uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 862 113
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 102 849

Mo Hayder - Jack Caffery 01 - Ptasznik

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Mo Hayder - Jack Caffery 01 - Ptasznik.pdf

uzavrano EBooki M Mo Hayder
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 292 stron)

MO HAYDER PTASZNIK Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński Tytuł oryginału BIRDMAN

1 Północne Greenwich. Koniec maja. Trzy godziny przed świtem na rzece nie było ruchu. Poskrzypywały cumy ledwie widocznych w mroku barek, które łagodny wiosenny przypływ delikatnie wypychał z mętnej, zaśmieconej przy brzegu wody. Mgła wstająca znad nurtu wędrowała w głąb lądu, omywała zgaszone latarnie, prześlizgiwała się po kopule wymarłej Millenium Dome, sunęła ponad dziwnym, niemal księżycowym krajobrazem nieużytków, by wreszcie jakieś pół kilometra dalej osiąść wśród widmowej maszynerii starej stacji transformatorowej. Nagle ciemność rozcięły snopy świateł - w techniczną drogę dojazdową skręcił wóz policyjny z migającym niebieskim kogutem, ale z wyłączoną syreną. Za nim pojawił się drugi, potem trzeci. W ciągu dwudziestu minut cały placyk zastawiono autami: przyjechało osiem radiowozów, dwa czarne fordy sierra i biała furgonetka ekipy technicznej. U wylotu drogi dojazdowej ustawiono blokadę, a funkcjonariusz z tutejszego posterunku otrzymał rozkaz, by nikogo nie przepuszczać nad rzekę. Zastępca szefa Kryminalnego Wydziału Śledczego połączył się z centralą w Croydon, zapytał o numery pagerów detektywów z Rejonowej Specjalnej Grupy Dochodzeniowej i dziesięć kilometrów dalej brzęczyk poderwał z łóżka inspektora Jacka Caffery'ego z drugiej sekcji RSGD. Zamrugał szybko, próbując zebrać myśli i walcząc z pokusą przekręcenia się na drugi bok. Po chwili westchnął ciężko, zdobył się na wysiłek, przetoczył po łóżku, poszedł do łazienki i ochlapał twarz zimną wodą - musisz wieczorami dać sobie spokój z Glenmorangie∗ , jeśli masz dyżur przy telefonie; koniecznie, Jack, przyrzeknij to sobie. Ubrał się, ale nie za szybko, żeby całkiem rozbudzony mógł stanąć przed szefem wydziału śledczego, z namysłem dobrał krawat, zawiązał go trochę niechlujnie - stary nie lubi, jak ktoś wygląda lepiej od niego - zabrał pager, zrobił sobie rozpuszczalną kawę, bardzo mocną, z cukrem, ale bez śmietanki - bez śmietanki; a przede wszystkim nic nie jeść, bo nigdy nie wiadomo, na co przyjdzie człowiekowi patrzeć - wypił duszkiem dwie filiżanki, znalazł kluczyki od samochodu w kieszeni dżinsów i pobudzony końską dawką kofeiny, z podwójną gumą do żucia między zębami, wyruszył pustymi ulicami Greenwich na miejsce zbrodni. Na skraju zastawionego wozami placyku czekał sam zastępca szefa wydziału, nadinspektor Steve Maddox - krępy, przedwcześnie osiwiały, jak zwykle nienagannie ubrany, w szarobrunatnym garniturze. Kręcił się nerwowo pod jedyną działającą latarnią, obracając w dłoni kluczyki od auta i przygryzając wargi. Z daleka rozpoznał samochód Jacka. Podszedł szybko, oparł się łokciem o dach, pochyli! do otwartego okna i rzekł: - Mam nadzieję, że nic nie jadłeś. Caffery zaciągnął ręczny hamulec, wyjął ze schowka w desce rozdzielczej ciemne okulary i

paczkę tytoniu, spojrzał na Maddoxa znad kierownicy i mruknął: - Cudownie. Właśnie to chciałem teraz usłyszeć. - Tym razem nawet trudno to opisać. - Steve odsunął się, żeby Jack mógł wysiąść. - Kobieta, częściowo zakopana. Chyba ktoś porzucił zwłoki w krzakach. - Już tam byłeś, przyznaj się. - Nie, skądże. Wiem to od miejscowego śledczego. Poza tym... - Urwał i zerknął przez ramię na stojących nieopodal techników z wydziału kryminalnego, po czym dodał znacznie ciszej: - Przeprowadzono na niej autopsję. Jest rozpruta od góry do dołu. Caffery zastygł z ręką na klamce. - Autopsję? - Zgadza się. - I co? Potem wyszła na spacer z laboratorium patologii? - Daj spokój... - A może to tylko głupi kawał studentów medycyny? - Posłuchaj. - Maddox powstrzymał go, unosząc obie ręce. - Wiem, że to nie nasza działka, ale... - Jeszcze raz zerknął przez ramię i znów ściszył głos. - Mamy dobre układy z dochodzeniówką z Greenwich. Zróbmy to dla nich. Nie zaszkodzi przejąć paskudną, śmierdzącą sprawę. Rozumiesz? - Jasne. - Świetnie. - Maddox się wyprostował. - To co? Gotów ruszyć na zwiady? - Jak cholera. - Jack zatrzasnął drzwi, wyjął z kieszeni odznakę i wzruszył ramionami. - Nigdy nie jestem przygotowany na tego typu widoki. I nigdy nie będę. Poszli wzdłuż ogrodzenia z siatki w kierunku wejścia na teren, do którego ledwie sięgał żółtawy blask samotnej latarni. Bliżej rzeki od czasu do czasu błyskał flesz pracującego tam fotografa. Kilometr dalej na tle północnego horyzontu odcinała się oświetlona kopuła Millenium Dome, jej szczyt znaczyły czerwone lampy ostrzegawcze dla samolotów. - Trupa zapakowano w jakąś szmatę, pokrowiec czy coś takiego - rzekł Maddox. - Jest tak ciemno, że patrol nawet nie mógł się dobrze przyjrzeć. A gdy się zorientowali, co znaleźli, to jakby im kto pieprzu na ogon nasypał. - Ruchem głowy wskazał placyk zastawiony samochodami. - Widziałeś merca? - Tak. Caffery zwrócił uwagę nie tylko na luksusowe auto, ale i na potężnie zbudowanego mężczyznę w wełnianym płaszczu, który wewnątrz rozmawiał z oficerem śledczym. - To właściciel terenu. Mówi, że miał mnóstwo kłopotów w związku z sąsiedztwem tego milenijnego molocha, więc w ubiegłym tygodniu najął brygadę, żeby zrobiła tu porządek. Ściągnęli ciężki sprzęt na gąsienicach i nawet nie zauważyli, że odsłonili prowizoryczną mogiłę. Dopiero dziś

o pierwszej w nocy... Zatrzymali się przy barierce, pokazali odznaki policjantowi, wpisali się do formularza i dali nura pod żółtą taśmą odgradzającą miejsce zbrodni. - No więc dziś o pierwszej w nocy trzech chłopaków z puszką Evostiku∗ chciało się zaszyć w krzakach nad rzeką i natknęli się na zwłoki. Siedzą teraz na posterunku. Zarządzająca pracami rozpoznawczymi powie nam więcej, rozmawiała z nimi. Pełniąca tę funkcję sierżant Fiona Quinn, świeżo po kursie Yardu, stała przed oświetlonym wejściem ruchomego laboratorium i w białym plastikowym fartuchu wyglądała jak zjawa. Na ich widok ściągnęła kaptur z głowy. - Jack, poznaj sierżant Quinn. - Maddox dokonał prezentacji. - Fiona, to nasz nowy kolega, inspektor Jack Caffery. Caffery podszedł bliżej i wyciągnął rękę. - Miło mi. - Mnie również, inspektorze. - Quinn z trzaskiem zdjęła gumową rękawicę i uścisnęła mu dłoń. - To pańska pierwsza sprawa? - W specjalnej grupie dochodzeniowej, tak. - Żałuję, że nie mam dla pana czegoś przyjemniejszego. Tam widok nie jest najciekawszy. Powiedziałabym, że całkiem odrażający. Coś rozpłatało czaszkę trupa, prawdopodobnie ciężki sprzęt budowlany. Kobieta leży na wznak. – Odchyliła się do tyłu, rozrzuciła ręce i otworzyła szeroko usta, demonstrując pozycję zabitej. Nawet przy tym słabym oświetleniu Caffery dojrzał amalgamatowe plomby w jej zębach trzonowych. - Od pasa w dół jest zagrzebana pod zwaliskiem betonowych odłamków, pogruchotanych krawężników i płyt chodnikowych. - Od dawna tam leży? - Nie bardzo. Trudno powiedzieć. - Naciągnęła z powrotem rękawicę i podała Maddoxowi bawełnianą maseczkę na twarz. - Na pewno mniej niż tydzień, ale i tak za długo, żeby od razu ściągać ekipę medyczną. Chyba powinien pan zaczekać do rana z powiadomieniem patologa. Pewnie już po wstępnych oględzinach skutków żerowania robactwa będzie mógł to dokładniej ocenić. Poza tym jest częściowo zakryta, owinięta starym pokrowcem na meble, a to powinno jeszcze bardziej ułatwić zadanie. - Jest pani pewna, że będzie tu potrzebny patolog? - zapytał Caffery. - Podobno przeprowadzono autopsję zwłok. - Zgadza się. - I mimo wszystko chce pani, żeby obejrzał je specjalista? - Tak - odparła z kamiennym wyrazem twarzy. - Niech pan najpierw sam to zobaczy. Tu nie chodzi o autopsję wykonaną przez zawodowca.

Maddox i Caffery wymienili zdziwione spojrzenia. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie Jack skinął głową. - Dobrze. Skoro tak... - Odchrząknął nerwowo, wziął od Quinn gumowe rękawice i maseczkę na twarz, po czym wetknął koniec krawata za koszulę. - Zatem chodźmy. Zobaczymy. Mimo rękawiczek Caffery z nawyku wcisnął obie ręce do kieszeni. Sierżant oświetlała sobie drogę dużą latarką, ale w nierównym, porytym koleinami terenie chwilami tracił ją z oczu i od razu zaczynał czuć się nieswojo. Fotograf skończył już pracę i wrócił do furgonetki, żeby skopiować cyfrowe zdjęcia do komputera. W ciemności mętnie wyróżniały się kawałki fluorescencyjnej taśmy, Quinn pooznaczała nią różne przedmioty leżące po obu stronach ścieżki, aby za dnia technicy je opisali i zabezpieczyli. Wyłaniały się z mgły niczym natrętne zjawy - ledwie rozpoznawalne zielone butelki, pogięte puszki, jakiś brudny łachman mogący być resztkami bawełnianej koszulki lub ręcznika. Dookoła na dwadzieścia metrów i wyżej wznosiły się taśmowe przenośniki i żurawie budowlane, mroczne i nieruchome, jak konstrukcje zamkniętego na zimę wesołego miasteczka. Quinn zatrzymała się i podniosła rękę. - Tam - wskazała Caffery'emu. - Widzi pan? Leży w ziemi. - Gdzie? - Widzi pan tę starą beczkę. - Omiotła ją promieniem światła latarki. - Aha. - I dalej na prawo dwa pręty zbrojeniowe? - Tak. - Jest między nimi. Jezu! - Widzi pan? - Tak - mruknął z ociąganiem. - Tak, widzę. To są zwłoki? W pierwszej chwili pomyślał, że to gruda piankowego tworzywa, takiego, jakie rozpyla się w aerozolu: bezkształtna, brudnożołta, połyskliwa bryła. Dopiero po chwili rozpoznał włosy i zęby, potem wyciągniętą rękę. Wreszcie, przekrzywiwszy na bok głowę, uzmysłowił sobie w pełni, co ma przed oczyma. - Och, na miłość boską! - wychrypiał gardłowo Maddox. - Nie można jej tak zostawić. Ukryjcie zwłoki pod namiotem.

2 Od chwili gdy słońce wstało i rozpędziło poranną mgłę, wszyscy, którzy widzieli zwłoki w dziennym świetle, zyskali pewność, że nie był to kawał studentów medycyny. Dyżurny patolog z centrali, Harsha Krishnamurthi, siedział pod namiotem aż godzinę. Osobiście nadzorował i instruował ekipę zbierającą odciski palców. Wreszcie około południa ciało zostało wydobyte spod zwałów gruzu. Caffery odnalazł Maddoxa na przednim siedzeniu służbowego forda. - Wszystko w porządku? - Chyba nie mamy tu nic więcej do roboty, kolego. Od tej pory Krishnamurthi przejmuje dowodzenie. - To jedź do domu i się prześpij. - Ty też. - Nie, ja zostanę. - Ty też, Jack. Jeśli stęskniłeś się za bezsennością, to i tak cię dopadnie za kilka dni. Możesz mi wierzyć. - Dobra. - Caffery rozłożył ręce. - Jak rozkaz, to rozkaz. - No właśnie. To rozkaz. - I tak nie zasnę. - Wszystko jedno. Wracaj do domu. - Maddox wskazał starego poobijanego jaguara Jacka. - Jedź, połóż się i przynajmniej udawaj, że śpisz. Nawet w domu Caffery'emu nie dawało spokoju wspomnienie brudnożółtego zmasakrowanego ciała pod białym namiotem. W świetle dnia kobieta wydawała się bardziej realna niż w ciemności. Pomalowane na błękitno i połamane paznokcie tkwiły głęboko wbite w skórę opuchniętych dłoni. Wziął prysznic i ogolił się. Na odbiciu w lustrze zobaczył ciemne kręgi pod oczami, będące wynikiem nocnej pracy nad rzeką. Wiedział, że na pewno nie zaśnie. Promocję otrzymał przed terminem, bo do Rejonowej Specjalnej Grupy Dochodzeniowej ściągano młodych, twardych i ambitnych oficerów śledczych. Koledzy z młodszych roczników zazdrościli mu, ale też i odczuwali satysfakcję, gdy jego druga sekcja przejęła dwumiesięczny dyżur. I oto już na samym początku musiała mu przypaść ta pierwsza, paskudna i śmierdząca sprawa. Służba przez siedem dni w tygodniu, po dwadzieścia cztery godziny na dobę, i tak oznaczała dla niego bezsenne noce. Nawet nie zdążył złapać oddechu, nim wpakował się po uszy. A przecież powinien być w najlepszej formie.

W dodatku sprawa wyglądała na zagmatwaną. Obraz zaciemniało nie tylko miejsce znalezienia zwłok i brak świadków - w pierwszych promieniach słońca dojrzał na ciele ofiary czarne ślady od ukłuć igłą. Poza tym sprawca zrobił coś takiego z piersiami kobiety, o czym Caffery nawet bał się pomyśleć w swojej czyściutkiej, wyłożonej białą glazurą łazience. Wytarł mokre włosy i poskakał na jednej nodze, żeby wytrząsnąć wodę z uszu. Przestań wreszcie o tym myśleć! Nie pozwól, żeby ta sprawa zmąciła ci w głowie! Maddox miał rację, musiał odpocząć. Był w kuchni i nalewał sobie porcję Glenmorangie, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. - To ja! - zawołała Veronica przez szczelinę na listy. - Zadzwoniłabym, ale zostawiłam telefon komórkowy w domu. Otworzył. Miała na sobie kremowy lniany żakiet i ciemne okulary od Armaniego zsunięte na czubek głowy. Z obu rąk zwieszały jej się firmowe torby z butików Chelsea. Zaparkowała czerwonego, przypominającego obłą skrzynkę na listy opla tigrę w pełnym słońcu, na wprost bramy wyjazdowej. W prawej dłoni trzymała klucz, jakby zamierzała wejść do domu nawet pod jego nieobecność. - Cześć, skarbie. - Wyciągnęła głowę do całusa. Musnął ustami jej wargi. Poczuł smak szminki przemieszany z miętowym aromatem gumy do żucia. - Mmm! - Przytrzymała go za rękę, odchyliła się i obrzuciła taksującym spojrzeniem nagi tors, dżinsy i bose stopy. Pomachała trzymaną w lewej dłoni butelką whisky. - Odpoczywasz? - Byłem w ogrodzie. - I obserwowałeś Pendereckiego. - Myślisz, że tylko Penderecki ciągnie mnie do ogrodu? - Oczywiście. - Zaśmiała się krótko, lecz dostrzegła jego marsową minę. - Daj spokój, Jack. Przecież żartowałam. Masz. - Podsunęła mu pierwszą torbę ze sklepu Waitrose. - Zrobiłam zakupy. Małże, świeży koperek i kolendra, i do tego najlepszy muskatel. A to... - Wskazała duże ciemnozielone pudło. - Od taty i ode mnie. - Jak czapla podniosła jedną nogę, żeby oprzeć pudło na kolanie i je otworzyć. W Środku znajdowała się brązowa skórzana kurtka. - Proszę. Z ostatniego transportu. - Przecież mam już skórzaną kurtkę. - Aha. - Błyskawicznie spoważniała. - W porządku. Nie ma sprawy. - Zamknęła z powrotem pudełko. Przez chwilę panowało milczenie. - W takim razie ją odniosę. - Nie trzeba - mruknął zawstydzony. - Mówię poważnie. Mogę ją wymienić na coś innego. - Naprawdę nie trzeba. Daj. Nigdy się nie zmienisz, Veroniko, pomyślał, zamykając drzwi i odprowadzając ją wzrokiem

do saloniku. Kiedy złożyła propozycję mającą odmienić całe jego życie, a on ją odrzucił, tylko na krótko wydęła wargi, po czym błyskawicznie się otrząsnęła, przez co natychmiast poczuł się winny - bezbronny, rzucony na matę. A wszystko przez jej przeszłość. Potrafiła działać niezwykle skutecznie. W ciągu tych krótkich sześciu miesięcy, kiedy byli razem, jego przytulny, wygodnie urządzony dom zmienił się w całkowicie obce mu otoczenie, pełne odurzająco aromatycznych roślin i ułatwiających życie gadżetów, z szafą wypchaną ciuchami, których nawet nie próbował nosić: stylowe garnitury, ręcznie haftowane marynarki, jedwabne krawaty, dżinsy - jedynie dzięki temu, że jej ojciec, Mortimer Street, prowadził firmę importu odzieży. Kiedy Veronica zaczęła gospodarować w kuchni, otworzyła szeroko okno, włączyła bulgoczący młynek do mielenia odpadów pod zlewem, a olej zaczął skwierczeć na wielkiej zielonej patelni, Jack wziął szklaneczkę z whisky i wyszedł na taras. Nawet ten ogród jest widomym dowodem, że nasz związek się sypie, pomyślał, pociągając łyk Glenmorangie. Założony na długo przed tym, nim jego rodzice kupili dom, był pełen chińskich róż, ozdobnego łubinu i powykręcanych ze starości, zdrewniałych powojników. Pozwalał mu dziczeć aż do lata, kiedy zielone liście niemal całkowicie zasłaniały okna. Ale Veronica chciała zaprowadzić swoje porządki, powycinać chaszcze, skopane i nawiezione grządki obsadzić trawą i nasturcją, poustawiać malowane skrzynki na parapetach; mówiła o wysypaniu ścieżek żwirem i zasadzeniu jakichś wonnych drzewek, na przykład wawrzynów. Ostatecznie jednak - nawet po gruntownym przemeblowaniu zarówno domu, jak i życia Jacka - pragnęła wyrwać go stąd z korzeniami, nakłonić do porzucenia tej ceglanej wiktoriańskiej posiadłości na południowych przedmieściach Londynu, w której wychowywał się od małego, z jej zamykanymi na haczyki oknami, zapuszczonym ogrodem i pociągami przetaczającymi się w wykopie za płotem. Chciała nawet rzucić pracę w firmie ojca, wyprowadzić się od rodziców i zacząć wszystko od początku, od szykowania ich własnego, wspólnego domu. Tyle że on się na to nie godził. Zbyt głęboko wrósł w ten ćwierćakrowy skrawek iłu i gliny, by dać się wyrwać jednym ruchem jak pospolity chwast. Poza tym po sześciu miesiącach znajomości z Veronika jednej rzeczy był absolutnie pewien: nie kochał jej. Zajrzał przez okno do kuchni - wprawnymi, szybkimi ruchami obierała drobne kuliste ziemniaki. Pod koniec ubiegłego roku, po czterech latach służby w Kryminalnym Wydziale Śledczym, poczuł się do głębi znudzony, jakby przystanął na poboczu, biernie czekając, aż coś się wydarzy. Dopiero na wydziałowym przyjęciu na Halloween uświadomił sobie, że w którąkolwiek stronę się obróci, napotyka ten sam ośmielający uśmiech dziewczyny w minispódniczce i złotych sandałach z cienkich rzemyków. Hormonalna obsesja Veroniki trwała dwa miesiące. Dziewczyna okazała się równie spragniona seksu jak on. Budziła go codziennie o szóstej rano, a w ciągu weekendów nawet się nie

ubierała, chodziła po domu w samych kapciach, malowała jedynie wargi połyskliwą różową szminką. Zasiliła go energią i od razu w innych dziedzinach życia nastąpiły zmiany. W kwietniu, gdy już całą szczytową ściankę łóżka w sypialni zdobiły kocie łapki w stylu Manolo, dostał przeniesienie do RSGD - brygady ścigania morderców. Ale wiosną, kiedy zaczął słabnąć jego pociąg do Veroniki, zmieniło się także jej nastawienie. Myślała o nim coraz poważniej, wreszcie podjęła kampanię przywiązania go do siebie. Pewnego wieczoru posadziła go w saloniku i śmiertelnie poważnym tonem opowiedziała o niesprawiedliwości, jaka ją spotkała - dwóch latach wyrwanych z życia nastolatki na walkę z chorobą nowotworową. Spisek przyniósł efekty. Jack nagle stracił pewność siebie i nie wiedział już, jak mógłby zakończyć tę znajomość. Potrafisz być bezwzględna, pomyślał teraz, jakby utrzymanie naszego związku na siłę mogło ci jakoś zrekompensować dawne cierpienia. Wrócił do kuchni i popatrzył, jak siekając liście mięty, pochyla wąską szpiczastą brodę na piersi i delikatnie przygryza koniec języka. Nalał sobie drugą porcję whisky i wypił jednym haustem. Zrobię to dzisiaj, postanowił. Może podczas obiadu. Posiłek był gotowy w ciągu godziny. Veronica pozapalała wszystkie światła w domu, nie wyłączając cytrynowożółtych kandelabrów na patio. - Pancetta∗ , sałatka z fasoli z gorczycą, małże z miodem w sosie sojowym i sorbet klementynkowy. Czyż nie jestem świetną gospodynią? - Energicznie potrząsnęła głową i na krótko odsłoniła w uśmiechu doskonale utrzymane białe zęby. - Postanowiłam wypróbować ten zestaw na tobie i sprawdzić, czy będzie się nadawał na przyjęcie. - Przyjęcie?... - Całkiem zapomniał. Dużo wcześniej postanowili je zorganizować i ustalili termin na dziesięć dni po zakończeniu jego tygodniowego dyżuru przy telefonie, sądząc, że będzie miał wtedy wolny wieczór. - Dobrze, że przynajmniej ja nie zapomniałam, prawda? - mruknęła, mijając go z miseczką parujących, młodych ziemniaków. W saloniku wszystkie okna wychodzące na ogród były szeroko otwarte. - Zjemy dziś tutaj. Nie chciało mi się nakrywać w jadalni. - Przystanęła i obrzuciła spojrzeniem jego wymiętą bawełnianą koszulkę i potargane, nie uczesane po kąpieli włosy. - A może byś się przebrał do obiadu? - Chyba żartujesz. - Nie. Tylko... - Nerwowym ruchem rozłożyła serwetkę na kolanach. - Pomyślałam, że byłoby miło z twojej strony...

- Nawet nie mam w co - odparł, siadając przy stole. - Garnitur będzie mi potrzebny. Znów prowadzę sprawę. No, dalej, zapytaj o nią, Veroniko. Choć raz zainteresuj się czymś innym niż moje ubrania, pościel albo obrusy. W milczeniu zaczęła mu nakładać ziemniaki na talerz. - Przecież masz więcej garniturów, nie tylko jeden. Ostatnio tata przysłał ci ten szary. - Pozostałe są jeszcze w pralni. - Och, Jack, dlaczego mi nie przypomniałeś. Odebrałabym je. - Veroniko... - Dobra. - Uniosła ręce w obronnym geście. - Przepraszam. Nie wracajmy do tego... - Urwała i zerknęła przez ramię na drzwi do korytarzyka, skąd rozlegał się dzwonek telefonu. Zastygła z widelcem wymierzonym w kartofla. - Ciekawe, kto to? Chociaż w zasadzie łatwo się domyślić... Odstawił szklaneczkę, odsunął krzesło i wstał. - Boże - syknęła, odkładając widelec. - Chyba naprawdę mają szósty zmysł. A może byś tym razem nie odbierał? - Muszę. Wyszedł z pokoju i podniósł słuchawkę. - Tak? - Tylko mi nie mów, że spałeś. - Uprzedzałem, że nie zasnę. - Przykro mi, że ci przeszkadzam. - Co się stało? - Znów dzwonię znad rzeki. Stary zgodził się przysłać tu specjalistyczny sprzęt i coś jeszcze znaleźli. - Jaki sprzęt? - Sondę radarową. - Radarową? To znaczy... - Caffery umilkł nagle. Veronica minęła go, z dumnie uniesioną głową weszła po schodach i zniknęła w sypialni, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Jeszcze przez chwilę stał oparty jedną ręką o boazerię, spoglądając do góry. - Jesteś tam, Jack? - Tak, przepraszam. O czym mówiłeś? Aha, o sondzie radarowej. Do czego im potrzebna? - Do zbadania, co jest pod ziemią. - Czy to znaczy, że... - Wbił paznokieć kciuka w szczelinę między listwami boazerii. - ...że znaleźli drugie zwłoki? - Owszem - odparł Maddox grobowym tonem. - Niejedne, ale cztery.

- Cholera! - Caffery przeciągnął dłonią po karku. - Zasypywał trupami jakąś dziurę czy co? - Już je wydobyli i oddali do badania. - Rozumiem. Gdzie się spotkamy? - Na dziedzińcu. Pojedziemy razem na Devonshire Drive. - Do kostnicy? W Greenwich? - Zgadza się. Krishnamurthi robi już sekcję pierwszych zwłok. Zgodził się razem z nami pobieżnie obejrzeć pozostałe. - Jasne. Będę za pół godziny. Veronica siedziała za zamkniętymi drzwiami. Jack przebrał się na dole, wyjrzał przez otwarte okno na usytuowaną po drugiej stronie torów posiadłość Pendereckiego i zawiązując krawat, wbiegł po schodach i zajrzał do sypialni. - Koniecznie musimy porozmawiać. Jak wrócę... Urwał nagle. Siedziała po turecku, z kołdrą podciągniętą pod brodę, w dłoni trzymała jakąś fiolkę z pigułkami. - Co to jest? Podniosła głowę. Oczy miała szkliste, zaczerwienione. - Ibuprofen. Czemu pytasz? - Co ty wyprawiasz? - Nic. - Pytam, po co ci te leki, Veroniko. - Znów mnie boli gardło. Przez chwilę stal bez ruchu, ściskając w lewym ręku krawat. - Gardło cię boli? - Powiedziałam wyraźnie. - Od kiedy? - Nie pamiętam. - Wcale nie jestem pewien, czy cię naprawdę boli. Mruknęła coś pod nosem, ostentacyjnie otworzyła fiolkę, wysypała dwie tabletki na rękę i znów spojrzała na niego. - Wybierasz się na jakieś spotkanie? - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że cię boli gardło? Może powinnaś się zgłosić na badania? - Nie martw się o mnie. Masz ważniejsze sprawy na głowie. - Veroniko... - Co znowu? Milczał przez chwilę. - Nic. Pospiesznie skończył wiązać krawat i ruszył z powrotem na dół.

- Naprawdę nie musisz się mną przejmować - zawołała za nim. - Nie będę na ciebie czekała.

3 O wpół do trzeciej w nocy Caffery i Maddox stali w milczeniu, spoglądając na wyłożoną białymi kafelkami salę do autopsji: pięć aluminiowych stołów sekcyjnych, na nich pięć ciał porozcinanych od łona do ramion, z płatami skóry odchylonymi na bok niczym drzwiczki sejfów, odsłaniającymi nagie żebra pokryte warstwami tłuszczu i mięśni. Płyny ustrojowe ściekały ze stołów do ustawionych pod nimi wanienek. Jack był oswojony z panującą tu mieszaniną smrodu środków dezynfekcyjnych i fetoru ludzkich wnętrzności. Ale szokował go widok tych pięciu ciał wydobytych i przywiezionych tego samego dnia. Jeszcze nigdy nie widział aż tylu zwłok naraz. Dla lekarzy prowadzących sekcję nie było w tym nic niezwykłego, ubrani w zielone fartuchy i kalosze krzątali się między stołami. Jakaś kobieta z uśmiechem podała mu maseczkę chirurgiczną. - Jeszcze chwilę, panowie - rzekł Harsha Krishnamurthi pochylony nad ostatnim stołem. Leżące na nim zwłoki miały ściągniętą skórę z czaszki aż do nasady nosa - odwróconą i zsuniętą na twarz, zakrywającą oczy i usta niczym wilgotna, od wewnątrz czerwona gumowa maska karnawałowa, z włosami opadającymi aż na obojczyk. Patolog wyjmował właśnie ze środka jelita i przekładał je do blaszanej wanienki. - Kto się tym zajmie? - Ja - rzekł niski technik w okularach, idąc w jego stronę. - Świetnie, Martin. Zważ je, opisz i pobierz próbki do analizy. Już skończyłem, Paula, możesz zamykać. Tylko uważaj, żebyś szwami nie naruszyła ran. Gotowe, panowie. - Odsunął znad głowy lampę halogenową, zdjął plastikowe okulary i ruszył w kierunku Maddoxa i Caffery'ego. Był szczupłym przystojnym pięćdziesięciolatkiem o ciemnych błyszczących oczach i krótko przystrzyżonej szpakowatej brodzie. Rozłożył szeroko ręce w gumowych rękawiczkach i powiedział: - Piękna kolekcja, prawda? Maddox sztywno skinął głową. - Znamy już przyczyny śmierci? - Mniej więcej. I jeśli się nie mylę, są bardzo interesujące. Zaraz do tego dojdę. Dokładniejsze wyniki powinny dać badania entomologiczne, ale z grubsza mogę ocenić wiek zwłok. Pierwsze, które znaleźliście, są najświeższe. Nazwijmy tę kobietę numerem piątym. Zginęła niespełna tydzień temu. Następne zwłoki są prawie o miesiąc starsze, kolejne o dalszych pięć tygodni, czwarte jeszcze o półtora miesiąca. Najstarsze pochodzą prawdopodobnie z grudnia, ale tu ocena jest najmniej pewna. Mieliśmy szczęście, bo wszystkie ciała zachowały się w niezłym stanie. Wskazał niepozorną kupkę poczerniałych szczątków na drugim stole sekcyjnym. - Ta zginęła pierwsza. Sądząc po rozmiarach kości długich, nie skończyła nawet osiemnastu lat. Na lewym ramieniu ma coś, co wygląda na tatuaż. Może po tym uda się ją zidentyfikować. No i

pozostaje jeszcze stomatologia. Aha! - Uniósł w górę palec. - Jedna istotna sprawa. Nie wiem, czy zwróciliście na to uwagę na miejscu, ale wszystkie miały bardzo mocny, jaskrawy makijaż, doskonale widoczny nawet po dłuższym okresie przebywania w ziemi. Cienie na powiekach, uszminkowane wargi. Fotograf zrobił zbliżenia. - Makijaż, tatuaże... - Zgadza się, panie Maddox. Mogę uzupełnić tę linię rozumowania i dodać, że dwie miały infekcje narządów rodnych, jedna zrogowaciały odbyt. Znalazłem mnóstwo dowodów używania narkotyków, aż do śladów zapalenia zastawki trójdzielnej. Wolę jednak nie wyciągać pochopnych wniosków. - Tak, oczywiście - mruknął Maddox. - Ale wygląda na to, że były kocicami. Muszę przyznać, że spodziewałem się tego od początku. Co pan nam może powiedzieć o obrażeniach? - Ach. Są bardzo ciekawe. Krishnamurthi zawrócił w głąb sali, dając im znaki, żeby poszli za nim. Caffery'emu nie po raz pierwszy przemknęło przez myśl, że rozcięte zwłoki na stole sekcyjnym przypominają tusze w rzeźni. - Chciałbym, żebyście się sami przekonali, jak musiałem wykonać nacięcie, żeby ominąć pierwotną bliznę zrobioną przez oprawcę i zarazem nie zniekształcić piersi, ale też móc dokonać autopsji i sprawdzić, o co chodziło. - I co? - Część tkanek została usunięta. Caffery i Maddox wymienili szybkie spojrzenia. - Właśnie. Z grubsza przypomina to efekt typowego chirurgicznego zabiegu pomniejszania biustu. Na rany zostały nawet pozakładane szwy. Ale dla was duże znaczenie może mieć fakt, że sprawca nie zadawał sobie tego trudu z ofiarami o mniejszych piersiach. - Z którymi? - Numerami drugim i trzecim. Inna bardzo ciekawa rzecz. - Wskazał ostatni stół, gdzie kobieta zaszywała zwłoki, z których przed paroma minutami wyjmował wnętrzności. - Siady za- drapań od paznokci są łatwe do odróżnienia. Ale co ciekawe, na żadnym z ciał nie znalazłem dowodów stoczonej walki. Na żadnym oprócz tego jednego, ofiary numer trzy. Zatrzymał się przy mijanych zwłokach. Były bardzo małe, wręcz dziecięce. Jack uzmysłowił sobie, że tylko z powodu tego przypadkowego podobieństwa zostaną przez ekipę do- chodzeniową potraktowane odrębnie. - Kobieta ważyła bardzo mało, około czterdziestu kilogramów - wyjaśnił Krishnamurthi, jakby czytał w jego myślach. - Ale nie była nieletnia, tylko tak drobnej budowy. Pewnie z tego powodu nie ma na piersiach żadnych obrażeń.

- A ten kolor włosów?... - To farba. Włosy rozkładają się nadzwyczaj wolno, ich kasztanowy kolor zapewne niewiele się zmienił od chwili śmierci. Spójrzcie jednak tutaj. - Wskazał palcem nadgarstki ofiary. - Może trudno je odróżnić od normalnych efektów rozkładu ciała, ale to ewidentne ślady więzów. Powstały przed śmiercią. Na twarzy są ślady po kneblu, a nad kostkami nóg zakrwawione otarcia. Pozostałe kobiety zmarły w spokoju, chyba pogodzone ze swoim losem... - zrobił dłońmi wymowny ruch w powietrzu - ...jakby niepostrzeżenie przekroczyły granicę. Tylko ta jedna zginęła w innych okolicznościach. - Innych? - Caffery spojrzał na patologa. - Co pan przez to rozumie? - Tylko ta jedna walczyła, panowie. Walczyła o swoje życie. - A pozostałe w ogóle się nie broniły? - Nie. - Rozłożył ręce. - Jeszcze do tego wrócimy. Na razie chodźcie ze mną. - Odsunął wagę na trójnogu i podszedł do pierwszych znalezionych zwłok. - No więc... - obejrzał się na Maddoxa, potem na Caffery'ego - ...nazwaliśmy tę ofiarę numerem piątym. Jest w najgorszym stanie. Bez wątpienia ten rozległy uraz czaszki powstał już po śmierci. Wasze przypuszczenie, że zawadził o nią spychacz, wydaje się bardzo prawdopodobne. Stworzy to olbrzymie kłopoty z identyfikacją kobiety. Mam nadzieję, że uda się zdjąć odciski palców, choć tu napotykamy jeszcze inne problemy. Uniósł dłoń trupa i delikatnie dźgnął palcem skórę na opuszku. Zafalowała niczym kożuch na budyniu, jakby pod spodem znajdowała się jakaś oleista ciecz. - Widzicie to rozmiękczenie tkanki? Nie ma mowy, żeby w takim stanie udało się zdjąć odciski palców. Trzeba będzie najpierw ściąć skórę i ją naciągnąć. - Opuścił rękę. - Ona także brała narkotyki, ale poniosła śmierć natychmiastową, nie będącą skutkiem ich zażywania. Nie znalazłem żadnych typowych śladów w gardle i górnych drogach oddechowych, żadnego obrzęku płuc. - Przekręcił ciało na bok i wskazał skupisko zielonkawych plamek na pośladkach. - Większość tych śladów to normalne objawy rozkładu ciała. Ale widzicie pod nimi ciemniejsze krwiste nacieki? - Tak. Odwrócił zwłoki z powrotem. - To rozsiane plamy opadowe. Kobieta była przenoszona po śmierci. Plamy występują niemal wszędzie, na plecach i rękach, a co dziwniejsze, także wokół kostek nóg. - To coś niezwykłego? - Widuje się je u wisielców. To efekt spływania i gromadzenia się krwi w stopach i przy kostkach. Caffery zmarszczył brwi. - A u niej kręgi szyjne są nienaruszone?

- Właśnie. Poza tym na ocalałych skrawkach skóry szyi nie ma żadnych śladów od sznura. - Jaki stąd wniosek? - Że przez jakiś czas, już po śmierci, musiała się znajdować w pozycji stojącej. - Stojącej? - zdziwił się Jack. Na samą myśl o czymś podobnym zrobiło mu się niedobrze. Spojrzał na Maddoxa, jak gdyby oczekiwał od niego wyjaśnienia. Ale nadinspektor był równie osłupiały. Przymknął oczy i z niedowierzaniem pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Sam nie wiem, co o tym myśleć, więc niczego ode mnie nie oczekuj”. - Prawdopodobnie była podparta - ciągnął Krishnamurthi. - Z powodu posuniętego rozkładu ciała nie mogę dostrzec żadnych zbielałych miejsc na skórze, które pozwoliłyby lepiej to ocenić, podejrzewam jednak, że była podwieszona pod ramiona bądź zaklinowana między jakimiś sprzętami. W każdym razie została umieszczona w pozycji pionowej zaraz po zgonie, kiedy krew nie zdążyła jeszcze zgęstnieć. - Urwał na chwilę, pochylił się i mruknął: - O, a to przeoczyłem. - Co takiego? Sięgnął po pincetę i delikatnie zdjął coś z krawędzi odciętej skóry na głowie. - Co to jest? - Włos. Caffery przysunął się bliżej. - Łonowy? - Możliwe. - Krishnamurthi uniósł znalezisko do światła. - Nie, to włos z głowy, ale negroida. Nie wystarczy do analizy DNA, za mało filotropiny. - Ostrożnie włożył go do plastikowej torebki, którą podał technikowi. - Znalazłem już trochę blond włosów na ciałach trzech ofiar. Wysłałem je do Lambeth. - Przeszedł do sąsiedniego stołu. - Numer dwa. Zginęła czternaście lub piętnaście tygodni temu. Sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, około trzydziestu lat. Palce są już mocno wysuszone, ale chyba da się odtworzyć opuszki i zdjąć odciski. Zastosujemy najlepszy dostępny środek nawilżający i ujędrniający, żelatynę. Do tej pory odcinaliśmy całe dłonie i wysyłaliśmy do Lambeth, ale... - pochylił się w stronę Maddoxa - ...po aferze z „Markizą” trzeba było z tym skończyć. Teraz musimy robić takie rzeczy na miejscu, lepiej czy gorzej. Przeszedł do następnego stołu, na którym pobielałe zwłoki postawnej kobiety wciąż były rozcięte. Rozchylone na boki płaty skóry ukazywały wnętrze klatki piersiowej z niebieskawymi żebrami obciągniętymi srebrzystą pajęczyną powięzi. Spod zmoczonych i zaczesanych na gładko do tyłu tlenionych włosów wyłaniało się wysokie czoło. Gardło także zostało rozcięte, widać było mlecznobiałą tchawicę. - Ofiara numer cztery, panowie. Caffery śmiało dotknął nogi trupa. - To nam pomoże - mruknął, wskazując zadziwiająco wyraźny tatuaż z boku, parę

centymetrów nad kostką, który przedstawiał Królika Bugsa trzymającego marchewkę z wielką zieloną nacią. - Naprawdę nie ma żadnych śladów przedawkowania narkotyków? - Zgadza się. Nie ma też urazów zewnętrznych. - Więc jak one zginęły? Krishnamurthi uniósł palec wskazujący i uśmiechnął się niewyraźnie. - Mam pewną teorię. Spójrzcie tutaj. - Wsunął obie dłonie w rozcięcie na gardle i ostrożnie rozchylił tkanki, odciągając na bok tchawicę i przełyk, aż odsłonił szary błyszczący rdzeń kręgowy. - Ten facet jest bardzo sprytny, ale nie tak sprytny, jak ja. Jeśli odciągnie się stąd wystarczająco dużo płynu mózgowo - rdzeniowego... - wyprostował się i prawą ręką wskazał miejsce na swoim karku - ...śmierć będzie natychmiastowa i bezobjawowa. Dlatego nawet rutynowe nakłucie lędźwiowe trzeba robić bardzo ostrożnie, bo gdy lekarz pobierze za dużo płynu do badań, pacjent może się od razu przenieść na tamten świat. Ale ilość płynu u wszystkich ofiar nie odbiega zanadto od normy, zresztą nie znalazłem żadnych śladów nakłucia. Przyszło mi więc do głowy, że mógł wbić igłę u nasady czaszki... - Wsunął czubek skalpela między kręgi szyjne i rozchylił je, odsłaniając białą mielinową otoczkę rdzenia - ...i dostać się bezpośrednio do pnia mózgu. - Do pnia mózgu? - Właśnie. - Szybko obrócił zwłoki na bok, wykonał dodatkowe nacięcie z tyłu głowy i pochylił się, żeby zajrzeć do środka. - Hmm... - mruknął pod nosem, ostrożnie dłubiąc tam czubkiem skalpela. - Nie, myliłem się. - Podniósł głowę i zmarszczył brwi. - Wcale nie odciągał płynu mózgowo - rdzeniowego. - Nie? - Nie. Zastosował jakąś inną metodę inwazyjną. Musi pan wiedzieć, nadinspektorze Maddox, że pień mózgu to bardzo czuły organ. Wystarczy wbić igłę w rdzeń przedłużony i pokrę- cić nią trochę, a momentalnie ustaną wszystkie funkcje fizjologiczne, dokładnie tak, jak przydarzyło się to tym pięciu ofiarom. - Natychmiastowa śmierć? - Nie inaczej. Nie widać żadnych urazów rdzenia przedłużonego, których można by oczekiwać w takim wypadku, ale to jeszcze nie oznacza, że na przykład coś nie zostało do niego wstrzyknięte. A wystarczyłaby nawet zwykła woda. W jednej chwili ustałaby praca serca i płuc. - I mówi pan, że z wyjątkiem numeru trzeciego żadna ofiara nie próbowała się bronić? - Wszystko na to wskazuje. - Więc jak to zrobił? - spytał Caffery, odruchowo masując sobie skroń. - Jak zapewnił sobie uległość tych kobiet? - Moim zdaniem toksykologiczne badania zawartości żołądków, próbek krwi i tkanek

wewnętrznych wykażą obecność jakiegoś środka odurzającego. - Przekrzywił głowę na ramię i dodał: - Należy zakładać, że były półprzytomne, kiedy wbijał strzykawkę, żeby je uśmiercić. - Rozumiem. - Jack skrzyżował ręce na piersi. - W Lambeth będą musieli zrobić analizy na obecność alkoholu, barbituranów, środków odurzających i psychotropowych. A to? - Wskazał czoło ofiary. Około centymetra poniżej linii włosów ciągnęła się linia wyraźnie ciemniejszych, odciśniętych śladów. - Co ona ma na głowie? - Dziwne, prawda? - Wszystkie mają takie ślady? - Z wyjątkiem numeru czwartego. Ciągną się dookoła głowy, tworząc prawie idealny okrąg. I układają się w cykliczny wzór, kilka kropek, potem kreska. Caffery pochylił się nad stołem. Kropka, kropka, kreska. Jakiś okrutny żart? - Od czego mogą pochodzić? - Trudno powiedzieć. Zajmę się bliżej tymi śladami. - A zbadał pan już nić, którą zaszyto rany? - Tak. - Krishnamurthi na chwilę zawiesił głos. - To chirurgiczna nić jedwabna. Jack się wyprostował. Maddox spoglądał na niego uważnie, jego szkliste szare oczy nawet się nie poruszyły ponad białą maseczką. Caffery uniósł brwi i rzekł: - To także bardzo interesujące. - Ale nacięcia zszyto całkiem po amatorsku, panowie. - Patolog ściągnął gumowe rękawice, rzucił je do pojemnika na odpady i ruszył w stronę zlewu. - Profesjonalny jest tylko materiał, nić jedwabna. Rany nawet nie zaczęły się zrastać, operacje wykonywano w bardzo prymitywny sposób. Poza tym piersiowe nacięcie beta należy do podstawowych zabiegów chirurgicznych, uczą tego we wszystkich szkołach. - Kostką żółtego mydła dezynfekującego zaczął starannie namydlać ręce. - Tkanka tłuszczowa została usunięta z właściwych miejsc, a nacięcia są proste i czyste, na pewno zostały wykonane skalpelem. Za to szwy założono po amatorsku, zupełnie nieprofesjonalnie. - Można więc zakładać, że sprawca dysponuje szczątkową wiedzą chirurgiczną? - Dobrze pan to określił, bardzo trafnie. Znaczący jest również fakt, że wiedział, gdzie się wkłuć do pnia mózgu. - Opłukał ręce i zdjął plastikowe okulary. - Czy chcecie teraz zobaczyć, co zrobił swoim ofiarom, zanim je pozaszywał? - Tak. - Proszę za mną. Poprowadził ich do sąsiedniego pokoju, gdzie żujący gumę technik czyścił wnętrzności w dużej porcelanowej wanience. Obmywał je pod cienkim strumieniem bieżącej wody i dokładnie oglądał pod silną lampą, szukając jakichś uszkodzeń. Ujrzawszy Krishnamurthiego, odłożył zwój jelit i umył ręce.

- Martin, pokaż panom, co znaleźliśmy w klatkach piersiowych ofiar. - Oczywiście. Wcisnął gumę do żucia pod policzek i zdjął z dolnej półki duży pojemnik z nierdzewnej stali przykryty kawałkiem szarego papieru. Zdjął papier, przechylił pojemnik i wyciągnął w ich kierunku. Maddox zajrzał do środka i natychmiast odskoczył, jakby dostał pięścią w nos. - Jezu! Odwrócił się, wyciągając z kieszeni marynarki czystą białą chusteczkę z wyhaftowanym monogramem. - Mogę? - Jasne. - Technik podsunął pojemnik Caffery'emu i ten zajrzał ostrożnie. Wewnątrz, w cuchnącej mazi na dnie uwalanego krwią naczynia, leżało pięć drobnych truchełek, jak gdyby przytulonych do siebie, pragnących się nawzajem ogrzać. Jack podniósł wzrok na technika. - Czy ja dobrze widzę? Martin pokiwał głową. - Tak. Wzrok pana nie myli.

4 Caffery położył się do łóżka o czwartej nad ranem. Veronica spała kamiennym snem, cicho posapując. Jeśli naprawdę bolało ją gardło, mogła mieć powiększone migdałki, a to oznaczałoby nawrót choroby Hodgkina, czyli śmiertelnej ziarnicy złośliwej. Doskonale, Veroniko, w samą porę; jakbyś przeczuwała, co się święci. O wpół do piątej zapadł w krótki, niespokojny sen i obudził się już o wpół do szóstej. Leżał bez ruchu, gapiąc się w sufit i rozmyślając o tych pięciu ciałach spoczywających w kostnicy przy Devonshire Drive. Któreś z ran znalezionych na zwłokach musiały mieć duże znaczenie dla mordercy. Może ślady na głowach? Jakby zmuszał ofiary do nakładania czegoś, na przykład nabijanych ćwiekami pasów - ale nie występowały one na ciele numer cztery. Żadna z kobiet nie została zgwałcona, nie było śladów wymuszonej penetracji, ani analnej, ani oralnej, czy też waginalnej, ale w świetle nadfioletowym Krishnamurthi znalazł na podbrzuszach resztki nasienia. Biorąc pod uwagę okaleczenia piersi trzech ofiar i całkowity brak odzieży, Jack wnioskował, że mają do czynienia z prawdziwym koszmarem, seryjnym zabójcą na tle seksualnym, człowiekiem zbyt chorym, aby dało się go powstrzymać. Ale przede wszystkim nie mógł się uwolnić od tkwiącego głęboko w pamięci widoku tych pięciu zakrwawionych truchełek spoczywających na dnie błyszczącego stalowego pojemnika. Jeśli nawet starał się myśleć o czymś innym, po chwili ów widok nieodmiennie jawił mu się przed oczami. Kiedy zyskał pewność, że już nie zaśnie, wziął prysznic, ubrał się i nie budząc Veroniki, pojechał pustymi jeszcze o tak wczesnej porze ulicami Londynu do kwatery Specjalnej Grupy Dochodzeniowej. Jego sekcję nazywano czasami Shrivemoor, od nazwy ulicy, przy której z Czwartą Międzyokręgową Grupą Wsparcia dzieliła pomieszczenia w niewielkiej, funkcjonalnej kamienicy z czerwonej cegły. Przed wejściem nie było żadnej tablicy, ale wisząca na płocie nieoświetlona gablota z najświeższą statystyką wypadków drogowych pozwalała się domyślać, że budynek zajmuje jakaś jednostka policji. Tylko przed wjazdem do garażu wisiała tablica informująca, że ludzie nie powinni tu przychodzić ze swymi codziennymi problemami, które należało zgłaszać w komisariacie znajdującym się kilkadziesiąt metrów dalej przy tej samej ulicy. Zanim Caffery dojechał na miejsce, słońce wyjrzało już zza wznoszącego się tarasami kompleksu mieszkalnego Thirties, przed którym rodzice zapędzali do luksusowych aut dzieci z tornistrami. Zaparkował starego jaguara w garażu. Veronica od dawna namawiała go, by sprzedał to auto i kupił sobie nowszy, wygodniejszy model.

- Mógłbyś za niego wziąć tyle, że byłoby cię stać na porządny, ładny wóz. - Ale ja nie chcę porządnego, ładnego wozu. Chcę jeździć tym, który mam. - To przynajmniej pozwól mi go wyczyścić. Minął należące do grupy wsparcia opancerzone fordy sherpa stojące w kałużach wyciekającego oleju, przeciągnął identyfikatorem w szczelinie czytnika magnetycznego i poszedł schodami na górę. W oświetlonej jarzeniówkami sali ogólnej cztery obsługujące komputerowe bazy danych kobiety, pracowniczki cywilne, zaciekle bębniły w klawisze. Maddox siedział w swoim gabinecie, był świeżo po śniadaniu w towarzystwie dowodzącego grupą starszego nadinspektora. Przy earl greyu i chrupiących rogalikach w klubie golfowym Chislehurst ułożyli wstępny plan dochodzenia. - Stary ogłosił moratorium dla prasy - rzekł ociężale. Chyba w ogóle nie zmrużył oka tej nocy. - Wszystkie kobiety, od pracownic cywilnych po oficerów śledczych, które uznają, że ta sprawa działa na nie przygnębiająco, mają prawo wystąpić o przeniesienie. Poza tym... - Urwał i popchnął palcem ołówek, układając go w równiutkim szyku z długopisami i flamastrami. Wargi miał całkiem zbielałe. - Przydzielił nam wsparcie. Ma się tu zwalić cała szósta sekcja z Eltham. - Dwie sekcje do jednej sprawy? - Aha. Bardzo się nią przejął. Zaniepokoiła go ocena Krishnamurthiego, według której odstępy między poszczególnymi zbrodniami wyraźnie się zmniejszają. No i... - Tak? Maddox westchnął ciężko. - Pamiętasz ten włos znaleziony przez Krishnamurthiego na jednym z ciał? Czarny, negroida? - Znalazł też jakieś blond włosy. Przy zabójstwach kocic trzeba ostrożnie traktować dowody rzeczowe. - To prawda, masz rację, Jack. Ale komisarz na myśl o czyhających na nasze potknięcie bojownikach o prawa człowieka dostaje białej gorączki, zupełnie jakby mu przysyłali brzytwy w anonimowych listach. - Ktoś zapukał do drzwi. Maddox wstał i sięgając z zasępioną miną do klamki, dodał: - Najwyraźniej nie życzy sobie, żeby nasz sprawca okazał się czarny. - Dzień dobry, panie nadinspektorze - odezwał się jak zwykle pogodny i uśmiechnięty sierżant Paul Essex. Krawat miał poluzowany, a podwinięte do łokci rękawy koszuli odsłaniały potężne owłosione łapska, w których trzymał pomarańczową teczkę na dokumenty. - Są wyniki. - Odciski palców? - Tak. - Odgarnął z wysokiego, zaczerwienionego czoła długie, ciemne, ale przerzedzone już włosy. - Ofiara numer pięć była na tyle uprzejma, że zostawiła swoje dane w rejestrze prostytutek. Nazywała się Shellene Craw.

Caffery wziął od niego teczkę i zajrzał do środka. - Jej odciski palców były w archiwum obyczajówki. - Podniósł wzrok na Maddoxa. - Ciekawe, że nigdy nie potrafią nikogo tak szybko znaleźć w wypadku zaginięć. - Ale to oznacza, że ktoś może nam sporo powiedzieć o życiu madam Craw. - Owszem, jest nawet nazwisko... Harrison. - Podał teczkę nadinspektorowi. - Barry Harrison ze Stepney Green. - Nie masz nic przeciwko temu, żeby go umieścić na czele swej dzisiejszej listy zakupów? - Może być. - A ty, Essex, o ile się nie mylę, masz być w tej sprawie oficerem łącznikowym z rodzinami ofiar? - Zgadza się. Specjalnie dostałem tę fuchę ze względu na moją wrażliwość. - W takim razie jedź z Cafferym. Niewykluczone, i& ktoś będzie potrzebował twojego wrażliwego ramienia, żeby się wypłakać. - Zrobi się. Poza tym przyszło jeszcze to. - Wyciągnął w stronę Jacka złożony wydruk komputerowy. - Z Yardu. Nasza operacja otrzymała kryptonim „Alcatraz”. Caffery wziął od niego teleks i zmarszczył brwi. - To ma być żart? - Nie. - Dobra. Zadzwoń do nich i poproś, żeby zmienili ten kryptonim. Jest niestosowny. - Dlaczego? - Chodzi o Ptasznika, „Ptasznika z Alcatraz”. Nie czytałeś wstępnego raportu? - Nie, dopiero przyjechałem. Maddox westchnął głośno. - Nasz sprawca zostawia małe prezenty przy swoich ofiarach. - Wewnątrz swoich ofiar - skorygował Caffery, krzyżując ręce na piersi. - W środku klatki piersiowej, przyszyte tuż przy sercu. Essex zrobił zdziwioną minę. - Cholera. - Popatrzył na jednego, potem na drugiego, czekając na wyjaśnienia. Maddox odchrząknął i spojrzał znacząco na Jacka. Ten jednak milczał. - No więc? - Essex rozłożył ręce. - O co chodzi? Co on zostawia w swoich ofiarach? - Ptaszki - mruknął niechętnie Caffery. - Małe, hodowlane, podobne do wróbli. Tylko masz nie mówić o tym nikomu z zespołu. Jasne?

5 Do dziesiątej w Krajowym Biurze Identyfikacji rozpoznano jeszcze jedne odciski palców. Ofiara numer dwa nazywała się Michelle Wilcox i była prostytutką z Deptford. Kiedy Caffery z Essexem przebijali się przez zapchany tunel Rotherhithe w drodze na rozmowę z chłopakiem Shellene Craw, z Bermonsey na Shrivemoor przesyłano właśnie jej akta. Dzień był pogodny i słoneczny. Nawet przesuwające się za oknami auta zabudowania East Endu zdawały się tętnić życiem, a biedne, wynędzniałe londyńskie drzewa radośnie okrywały się młodymi liśćmi. - Co do tego Harrisona... - mruknął Essex, spoglądając na stare dęby przy Stepney Green, za którymi ciągnął się szereg świeżo odmalowanych, widocznie wystawianych na sprzedaż domów z jasnej cegły. Wyróżniała się wśród nich stara wiktoriańska kamienica z czerwonej cegły, poczerniała od smogu, pominięta w masowym procesie uszlachetniania. - Nie sądzisz chyba, że to on może być sprawcą? Caffery zatrzymał wóz przy krawężniku i zaciągnął ręczny hamulec. - Oczywiście, że nie. - Więc co o tym myślisz? - Nie wiem. - Zakręcił szybę, wysiadł i chciał już zamknąć drzwi, ale po namyśle wsunął głowę do środka i dodał: - Nasz sprawca ma samochód, to pewne. - Aha, ma samochód. - Essex wygramolił się z jaguara i trzasnął drzwiami. - Nic innego nie zdążyłeś wywnioskować poza tym, że ma samochód? - Nie. - Jack obrócił na palcu kluczyki i wsadził je do kieszeni. - Przynajmniej na razie. Winda w kamienicy była zepsuta, musieli więc iść na trzecie piętro po schodach. Caffery przystawał od czasu do czasu, żeby nie zostawić zasapanego Essexa w tyle. Wcześniej Maddox opowiadał mu sporo o sierżancie: - W każdej sekcji powinien być taki luzak jak Essex. Zawsze rozładowuje chłopaków. Na przykład opowiada, jak to po powrocie do domu wciska się do dziecinnego łóżeczka, żeby się wypłakać w poduszkę, czy inne podobne bzdury. Bierz to z przymrużeniem oka, ale traktuj Essexa poważnie. Można na nim polegać. To solidna podpora. Z czasem Caffery nabrał przekonania o bezgranicznej dobroduszności Essexa pełniącego w sekcji funkcję muła zaprzęgowego. Zwrócił uwagę na to, że kobiety traktują go jak starego, rannego niedźwiedzia. Flirtowały i drażniły się z nim, siadały mu na kolanach i zaśmiewały się w głos z jego dowcipów. Wszyscy podziwiali go przede wszystkim za niespotykaną odporność emocjonalną. Trzydziestosiedmioletni Essex wciąż był samotny, a ilekroć Jack o tym pomyślał, nachodziły go wyrzuty sumienia, że w porównaniu z nim prowadzi tak beztroskie życie lekkoducha. Nie cieszyła go nawet własna przewaga fizyczna - ani trochę się nie spocił wspinaczką na trzecie piętro, podczas

gdy Essex przystanął na szczycie schodów silnie zaczerwieniony i odklejając koszulę oraz spodnie lepiące się do ciała, przez parę sekund ciężko dyszał. - Gotów? - zapytał w końcu Caffery. - Tak - mruknął Essex, ocierając pot z czoła. - Zaczynaj. Zapukał do drzwi. - Czego?! - doleciał ze środka zaspany męski głos. Jack pochylił się do szczeliny na listy. - Pan Harrison? Barry Harrison? - A kto pyta? - Inspektor Caffery. - Zerknął na Essexa. Ze środka dolatywał wyraźny zapach marihuany. - Chciałbym z panem zamienić parę słów. Rozległ się szelest pościeli i człapanie bosych stóp po podłodze, później nastała cisza, wreszcie zaszumiała spuszczana w toalecie woda. Drzwi się uchyliły na długość łańcucha zabezpieczającego. Przez szparę wyjrzało jedno wyłupiaste niebieskie oko, ukazała się gęsta skołtuniona broda. - Pan Harrison? - Caffery pokazał odznakę. - O co chodzi? - Czy możemy wejść? - Będziecie mogli, jak się dowiem, o co chodzi. - Chudy i żylasty mężczyzna był nagi do pasa. - Chcieliśmy porozmawiać o Shellene Craw. - Nie ma jej tu. Nie pokazuje się od dawna. - Harrison chciał zamknąć drzwi, ale Jack naparł na nie ramieniem. - Chciałem porozmawiać z panem o niej, a nie z nią. Gospodarz zmierzył ich obu wściekłym spojrzeniem, jakby szacował swoje szanse. - Posłuchajcie, między nami wszystko skończone. Jeśli się w coś wpakowała, nic mnie to nie obchodzi. Nie byliśmy małżeństwem ani nic takiego. Nie ponoszę za nią żadnej od- powiedzialności. - To nie potrwa długo, proszę pana. - Widzę, że nie popuścicie. - Nie. Musimy porozmawiać. - Szlag by to trafił. - Drzwi się zamknęły, doleciał zgrzyt zdejmowanego łańcucha. - Dobra, wchodźcie, skoro musicie. Dalej. Wprowadził ich do małego, zagraconego saloniku. Na wprost drzwi balkonowych znajdowało się wejście do kuchni o ścianach upstrzonych zakurzonymi pajęczynami. Na blacie piętrzyły się pudełka po pizzy i pieczonym kurczaku, na podłodze walały się zgniecione paczki po papierosach i wykruszony tytoń.

Caffery bez pytania usiadł na niebieskim plastikowym krzesełku pod oknem i skrzyżował ręce na piersi. - Kiedy pan widział Shellene po raz ostatni, panie Harrison? - Nie pamiętam. Parę tygodni temu. - A dokładniej? - W co ona się wpakowała? - Parę tygodni to dwa czy może miesiąc? - Nie pamiętam. - Gospodarz wciągnął na siebie bawełnianą koszulkę i wyjął z kieszeni dżinsów papierosy. Wetknął jednego Silk Cuta między zęby i podniósł z podłogi zapalniczkę jednorazową. - Jakoś zaraz po moich urodzinach. - A kiedy były? - Dziesiątego maja. - Mieszkała tu z panem, prawda? - Przecież to jasne, no nie? - Co się stało? - Nic. Ruszyła w rejs. Wyszła któregoś wieczoru i już nie wróciła. - Machnął ręką tak energicznie, że trochę tytoniu posypało się na podłogę pod drzwiami balkonowymi. - Z Shellene od początku tak było. Nawet zostawiła swoje graty w sypialni. - Są tam jeszcze? - Nie. Byłem... tak wściekły, że wszystko wywaliłem. Jej stroje do tańca i całą resztę. - Była striptizerką? - O tak, w lepszych czasach. Ostatnio tylko pętała się po jakichś burdelach. Pewnie ją złapaliście z Arabami na Portland Place, zgadza się? - Czy zgłaszał pan jej zaginięcie? Harrison zachichotał ironicznie. - Zaginięcie? A niby co zaginęło? Jej sumienie? - Nie zaniepokoiło pana, że nie wróciła, chociaż zostawiła tu swoje rzeczy? - Co miało mnie zaniepokoić? Jak się wprowadzała, miała tylko puder i szminkę, kilka strzykawek, trochę śmiecia. - Nie pomyślał pan, że mogło się stać coś złego? - Nie. - Pokręcił głową. - Między nami i tak się nie układało. Ani trochę się nie zdziwiłem, że nie wróciła tamtej nocy... - Urwał. Popatrzył najpierw na Essexa, potem na Caffery'ego i znów na Essexa. - Zaraz... - mruknął wyraźnie podenerwowany. - To w końcu po co tu przyszliście? - Kiedy nie uzyskał odpowiedzi, spuścił wzrok i pospiesznie przypalił papierosa, po czym głęboko zaciągnął się dymem. - Pewnie chcecie powiedzieć coś, co mi się w ogóle nie spodoba, prawda? No, dalej. Załatwmy to od razu. Co jej się stało? Nie żyje czy jak?