uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Mo Hayder - Jack Caffery 03 - Rytuał

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :813.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Mo Hayder - Jack Caffery 03 - Rytuał.pdf

uzavrano EBooki M Mo Hayder
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 114 osób, 85 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 288 stron)

MO HAYDER RYTUAŁ Gdzieś na dalekiej pustyni Kalahari w Afryce Południowej, po- śród suchego ochrowego weldu, na dnie jaskini przycupnęło niewielkie, pokryte rzęsą wodną jeziorko. Byłoby zwyczajne, gdyby nie jego bezruch - przypadkowy obserwator nie po- święciłby mu większej uwagi, nawet by nie zapamiętał. Chy- ba że miałby w nim pływać. Albo zanurzyłby palec. Wówczas zauważyłby coś niecodziennego. Coś odmiennego. Przede wszystkim zauważyłby, że woda jest zimna. Wręcz lodowata. Zimnem nieziemskim. Zimnem, które pochodzi ze stuleci ciszy, z najstarszych zakamarków wszechświata. Po- tem zauważyłby, że w jeziorku nie ma prawie żadnego życia, jeśli nie liczyć kilku bezbarwnych roślin. Wreszcie, gdyby był na tyle niemądry, by w nim popływać, odkryłby jego zgubną tajemnicę: jeziorko nie ma ścian ani dna - prostą zimną linią wiedzie do serca Ziemi. Może wówczas zrozumiałby powie- dzenie powtarzane szeptem w pradawnych językach ludów Kalahari: „To droga do piekła". Jezioro nazywa się Dziura Buszmena. Boesmansgat. 1 13 maja W majowy wtorek tuż po lunchu, dziewięć stóp pod wodą w Pływającym Porcie Bristolu policyjny nurek, sierżant „Pchła" Marley zacisnęła osłonięte rękawiczką palce na ludz- kiej ręce. Trochę zaskoczona, że znalazła ją tak łatwo, lekko machnęła nogami, wzbijając z dna muł i olej silnikowy, a że przy tym odchyliła głowę, zwiększyła pływalność i zaczęła się wynurzać. Musiała się pochylić i zaklinować lewą rękę pod pływakami pomostu, potem wypuścić trochę powietrza ze skafandra, i dopiero na tyle się ustabilizowała, by zejść na dno i zapoznać się ze znaleziskiem. Na dole panowały całkowite ciemności, jakby zanurzyła twarz w błocie. Nie miała szans dojrzeć, co trzyma. W wypad- ku większości nurkowan w rzece i w porcie wszystko trzeba było robić na dotyk, więc musiała się wykazać cierpliwością,

zaczekać, aż informacja o kształcie znalezionego przedmiotu dotrze do mózgu. Obmacała przedmiot delikatnie, zamykając oczy, licząc palce, by upewnić się, że to ludzka ręka, potem rozgryzła która: pierwszy był palec serdeczny, odchylony od niej, i z tego mogła wywnioskować, w jakiej pozycji ręka leży - dłonią do góry. Myślała gorączkowo, próbując sobie wy- obrazić, jak jest ułożone ciało - pewnie na boku. Na próbę pociągnęła za rękę. Spodziewała się, że poczuje ciężar resz- 9 ty ciała, ale ręka bez oporu wysunęła się z mułu. W miejscu, gdzie powinien się znajdować nadgarstek, była tylko odsło- nięta kość i chrząstki. - Sierżancie? - usłyszała w uchu konstabla Richa Dun- dasa. Wklaustrofobicznej ciemności wydawało się jej, że jego głos dobiega z niewielkiej odległości - aż podskoczyła. Dun- das z góry, z nabrzeża, śledził jej pracę z asekuracją, która po- dawała jej linę i kontrolowała konsolę komunikacyjną. - Jak ci tam? Minęłaś wskazany punkt. Widzisz coś? Świadek zgłosił, że widział rękę, tylko rękę, nie ciało, i to zaniepokoiło całą ekipę. Nikt nigdy nie widział ciała, które pływałoby na plecach - rozkład powodował, że zwłoki pływały na brzuchu, z rękoma i nogami zwisającymi w dół. Rękę naj- trudniej byłoby zobaczyć. Ale teraz stan jej wiedzy się zmienił - tę rękę w najsłabszym punkcie, czyli w nadgarstku, odcię- to. Sama ręka, nie całe zwłoki. Nie mieli więc do czynienia z ciałem unoszącym się w wodzie - wbrew wszelkim prawom fizyki - na plecach. W zeznaniu świadka i tak jednak coś się nie zgadzało. Pchła odwróciła rękę, ustalając w myślach jej ułożenie - drobne szczegóły, których będzie potrzebowała do raportu. Ręka nie była zakopana. Nie można nawet powie- dzieć, że została zagrzebana w mule. Leżała na wierzchu. - Sierżancie? Słyszysz mnie? - Jasne - odparła. - Słyszę. Podniosła rękę. Ostrożnie otoczyła ją dłońmi i powoli opadła w dół, by unosić się ponad mułem na dnie portu. - Sierżancie? - Tak, Dundas? Tak. Jestem. - Masz coś? Przełknęła ślinę. Odwróciła rękę, tak żeby palce leżały naprzeciwko jej własnych. Powinna zgłosić Dundasowi, że ma znalezisko. Ale nie zgłosiła. - Nie - powiedziała tylko. - Jeszcze nic. Jeszcze nie. - Co się dzieje? 10 - Nic. Trochę się tu pokręcę. Dam znać, jak coś znajdę.

-OK. Wsunęła ramię w breję na dnie i zmobilizowała się, by pomyśleć jasno. Przede wszystkim pociągnęła delikatnie za linę, by ściągnąć ją w dół. Wymacała znacznik sygnalizujący kolejny trzymetrowy odcinek. Asekuracja uzna, że lina się wypuszcza naturalnie - będzie to wyglądało, jakby sunęła nad dnem. Kiedy już zyskała zapasowy odcinek, unierucho- miła linę pomiędzy kolanami, żeby utrzymać jej naprężenie, i położyła się w mule - tak samo jak uczyła ekipę odpoczy- wać, jeśli dojdzie do zatrucia organizmu dwutlenkiem węgla - twarzą w dól, tak aby maska się nie podniosła, kolana lek- ko w szlamie. Rękę trzymała blisko czoła, jakby się modliła. W słuchawkach panowała cisza, jeśli nie liczyć syku zakłóceń. Teraz kiedy dotarła do celu, miała czas. Odłączyła mikrofon od maski, dala sobie sekundę, by zamknąć oczy i sprawdzić równowagę. Skupiła się na czerwonym punkcie w głowie, ob- serwowała go, czekała, aż zacznie tańczyć. Ale nie zaczął. Nie ruszał się. Trwała w wielkim, ogromnym spokoju, jak zawsze czekając, aż coś się pojawi. - Mamo? - szepnęła. Okropność, że wjej głosie zabrzmia- ło tyle nadziei, że tak syczał wewnątrz kasku. - Mamo? Czekała. Nic. Jak zawsze. Mocno się skupiła, naciskając lekko kości ręki. Ten kawałek obcego ciała wydawał się przez to niemal znajomy. - Mamo? Coś się pojawiło wjej oczach, zakłuło. Otworzyła je, ale nic nie zobaczyła: tylko zwykłą zatęchłą czerń, lekko brązo- wawe światło mułu tańczącego przed osłoną i spowijający wszystko odgłos jej oddechu. Powstrzymując łzy, pragnęła powiedzieć to na głos: Mamo, pomóż, proszę. Widziałam cię w nocy. Naprawdę cię widziałam. I wiem, że chcesz mi coś powiedzieć, tylko że ja tego nie słyszę wyraźnie. Proszę, po- wiedz mi to. 11 - Mamo? - szepnęła. I wstydząc się sama przed sobą, dodała: - Mamusiu? Jej własny głos wrócił, odbijając się echem wokół jej gło- wy, tylko że tym razem, zamiast „Mamusiu", powtarzał „Idiot- ka". Odchyliła głowę, oddychając ciężko, bardzo się starała, żeby nie popłynęła żadna łza. Czego się spodziewała? Dla- czego to zawsze tutaj, pod wodą, zaczynała płakać, najgorsze miejsce - płakała w maskę, której nie mogła ściągnąć, nie tak jak nurkowie sportowi. Może czuła się bliżej mamy w miej- scu takim jak to? Przypuszczała jednak, że kryje się za tym coś więcej. Odkąd pamiętała, woda zawsze pozwalała jej się

skoncentrować, poczuć, jak dokoła unosi się coś w rodzaju spokoju, jakby tu na dole otwierała kanały, których nie mo- gła otworzyć na powierzchni. Odczekała jeszcze kilka minut, aż łzy zginęły w jakimś bezpiecznym miejscu, i upewniła się, że nie straci widoczno- ści ani nie zrobi z siebie głupka przy wynurzeniu. Wtedy wes- tchnęła i podniosła w górę odciętą rękę. Musiała umieścić ją tuż przed maską, żeby aż przesunęła się po pleksiglasowym wizjerze, bo przy takiej widoczności tylko z tego dystansu miała szansę ją zobaczyć. A potem, patrząc na rękę już z bli- ska, zdała sobie sprawę, co jeszcze ją niepokoi. Wetknęła z powrotem wtyczkę mikrofonu. - Dundas? Jesteś tam? -Co jest? Obróciła rękę, niespełna centymetr od wizjera, przyglą- dając się jej szarzejącym tkankom, poszarpanym końcom. To jakiś staruszek ją zobaczył. Tylko przez sekundę. Wyszedł ze swoją malutką wnuczką, która chciała w czasie burzy prze- testować nowe różowe kalosze. Cisnęli się pod parasolem, patrząc, jak deszcz uderza o wodę. Wtedy ją zobaczył. I rze- czywiście - znajdowała się dokładnie w tym samym punk- cie, który podał zespołowi jako prawdopodobny, zaklino- wana pod pontonem. Przy tej widoczności nie miał szans 12 zobaczyć jej tu na dole. Z pontonu nie dało się dojrzeć dalej niż na pięć cali. - Pchła? - Tak, myślałam... Czy ktoś tam na górze słyszał, żeby tu na dole kiedykolwiek była widoczność większa niż zerowa? Minęła chwila, zanim Dundas skonsultował się z ekipą na nabrzeżu. Potem wrócił. - Nie, sierżancie. Nikt. - Czyli zdecydowanie zawsze zero widoczności? - Powiedziałbym, że jest to wysoce prawdopodobne. A co? Odłożyła rękę na dno. Wróci do niej z zestawem do za- bezpieczania szczątków - nie ma mowy, żeby wypłynęła z nią na powierzchnię i zniszczyła materiał dowodowy - teraz przy- trzymała się liny asekuracyjnej i starała się myśleć. Próbowała pojąć, jak świadek zdołał tę rękę zobaczyć, próbowała wymy- ślić jakiś sposób i przeanalizować go, ale nic jej nie przycho- dziło do głowy. Pewnie z winy jej wyczynów ostatniej nocy. Albo się starzeje. Za miesiąc kończy dwadzieścia dziewięć lat. Hej, mamo, co ty na to? Mam prawie dwadzieścia dziewięć lat. Nie sądziłaś, że dotrę tak daleko, co?

- Sierżancie? Poluzowała trochę linę, aby sprawić wrażenie, że sunie z powrotem wzdłuż podstawy nabrzeża. Poprawiła wtyczkę mikrofonu, żeby mieć pewne połączenie. - Tak, przepraszam - powiedziała. - Trochę się zagalo- powałam. Pięć dzwonków, Rich. Mam obiekt. Wychodzę. Stała na przystani w przenikliwym zimnie, z maską w ręku, jej oddech tworzył biały obłoczek w powietrzu. Drżała, podczas gdy Dundas polewał ją z węża. Wcześniej wróciła na dół, by za pomocą zestawu do szczątków wydostać rękę. Nurkowa- nie dobiegło końca, a tego etapu nie znosiła: wstrząs towarzy- szący wynurzeniu, wstrząs związany z powrotem do dźwię- 13 ków, światła i ludzi - i powietrza. Jak cios w twarz. Od tego szczękały jej zęby. Pomimo wiosny port był posępny. Deszcz ustał i teraz słabe popołudniowe słońce odbijało się w oknach, w strzelistych żurawiach w Wielkim Zachodnim Doku naprze- ciwko, w olejowych tęczach unoszących się na wodzie. Rejon pomostu z sosnowych desek na tyłach stojącej nad wodą re- stauracji Fosa zasłonięto parawanami, a jej ekipa w swoich żółtych odblaskowych kamizelkach krzątała się pomiędzy stolikami, porządkując sprzęt: butle z mieszankami, zestawy komunikacyjne, tratwę awaryjną, bodyboard - wszystko wy- łożone pomiędzy kałużami deszczówki na pomoście. - On się z tobą zgadza - Dundas zakręcił wodę i kiw- nął głową w stronę wielkiego okna restauracji, gdzie widzie- li rozmazane i niewyraźne odbicie postaci oficera kierujące- go zespołem oględzinowym. Patrzył na rękę leżącą na ziemi w otwartej żółtej torbie na szczątki. - Jego zdaniem masz rację. - Wiem - Pchła westchnęła, odkładając maskę i ściąga- jąc dwie pary rękawiczek ochronnych, które noszą wszyscy nurkowie policyjni. - Ale po nim tego nie widać, co? Nieraz już Pchła wyławiała szczątki z bristolskiego mułu i sama w sobie taka osobna ręka nie była ani trochę nadzwy- czajna, tyle że przypominała o smutku i samotności w obli- czu śmierci. Znajdzie się na nią wyjaśnienie, coś przygnębia- jącego i prozaicznego, prawdopodobnie samobójstwo. Prasa często śledziła działania policji przez teleobiektywy z nabrze- ża Redcliffe po drugiej stronie portu, ale dzisiaj nikt się tam nie czaił. Nawet dla dziennikarzy było to miejsce zbyt pro- zaiczne. Tylko ona, Dundas i kierujący zespołem oględzino- wym wiedzieli, że ta ręka wcale nie jest zwyczajna, że kiedy dziennikarze wywęszą, co przepuścili, za wszelką cenę będą się starali przeprowadzić wywiad.

Nie uległa rozkładowi. Wręcz w ogóle nie miała obra- żeń, oprócz rany separacyjnej. Świeża jak cholera - wszyst- 14 kie dzwonki alarmowe rozbrzmiały w jednej chwili. Zwróciła na to uwagę kierującemu oględzinami, spytała, jakim cudem ta ręka mogła się oddzielić od właściciela, skoro widać, że na pewno nie poprzez rozpad ciała, chyba że po jakimś urazie, ale jej skromnym zdaniem te ślady na kościach nie wyglą- dają na rybie zęby, tylko na stalowe ostrze. A on odrzekł, że może się wypowiedzieć dopiero po autopsji, ale czyż nie jest bystra? Taka bystra, a spędza życie pod wodą. - Ktoś rozmawiał z kapitanatem portu? - rzuciła Pchła, kiedy członkowie ekipy pomagali jej zdjąć szelki i butle. - Py- tał, jakie tu dzisiaj były pływy? - Tak - odrzekł Dundas, schylając się, by zwinąć wąż. Spojrzała na czubek jego głowy, na jaskrawoczerwoną czapeczkę z daszkiem, którą zawsze nosił - w przeciwnym razie, jak mówił, mógłby ogrzać nawet stadion ciepłem ucie- kającym z jego łysej czaszki. Wysoki, silnej postury, teraz miał na sobie jaskrawą uniwersalną kurtkę. Czasami było jej ciężko - zdana na siebie kobieta podejmująca decyzje za dziewięciu mężczyzn, z których połowa jest starsza od niej, ale w Dun- dasa nigdy nie wątpiła. On stał przy niej przez zawsze. Ge- nialny technik, z ojcowską cierpliwością traktował i personel, i sprzęt, a niekiedy też obrzydliwe, bardzo obrzydliwe plotki na swój temat. Właśnie się koncentrował, a kiedy to robił, był tak świetny, że miała ochotę go ucałować. - Był dzisiaj pływ, ale dopiero po godzinie podanej w zgłoszeniu - powiedział. - Śluzy? - Tak. Otwierano je dzisiaj na dwadzieścia minut około czternastej. Kapitan portu musiał wypuścić statek z pogłę- biarką z kanału dopływowego. - A zgłoszenie było o której? - Trzynasta pięćdziesiąt pięć. Właśnie w chwili otwar- cia śluz. Gdyby było wcześniej, kapitan portu by poczekał. Nawet jestem pewien, że by poczekał, kiedy sobie pomyślę, 15 jak nas tu kochają. Jak zawsze specjalnie dla nas wręcz wy- chodzą ze skóry. Pchła wsunęła palce pod neoprenowy suchy kaptur i ściągnęła go, uważając na twarz i głowę - ilekroć oglądała swoje kaptury, zawsze były pełne włosów wyrwanych z ko- rzeniami. Czasami się dziwiła, że nie jest łysa jak Dundas. Rzuciła kaptur, wytarła nos i spojrzała w bok ponad wodą,

na most Perrota. Słońce spryskało złotem bliźniacze rogi, za nimi widziała St Augustine's Reach, gdzie rzeka Frome wy- chodziła spod ziemi i wpływała do portu. - Nie wiem - mruknęła. - Mnie się to wydaje dziwne. - Co takiego? Wzruszyła ramionami, spojrzała na kawałek szarego cia- ła leżący na pomoście pomiędzy stopami dwóch mężczyzn i próbowała odgadnąć, jak świadek zdołał zobaczyć tę rękę. Bezskutecznie. Jej głowa wciąż się kołysała i chciała rozkoły- sać ją całą. Wymacała krzesło i padła na nie. Podniosła rękę do czoła, czując, że krew odpłynęła jej z twarzy. - Nic ci nie jest, staruszko? Jezu, naprawdę nie najle- piej wyglądasz. Roześmiała się i przesunęła palcami po twarzy. - No i nie najlepiej się czuję. Dundas przykucnął obok niej. - Co się dzieje? Pokręciła głową, spojrzała w dół na swoje nogi w czar- nym suchym skafandrze, na kałuże wody zbierające się wo- kół jej butów nurkowych. Zaliczyła więcej godzin nurkowa- nia niż ktokolwiek z zespołu; dowodziła, więc to, co zrobiła ostatniego wieczoru, było złe, bardzo złe. - Och, nic - odparła, siląc się na lekki ton. - Nic, na- prawdę. Zwyczajna sprawa, nie mogę spać. - A więc ciągle to gówno? Uśmiechnęła się do niego, czując w oczach krople desz- czu. Jako dowódca jednostki była też instruktorem, a to 16 oznaczało, że czasami sama się wysyłała do wody, na ko- niec łańcucha dowodzenia, dając innym szansę nadzorowa- nia nurkowania. W głębi serca tego nie lubiła. W głębi serca była szczęśliwa tylko w takie dni jak dzisiaj, kiedy nurkowa- nie nadzorował Dundas. Jego syn, Jonah, dorosły syn, kradł pieniądze jemu i jego byłej żonie, kiedy byl na głodzie, a i tak cały ogrom poczucia winy spadał na ojca. Tak jak poczucie winy z powodu jej brata, Thoma, zawsze spadało na nią. Ona i Dundas mieli wiele wspólnego. - Tak - przyznała w końcu. - Ciągle to gówno. Mimo że upłynęło tyle czasu. - Dwa lata - powiedział, wsuwając jej dłoń pod pachę, by pomóc jej wstać - to nie jest dużo czasu. Ale mogę zdra- dzić, co by ci pomogło. -Co? - Gdybyś dla odmiany coś zjadła. Wiem, że to głupi po- mysł, ale może dzięki temu zdołałabyś się wyspać.

Uśmiechnęła się blado i położyła mu dłoń na ramieniu, żeby ją podniósł. - Masz rację. Lepiej coś zjem. W furgonetce jest coś do jedzenia? Lokal o nazwie Posterunek był policyjnym hangarem, zanim go sprzedano i odremontowano, i dlatego nowy właściciel oznajmił, że teraz po prostu musi się odwzajemnić i w po- trzebie przyjąć policję pod swój dach. Użyczył im pomiesz- czenia na tyłach restauracji, obok kuchni, a tam było cieplej niż w furgonetce. Kiedyś pełniło funkcję policyjnej szatni, teraz - przebieralni dla ekipy. Cywilne ciuchy powiesili na wieszaczkach, wyjściowe buty i torby wcisnęli pod ławkę, która biegła dokoła całego pomieszczenia. Dundas wyszedł pomyszkować po kuchniach, a Pchła rzuciła czarną torbę i zaczęła się rozbierać. Zsunęła do pasa czarny skafander i bieliznę termoaktywną. Następnie, nie zdejmując bielizny, ściągnęła skafander do kostek, zrzuciła buty nurkowe. Zatrzymała się i przyjrzała swoim stopom, bo w samotności mogła sobie na to pozwolić. Wygięła je i spraw- dziła miejsca pomiędzy palcami, pocierając paski skóry, aż się zaczerwieniły. Błony. Miała na stopach błony pławne jak żaba. Powinni na nią mówić „Żabka". Chwyciła kawałek skó- ry pomiędzy wielkim paluchem a sąsiednim palcem i wbiła w niego paznokcie. Ból przeszył jej ciało, oślepił ją białym światłem, ale nie puściła. Zamknęła oczy i skupiła się, cze- kając, aż gorąc przepłynie przez jej żyły. Psycholog, który od- 18 bywał z funkcjonariuszami spotkania co poł roku, powiedział Pchle, że musi pokazać komuś stopy i porozmawiać, skąd ten problem się wziął... Przypomnij mi... kiedy ta skóra się poja- wiła? Czy to może w chwili wypadku? Nikomu jednak jej nie pokazała. Ani psychologowi, ani lekarzowi. Kiedyś pewnie będzie musiała się zoperować. Po prostu zaczeka, aż ból utrudni jej poruszanie się czy też po- jawi się coś, co ją powstrzyma od nurkowania. Usłyszała coś za sobą, więc szybko wyjęła skarpety z tor- by i wciągnęła je na nogi. Wszedł Dundas z ciabattą zawinię- tą w serwetkę we wzorki kwiatowo-roślinne. Podniósł brwi, kiedy zobaczył, że siedzi w staniku i ze zsuniętą bielizną ter- moaktywną, opiekuńczo obejmując dłońmi stopy. - Eee, może byś coś na siebie włożyła? Idzie tu zastępca prowadzącego, żeby dogadać szczegóły. Powiedziałem mu, gdzie nas szukać. Włożyła T-shirt, podniosła ręcznik i zaczęła energicznie wycierać włosy.

- A gdzie prowadzący? - Ma zebranie w sprawie Operacji Atrium, ekipa pałęta- jąca się z ręką po porcie nie wzbudziła jego zainteresowania. Nie uważa, że wydział kryminalny powinien się nami przej- mować. Odjechał dwadzieścia minut temu. - To fajnie. Nie lubię go - powiedziała, myśląc o pierw- szej odprawie. W zasadzie prowadzący był w porządku, ale nigdy nie zapomniała wyrazu jego twarzy, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył na odprawie nurkowej przed trzema laty: dokładnie tak samo jak wszyscy inni oficerowie pro- wadzący śledztwa, okazał coś w rodzaju przygnębienia, że oto czekał na kogoś z odrobiną autorytetu, kogoś, kto by od- powiedział na pytania o wodę, a zamiast tego dostał Pchłę - dwudziestosześcioletnią, chudą, z mnóstwem włosów i tymi niebieskimi dziecięcymi oczyma, tak szeroko rozsta- wionymi, że wyglądała, jakby nie była w stanie założyć kon- 19 ta w banku, nie mówiąc o wyciąganiu zwłok z mułu cztery metry pod wodą. Ale oni wszyscy tak ją na ogół traktowali, ci wyżsi rangą. Z początku widziała w tym wyzwnanie. Te- raz ją to wkurzało. - No? - Rzuciła ręcznik. - Więc kto jest zastępcą? Ktoś z Kingswood? - Ktoś nowy. Nie słyszałem o nim. - Jak się nazywa? - Nie pamiętam. Jakoś tak, wiesz... kojarzy się z nawalo- nym irlandzkim moczymordą. Stara szkoła: piwo i żarcie na wynos. Nadciśnienie. Jeden z tych kolesiów, którzy co roku wysyłają kogoś młodszego z podrobionym dokumentem, żeby zaliczył za nich testy wytrzymałościowe. Uśmiechnęła się i zerkając na swoje ramiona, napięła bicepsy. - Nie wymawiaj tych słów. Badania okresowe za dwa tygodnie. - Przebieżka do Napier Miles, co, sierżancie? No to mu- sisz chyba zacząć jeść. - Podał jej ciabattę. - Drinki proteino- we. Lody, McDonald. Spójrz na siebie. Niedowaga to nadwa- ga naszych czasów, nie wiedziałaś? Zaczęła jeść kanapkę. Dundas się jej przyglądał. Zabaw- ne, że tak się starał być wobec niej opiekuńczy, skoro to ona była jego szefem. Dundas nie marnował czasu na pouczanie swojego syna. Zostawiał to dla Pchły. Jadła, myśląc, że jemu akurat mogłaby powiedzieć - wyjaśnić, co się naprawdę dzie- je, wyznać, co się stało minionej nocy. Próbowała dobrać słowa, uporządkować je, kiedy za nimi

otworzyły się drzwi. - Wy jesteście nurkami? - usłyszeli. - Tymi od ręki? Mężczyzna w wieku trzydziestu paru lat, średniego wzro- stu, w szarym garniturze, stał w progu, trzymając kubek kawy z automatu. Miał zdecydowaną twarz i krótko przyciętą gę- stwinę ciemnych włosów. 20 - No to gdzie ona jest? - spytał, wychylając się przez próg. Zjedna ręką na framudze, rozejrzał się po przebieralni. - Na nabrzeżu nie ma nikogo oprócz waszej ekipy. Żadne z nich się nie odezwało. - Halo? Pchla ocknęła się gwałtownie. Przełknęła kęs i wierzchem dłoni pospiesznie starła okruchy z ust. - Tak, przepraszam. A pan to kto? - Inspektor Jack Caffery. Zastępca prowadzącego śledz- two. A wy to kto? - To Pchła - odrzekł Dundas. - Sierżant Pchła Marley. Caffery spojrzał na niego dziwnie. Potem przyjrzał się jej i po jego wyrazie twarzy zorientowała się, że facet coś ukrywa. Uznała, że wie, co to jest. Mężczyźni nie lubią pracować z dziew- czyną, która ma ledwie metr sześćdziesiąt dwa, i to w butach nurkowych. Ani z taką, co ma okruchy na T-shircie. - Pchła? - spytał. - Pchła? - To przezwisko - wstała i podała mu rękę. - Nazywam się Phoebe Marley. Sierżant Phoebe Marley. Spojrzał na jej rękę, jakby była obcym tworem. Potem, jakby sobie przypomniał, gdzie się znajduje, uścisnął ją moc- no i bardzo szybko, a Pchła natychmiast się cofnęła, opuściła jego przestrzeń. Siadła i zakłopotana otrzepała przód swojego T-shirta znowu wytrącona z równowagi. Z tym jej wkurzeniem chodziło o coś innego. Nie radziła sobie najlepiej w pobliżu facetów. W każdym razie takich facetów. Przez nich zaczyna- ła myśleć o sprawach, z którymi już skończyła. - No więc, Pchło? Gdzie ta ręka, którą wyciągnęłaś z wody? - Koroner ją odesłał - odrzekł Dundas. - Nikt panu nie powiedział? -Nie. - Aha. No, odesłał. Kierujący oględzinami wysłał kogoś z nią do Southmeads. Ale zrobią ją najwcześniej jutro. 21 - Dużo tu wyławiacie rąk? - Oczywiście - mówił dalej Dundas. - W Southmeads mamy całą kolekcję. Stopy, dłonie, kilka nóg.

- I skąd one się biorą? - Na ogół z samobójstw. W Avon dziewięć wypadków na dziesięć. Ma takie tempo pływów, że ludzkie oczy takiego nie widziały, wszystko się mocno obija, uderza o drzewa, rumo- wiska. I dlatego szczątki się tak kotłują na wszystkie strony. Caffery gwałtownie wysunął dłoń z rękawa marynarki i zerknął na zegarek. - No dobra, to ja idę. Otworzył drzwi i już miał wyjść, kiedy znieruchomiał, plecami do nich, z ręką na drzwiach, twarzą do kuchennego korytarza, jakby czując, że go obserwują. Postał chwilę, nim się odwrócił. - Co? - spytał, patrząc to na Dundasa, to na Pchłę. - To samobójstwo. Co zwykle robicie z samobójstwem? - Jeśli nie mamy zgłoszonego punktu? Jeśli nie mamy świadka? -No? - To czekamy, aż wypłynie. - Pchła miękko pokonała słowo „wypłynie". W ekipie używali go tak często, że łatwo sobie z nim radzili, zapominając czasem, co oznacza: a mia- nowicie, że kiedy ciało wypełni się gazami gnilnymi, uniesie się ku powierzchni. - Jak wypłynie, zbieramy je z powierzch- ni. Przy tej pogodzie to kwestia kilku tygodni. - Tak właśnie myślałem. Tak robią w Londynie. - Znowu ruszył do wyjścia, ale tym razem musiał zobaczyć, jak Dun- das rzuca spojrzenie Pchle, bo przystanął. Zamknął drzwi i zawrócił. - Dobra - rzekł powoli. - Staracie się coś suge- rować. Tyle że ja nie mam pojęcia, co to jest. Pchła odetchnęła. Odwróciła swoje krzesło, położyła łokcie na kolanach i siadła przechylona do przodu, patrząc mu w oczy. 22 - Technik tego nie powiedział? Nie powiedział, że na- szym zdaniem to nie jest samobójstwo? - Przecież mówicie, że macie tu miliony samobójstw. - Tak, w Avon. Gdyby ta ręka była w Avon, nie ma spra- wy, wszystko byłoby jasne. Ale nie była. Była w porcie. Podniosła się i stanęła, trzymając się krzesła, jakby miało ją ono chronić. Udawała, że nie zauważa, że jest wysoki i smukły. Wiedziała, że gdyby się do niego zbliżyła, zaczęłaby się gapić czy coś, bo kilka rzeczy w nim zdążyła zauważyć - na przykład punkt nad kołnierzykiem, gdzie pojawił się już cień świeżego zarostu. - Nie jesteśmy patologami - powiedziała. - Nie powin- niśmy się wypowiadać. Ale coś się nie zgadza. - Oblizała wargi i zerknęła w bok na Dundasa. - Przede wszystkim w wodzie

ręka przebywała najwyżej jeden dzień. Ciało się rozpada do- piero po długim, bardzo długim czasie od wypłynięcia. Ona jest za świeża. Caffery przechylił głowę na bok i uniósł brwi. - Właśnie. A gdyby odgryzło ją jakieś zwierzę, ryba czy szczury portowe, to widać byłoby na niej ugryzienia. A nie ma żadnych. Jedyna rana... - wysunęła rękę i kciukiem oraz palcem wskazującym objęła ją w nadgarstku - ...to ta. Do- kładnie tu, gdzie oddzielono ją od ramienia. Kierujący oglę- dzinami się ze mną zgadza. Caffery stal przed nią, patrząc na jej włosy i szczupłe ra- miona w bieliźnie termoaktywnej. Nie znosiła tego. Kiedy była na powierzchni, tu, gdzie inni ludzie robili wymyślne rzeczy ze swoimi związkami, nigdy nie czuła się dobrze w swojej skórze - i dlatego właśnie zawsze lepiej jej było pod wodą. Mamo, pomyślała, mamo, ty byś wiedziała, jak to zrobić. Ty byś wie- działa, jak wyglądać normalnie, a nie tak jak ja. - No i? - spytał, przyglądając się jej w zamyśleniu. - Jak mogłyby powstać takie obrażenia? - Na przykład w wypadku na łodzi. Ale takie wypadki zdarzają się dalej, w estuarium. W grę wchodzą też ludzie 23 skaczący z mostu Clifton. Mostu samobójców, jak mówi- my. Jeśli ktoś tam wskoczy do wody, to w dziewięciu przy- padkach na dziesięć wypłynie tutaj. Zwłoki może też zawlec w górę i w dół rzeki i czasami, ale to czasami, jeśli pływ dopi- sze, może je znieść spory kawał w górę. - Wzruszyła ramio- nami. - Teoretycznie można założyć, że gdyby ktoś skoczył z mostu i gdzieś na rzece pocięłaby go łódka, to taka zbłąkana ręka ewentualnie przeszłaby przez śluzy i dotarła do portu. Albo dotarła przez New Cut. - Założyła włosy za uszy. - Ale nie. To niemożliwe. - Niemożliwe - zgodził się Dundas. - To jedna szansa na milion. Ręka mogłaby przypłynąć z Frome albo z Avon gdzieś wyżej, przez Netham Lock i do kanału zasilającego tylko... - ...tylko gdyby był przypływ w porcie, a on zwykle jest wtedy, gdy otwierają śluzę. - Co w ciągu ostatnich dwóch dni zdarzyło się tylko raz. Do zgłoszenia. Sprawdziliśmy. - Mówicie, że ktoś ją wyrzucił do wody? - Nic nie mówimy. To nie nasza działka. - Ale została wrzucona do wody? Wymienili spojrzenia. - To nie nasza działka - powtórzyli zgodnie. Caffery wodził wzrokiem od jednego do drugiego.

- Rozumiem - rzekł. - Wrzucono ją do wody. - Znowu zerknął na zegarek. - Dobra, no to jak dzisiaj wyglądają wasze zmiany? Co muszę zrobić, żeby potrzymać was w wodzie? - Och, to akurat żaden problem. - Dundas z uśmiechem ściągnął z wieszaka kurtkę i wciągnął ją na siebie. - Jeszcze się nie odmeldowaliśmy u kapitana portu. Poza tym zawsze jesteśmy złaknieni nadgodzin. Co nie, pani sierżant? 3 25 listopada Zawsze chciał tylko jednego - rzucić dragi. Każdy, kto widział, jak cały swój czas i energię poświęca na zdobywanie towaru, gdyby usłyszał, że najgorętsze jego pragnienie, najsilniejsze na świecie, to znaleźć wyjście z tego gówna, uznałby, że to jakiś żart. Jest listopad, a on stoi z Haraczem, zwanym Hae- Rem, w cieniu wieżowca, za wysypiskiem śmieci, gdzie robi się większość dilerki. Szary jesienny wiatr podrzuca śmieci i plastikowe reklamówki. HaeR ma na sobie szarą bluzę z kap- turem i napisem „Malcolm X" na kieszeni z przodu, chociaż jest biały. Mossy się wścieka, bo HaeR właśnie mu powie- dział, że nie da mu już na kredyt. - Co?! - wkurza się Mossy, bo on i HaeR niejedno prze- szli i jego zdaniem nie ma powodu, by nagle wzajemne rela- cje ochładzać. - Co ty pierdolisz? - Sorencja - HaeR patrzy na niego naprawdę zdecydo- wanie. - Za daleko to poszło. Nie mogę ci tym razem pomóc, człowieku, ani teraz, ani nigdy. Źródło wyschło. - Chwyta Mossy'ego za ramię i przyciąga go bliżej. - Czas iść na te- rapię. - Terapię? Na jaką terapię? - Nie naciskaj, koleś. Podsuwam ci wyjście. I nie naci- skaj mnie więcej. 25 Mossy jednak próbuje, jeszcze troszeczkę, próbuje prze- konać HaeRa, żeby dal mu cokolwiek, choćby odrobinę. Ale HaeR jest zdecydowany i nie odpuszcza, więc ostatecznie Mos- sy nie ma wyboru, może tylko odejść przygarbiony. Rozmyśla trochę o tym, czyby nie zabić HaeRa, a trochę o tym, co ten powiedział o terapii. O dziwo, po południu trafia do zachodniej części City, idąc na sesję terapeutyczną w dziwnej małej klini- ce ze starą recepcjonistką, która jest, z ręką na sercu, totalnie straszna. Pewnego dnia ten właśnie krok, to wejście do kliniki, wystarczy Mossy'emu, żeby za wszystko obwinil HaeRa. Sesja jest dziwna. Ludzie rozrzuceni po całym pomiesz- czeniu - nikt nikomu nie patrzy w oczy. Jeden przyniósł ze

sobą dwulitrową butelkę wody źródlanej i wciąż z niej pocią- ga, jakby od tego zależało jego życie. Mossy siedzi z łokciami na kolanach i udaje, że się interesuje tymi ludźmi gadający- mi jednostajnie o tym, jakie to życie jest podłe, bo na tyle już poznał ludzi na herze, że wie, że zawsze się nad sobą użalają. Ma nadzieję, że on wypadnie jakoś inaczej. Ale przez cały ten czas, kiedy im się przygląda, tak naprawdę zastanawia się, czy któryś ma jakiś towar i czy na tyle pożałuje Mossy'ego, żeby mu trochę odpalić. No więc jedzie ze swoją historią, jak to wuj się nad nim znęcał, jak w wieku trzynastu lat nauczył się dawać w żyłę i jak mu serwowano wszystkie te rzeczy z odwy- kiem i przymusowymi testami, i prostytucja, i to naprawdę wcześnie, nie miał nawet piętnastu lat, i tak ględzi, chociaż czuje, że moderator, wyćwiczony koleś, który jest czysty od lat i ma dług wobec społeczeństwa, gapi się na niego, patrzy mu w oczy, i Mossy myśli, że wzbudza współczucie, myśli, że on tu może jedyny ma dobry powód do uzależnienia. Ale kiedy kończy, moderator wali: - Mossy? Mossy? Skąd wziąłeś taką ksywę? - Nie wiem - wzrusza ramionami. - Kumple mi ją nadali. Bo jestem skóra i kości, jak ta modelka, no wiesz, Kate Moss. 26 Na chwilę zapada cisza i nikt na niego nie patrzy, tylko ten moderator, który gapi się teraz jeszcze bardziej inten- sywnie. - Nie sądzisz, że to można odebrać jako obraźliwe? - mówi, a w jego głosie pojawia się jakaś nutka. Mossy wie, że ona jest niedobra, coś jak ostrzeżenie. Czas więc się wy- nosić, i coś tam bełkocze, że nie chciał nikogo obrażać, i cze- ka, aż temat się zmieni. Potem wstaje, jak najciszej, odstawia plastikowe krzesło pod ścianę i wychodzi. Oddala się od kli- niki, zapala skręta i znajduje miejsce trochę dalej przy dro- dze, skąd widzi wejście do kliniki i wszystkich wychodzących, i czeka, czując, jak łapią go skurcze. To najgorsze na głodzie, skurcze, pojawiają się pierwsze, a ustępują ostatnie. Siedzi i obejmuje się za brzuch, zastanawiając się, czy gdzieś tu jest sracz. Jest ciepło, ciepło pomaga, a jeśli będzie sobie nucił, to jakoś oderwie myśli od skurczów. Po jakimś czasie drzwi się otwierają. Czuje, że modera- tor się na niego gapi, ale nie da się zastraszyć, ani myśli, więc czeka, aż inni wyjdą. Jest jak hiena zabijająca jednostki, któ- re wyglądają na najsłabsze, idą na obrzeżach stada, te, które się nabiorą na historyjkę - można je wyłowić, w oczach mają jakąś nadzieję: jakby naprawdę wierzyły, że ludzi można ura-

tować. Mossy czeka, aż przejdą, potem ich dogania, z rękoma w kieszeniach, z głową trochę pochyloną, tak że może lekko skierować ją w bok i mruknąć: - Masz coś? Mógłbyś mi pomóc? Co? Odrobinę? Oddam ci. Słowo honoru. Ale oni coś tam odburkują i przechodzą na drugą stronę drogi z pochylonymi głowami, jakby nie chcieli, żeby ktoś ich z nim zobaczył, zostawiają go tam samego, a on stoi, zaczy- na się pocić, i zaczyna się swędzenie, i kiedy wraca na swoje miejsce, czuje, jak jego kolana boleśnie się o siebie obciera- ją. Czy to dlatego, że jest za chudy, czy chodzi o coś innego? Czy z jego skórą dzieje się coś dziwnego? 27 Kiedy tamci znikają, próbuje wyżebrać trochę kasy od przechodzącej kobiety, ale ona mija go ze wzrokiem wpatrzo- nym w dal, więc po jakimś czasie decyduje się ruszyć wzdłuż nabrzeży, sprawdzić, czy tam się coś dzieje. Może ktoś z osie- dla Barton Hill będzie w dobrym nastroju. A jak nie, no to się zastanowi. Właśnie się podnosi i rusza powoli, kiedy to się staje. W jednej chwili pogrąża się w swoich paskudnych myślach, w drugiej idzie obok niego chudy, drobny, czarny koleś z wło- sami na maksa przylizanymi do czaszki i odrobiną wąsa. Ma na sobie dżinsy fabrycznie sprane na przodzie i oliwkowozie- loną wiatrówkę z kapturem, który zakrywa mu całą głowę. Mossy kojarzy go z sesji terapeutycznej - siedział w kącie. Ale przede wszystkim Mossy zauważa, jak koleś się porusza - jakby był naoliwiony. Jakby nie urodził się tutaj, na suchych bristolskich ulicach, tylko w jakimś lepszym miejscu. Jakby na co dzień chodził po buszu. - Szukasz czegoś? - pyta. - Szukasz czegoś? Mossy staje. - No. Ale jestem spłukany. I o dziwo, nie pada cios, którego Mossy się spodziewa. Chudy tylko patrzy mu w oczy i mówi: - Nie martw się o kasę. Nie martw się. Znam kogoś, kto ci pomoże. I tak to się oczywiście zaczyna. 13 maja Późne słońce wyszło zza chmur, czerwone i trochę nabrzmiałe, ale w restauracji Posterunek powlączano już lampki na sto- likach. Knajpa się wypełniała, ludzie wchodzili, zdejmowali płaszcze, zamawiali drinki. Było za zimno, by siedzieć na ze- wnątrz, pomost świecił pustkami, więc Caffery wyszedł za- dzwonić. Musiał trochę nacisnąć przełożonego, namówić go

na poważne potraktowanie słów nurków i kierującego oglę- dzinami, wyznaczyć poziom sprawy przed autopsją - bo mia- ła się odbyć autopsja ręki, samej ręki - i musiał trochę roz- ruszać dwóch inspektorów w Kingswood. Przydzielono mu ich do pracy nad sprawą napadu z bronią w ręku, więc teraz dorzucił im coś ekstra: pogotowie i kostnicę. Czy pojawiły się jakieś męskie ciała, którym brakowało prawej ręki? Kiedy już powkurzał trochę Bristol, wsadził telefon do kieszeni i podszedł do punktu na pomoście, z którego mógł zajrzeć za policyjne parawany ekipy nurkowej przygotowu- jącej się na pomoście sąsiedniej restauracji. Nazywała się Fosa. Podobała mu się ta nazwa, Fosa, kojarzyła się z czymś średniowiecznym, a nie z tandeciarsko odpierdzielonym han- garem z jakimiś niby-wypchanymi zwierzakami na ścianach. Ktoś namówił szefa, żeby nie otwierał wieczorem, i ekipa wła- śnie zrzucała swój sprzęt na pomost. Poniewierał się dokoła 29 w kałużach wody. A pomiędzy tymi kałużami stąpała ostroż- nie, to się pochylając, by podłączyć maskę, to przystając, by pogadać z asekuracją i sprawdzić uprząż, sierżant Marley. Wychylił się przez balustradę, zwinął skręta - wciąż nie umiał się pozbyć tego nałogu, chociaż rząd suszył mu głowę, ilekroć włączał telewizor - i zapalił go, przyglądając się jej uważnie. „Pchła" - głupi przydomek, tyle że chociaż było wi- dać, skąd się wziął. Nawet w suchym skafandrze miała w sobie coś kinetycznego, coś w jej twarzy sugerowało bystry umysł. Nie podobało mu się, że to wszystko w niej zauważył. Nie po- dobało mu się, że wszedł do szatni, a ona tam siedziała ze ska- fandrem zwalonym na ziemię i nagimi szczupłymi brązowymi ramionami, a krnąbrna strzecha blond włosów sterczała na wszystkie strony, jakby je płukała w morskiej wodzie, nie po- dobało mu się, że chciał natychmiast wyjść, bo nagle straszli- wie poczuł swoje ciało. Jak stykało się z ubraniem, jak spodnie drapały go w uda, jak pasek spodni tarł o brzuch, koszula do- tykała jego szyi. Musiał się powstrzymać. To nie dla niego. To dla kogoś innego w innym miejscu dawno temu. - Przepraszam? Obejrzał się. Za nim stała mała kobietka. Jasnorude wło- sy miała związane wielobarwnymi szmatkami w mnóstwo małych koczków na całej głowie. Kelnerka z Posterunku, są- dząc po fartuchu przewiązanym w pasie. -Tak? - Uhm. - Wytarła nos i obejrzała się przez ramię na re- staurację, by się upewnić, że nikt jej nie obserwuje. - Mogła- bym zapytać, co się dzieje?

- Mogłaby pani. Skrzyżowała ramiona i zadrżała, mimo że aż tak zimno nie było, naprawdę nie aż tak zimno, żeby drżeć. - No to... no, znaleźli coś? W jej głosie zabrzmiało coś, co kazało mu się odwrócić i przyjrzeć się jej nieco uważniej. Była niewysoka i drobna, 30 pod fartuchem nosiła czarne bojówki i T-shirt z napisem „Ko- cham cię jak siebie samą". - Znaleźli - odparł. - Pod pomostem? -Tak. Ściągnęła krzesło ze stolika i siadła na nim, wsadzając ręce pod blat. Caffery się jej przyglądał. Miała w nosie dwa kolczyki - z zaczerwienienia wokół dziurek domyślił się, że bawi się kółeczkami, kiedy się denerwuje. - Nic pani nie jest? - spytał. Zgasił skręta, ściągnął drugie krzesło i siadł naprzeciw- ko niej, plecami do Fosy. - Coś panią trapi? - Nie uwierzy mi pan, jak panu powiem. Widzę po pań- skiej twarzy, że mi pan nie uwierzy. - Może jednak da mi pani szansę? Skrzywiła usta i przyjrzała mu się uważnie. Miała bar- dzo jasne oczy, anemiczne rzęsy. Zbiorowisko pryszczy wo- kół nosa zakryła makijażem. - Boże - przyłożyła ręce do twarzy, nagle zakłopotana. - Jezu, nawet ja wiem, że to brzmi psycholsko. - Ale chce mi pani powiedzieć, prawda? Chwila ciszy. Potem, zgodnie z jego przypuszczeniem, podniosła rękę i zaczęła obracać jeden z kolczyków w nosie, obracać, obracać, obracać, aż uznał, że zaraz zacznie krwawić. Słyszał tylko, jak woda chlupocze o nabrzeże i jak nurkowie stukają uprzężami i butlami. Po długim czasie opuściła rękę i uniosła brodę w kierunku pomostu przed Fosą. - Widziałam coś. W środku nocy. Stał przed Fosą. Do- kładnie tam, gdzie teraz są nurkowie. -Coś? - No dobra, kogoś. Pewnie powiedziałby pan „kogoś", chociaż ja naprawdę nie mam pewności. - Znowu zadygota- ła. - No wie pan, było bardzo ciemno. Nie tak jak w tej chwi- 31 li. Późno. Bardzo późno. Bardzo, bardzo późno. Myśmy już zamknęli, ale ktoś zarzygal całą podłogę w damskiej ubikacji i oczywiście ja, bo któż by inny, musiałam wszystko sprzą-

tać. Szłam z wiadrem przez knajpę, do schowka na szczot- ki, i właśnie przechodziłam tam w środku, niedaleko okna... - Wskazała na Posterunek, gdzie kilkoro klientów zauważyło parawany policyjne i wyciągało szyje, żeby zobaczyć, co się dzieje. Słońce teraz niemal dotykało horyzontu i Caffery wi- dział na parawanach cienie: swój i dziewczyny, obramowane czerwienią. - A kiedy doszłam do tamtego stolika, nie wiem, czemu stanęłam. I wtedy właśnie go zobaczyłam. Dziewczyna oddychała coraz szybciej. - Był nagi, widziałam to dokładnie. -On? - Mój chłopak uważa, że to był dzieciak jakiegoś Cygana. Czasami znajdują przejście nad Cut. Widać ich z drogi, jak za składami rozwieszają swoje pranie. Mój chłopak powiedział, że to dzieciak, bo był taki malutki. Sięgałby ledwie dotąd. - Wyciągnęła rękę, by wskazać wysokość niewiele ponad metr. - I był czarny. Naprawdę, wie pan, czarny jak smoła, dlatego właśnie go nie widziałam. Nie widziałam, że to Cygan. - Ile miał lat? Pięć? Sześć? Ale ona pokręciła głową. - Nie. No właśnie w tym rzecz. To właśnie powiedziałam mojemu chłopakowi. Nie był dzieckiem. Ani trochę. To znaczy był mały jak dziecko. Ale nie był dzieckiem. Widziałam jego twarz. Tylko przez sekundę, ale wystarczyło, żeby zobaczyć, że nie jest dzieckiem. To był mężczyzna. Dziwny, dziwaczny mężczyzna. Dlatego to było takie kurewsko dziwne, dlatego wiem, że mi pan nie uwierzy. To i... -I? - I to, co robił. - No... - Znowu bawiła się kolczykiem. Kręciła głową, nie patrząc na niego. - No... oj, wie pan... 32 -Nie. - To co zwykle... no wie pan... co robią faceci. Miał... no wie pan... - Złożyła w trąbkę dłoń na stole. - Miał na wierz- chu. - Zaśmiała się skrępowana. - Ale nie był... no wie pan... to nie byl jakiś stary onanista. Eee... to musiała być jakaś sztuczka, bo on miał... musiał coś do niego przypiąć... bo on był... był... absurdalny. Absurdalnie wielki. - Spojrzała na nie- go, jakby wściekła, jakby powiedział, że jej nie wierzy. - Nie żartuję. I wiem na pewno, że on chciał, żeby ktoś, kto jest w Fosie, to zobaczył. Jakby próbował kogoś zaszokować. - A ktoś tam był? Światła były włączone? - Nie. To była gdzieś... druga w nocy. Jak później o tym myślałam, to uznałam, że może on patrzył na swoje odbicie.

Wie pan... no w oknie. Jak w środku było ciemno, to on mógł widzieć swoje odbicie. - Pewnie tak. Caffery odtwarzał to w głowie: pusta restauracja, jedy- ne oświetlenie to kolorowe dozowniki i reklama piwa Coors nad barem. Na zewnątrz światła z Redcliffe Quay i odbicia w wodzie. Obszar ciemności pomiędzy rzeką a restauracją. Wyobraził sobie zamazany kontur dziewczyny w oknie, kiedy szła z wiadrem przez salę. Zobaczył jej twarz, bladą i wstrzą- śniętą, uszy wyczulone na najdrobniejszy dźwięk, oczy z wy- tężeniem patrzące w noc. Widział postać dziecka na tle po- marańczowego nieba, patrzącego na swoje nagie odbicie w szybie. Priap. - Jak pani sądzi, skąd on się wziął? - Och, z wody. - W jej głosie zabrzmiało zdziwienie, że jeszcze tego nie odgadł. - Tak, właśnie. Z wody. - Chce pani powiedzieć, że przypłynął łódką? - Nie. Wyszedł z wody. Płynął wpław. - Do pomostu? - Nie widziałam, jak się pojawił, ale wiedziałam, że wy- szedł z wody, bo był mokry, wręcz ociekał. I tam też poszedł 33 później. Z powrotem do wody, o tam. Tam gdzie teraz jest to czerwone. To się działo bardzo szybko, ruszał się błyska- wicznie jak węgorz. Caffery się odwrócił. Wskazywała czerwoną boję sy- gnalizacyjną unoszącą się na powierzchni. Sierżant Marley - Pchła - musiała się teraz znajdować w wodzie, bo zespół asekuracyjny stał na pomoście, patrząc w dół. Z wody do za- łogi biegła lina asekuracyjna, a Dundas mówił coś cicho do panelu komunikacyjnego, ale trudno było sobie wyobrazić, że na dole ktoś jest: w gładkiej wodzie, bez zmarszczek, odbijało się czerwone niebo. Ktoś przyniósł „trupie nosze", sztywny pomarańczowy poliuretanowy kloc - leżał teraz na pomoście, gotowy do zrzucenia. Nad tym wszystkim panowała dziwna cisza w blednącym świetle - jakby wszyscy nasłuchiwali, cze- kając, aż coś wyskoczy z wody. Może człowiek, który wyglą- dałby jak mężczyzna, ale byłby na tyle mały, żeby uchodzić za dziecko. Człowiek, który porusza się jak węgorz. Caffery odwrócił się z powrotem do dziewczyny z rudymi włosami. Jej oczy teraz łzawiły, jakby na nowo doświadczała strachu, jakby przypominała sobie, jak coś ciemnego i wil- gotnego cicho wsuwa się do wody. - Wiem - powiedziała, widząc jego wyraz twarzy. - Wiem. To była najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu widzia-

łam. Przyglądałam się temu przez chwilę, jak porusza się pod ścianą, i nagle... -1 nagle? - Poszedł. Pod wodę. Poszedł pod wodę, nie zostawiając najmniejszej zmarszczki. I już go nie zobaczyłam. Pchła i jej ekipa zajmowali się nie tylko nurkowaniem: oprócz normalnych obowiązków jednostki wspomagającej, tłumie- nia zamieszek i wsparcia w akcjach, byli szkoleni do prze- szukiwania przestrzeni zamkniętych oraz do usuwania za- nieczyszczeń chemicznych i biologicznych. Ich umiejętność 34 używania całej tej odzieży ochronnej wywołała pewien efekt uboczny: jeśli w pobliżu pojawiło się ciało w fazie rozkładu - w wodzie lub nie - oddelegowywano zespół Pchły, żeby je usunął. Stali się tak świetni w przenoszeniu rozpadających się ciał, że w grudniu 2004 roku wysłano ich do Tajlandii, by pomagali w identyfikacji ofiar kataklizmu: w ciągu dziesięciu dni wydobyli niemal dwieście ciał. Ludziom nie mieściło się w głowach, jak ona sobie z tym radzi. Zwłaszcza po tsunami, mówili. Czy nie miała koszma- rów? W zasadzie nie, odpowiadała. No a poza tym przysłu- guje nam terapia. Potem pytali, czy ona musi to robić i czy wyciągając gnijące ciała z kanałów kanalizacyjnych i studzie- nek, nie marnuje swojego talentu? Gdyby tylko pogadała ze swoim inspektorem i złożyła podanie o przeniesienie do wy- działu kryminalnego, mogłaby chodzić po cywilnemu. Ależ byłoby fajnie, prawda? Nic na to nie mówiła. Nie rozumieli, że ona nie może tego rzucić. Nie rozumieli, że od wypadku rodziców potra- fi jasno myśleć wyłącznie wtedy, kiedy może zwrócić czyjeś ciało rodzinie, wiedząc, że gdzieś jakaś matka, ojciec, syn czy córka dzięki temu poczują się choć odrobinkę lepiej. I nur- kowanie - najważniejsze było nurkowanie. Bez nurkowania nie wstałaby rano z łóżka. Całe życie nurkowała ze swoją ro- dziną. Tylko pod wodą była sobą. Z wyjątkiem dzisiejszego wieczoru. Bo dzisiaj nawet pod wodą czuła niepokój. Woda w porcie była trochę zastała i pomimo światła latarki Pchła znajdowała niewiele punk- tów orientacyjnych. Z mroku zaczęły się wyłaniać zatopione kształty: zbiornik paliwa, który urwał się z jakiejś łodzi mie- siąc temu; dziesięć metrów po lewej samochód - peugeot z nienaruszoną przednią szybą i nalepką podatkową wciąż czytelną w mroku, wystarczyło podejść odpowiednio blisko. To przekręt ubezpieczeniowy. Wepchnięto go do wody w po- bliżu Ostrich Inn, zanim zablokowano slip. Leżał tu prawie

35 od pół roku, aż ramię pogłębiarki brzdęknęło o niego pew- nego lutowego ranka. Znalazła go i zaczepiła linę w ramach przysługi dla kapitana portu - teraz czekał, aż żuraw wróci z przeglądu i go podniesie. Chociaż dzisiejsze poszukiwanie było najzupełniej zwyczaj- ne - jak setka innych opartych na przypuszczeniach - i tak do- padł Pchłę upiorny lęk. Niektórzy mówią, że port jest dziwny: mówią o przerażających wejściach, które prowadziły z koryta rzeki do znajdującego się jeszcze niżej podziemia, takich jak wy- łożona cegłą starożytna fosa, która znikała pod Zielonym Zam- kiem, dołączając do rzeki Frome ćwierć mili dalej w ciemnym, tajemnym węźle dziesięć stóp pod ziemią. Pchła nurkowała tu już jednak setki razy i wiedziała, że to coś innego przyprawiają o dreszcze. I nie był to również zastępca prowadzącego śledz- two, chociaż straszliwie nie podobał się jej sposób, w jaki na nią patrzył, jakby była dzieckiem, jakby ignorował cały jej pro- fesjonalizm. Przypominał jej, jak przerażające jest jej życie i jak idiotycznie niedojrzała się czuje od czasu wypadku - nawet to było za mało, żeby wprowadzić ją w taki stan. Nie. W głębi serca wiedziała, skąd się wzięło to przyprawiające o gęsią skórkę po- czucie: to z powodu jej nocnych wyczynów w gabinecie taty. Starała się o tym nie myśleć, pracując w gęstej wodzie. Wybrali metodę poszukiwań po zygzaku. Umieścili porę- czówki po obu stronach portu, ponieważ w tym miejscu było dostatecznie wąsko, potem rozciągnęli pomiędzy nimi linę - Pchła poruszała się wzdłuż niej, przeszukując dno wolną ręką. Powtarzała to od niemal czterdziestu minut - naprawdę za długo. Nie żeby się przejmowała, ale na powierzchni zdą- żyło się zrobić ciemno, widziała to po kolorze wody, i Dun- das powinien ją już wyciągnąć. Nie podważy jego autorytetu, ale już ją zmęczyło pływanie tam i z powrotem, przesuwanie balastu o metr wzdłuż ściany portu, potem zwrot, trzymanie liny po lewej, kiedy powoli płynęła z powrotem, trzymanie się dna, bagrowanie rękoma po metrowym łuku. 36 Defensywne poszukiwania dotykowe - tak to się nazywa- ło. Dotykowe, bo wszystko robiło się na dotyk, a defensywne, ponieważ w każdej chwili nurek spodziewał się znalezienia czegoś niebezpiecznego - stłuczonego szkła, żyłki wędkar- skiej. Czasami znajdował ostatnią rzecz, której mógłby się spodziewać. Nogę. Albo włosy. Pewnego razu znalazła ciało, natknąwszy się najpierw na jego nozdrza - w obu tkwiły we- pchnięte głęboko palce. Dundas powiedział, że człowiek sam by tak sobie nie dał rady zrobić. Innym razem wyciągnęła na

powierzchnię kawał rury rusztowania, pocąc się i przeklina- jąc na czym świat stoi, pewna na sto procent, że to noga trzy- dziestoletniego instruktora fitnessu, który tydzień wcześniej skoczył z mostu wiszącego Clifton. Wszystko staje na głowie, kiedy masz zerową pływalność i widzisz na ledwie kilka cali przed sobą. Kiedy dotarła do poręczówki pod pontonem, le- dwie dwa metry od miejsca, w którym znalazła rękę, poczu- ła dziwną ulgę. Poruszając się powoli, bo zaczęła już odczuwać zmęcze- nie, wyciągnęła balast z mułu, przeniosła go o metr i znowu rzuciła. Zabezpieczyła go i właśnie sprawdzała, czy lina jest napięta, gotowa do wędrówki powrotnej, kiedy zdarzyło się coś, od czego na całym ciele poczuła gęsią skórkę. To było przerażające. Nie widziała nic, a później była nawet gotowa przysiąc, że nic też nie czuła, ale nagle, zupełnie nie wiadomo dlaczego, wiedziała ze stuprocentową pewnością, że w wodzie oprócz niej znajduje się ktoś jeszcze. Odwróciła się, wyrwała nóż z pochwy na kostce i przy- cisnęła plecy do ściany. Oddychając ciężko, chwyciła balast i odrobinę poruszając stopami, ustabilizowała swoją pozy- cję z nożem w ręce wyciągniętej przed siebie, czekając, aż coś się pojawi. - Rich? - powiedziała drżącym głosem do mikrofonu. -Tak? - Widzisz w wodzie kogoś oprócz mnie? 37 - Eee, nie. Nie sądzę. Czemu pytasz? - Nie wiem. - Unosiła się, utrzymując ciało w pionie, po- magając sobie trochę ręką, walcząc z wodą okręcającą ją ple- cami do ściany. Powietrze w jej skafandrze próbowało unieść się do góry, w kierunku powierzchni, zbierało się wokół jej szyi, przyduszając ją. Poczuła lekkie zamroczenie. -Co jest? - Nie, nic - odpowiedziała. W głowie jej teraz łomotało. Boja, do której była przypięta lina z balastem, utrzymałaby ciężar ludzkiego ciała, więc gdyby cokolwiek się do niej zbli- żyło, mogła się wydostać na powierzchnię w ciągu sekundy. Ale trening powstrzymał ją przed ucieczką, więc czekała, od- dychając ciężko, oczami przepatrując mrok, nożem zatacza- jąc obronne kręgi wokół siebie. Port bristolski, powiedziała sobie. To tylko port bristolski. I w zasadzie przecież nic nie widziała. Mijały minuty. Wskazówka ciśnieniomierza pod- wodnego SPG poruszała się nieznacznie i powoli. Skoro nic się nie wydarzyło, a jej puls i oddech zaczęły wracać do nor- my, wepchnęła nóż z powrotem do pochwy. Znowu dopadła

ją ta ostatnia noc i gabinet taty. To nie było zabawne. Ani tro- chę. Uspokajała się, zgięła się wpół, tak że powietrze wróciło do nóg i już jej nie ściskało wokół szyi. Odczekała kilka chwil w wirującym dokoła mule. - Dundas? - spytała. - Jesteś tam? - Coś się dzieje? - Nie. Nie, nic. - „Mam halucynacje, Rich. Parano- ję. Nic się nie stało". - Zanurzyłeś mnie czterdzieści minut temu - powiedziała w końcu. - Chyba czas mnie wyciągać, nie sądzisz? Gabinet taty od wypadku był zamknięty. Pchła zawsze wie- działa, gdzie jest klucz - wisiał na gwoździu w spiżarni - po prostu nigdy nie zebrała się na odwagę, żeby go użyć. Minęły dwa lata od wypadku, a ona i tak nie mogła się zebrać, żeby wejść tam, gdzie tata szukał odosobnienia, gdzie pogrążał się w rozmyślaniach. Zaraz po wypadku jej brat Thom wszedł do gabinetu pomyśleć, zastanowić się nad tym, co się stało, ale teraz by się do tego miejsca nie zbliżył, nie wszedłby na- wet po to, by jej pomóc w porządkach. Wszyscy wiedzieli, jak ciężko Thom przeżył stratę rodziców, nawet ciężej niż Pchła, i jeśli się zastanowić nad tym, co się z nim działo podczas wy- padku, nic dziwnego, że nie chciał nawet wypowiadać słów „mama" i „tata". W końcu musiała zrobić to sama. Był słoneczny wtorko- wy ranek dwa dni przed znalezieniem ręki w porcie. W kuchni grał telewizor, a ona w spiżarni szukała na tyłach półek sta- rej puszki na mąkę, niebiesko-białej puszki z sitkiem w po- krywce. Mama zawsze jej używała do pieczenia biszkoptów. Wychylała się do przodu, kiedy coś z boku przyciągnęło jej wzrok. A tam, błyskając do niej, wisiał klucz. Stała chwilę z rękoma wepchniętymi w głąb zimnej ciemności, z oczyma skierowanymi w bok, i patrzyła na niego. Przez chwilę wy- 39 dawało się, że klucz chce jej coś zakomunikować. To uroje- nie, oczywiście. Niemniej zdecydowała bez wahania, że klucz mówi jej, że nadszedł czas. Jej rodzice przez trzydzieści lat mieszkali w rozlazłym, rozpadającym się domu. Powstały w wyniku połączenia czte- rech mieszkań osiemnastowiecznych kamieniarzy, ciągnął się wzdłuż wiejskiej drogi przez niemal osiemnaście metrów, środkiem biegł wyłożony kamieniem korytarz. Gabinet znaj- dował się na jego końcu. Dotarła tam na lekko drżących no- gach. Stanęła na progu, czując się jak Alicja w Krainie Cza- rów z kluczem w dłoni, drugą ręką opartą na drzwiach, nosem

do nich przyciśniętym, wciągając dymne, woskowane piżmo drewna. Tata nigdy nie zachęcał dzieci, żeby tu wchodziły, ale wiedziała, jak wygląda pomieszczenie po drugiej stronie drzwi: kamienne ściany, nagie belki, książki ojca zasłaniające trzy ściany od podłogi po sufit. Przy półkach staromodny bibliote- karski stołek, który ojciec przesuwał nogą - widziała go teraz, w okularach, które naprawił klejem epoksydowym, zsuwają- cych się z nosa, kiedy zerkał na grzbiety swoich książek. Pamiętając o tym wszystkim, tego ranka była przygo- towana na to, co się wydarzy, kiedy włoży klucz do zamka i przekręci go. Była przygotowana, że gwałtownie wróci do dzieciństwa. To przez powietrze: bijące od książek, ciepłe, przesiąknięte potem, zabarwione terpentyną i żywicą, tyto- niem fajkowym i wrzosem, tak jak zawsze pachniał tata, kiedy wracał z ogrodu w jesienny dzień. Kiedy wciągała to powie- trze, czuła się, jakby wdychała ostatni oddech ojca. Potem zo- baczyła stołek bibliotekarski pod regałem z książkami i cha- rakterystyczne zniszczenia na fotelu nieco odepchniętym od biurka, jakby ojciec wstał ledwie kilka chwil temu, i oparła się o framugę, żeby powstrzymać łzy. Zacisnęła mocno zęby, aż zgrzytnęły. W końcu z wysiłkiem ruszyła od drzwi i podeszła do biur- ka, zatrzymując się na krótko, jakby tata tam był i powiedział: 40 „Nie teraz, pracuję, Pchełko. Idź pomóż matce". Słońce przedo- stawało się przez szpary w żaluzjach i padało na oparcie fotela, a kiedy położyła tam ręce, dotknęła skóry tłustawej i ciepłej, jak skóra jej dłoni. Stary komplet warcabów z taniego drzewa balsa, pomalowanego tak, by wyglądało jak marmur, stał na środku biurka, gdzie późną nocą tata grał sam ze sobą. Nie należała do osób metodycznych z natury - stąd wła- śnie się wziął jej przydomek, że skakała od jednego do dru- giego - ale pomogło jej doświadczenie zawodowe i kiedy za- częła przeszukiwać biurko taty, robiła to tak, j ak wydobywała i zabezpieczała dowody: systematycznie, w milczeniu, siedząc po turecku na podłodze. W korytarzu tykał zegar dziadka, ko- nie sąsiadów rżały cichutko na pastwiskach. W każdym kącie pomieszczenia stały w stosach pudła z dziennikami, notatni- kami i slajdami, uczelniane zdjęcia taty, który w sztruksowej marynarce wyglądał poważnie i mądrze; cztery zapakowane pudła z książkami oznaczone nazwiskiem jego najlepszego przyjaciela Kaisera Nduki. Wreszcie zakończyła poszukiwa- nia. Niemal nic, co znalazła, jej nie zaskoczyło. Niemal. Bo pośród szpargałów i kurzu znalazła dwie rzeczy, któ-

rych się po tacie nie spodziewała. Dwie rzeczy, których nie umiała wyjaśnić. Pierwsza to mały sejf. Wepchnięty pod biurko aż pod ścianę, staromodny, z mosiężnym zamkiem szyfrowym Yale. Wypróbowała każdą sekwencję cyfr, jaka jej przyszła do gło- wy - urodziny mamy, urodziny taty, jej urodziny i Thoma, data ślubu rodziców. Wzięła nawet z półki starą książkę ma- tematyczną i przewertowała ciągi liczb całkowitych, wypró- bowując przypadkowo wybrane: tablicę Wythoffa, pseudociąg Fibonacciego. Ale drzwiczki sejfu ani drgnęły, więc w końcu zostawiła go w spokoju i zajęła się drugim dziwnym znalezi- skiem: futerałem na biżuterię matki, wykonanym z purpuro- wego brokatu. Znalazła go w głębi szuflady biurka. 41 W środku znajdował się woreczek strunowy i już kiedy go otwierała, wiedziała, co znajdzie w środku - rozpoznała je z akcji wydziału narkotykowego, w których przez lata często brała udział. Grzybki. Strzępiaste, wysuszone, zbite w kupkę jak maleńkie suche duszki. Musiały być ich setki - tyle, by futerał na biżuterię nabrał konkretnego ciężaru. Otworzyła torebkę i wytrząsnęła je na spódnicę. Rozrzuciła przy tym maleńkie włókienka, które się rozsypały po tkaninie. W jej głowie obudziło się wspomnienie. Tata leżał na plecach na kanapie, z rękoma złożonymi na piersi, z poduszką na twarzy, by zasłonić się przed świa- tłem. Leżał tak całymi godzinami, bez słowa i bez ruchu, jakby spał. Tyle że nie spał. Jak na śpiącego był zbyt niespokojny. Nie o sen więc chodziło. Teraz, grzebiąc w grzybkach, zasta- nawiała się, czy już rozumie. Czyli cały czas to brałeś, tato? A ja się nie domyśliłam. Długo tak siedziała, wpatrując się w znalezisko. Nagle, kiedy zegar dziadka wybił jedenastą, w jej głowie rozbłysła jasna myśl. Zgarnęła grzybki z powrotem do torebki, wsta- ła, wsadziła wszystko do pokrowca na biżuterię. Podniosła sejf i poszła do kuchni, a tam położyła wszystko na półce, po czym stała kilka minut w oknie, wyglądając na zewnątrz. Usta miała suche, w głowie jej łomotało, bo wiedziała, z taką samą pewnością, z jaką rozpoznała zapach własnego ojca, że też te grzybki weźmie. Teraz, stojąc na szczycie slipu obok furgonetki Mercedes jed- nostki prac podwodnych, kiedy lampy łukowe syczały i strze- lały, a jej ludzie krzątali się dokoła, Pchła ciągle czuła, jak mdląca psylocybina przepływa przez jej organizm. O ósmej zrezygnowali z dalszych poszukiwań, bo wszyscy czuli się wykończeni, a inspekcja pracy ostro by się do niej dobrała,