jeszcze trochę, a kobiety przestaną rodzić i będą wozić w wózeczkach pudle! Róża nie była zadowolona z obrazu, jaki przekazało jej lustro. Powróciła do szafy i szukała su- kienki, w której byłoby jej bardziej do twarzy. – Uchwaliliśmy, że pies może być w domu tylko wtedy, jak wszyscy lokatorzy wyrażą na to zgodę na ogólnym zebraniu. A poza tym podniesiemy opłatę za psy. – Widzę, że masz nie lada kłopoty – zauważyła Róża i pomyślała, jak to dobrze, że nie musi już mieszkać w domu. Od dzieciństwa ojciec odstręczał ją swoim pouczaniem i komenderowaniem. Tę- skniła do świata, w którym ludzie mówią innym językiem niż on. – Nie masz się z czego śmiać. Psy to naprawdę bardzo poważny problem i nie ja jeden jestem tego zdania, ale nawet najwyższe osobistości z kierownictwa politycznego. Możliwe, że zapomniano za- pytać ciebie, co jest ważne, a co nie. Ty byś im oczywiście powiedziała, że najważniejsze na świecie są twoje kiecki – oświadczył, widząc, że córka chowa się za drzwi szafy i znowu się przebiera. – Na pewno są ważniejsze od twoich psów – odgryzła się. Ponownie stała na palcach przed lustrem i nadal się sobie nie podobała. Lecz niezadowolenie z siebie przeradzało się z wolna w przekorę: pomyślała złośliwie, że trębacz będzie musiał zaakcepto- wać ją także w tej taniutkiej sukienczynie, i sprawiło jej to szczególną satysfakcję. – Tu chodzi o higienę – kontynuował ojciec. – W naszych miastach nigdy nie będzie czysto, jak psy będą nam srały na chodnikach. I chodzi o moralność. Nie wypada, żeby ludzie w pomieszcze- niach dla ludzi rozpieszczali psy. Stało się coś, czego Róża nawet sobie nie uświadamiała: tajemniczym sposobem, niedostrzegal- nie, jej przekora łączyła się z oburzeniem ojca. Nie czuła już do niego dawnej ostrej niechęci, prze- ciwnie, mimo woli z jego gniewnych słów czerpała energię. – My tam nigdy w domu żadnych psów nie mieliśmy i jakoś nam ich nie brakowało – rzekł ojciec. Ciągle patrzyła w lustro i czuła, że ciąża daje jej przewagę, jakiej dotąd nie miała. Czy się sobie podoba, czy nie, trębacz przyjechał do niej i najuprzejmiej zaprasza ją do winiarni. Zresztą (spojrza- ła na zegarek) w tej chwili pewnie już na nią czeka.
– Ale zobaczysz, dziecko, już my zaprowadzimy tu porządek! – śmiał się ojciec, ona zaś odpowie- działa mu tym razem łagodnie, niemal z uśmiechem: – Cieszy mnie to, tatusiu. Ale teraz muszę iść. – Ja także. Za chwilę zacznie się dalszy ciąg ćwiczeń. Wyszli razem przed „Dom Marksa” i tam się pożegnali. Róża wolnym krokiem ruszyła w stronę winiarni. 8 Klima nigdy nie umiał w pełni wejść w rolę światowca, popularnego artysty, którego wszyscy znają, i odczuwał ją – zwłaszcza teraz, zgnębiony prywatnymi troskami – jako czynnik działający na jego niekorzyść, jako kulę u nogi. Gdy wszedł z Różą do westybulu winiarni i zobaczył na ścianie na- przeciw szatni swą wielką fotografię na plakacie, który został tam jeszcze po ostatnim koncercie, ogarnęło go zakłopotanie. Prowadząc dziewczynę do sali, machinalnie zgadywał, kto z gości go roz- pozna. Bał się ich oczu, zdawało mu się, że zewsząd obserwują go i kontrolują, czy wygląda i zacho- wuje się tak, jak tego odeń oczekiwano. Poczuł na sobie kilka zaciekawionych spojrzeń. Starał się ignorować je i skierował się w głąb sali, do stolika, od którego przez wielkie okno otwierał się wi- dok na korony parkowych drzew. Gdy usiedli, uśmiechnął się do Róży, pogłaskał ją po ręce i powiedział, że dobrze jej w tej su- kience. Zaprzeczała skromnie, ale on trwał przy swoim i przez chwilę starał się mówić na temat jej powabu. Że jest zdumiony jej wyglądem. Przez całe dwa miesiące myślał o niej, aż malarskie działa- nie jego wspomnień wytworzyło mu jej obraz, który okazał się odległy od rzeczywistości. I co szcze- gólne, choć myślał o niej przepojony tęsknotą, mimo to prawdziwy jej wygląd przewyższa tamten, będący dziełem wyobraźni. Róża pozwoliła sobie na uwagę, że trębacz przez dwa miesiące wcale się nie odzywał, więc nie wydaje się jej, by wspominał ją nazbyt często. Na ten zarzut dobrze się przygotował. Wykonał ręką ruch znamionujący znużenie i powiedział dziewczynie, że nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak straszne dwa miesiące przeżył. Róża spytała, co mu się przydarzyło, lecz trębacz nie chciał wchodzić w szczegóły. Rzekł tylko, że zaznał wielkiej nie- wdzięczności i nagle został zupełnie sam, bez przyjaciół, bez jednego bliskiego mu człowieka. Trochę obawiał się, że Róża może zacząć rozpytywać go drobiazgowo o wspomniane kłopoty, bo wtedy mógłby zaplątać się we własnych kłamstwach. Obawy okazały się jednak płonne. Co prawda pielęgniarkę bardzo ciekawiło, że Klima miał złą passę, ale zadowoliła się takim wytłumaczeniem dwumiesięcznego milczenia, sama zaś treść jego strapień była jej całkowicie obojętna. Dla niej w owych miesiącach smutku ważny był tylko sam smutek. – Wiele o tobie myślałam i chętnie bym ci pomogła – powiedziała. – Byłem tak zniechęcony do całego świata, że wolałem nie pokazywać się nikomu na oczy. Smutny współtowarzysz nie jest dobrym współtowarzyszem – odparł. – Mnie także było smutno – wyznała. – Wiem – głaskał ją po ręce. – Od dawna już myślałam, że będę mieć z tobą dziecko. A ty się nie odżywałeś. Ale ja bym to dziecko urodziła, nawet gdybyś do mnie nie przyjechał, nawet gdybyś już nigdy nie chciał mnie wi- dzieć. Mówiłam sobie, że nawet jak zostanę zupełnie sama, to przynajmniej będę mieć twoje dziecko. Nigdy bym się go nie pozbyła. Nie, nigdy… W tej chwili Klimę zamurowało, cały jego mózg wypełniło bezgłośne przerażenie.
Na szczęście kelner, leniwie obsługujący gości, zatrzymał się akurat przy ich stoliku i spytał, co zamawiają. – Koniak – westchnął trębacz i zaraz się poprawił: – Dwa koniaki. I znów zapadła cisza, wreszcie Róża ponownie wyszeptała: – Za skarby świata nie dałabym go sobie odebrać. – Nie mów tak – opanował się wreszcie. – To przecież nie tylko twoja sprawa. Dziecko to prze- cież sprawa nie tylko samej kobiety. To sprawa obojga. I obydwoje muszą być tu jednego zdania. W przeciwnym razie wszystko może się źle skończyć. Zaledwie to powiedział, już zrozumiał, że właściwie teraz pośrednio uznał, że jest ojcem dziecka, i że od tej chwili będzie rozmawiał z Różą już tylko na gruncie tego przyznania się. Wiedział wpraw- dzie, że działa zgodnie z planem, że jest to ustępstwo, które z góry brał pod uwagę, lecz mimo wszystko przeląkł się swoich słów. Ale oto schylał się już nad nimi kelner z dwoma koniakami: – To pan jest panem Klimą, trębaczem? – Tak – rzekł Klima. – Dziewczyny z kuchni pana poznały. Więc to pan jest na tym plakacie? – Ja. – Podobno jest pan idolem wszystkich kobiet od dwunastu do siedemdziesięciu lat! – powiedział kelner i dodał, zwracając się do Róży: — Wszystkie baby wydrapią ci oczy z zazdrości! Odchodząc, obejrzał się kilkakrotnie i uśmiechał się z natrętną poufałością. Róża jeszcze raz powtórzyła: – Nigdy nie mogłabym się go pozbyć. I ty też będziesz kiedyś szczęśliwy, że będziesz je miał. Przecież ja zupełnie niczego od ciebie nie chcę. Chyba nie myślisz sobie, że czegoś od ciebie chcę. Możesz być zupełnie spokojny. To tylko moja sprawa i jak chcesz, to nie musisz o nic się troszczyć. Nic nie może zdenerwować mężczyzny bardziej niż takie uspokajające słowa. Klima miał nagle wrażenie, że uratowanie czegokolwiek jest ponad jego siły i że już lepiej z wszystkiego zrezygnować. Milczał – a Róża milczała także, wskutek czego słowa, które wygłosiła, nadal rosły w tej ciszy i sprawiały, że trębacz czuł się coraz bardziej bezsilny i nieszczęsny. Ale potem ukazał mu się w myślach obraz żony. Wiedział, że nie może kapitulować. Sunął więc ręką po marmurowym blacie stolika, aż dotknął palców Róży. Ścisnął je i powiedział: – Zapomnij na chwilę o tym dziecku. Dziecko wcale nie jest tu najważniejsze. Czy myślisz, że my dwoje nie mamy sobie nic innego do powiedzenia? Myślisz, że przyjechałem do ciebie tylko z powo- du tego dziecka? Róża wzruszyła ramionami. – Najważniejsze jest to, że bez ciebie było mi smutno. Widzieliśmy się przecież tylko tak krótko. A przy tym nie było dnia, bym ciebie nie wspominał. Zamilkł, a Róża rzekła: – Przez całe dwa miesiące w ogóle się nie odezwałeś, a ja pisałam do ciebie dwa razy. – Nie gniewaj się na mnie – powiedział trębacz. – Specjalnie się nie odzywałem. Nie chciałem. Bałem się tego, co dokonywało się we mnie. Broniłem się przed miłością. Chciałem posłać ci długi list, zapisałem nawet wiele kartek, ale w końcu wszystkie podarłem. Nigdy nie zdarzyło mi się tak się zakochać i przerażało mnie to. I… czemu nie miałbym się przyznać? Chciałem też sprawdzić, czy me uczucie nie jest tylko przelotnym oczarowaniem. Powiedziałem sobie: jeśli jeszcze następny mie- siąc będę pod takim jej urokiem, to znak, że to, co do niej czuję, nie jest ułudą, lecz prawdziwą miło- ścią.
– No i co teraz myślisz? – spytała Róża cicho. – Czy to tylko ułuda? Słysząc takie pytanie, trębacz pojął, że jego plan zaczyna przynosić rezultaty. Nie puszczał więc już ręki dziewczyny i mówił dalej, z coraz większą łatwością: W tej chwili, siedząc naprzeciw niej, rozumie, że poddawanie jego uczuć dalszej próbie byłoby zbędne, bowiem wszystko jest jasne. A o dziecku nie chce rozmawiać, bo dla niego ważna jest Róża, nie jej dziecko. Znaczenie nienarodzone- go dziecka sprowadza się jedynie do tego, że teraz przywołało go do Róży. Właśnie, to dziecko, które nosi ona w swym łonie, wezwało go tu, do uzdrowiska, i pozwoliło mu przekonać się, jak bardzo Różę kocha; dlatego też (uniósł kieliszek koniaku) wznosi toast za to dziecko. Jednakże zaraz zląkł się, do jakiego koszmarnego toastu doprowadziło go własne krasomówstwo. Ale słowa zostały już wypowiedziane. Róża podniosła swój kieliszek i szepnęła: – Właśnie. Za nasze dziecko. I wypił koniak. Trębacz starał się co żywo zagadać nieszczęsny toast i znów oświadczył, że wspominał Różę każ- dego dnia i w każdej godzinie. Pozwoliła sobie na uwagę, że w stolicy z pewnością otaczają go kobiety o wiele bardziej intere- sujące od niej. Odpowiedział, że po uszy ma ich nienaturalności i snobizmu. Różę stawia ponad nimi wszystkimi, żałuje tylko, że jest zatrudniona tak daleko od niego. Czy nie chciałaby przenieść się do stolicy? Odparła, że wolałaby być tam, ale znalezienie etatu nie jest łatwe. Roześmiał się pobłażliwie i rzekł, że w stołecznych szpitalach ma wielu znajomych, więc zała- twienie dla niej pracy nie przedstawiałoby poważniejszych trudności. Mówił tak jeszcze dłuższą chwilę, stale trzymając ją za rękę, i nawet nie zauważył, kiedy podeszła do nich nieznajoma dziewczyna. Nie zważając na to, że im przeszkadza, pełnym zapału głosem po- wiedziała: – Pan jest panem Klimą! Zaraz pana poznałam! Chciałabym tylko, żeby mi się pan tutaj podpisał! Klima zaczerwienił się. Uświadomił sobie, że trzyma Różę za rękę i wyznaje jej miłość w miejscu publicznym, na oczach wszystkich obecnych tam ludzi. Wydało mu się, że siedzi niczym na arenie am- fiteatru, a cały świat, przemieniony w rozbawioną publiczność, ze złośliwym rechotem śledzi jego walkę o życie. Dziewczyna podała mu ćwiartkę papieru. Klima pragnął podpisać się jak najszybciej, tylko że ani zbieraczka autografów, ani on nie mieli przy sobie długopisu. – Masz długopis? – szepnął do Róży. Naprawdę szepnął, ponieważ nie chciał, by dziewczyna zauważyła, że zwraca się do pielęgniarki per ty. Wnet jednak zrozumiał, że mówienie sobie po imieniu znacznie mniej świadczy o intymności ich stosunków niż trzymanie za rękę, więc powtórzył swoje pytanie głośniej: – Masz długopis? Ale Róża pokręciła przecząco głową i dziewczyna wróciła do swojego stolika, gdzie siedziała w kompanii kilku chłopców i dziewcząt. Towarzystwo natychmiast skorzystało z okazji i wraz z nią sku- piło się wokół Klimy. Ktoś podał mu długopis, wszyscy wyrywali z małego notesika kartki, na któ- rych musiał się podpisywać. Z punktu widzenia przyjętego planu wszystko było w porządku. Im więcej osób stawało się świadkami ich zażyłości, tym łatwiej Róża mogła uwierzyć, że jest kochana. Ale wbrew rozsądkowi irracjonalny strach trębacza przeradzał się w panikę. Przyszło mu do głowy, że Róża jest ze wszystki- mi w zmowie. Wyobraził sobie niejasno, jak wszyscy ci ludzie będą świadczyli przeciw niemu w sprawie o ustalenie ojcostwa: „Tak, widzieliśmy, siedzieli naprzeciw siebie jak kochankowie, gła-
skał ją po ręce i rozkochanym wzrokiem patrzył jej w oczy…” Strach ten rósł jeszcze wskutek próżności trębacza: Klima nie uważał Róży za dostatecznie piękną, aby pozwolić sobie na trzymanie jej za rękę. Trochę ją krzywdził. Była znacznie ładniejsza, niż mu się w owej chwili zdawało. Tak samo jak miłość dodaje ukochanej kobiecie urody, tak też strach przed kobietą, której się obawiamy, nieproporcjonalnie zwiększa każdą jej wadę. Wreszcie wszyscy od nich odeszli. – Ten lokal wcale mi się nie podoba – rzekł Klima. – Nie chciałabyś się przejechać? Była ciekawa jego wozu i wyraziła zgodę. Klima zapłacił. Opuścili winiarnię. Przed nimi znajdował się mały park z szeroką aleją wysypaną piaskiem. Fron- tem do winiarni stało tam w szeregu około dziesięciu mężczyzn. Byli to przeważnie panowie w star- szym wieku. Na rękawach wymiętych ubrań każdy z nich miał czerwoną opaskę, wszyscy trzymali w dłoniach długie tyki. Klima zdębiał: – A to co takiego? Ale Róża odparła: – Nic, nic, pokaż mi, gdzie masz samochód – i próbowała go szybko odciągnąć. Trębacz nie mógł jednak oderwać oczu od tych ludzi. Absolutnie nie potrafił zrozumieć, do czego służą im długie żerdzie, zakończone drucianą pętlą. Staruszkowie wyglądali jak zapalacze gazowych latami, jak rybacy łowiący latające ryby, jak oddział obrony terytorialnej, wyposażony w jakąś ta- jemniczą broń. Kiedy tak na nich patrzył, wydało mu się, że jeden z nich uśmiecha się do niego. Przestraszyło go to, co więcej – tym razem zląkł się samego siebie: pomyślał, że ma już halucynacje i w każdym widzi kogoś, kto go śledzi i obserwuje. Nie stawiał więc oporu, gdy Róża śpiesznie skierowała się z nim na parking. 9 – Chciałbym pojechać z tobą gdzieś daleko – powiedział, prawą ręką obejmując Różę w ramio- nach, a lewą ściskając kierownicę. – Gdzieś daleko na południe. Po długich szosach, biegnących wzdłuż wybrzeża. Znasz Włochy? – Nie znam. – Więc obiecaj mi, że pojedziesz tam ze mną. – Nie szalej, dobrze? Róża powiedziała to jedynie przez skromność, ale trębacz natychmiast przeraził się, że jej „nie szalej” odnosi się do całej jego demagogii, którą właśnie przejrzała. Lecz nie miał już odwrotu. – Tak, szaleję. Zawsze miewam szalone pomysły. Taki już jestem. Z tym że w odróżnieniu od in- nych ja te szalone pomysły także realizuję. Wierz mi, nie ma nic piękniejszego, niż wprowadzać sza- lone pomysły w czyn. Chciałbym, by moje życie było jednym wielkim szalonym pomysłem. Chciał- bym, żebyśmy teraz nie wracali już do uzdrowiska, chciałbym jechać z tobą coraz dalej i dalej, aż dojechalibyśmy nad morze. Znalazłbym tam sobie pracę w jakiejś kapeli i wędrowalibyśmy razem od jednej nadmorskiej miejscowości do drugiej. Zatrzymał auto w miejscu, skąd roztaczał się piękny widok na okolicę. Wysiedli. Zaproponował jej spacer po lesie. Ruszyli, wkrótce zaś siedli na drewnianej ławeczce, pozostałej tam z czasów, gdy mniej jeżdżono samochodami, za to robiono więcej pieszych wycieczek do lasów. Ciągle obejmował jej ramiona. Niespodziewanie rzekł smutnym głosem:
– Wszyscy myślą, że mam strasznie wesołe życie. Trudno o większą omyłkę. W rzeczywistości je- stem szalenie nieszczęśliwy. Nie tylko w ostatnich miesiącach, ale od wielu już lat. O ile wzmiankę trębacza o podróży do Włoch Róża uznała za przesadną (w jej kraju tak nieliczni mogli swobodnie wyjeżdżać za granicę!) i odniosła się do niej z podświadomą nieufnością, o tyle smutek, którym teraz powiało z jego słów, miał dla niej rozkoszny zapach. Chłonęła go jak aromat wieprzowej pieczeni. – Jak ty możesz być nieszczęśliwy? – Jak ja mogę być nieszczęśliwy… – westchnął trębacz. – Jesteś sławny, masz wspaniały samochód, masz pieniądze, masz piękną żonę… – Piękna to ona jest… – rzekł trębacz gorzko. – Wiem – powiedziała Róża. – Ale nie jest już młoda. Jest w twoim wieku, prawda? Klima domyślił się, że pielęgniarka musiała zbierać szczegółowe informacje o jego żonie i po- czuł, jak wzbiera w nim gniew. Kontynuował jednak: – Tak, jest w tym samym wieku, co ja. – Mniejsza o to. A czy ty jesteś stary? Ty wyglądasz jak chłopak – oświadczyła. – Tylko że mężczyzna potrzebuje młodszej kobiety – odparł Klima. – A już zwłaszcza artysta. Mnie potrzebna jest młodość, Różo, nawet sobie nie wyobrażasz, jak kocham w tobie twą młodość. Czasami zdaje mi się, że już tego nie zniosę. Szaleńczo pragnę się oswobodzić. Zacząć wszystko od nowa i inaczej. Różo, ten twój telefon wczoraj… Nagle miałem poczucie, że to znak, który daje mi los. – Naprawdę? – spytała cicho. – A jak ci się wydaje, czemu zaraz znów zadzwoniłem? Nagle poczułem, że niczego nie wolno mi już odkładać na potem. Że muszę widzieć cię zaraz, zaraz, zaraz… – zamilkł i zajrzał jej przeciągle w oczy. – Kochasz mnie? – Kocham. A ty? – Strasznie cię kocham – rzekł. Schylił się nad nią i przyłożył swe usta do jej ust. Były to usta czyste i młode, z pięknym wykro- jem miękkich warg i wyczyszczonymi zębami, wszystko w nich było jak należy, przecież przed dwo- ma miesiącami także ciągnęło go, by je całować. Ale właśnie dlatego, że wtedy te usta go wabiły, widział je przez mgiełkę pożądania i nic nie wiedział o ich rzeczywistej postaci: język w nich przy- pominał mu płomień, a ślina była upojnym nektarem. Dopiero usta, które go nie wabiły, naraz stały się rzeczywiście (i jedynie) ustami, a więc tym żarłocznym otworem, przez który dziewczyna wchło- nęła już setki kilogramów knedli, kartofli i zup, zęby miały swe małe plomby, ślina zaś nie była upoj- nym nektarem, lecz rodzoną siostrą plwociny. Trębacz miał usta pełne jej języka, jakby był on nie- smacznym kęskiem, którego nie sposób przełknąć, a nie wypada wypluć. Wreszcie pocałunek się skończył. Wstali i poszli dalej. Róża była niemal szczęśliwa, ale mimo wszystko uświadamiała sobie, że sprawa, z powodu której zadzwoniła do trębacza i zmusiła go do przyjazdu, w ich rozmowie nadal nie była poruszona. Nie marzyła o długiej rozmowie na ten temat. Przeciwnie, to, o czym mówili teraz, uważała za milsze i ważniejsze. Chciała jednak, żeby ta pomija- na przyczyna mimo wszystko była obecna, nawet jeśli tylko w formie dyskretnej, delikatnej i skrom- nej. Toteż gdy po różnych wyznaniach miłosnych Klima oświadczył, że zrobi wszystko, żeby móc z Różą żyć, odezwała się: – Jesteś bardzo kochany, musimy przecież myśleć i o tym, że nie jestem już sama. – Tak – rzekł Klima i zrozumiał, że właśnie nadeszła chwila, której bał się cały czas: najsłabsze zawęźlenie całej jego demagogii.