SPIS TREŚCI
Część 1
Wieczorna wyprawa po kwiaty bzu czarnego, nieopodal Litton w Somerset
Tego samego dnia, wcześniej: knurołak
Nie z tej ziemi
Gaj zadumy
Misiek
Światło
Choroba
Minnet Kable
Jeleń
Szofer
Ośli Lasek
Czego pragną aniołki
Noże
Kobieta z żółtego domu
Ewan Caffery
Party
Ostatnia sprężyna
Dom na wzgórzu
Powrót
Zarżnięte kury
Psia karma
Zdrowa i normalna
Pokój miętowy
Połowa wieku
Pokój miętowy
Honig i Molina
Pokój różany
Część 2
Piechur
Pokój ametystowy
Ognisko
Naukowiec
Wędkowanie
Herbata
Pokój miętowy
Weterynarz
Wilk
Wyczekiwanie
John Bancroft
Pokój różany
Wskazówki
Litton
Kajdanki
Ośli Lasek
Sudoku
Biżuteria
Pani Robinson
Hatton Garden
Zachód słońca
Wykop kolejowy
Pokój miętowy
George Clooney
Wejdź w moją skórę
Pietr Havilland
Oko opatrzności
Papierowe tygrysy
Pułkownik
Testament
Dorset
Fetor
Hugo i Sophie
Jeleń
Breanne
Ostatnia robota
Międzynarodowa szajka złodziei dzieł sztuki
Alkohol
Tytoń
Zmiana planu
Atak serca
Policja
Rozmowa z Londynem
Pokój różany
Centrala Columbus
Gauntlet Systems
Cheryl
Pieczony prosiak
Piwnica
Regaty wioślarskie
Ian Geek
Bóle głowy
Zabójstwo Ginny van der Bolt
Nożyczki z pokoju miętowego
Guma Balonowa
Promienie świetlne
Chrysler
Pokój miętowy
Moskitiery
Wschód słońca
Molo
Pokój miętowy
Z powrotem do punktu wyjścia
Człowiek z zasadami
Różany Domek
Matilda
Szkatuła wspomnień pani Frink
Świńskie serce
Oliver Anchor-Ferrers
Lucia
Ian i Lucia
Pod Wieżyczkami
Oczy
Pod Wieżyczkami
Emma
Ian Molina
Wejdź w moją skórę
Lucia i detektyw
Ci dobrzy i ci źli
Część 3
Amy
Cała prawda
Podziękowania
Wielkie koty i jeleń
Przypisy
CZĘŚĆ 1
Wieczorna wyprawa po kwiaty bzu
czarnego, nieopodal Litton
w Somerset
Amy ma pięć lat i pierwszy raz widzi, żeby mamusia tak się zachowywała. Stoi przed nią
na trawie w dziwnej pozycji, jakby dosięgnął ją ten ludzik z bajki Iniemamocni, ten, co to
potrafił wszystko zamrażać ruchem rąk. Zamarła na jednej nodze z wyciągniętą ręką,
jakby właśnie biegła i ktoś kazał jej znieruchomieć jak posąg. Ma też otwarte usta i jest
całkiem blada. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie patrzyła dziwnie tymi szeroko
otwartymi oczami z taką miną, jaką ma, kiedy ogląda coś strasznego w telewizji. Za nią
widać na niebie rządek puchatych chmur – jak u Simpsonów, tylko że niebo jest trochę
ciemniejsze, bo już prawie pora spania.
– Amy? – Mamusia stawia po chwili stopę. Już się na niej nie kołysze. Przez chwilę tak
śmiesznie tańczy na boki jak kukiełka, co już ma się przewrócić, a gdy łapie znów
równowagę, mina jej się zmienia.
– Amy?
Biegnie teraz, a jak biegnie, to krzyczy:
– Brian?! Brian, znalazłam ją. Brian? CHODŹ JUŻ! Znalazłam ją. Tu jest, między
drzewami.
Zanim Amy zdąży coś powiedzieć, mama porywa ją na ręce. Dalej krzyczy do taty:
„Brian! Brian!”, i przytula ją tak, jak wtedy, kiedy już prawie weszła na ulicę i mało
brakowało, a zostałaby z niej mokra plama. Mama mówi, że wtedy bała się najbardziej na
świecie, ale według Amy to nie było nawet w połowie tak przerażające, jak Pan Zgadula
z Numeraków.
– Gdzieś ty była? – Mama łup! odstawia ją na ziemię. Przykuca i przesuwa dłońmi po
jej rękach i nogach, wygładza sukienkę, odgarnia włosy z twarzy. Przygląda jej się,
zmartwiona jak nie wiadomo co.
– Amy? Amy, wszystko dobrze? Wszystko dobrze, skarbie?
– Wszystko dobrze, mamusiu. A co?
– A co? – Mama kręci głową, jak wtedy, kiedy tata naprawdę głupio się odezwie. –
A co? Och, maleńka, maleńka. Moja maleńka.
Zamyka oczy, opuszcza głowę na pierś Amy i tuli ją do siebie. Naprawdę bardzo
mocno i Amy czuje, jak wszystko jej się zgniata w środku, ale nie chce się wywijać, żeby
nie denerwować mamy.
– Amy! – Tata nadbiega ścieżką. Łąka jest bardzo duża i bardzo zielona, i nachylona,
ludzie z samochodów, które tu wcześniej stanęły, powysiadali i wszyscy stoją i się na nią
patrzą.
Tata nie trzyma już pojemnika, do którego zbierali kwiaty, teraz ściska w ręku telefon.
Zdjął ten swój ładny sweter i fuj, pod pachami koszuli ma mokre plamy. Mama mówi, że
jak tata za szybko biegnie, to mu tam cieknie, więc musiał teraz długo biec. Twarz ma
taką jak mama, bladą i wystraszoną, i Amy trochę chce się śmiać, bo tak śmiesznie
wyglądają oboje, tylko że nie wiadomo, czy tata jest bardzo zły, czy bardzo smutny.
– Gdzieś ty była? Gdzieś ty się podziewała? – prawie ryczy. – Ile razy ci mówiłem,
żebyś się od nas nie oddalała?
Odwraca się i wrzeszczy do ludzi przy samochodach:
– Mamy ją! Mamy ją!
Znów patrzy na Amy. Jest zły, na pewno jest zły, zmrużył oczy.
– Tyle czasu cię nie było, matka już przez ciebie płakała. Ostatni raz wybieramy się po
czarny bez. Ostatni raz.
– Brian, ciszej już. Nic jej nie jest, to najważniejsze.
– Na pewno? – Tata kładzie dłoń na ramieniu mamy, odsuwa ją i nachyla się, żeby
zajrzeć Amy w twarz. Biegnie wzrokiem z góry na dół, z lewa do prawa, oglądając
badawczo każdy fragment jej ciała.
– Nic ci nie jest, Amy? Gdzieś ty była? Rozmawiałaś z kimś?
Amy przygryza wargę. Coś ją piecze paskudnie w głowie i do oczu napływają jej łzy,
wypadają spod powiek i ciekną po policzkach.
– Amy? – Tata trzyma ją za ramię i potrząsa. – Rozmawiałaś z kimś?
– Tylko z panem. Z nikim innym.
A tata robi się na to jakiś nie tentego. Jego dłonie już nie są miłe, tylko zmieniają się
w pazury ptaka i wpijają się jej w ramię.
– Z panem?
– Tak.
Mamie zaczynają drżeć wargi. To czarne na jej oczach spływa i cieknie po twarzy.
– A mówiłam ci, że nie ma co tu przychodzić o tej porze dnia, Brian, że oni wszyscy
teraz wyłażą – dosłownie wszyscy. A tu niedaleko jest Ośli Lasek. Pamiętasz?
– Z jakim panem? – pyta tata. – Amy, tu nie ma żartów, opowiedz mi o tym tak
poważnie, jak tylko umiesz. Z jakim panem?
Amy odwraca się do lasu i unosi rękę, żeby pokazać palcem. Ale widzi od razu, że już
go nie ma – tego pana, który lubi psy. Poszedł sobie. I musiał zabrać szczeniaka, bo jego
też nie ma.
– Był naprawdę kochany.
– Kochany? – mówi mama. – Kochany?
– Piesek się nazywał Misiek.
– Piesek?
– Rany boskie! – Tata pociera mocno czoło. – Znowu piesek. Zawsze ten zasrany
piesek.
– Brian, zlituj się.
– No to już podstęp stary jak świat: mój piesek jest chory, chodź ze mną do lasu, to ci
pokażę. Zabieramy ją na policję. Tu są potrzebne oględziny.
Amy marszczy brwi. Pan z lasu nie mówił, że piesek jest chory, i nie prosił, żeby poszła
do lasu go obejrzeć. To ona znalazła szczeniaka, a dopiero potem spotkała pana.
– Ja nie chcę ględzinów, mamo – nie chcę.
– A widzisz, Brian, tylko ją wystraszyłeś. Posłuchaj, Amy… – Mama siada na trawie
i klepie się w nogę. – Chodź tu, słoneczko. Usiądź sobie.
Amy siada mamie na kolanach. Ociera dłonią nos. Wciąga resztę smarków, ale to jest
ble. Nie chce, żeby tata był zły, dlaczego on jest zły, przecież pan nie był straszny.
Śmiesznie wyglądał, miał włochate brodzisko jak chochlik albo jak Święty Mikołaj na
odwrót, bo broda była czarna, ale mówił do niej bardzo, bardzo ładnie i coś jej obiecał, dał
prawdziwe słowo zucha, a przecież każdy wie, że słowo zucha jest najprawdziwniejsze.
A poza tym nazywał ją Krokuskiem, a to jej się najbardziej podobało – jak jej powiedział,
że jest śliczna jak krokus. Bo krokusy są naprawdę śliczne i czasami fioletowe, a czasami
żółte, a czasami i takie, i takie. Pani Redhill ze szkoły mówi, że to drugie wiosenne
kwiaty, które pojawiają się, gdy przebiśniegi już umrą i wrócą do ziemi.
– Amy – mówi mama. – A ten pan to… był dla ciebie miły?
– Tak. I był miły dla pieska.
– A to był jego piesek?
– Nie.
– A czyj to był piesek?
– Nie wiem. – Wkłada palec do nosa i dłubie z namysłem. Przychodzi jej do głowy, że
może szczeniak nie był tak naprawdę szczeniakiem, ale dorosłym psem – czasem wielki
pies bywa mały, kiedy jest szczeniakiem, a czasem stary pies bywa mniejszy od
szczeniaka, chociaż jest o wiele starszy. To się nazywa „rasa” to coś, co sprawia, że pies
jest mały lub duży.
– On przyszedł, jak już znalazłam pieska. Mówiłam to już przecież, prawda?
Tata się prostuje.
– Chodź. Pokażesz, gdzie znalazłaś tego pieska.
Mama pozwala Amy zeskoczyć z kolan. Bierze ją za rękę i wchodzą między drzewa.
W lesie jest trochę straszniej, bo zrobiło się już ciemno. Ale Amy widzi białą koszulę taty
i gdy idą, mama robi jej to coś z dłonią, ściska jej kciuk i daje jej w ten sposób znać, że
wszystko w porządku. Amy też ściska jej dłoń.
Zabiera mamę i tatę do miejsca, w którym spotkała pieska. Robi się już naprawdę noc
i drzewa są całkiem ciche i ciemne. Szczeniaka nie ma. Pan obiecał, że weźmie pieska
w bezpieczne miejsce.
– Tutaj byłam – mówi. – I wkładałam kwiatki do… tu jest! – Zauważa plastikowy
pojemnik Tupperware. Podchodzi, podnosi go i obraca się, żeby pokazać mamie i tacie
wszystkie kwiatki w środku. Najlepsze kwiatki, bez robaczków, nie jak te, co znalazła
wcześniej mama z tatą.
– No i właśnie tu zrywałam kwiatki, i zrywałam, i przyszedł piesek i miał chorą łapkę.
– Chorą łapkę? – Tata patrzy na mamę, a zamiast brwi ma dwa łuki.
– Tak, z krwi i w ogóle. A jego człowieka nie było i ten pan też nie wiedział, gdzie jest
dorosły tego szczeniaka, a ja mówiłam o, piesku, piesku, i chciałam ci go zanieść, tatusiu,
bo jeśli nie miał głaściciela, to trzeba by się nim…
– Właściciela – mówi mama.
– Właściciela – powtarza Amy. – Jeśli nie miał właściciela, to musi mieć i pomyślałam,
że jakby zamieszkał u nas w domu pod kuchenką – bo tam jest tak cieplutko i mamo,
oddałabym całe kieszonkowe, żeby mu kupować mleczko.
Mama ociera oczy i troszkę się śmieje. Miło. Odkąd to wszystko się zaczęło, nie
zaśmiała się ani razu.
– Amy. – Przytula ją teraz. Już słabiej. – Czy on cię przypadkiem nie dotykał? Nie
kazał ci robić czegoś, co ci się nie podobało?
Amy ssie przez chwilę palce. Smakują trawą i łodyżkami kwiatów. Chciałaby móc
zatrzymać szczeniaka.
– Amy? Czy kazał ci robić coś, co ci się nie podobało?
– Nie. Nie robił nic. Był dla mnie miły i on pomoże pieskowi. Na serio, mamo. Na
serio.
Tata długo wypuszcza powietrze i odgłos jest taki, jak wtedy gdy przekłuje się balonik.
Kręci głową. Wkłada telefon z powrotem do kieszeni, wstaje i odwrócony tyłem do Amy
i mamy chodzi tam i z powrotem i krzyczy w głąb lasu:
– Hej! Hej – chcesz wyjść i ze mną pogadać? Chcesz jeszcze pogadać o szczeniakach,
ty pojebie?
Długo, długo nic nie słychać. Potem tata wraca i o dziwo mama nic w ogóle nie mówi
o tych jego brzydkich słowach.
– Chodź, idziemy, już dawno powinnaś być w łóżku.
Mama bierze Amy za rękę i idą za tatą do furgonetki – białej furgonetki, którą tata
jeździ do pracy. Amy próbuje zetrzeć kciukiem zielone plamy, które się zrobiły na
środkach jej dłoni. Kwiaty stąd są podobno szczególnie puchate, dlatego tu dziś
przyjechali, i można z nich robić naprawdę naprawdę dobre picie, jeśli się dość pocukrzy,
ale do tego trzeba kogoś dorosłego, bo się nagrzewa i jest gorące. Takie gorące, że jak się
włoży palec do garnka, to może całkiem odpaść. I poleci krew i w ogóle.
Miś Amy, Guzik, siedzi na przednim siedzeniu. Amy gramoli się za mamą, łapie
Guzika i przysuwa go do twarzy, żeby poczuć jego puszyste futerko. Tata zapala
kluczykami silnik, a Amy przekręca pas, klęka, przytyka nos do szyby i patrzy do tyłu,
w las. Mama jej nie zabrania. Tata zjeżdża z trawy na ulicę. Jedzie się nierówno i Amy
podskakuje, ale nie odrywa oczu od lasu. Ciekawe, czy ten na odwrót Święty Mikołaj
odnajdzie właścicieli pieska.
Kiedy furgonetka odjeżdża dalej drogą i nie widać już lasu, tylko ulicę i przelatujące
inne samochody i domy, Amy siada i poprawia sobie pas. Sadza sobie na kolanach
Guzika, a on patrzy na nią, z tym swoim noskiem, co go trzeba naprawić, i chorą łapką,
całkiem jak piesek.
– Mamusiu – mówi, kiedy dojeżdżają do tego miejsca na końcu ich drogi, tam gdzie
ktoś nasprejował na znaku drogowym potworka Moshi. – Mamusiu, jakie to się robi
słowo, jak się weźmie najpierw tę literkę, którą najbardziej słychać, jak jedzie samochód:
brrrum?
– Chodzi ci o „er”? – pyta mama.
– Tak, to, co się robi, jak się da „er”, a dalej to „a”, co się mówi, jak się pokazuje język,
a potem ten krzyżyk z zakrętasem, „te”, i jeszcze te dwie laseczki, „u”, i na końcu
laseczka z kropką, „jot”.
– Er, a, te, u, jot? – mówi mama. – To się czyta „ratuj”. A co?
– Ratuj?
– Tak.
– A to „en” jak nos, „a” i wężowate ssss?
– En, a, es? Nas. Ratuj nas.
Mama patrzy z góry na Amy i uśmiecha się zdziwiona.
– Ratuj nas? A co? Dlaczego o to pytasz?
Amy przygryza wargę. Coś było doczepione do obróżki pieska szczeniaka. Tyci-tyci
kawałek papieru popisany na niebiesko. Był podarty, a literki były rozmazane i rozlane
w wielkie niebieskie kałuże i nie można było ich odczytać. Poza tymi.
Ratuj nas.
– Amy? Dlaczego pytasz?
Amy patrzy na głowę taty z boku. Jeśli jeszcze raz coś powie o piesku szczeniaku, to
tata znowu zacznie krzyczeć. No to kręci głową.
– Dla niczego – mówi, gdy podjeżdżają pod dom. Szkoda, że nie ma pieska szczeniaka.
I innych rodziców. Rodziców, którzy by się nie złościli, jak im mówi, jak było naprawdę.
– Dlani czego.
Tego samego dnia, wcześniej:
knurołak
Knurołak. Tak teraz o sobie myśli Oliver Anchor-Ferrers. Jak o czymś wziętym prosto ze
stronic wiktoriańskiego bestiariusza. Dziewięć tygodni temu lekarze z londyńskiej kliniki
Mayo podali mu leki rozrzedzające krew. Otwarto mu worek osierdziowy stalowym
rozwieraczem do żeber, podłączono do ciała liczne kaniule i powierzono funkcje układu
krążenia sztucznemu płucosercu, które przejęło zadania serca i dostarczało tlen tkankom
i narządom. Akcję prawdziwego serca zatrzymano poprzez podanie płynu
kardioplegicznego w celu wywołania asystolii. Prawie godzinę Oliver leżał martwy na
stole operacyjnym. Chirurdzy usunęli zastawki, z którymi się urodził, i zastąpili je
zastawkami specjalnej rasy świni, a następnie zamknęli aortę i umocowali mostek za
pomocą stalowych drutów.
Prawda jest taka, że chociaż Oliver Anchor-Ferrers wygląda jak całkiem przeciętny
sześćdziesięcioparolatek, przy życiu utrzymuje go kawałek ciała obcego, który migocze
mu w sercu. Jest pół człowiekiem, pół knurem.
Wszczepienie zastawki to dość pospolity zabieg, który przeprowadza się od wielu lat –
jak szacuje Oliver, po powierzchni ziemi chodzą pewnie tysiące knurołaków – ale on
jakoś nie może przejść nad tym do porządku dziennego. Odkąd ocknął się na oddziale,
nasłuchuje swojego pulsu i główkuje, w jaki sposób zastawki łączą się z mózgiem i czy
pierwotne, instynktowne struktury móżdżku rozpoznały już obcego. Od operacji leży nocą
w łóżku i nasłuchuje, jak serce du-du-dudni mu w piersi. Zastanawia się, na ile nad nim
panuje. Zastanawia się, kto wybrał życie: on czy świnia. Bij dalej, knurze serce, szepce
czasem pod nosem, bij dalej.
Oliver ma lat sześćdziesiąt cztery i majątek rzędu kilku milionów funtów. Jego krajem
ojczystym jest Anglia, ma tu dwie posiadłości. Kwatera główna, szeregowa kamienica
w stylu regencji, mieści się w londyńskim Knightsbridge. Ale najbardziej swojsko czuje
się tam, gdzie znajduje się teraz, czyli w rozległym wiktoriańskim domu na wzgórzach
Mendip w Somerset.
Jego ulubiony fotel, stary, sfatygowany i odkształcony przez lata siedzenia na nim, stoi
tam gdzie zwykle, przy kominku. Zdaje mu się teraz, że od niepamiętnych czasów pragnie
na nim usiąść. Londyńscy lekarze pozwolili mu tu przyjechać dopiero po dwóch
miesiącach.
Wyciąga nogi i rozsiadłszy się wygodnie, rozgląda się z zadowoleniem. W kominku nie
płonie ogień, bo trwa lato; pustkę paleniska wypełniono koszem z suszonymi kwiatami.
Ale poza tym wszędzie widać znajome ślady bytności rodziny. Wyruszyli z Londynu
o brzasku, przyjechali późnym rankiem i wokół, jak zwykle pierwszego dnia, panuje teraz
przyjemny rozgardiasz. Wszędzie widać porozrzucane zakupy i różne różności, które
Matilda przywozi z Londynu: niezliczone torby z delikatesów Waitrose i papierowe
zawiniątka z przysmakami, i kartony płatków śniadaniowych i soków. Jedyny
niepożądany dodatek to leżący na parapecie pojemnik z przegródkami na lekarstwa.
Z sieni wychodzi żwawo Matilda, cała wielobarwna i wonna. Ma na sobie swój
niebiesko-różowy fartuch ogrodniczy – ten, który dostała lata temu od Kirana. Mocuje
właśnie w pasie groszkowaną sakwę na narzędzia i Oliver zauważa, że zdążyła zetrzeć,
jak to ma w zwyczaju, swój londyński makijaż. Zamiast podkładu i szminki czerwonej jak
skrzynka pocztowa prezentuje teraz nagą brzoskwiniową cerę. Jej wargi mają naturalny
kolor delikatnego różu, jak przekrojona figa. Matilda ma sześćdziesiąt lat i siwe włosy, ale
skórę gładką jak bezchmurne niebo i przypatrując jej się, Oliver widzi, że światło wikła jej
ciało w osobliwe pląsy, jak zawsze od tego dnia sprzed wielu lat, gdy po raz pierwszy się
spotkali.
– Kochany. – Matilda zastyga i uśmiecha się do Olivera. Ten uśmiech niesie wszystko:
miłość i współczucie, i obopólną rozpacz, że tego doczekali: operacji serca i lekarstw
w ponumerowanych pojemnikach. – Kochany, nie będzie ci przeszkadzało, jeśli…?
Chce iść do ogrodu. Nie minęło nawet pół godziny od przyjazdu, a ją już ciągnie na
dwór. Od dwudziestu ośmiu lat, czyli odkąd stali się właścicielami tego domu, Matilda
wkłada całe serce w kwiaty, krzewy i rabatki.
– Koniecznie. – Oliver uśmiecha się. – Słychać nawet, jak rośliny cię wzywają.
– Na pewno sobie poradzisz?
– Oczywiście, oczywiście, jestem zdrów jak ryba.
Matilda dopina pas z sakwą i nachyla się nad nim. Wsuwa mu rękę pod koszulę
i przykłada chłodną dłoń do blizny na piersi.
– Jak się sprawuje?
– Całkiem, całkiem.
– Nie pochrząkuje? Nie popiskuje? Nie kwiczy? Lekarze kazali nasłuchiwać,
szczególnie kwiczenia.
Oliver kładzie palce na jej dłoni i przyciska ją mocniej do swojej piersi, żeby poczuła to
łup-łup-łup.
– No dobrze. – Zapina mu koszulę i przez chwilę wygładza materiał, aż w końcu daje
za wygraną i cmoka go w głowę.
– Siostra Matilda jest trochę jędzowata, więc szykuj się na reżim. Herbatka, tabletki co
trzy godziny. A ciasto będzie gotowe za dwadzieścia minut, więc niedługo wrócę.
Wychodzi z pokoju, wygrzebując z sakwy sekator. Oliver obserwuje jej wyprostowane
plecy, dystyngowaną sylwetkę. Nikt by nie odgadł, jaka jest w głębi duszy wrażliwa. Tak
jak patrząc na niego, nikt by się nie domyślił, że przy życiu utrzymują go świńskie
narządy.
– Wszystko gra?
Oliver podnosi wzrok. We wnęce okiennej siedzi Lucia, przy niej dosunięty stół
kuchenny zasypany rysunkami, czasopismami i wierszami. Zza jej głowy przesącza się
słońce, które podświetla jaśniejsze pasemka nastroszonych czarnych włosów. Cerę ma
białą, a oczy podkreślone makijażem tak mocno, że wyglądają jak głębokie rozmazane
otwory w czaszce. Patrzy teraz na niego wyzywająco. Jej spojrzenie jest nieruchome
i mroczne. Razem z Matildą nazywają je „spojrzeniem à la Lucia”. Lucia może i dobiega
trzydziestki, ale nadal zachowuje się jak posępna małolata.
– Tak. A dlaczego pytasz?
– Tak tylko… – prycha znudzona i wzrusza ramionami. – No wiesz, pomyślałam, że
wypada zapytać. Z grzeczności.
Wraca do swojego zajęcia, a Oliver patrzy, jak pochylona nad swoimi papierami
gryzmoli i drapie się po głowie, a co kilka chwil sięga machinalnie po czarne winogrono
ze stojącej przed nią miseczki. Misiek, ich border terrier, śpi pod stołem, na wpół
rozwalony na stopach Lucii. Misiek nie wygląda na miśka, raczej na misiaczka
o nierówno rozstawionych uszach, które trzeba przycinać każde na swój sposób, żeby
sprawiały wrażenie symetrycznych. Jest drobny, ale szybki jak wiatr i pierwszego dnia
tutaj trzeba go uwiązywać. Ma w zwyczaju zrywać się do ucieczki i pędzić do lasu, więc
zawsze nosi obrożę. Smycz leży pod nogą krzesła Lucii, łeb Miśka spoczywa na jej
glanach, martensach w pastelowe stworki. Całe stopy w idiotycznych buźkach
z dziecięcych kreskówek.
Oliver sięga po kubek z herbatą i popija powoli. Na kolanach znajomy zatęchły koc
w szkocką kratę, jego ulubiony, z piekarnika dobywa się zapach placka Matildy,
w dłoniach wyszczerbiony kubek z herbatą, używany czasem przez żonę podczas prac
w ogrodzie. Wydrukowano na nim tandetne zdjęcie Kirana i Lucii tulących starego golden
retrievera, który towarzyszył im w dzieciństwie. Jeszcze rok temu nie napiłby się z takiego
kubka, zawstydzałby go taki sentymentalizm.
– Oliverze.
W drzwiach staje znów Matilda, jeszcze z sekatorem w dłoni. Na jej twarzy nie maluje
się już spokój, lecz nieufność i strach. Świńska zastawka trzepocze gwałtownie.
– Tak? – pyta on, nie dając nic po sobie poznać.
– Mamo?
– Oliverze – mówi beznamiętnie Matilda, nie zwracając uwagi na córkę. – Masz
chwilę? Żeby pogadać?
– Jak to: pogadać? – pyta Lucia.
Matilda nie patrzy jej w oczy, tylko nie spuszczając wzroku z Olivera, znacząco
przechyla głowę, sygnalizując, że muszą pomówić na osobności. Ten podnosi się
z wysiłkiem, ignorując znajomy już przypływ mdłości wywołanych tym gwałtownym
ruchem. Chwyta laskę i jak najszybciej przechodzi przez pokój, cały czas czując na sobie
spojrzenie Lucii. Gdy dociera do okolic spiżarni, Matilda przykłada palec do ust, łapie go
za nadgarstek i wyciąga z kuchni.
– Przepraszam cię bardzo – szepcze. – Wybacz, że ci to robię. Ale musisz coś zobaczyć.
Inaczej pomyślę, że oszalałam. Tak mi przykro.
Bez słowa przywołuje go gestem i wychodzi tylnymi drzwiami. Oliver rusza za nią,
świadom świstu towarzyszącego każdemu wdechowi i wydechowi. Bij dalej, bij. Knurze
serce.
Słońce sięgnęło już prawie zenitu i zalewa wzgórze oślepiającym blaskiem. Matilda
wsuwa Oliverowi rękę pod łokieć i razem oddalają się od domu. Idą powoli. Ogród, choć
położony wysoko na wzgórzu i otwarty z każdej strony na niebo, zamiast odsłoniętej
przestrzeni przypomina raczej rzędy pokojów. Ścieżka z otoczonego murem ogrodu
wiedzie do sadu orzechowego, dalej przez przejście w żywopłocie do eleganckiego układu
bukszpanowych alejek, potem przez furtkę do trzech teras połączonych schodami
o zdobionych zmurszałych balustradach. Po tych obszarach można wędrować w dowolnie
wybranej kolejności, od połaci rozkołysanych u kolan traw, usianych latem polnymi
kwiatami, po omszałe murki otaczające warzywnik, w którym byliny rabarbaru tryskają
z ziemi niczym gigantyczne fontanny. To istny labirynt, labirynt i pomnik miłości
Matildy. Jej witalności.
Od czasu do czasu w oczy rzuca się czarny punkt. Jak plamy grzyba. Albo kropki
patogenu na szalce Petriego. To efekt sabotażu, którego dokonuje na zaplanowanej przez
Matildę kolorystyce Lucia, ilekroć u nich pomieszkuje. Zakrada się do ogrodu
i potajemnie sadzi czarne tulipany i krwistofioletowe ciemierniki; podkreśla w ten sposób
swoje prawo do posiadłości, pilnuje, żeby zostawić po sobie ślad. Matildę doprowadza to
do szału i gdy tylko Lucia znów opuszcza dom, gdy wydaje się, że choć chwilowo
naprostowała swoje życie, Matilda korzysta z okazji i wyrywa winowajców.
U podstawy schodów teren opada i przechodzi w rząd niewielkich, na wpół
zapadniętych zagajników; z daleka przypominają podłużną zmarszczkę na pejzażu. Przy
pierwszym zagajniku Matilda puszcza rękę Olivera i spieszy naprzód. Oliver, wspierając
się na lasce, kroczy w niewielkiej odległości za nią. Matilda zatrzymuje się jakieś
dwadzieścia metrów dalej na małej polanie nieopodal drzewa, o które oparła grabie. Obok
leży porzucony kosz, jakby Matildzie coś przeszkodziło w zbieraniu liści.
– Proszę bardzo. – Odwraca się do niego. Odgarnęła z twarzy włosy, a jej wargi nie są
już różowe, lecz białe. Gdy mówi, widać trzon zębów na styku z dziąsłami. – Proszę.
Teraz rozumiesz? Czy to ja zaczynam już wariować?
Jego spojrzenie pada na rosnące za nią brzozy. Oliver zauważa, co tam jest, i musi się
oprzeć o drzewo, żeby nie zasłabnąć. Drży mu każdy mięsień.
To niemożliwe. To wprost niemożliwe.
Nie z tej ziemi
Matilda Anchor-Ferrers uważa, że dom jest nawiedzony. Ale nie – jak się powszechnie
sądzi – przez ducha dawno zmarłej osoby, ale przez zbiorowe wspomnienie zdarzenia, do
którego doszło piętnaście lat temu, gdy Kiran miał szesnaście, a Lucia zaledwie piętnaście
lat. To był punkt zwrotny w ich życiu. Wypadek, który nieodwracalnie wszystko
odmienił. A zdarzył się w letni dzień, całkiem podobny do dzisiejszego. I to w lesie
identycznym z tym.
Szczególnie Lucia nie odzyskała równowagi. To ona była najbardziej poszkodowana
i do dziś otacza ją mroczna aura tych zdarzeń, dlatego też Matilda nie poprosiła jej teraz
o wyjście na dwór. To ją należy chronić przed tym niewiarygodnym leśnym znaleziskiem.
– Tak to wyglądało, gdy to znalazłaś? – Oliver stoi na polanie, z ramieniem
zaklinowanym dla pewności w pniu bzu czarnego. Na jego twarzy widać ślady szybkiego
marszu i głębokiego wstrząsu. – Właśnie tak?
– Tak. Zbierałam liście i… – Matilda milknie. Nie wie, co powiedzieć. – Nie mogłam
uwierzyć własnym oczom.
– To czysty przypadek. Zbieg okoliczności.
– Przypadek? – powtarza ona. – Jaki znów przypadek, Ollie?
– Może zwierzyna to przywlekła i traf chciał, że… – Z roztargnieniem wskazuje ręką
krzaki. Próbuje mówić szorstko, pewnie, ale wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować. –
Traf chciał, że to wygląda tak, a nie inaczej.
– Jakie zwierzę jest na tyle duże, na tyle wysokie, żeby zrobić coś…
– Mamo?
Matilda urywa. Za Olliem, przy wejściu do zagajnika, stoi nieśmiało Lucia, która
wygląda, jakby składała się tylko z czarnej koszulki i białej cery. Na dworze jest gorąco,
ale ona narzuciła na siebie należącą do Olivera starą kurtkę Barboura, jakby marzła.
Okrycie ją przytłacza, zwisa do samych kolan.
– Tato?
Oliver odrywa się chwiejnie od drzewa i odwraca niezgrabnie.
– Lucia.
Rusza z wysiłkiem ścieżką w jej stronę i wskazuje ją uniesioną laską.
– Żebym cię tu nie widział. Chodźmy do domu.
– Co się dzieje?
– Nic. – Oliver wyciąga rękę i próbuje jej zasłonić widok. Odsunąć ją. – Nic takiego.
Wracaj do swoich zajęć.
– Ale ściema. – Lucia próbuje go wyminąć i wyciąga szyję, żeby zajrzeć na polanę. –
Znam cię, tato. Kłamiesz.
Podchodzi Matilda i usiłuje zasłonić jej widok.
– Lucio, skarbie, może byś poszła do domu i wyjęła ciasto z piekarnika. Jeszcze się
spali.
Ale Lucia już widzi.
– O! – mówi i unosi dłoń do ust. – O nie.
Matilda ujmuje córkę za ramiona. Obraca ją w stronę domu.
– Posłuchaj. Rób, co ci każę. Idź do domu i wyjmij ciasto z piekarnika. My tu z tatą
wszystko załatwimy. To nie jest to, na co wygląda. W porządku? Lucio? Możemy tak
zrobić?
Lucia ma siną skórę wokół ust. Po dłuższej chwili kiwa tępo głową. Robi sztywno krok
w stronę domu, potem następny. Głowę ma zwieszoną, nogi poruszają się niezgrabnie
i niezbornie. Matilda śledzi jej odejście i czuje znajome wyrzuty sumienia… jakby
w pewnym sensie zawiodła córkę. Może każda matka to czuje i może każdej matce jest
pisane jedno dziecko-utrapienie. Jeśli chodzi o Matildę, to tym dzieckiem nie jest Kiran,
lecz Lucia; jakoś nigdzie w świecie nie może zagrzać miejsca. Nie sposób zliczyć, ile razy
wybierała i porzucała ścieżki kariery – w jednej chwili występuje w kapeli punkowej,
a już za moment projektuje odzież dla fanów rocka gotyckiego, jeśli zaś mowa
o chłopakach, to cóż, częstotliwość, z jaką się zmieniają, przyprawia Matildę o zawrót
głowy. Ilekroć praca albo związek kończy się fiaskiem, Lucia wraca z podkulonym
ogonem do domu, żeby lizać rany. Teraz mieszka z nimi od dwóch miesięcy. I oczywiście
los musiał ją w tym momencie rzucić akurat tutaj. Matilda unosi głowę i patrzy na dom,
na ciemne ściany wzniesione z miejscowej skały, mieszanki wapienia niebieskiego
z łupkiem. To budynek o czterech kondygnacjach, łącznie z rozległymi wieżami
dostawionymi przez drugiego właściciela u schyłku dziewiętnastego wieku, stąd też
nazwa: „Pod Wieżyczkami”. Ciemny niczym wrona. Boże wielki, myśli Matilda, trzeba
było sprzedać dom wtedy, gdy to wszystko się stało. Tylko że piętnaście lat temu w ogóle
nie dało się sprzedać nieruchomości w tej okolicy – nawet za półdarmo. Strach i przesądy
brały górę i nic nie mogło skłonić nabywców do zamieszkania tutaj, szczególnie
w posiadłości tak odosobnionej jak „Pod Wieżyczkami”. Ile czasu zajmuje służbom
dojazd tutaj? pytali. I ten podjazd – ma chyba ponad pół mili. A najbliższy posterunek
policji w Compton Martin.
Ciszę przerywa odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych przez Lucię drzwi. Żadne z nich
się nie odzywa. Gdzieś śpiewa ptak, gałęziami porusza wietrzyk. W końcu Matilda
przekonana, że Lucia nie wróci, odwraca się i spogląda na ohydne kłębowisko, splątane
z substancją roślinną i ziemią. Chwilę już tu wisi, ponad kilka godzin, domyśla się,
obserwując lśniący nalot. Wysycha na słońcu. Już obsiadają ją plujki, niektóre zastygają
na dłużej. Pewnie składają jaja, myśli.
Oliver pociera nos.
– Wydaje mi się, że robimy z igły widły.
– Czyżby?
– Wiemy przecież, że nie mógł wrócić.
– Wiemy, Oliverze? Jesteś tego pewien?
– Oczywiście, że jestem pewien.
– Wiadomo na pewno, że go nie wypuścili? Przynajmniej ja tego ostatnio nie
sprawdzałam. A ty?
Oliver burczy pod nosem, że ma inne sprawy na głowie. Że nie ma czasu kontrolować
miejsca pobytu więźniów.
– Na pewno nie wyszedł na wolność. Ktoś by nam powiedział. Byłoby o tym głośno.
– Wobec tego nie ma sprawy. – Matilda łapie oparte o drzewo grabie i obraca się
w stronę domu. – Nie ma sprawy i oczywiście ci wierzę. Ale i tak zawiadomię policję.
Gaj zadumy
Piętnaście mil na wschód od domu Anchorów-Ferrersów pogoda nie jest już tak łaskawa.
Po niebie rozbijają się niespokojnie drobne chmury. Słońce rozbłyskuje i gaśnie, a czas
odmierzają dziś gwałtowne miejscowe ulewy. Wieś zachodniego Wiltshire ożyła ptasim
śpiewem i świeżą, zjadliwą zielenią wiosny. W niewielkim zagajniku na opustoszałym
wzgórzu zgromadziło się prawie sto osób. Kobieta w średnim wieku na niebotycznych
szpilkach, w sukience mini i czarnym kapeluszu z woalką zajmuje centralne miejsce na
przystrojonym wstęgami podium. Przemawiając do oczekujących dziennikarzy, wyraźnie
hamuje łzy.
– Wielu przyjedzie tu tylko po to, żeby zastanowić się nad swoim życiem i tak dalej.
Rozkłada ręce i wskazuje otaczający ich zagajnik, z chorągiewkami, flagami i stołami
dla gości.
– W tym miejscu będą mogli naprawdę gruntownie przemyśleć swoją ścieżkę rozwoju
osobistego i stąd decyzją moją oraz władz kliniki nadajemy jej nazwę Gaj zadumy.
Ooooo, rozlega się w tłumie pomruk aprobaty. Klik-klik, trzaskają migawki.
– Tak – potwierdza kobieta. – Gaj zadumy. I pragnę wam podziękować, podziękować
z głębi serca każdemu, kto się do tego przyczynił. Świadomość, że jej tragedia może
w jakiś sposób przysłużyć się społeczności, z pewnością wiele by znaczyła dla mojej
pięknej córki. Jakie to wspaniałe: móc dać coś w zamian.
To Jacqui Kitson. Dwa lata temu jej dwudziestodwuletnia córka, wschodząca gwiazdka,
uciekła z kliniki odwykowej położonej jakąś milę od tego wzgórza. Zażywszy śmiertelną
mieszankę leków i alkoholu, straciła kontakt z rzeczywistością, upadła i ostatecznie
zmarła dokładnie tam, gdzie stoją teraz dziennikarze. Jej ciało odkryto między liśćmi
dopiero po kilku miesiącach.
Jacqui Kitson przetrwała traumę i wyszła na prostą. Po wszystkim zebrała od
darczyńców piętnaście tysięcy funtów na zakup tej polany dla kliniki. Ma upamiętniać jej
córkę i służyć pacjentom jako miejsce samotnej zadumy. Pośrodku polany wzniesiono
pagodę z wierzbiny. Na parterze zaprojektowano łukowate sklepienie i ustawiono pod nim
ławki, żeby można było usiąść i zapatrzyć się na równiny Wiltshire.
W uroczystościach bierze udział dziesięciu obecnych pacjentów. Są ubrani w dresy,
dżinsy, czapeczki z daszkiem i przestępując z nogi na nogę, stoją w rzędzie wokół
podium. Są tu też władze kliniki: trzy kobiety w garsonkach, a każda wprost nie może się
doczekać, kiedy przejmie mikrofon i przemówi do zgromadzonych dziennikarzy. Tylko
jeden człowiek nie chce brać w tym udziału. Człowiek, który stoi samotnie w oddali,
nieco na uboczu całego tego zamieszania, w miejscu osłoniętym przez strzeliste brzozy.
W miejscu, w którym jest obserwatorem, a nie uczestnikiem.
Inspektor Jack Caffery, czterdziestoparolatek, pracuje w wydziale śledczym. Przyjechał
tu półprywatnie, tylko po to, żeby zasygnalizować obecność policji, ale dałby wszystko,
żeby ktoś go zabrał z tego cyrku. Stoi nieruchomo z rękami w kieszeniach i patrzy na
tłumek gromadzący się wokół Jacqui Kitson. Ta kiwa głową i rozdaje uśmiechy oraz
uściski dłoni. Teraz pozuje do zdjęcia z jedną z kobiet z zarządu kliniki. Unoszą szklanki
i wznoszą toast do obiektywu. Zieloną herbatą, nie szampanem – w końcu to miejsce
ucieczki przed mackami środków odurzających. Ktoś prosi ją o pozowanie wewnątrz
altany. Robi to bez mrugnięcia okiem: siada, składa skromnie dłonie na kolanach
i wystawia twarz do słońca.
Caffery jest zaprawiony w bojach; poświęcił masę czasu na pracę nad najtrudniejszymi
i najgłośniejszymi sprawami kryminalnymi w kraju. Naprawdę widział niejedno i w wielu
sytuacjach czuł się nieswojo. Ale nigdy dotąd nie chciał znikąd uciec tak bardzo jak stąd.
Misiek
Państwo Anchorowie-Ferrersowie są już z powrotem w domu. Owładnięci niejasną,
tłumioną paniką pozamykali drzwi i okna. Lucia patrzy na tatę stojącego z pochyloną
głową w korytarzu. Oliver próbuje podważyć nożem do masła obudowę telefonu
bezprzewodowego, żeby sprawdzić baterie; marszczy przy tym brwi, bo mama próbowała
dodzwonić się na policję i z niewiadomych powodów nie uzyskała połączenia. Promienie
słońca wpadają przez wielkie witrażowe okno i oświetlają mu twarz. Zielenie i purpury
arlekinowych rombów, jaskrawe jak klejnoty, nadają jego twarzy potworny wygląd. Jakby
ten dzień sam w sobie nie był wystarczająco nierzeczywisty.
Tu, w kuchni, mama nie przestaje się krzątać. Torby są rozpakowane, ciasto wyjęte
z piekarnika i przełożone do ostudzenia na drucianą kratkę, a mama przystaje od czasu do
czasu i poprawia ubrania, niemal jakby oczekiwała gości. Tyle że to nie gości się
spodziewa, myśli Lucia. Przynajmniej nie takich zaproszonych na ciasto.
– Lucio – mówi mama. – Zajmij się Miśkiem. Domaga się uwagi.
Lucia patrzy odrętwiała na matkę. Chce odpowiedzieć, ale z jej ust nie wydobywa się
żaden dźwięk. Jakby podano jej środek znieczulający; cała jej twarz, wszystkie mięśnie
pozostają nieruchome. To coś w ogrodzie jest takie samo jak wtedy. Dokładnie takie samo
i nic tego nie zmieni. Wie, jak ma wyglądać ta sceneria – i domyśla się, kto ją
zaaranżował – ale teraz, gdy to wszystko na nią spadło, ma poczucie, że stało się to zbyt
nagle, że to zupełnie nie na miejscu.
Mruga z wysiłkiem. Próbuje się skupić na twarzy mamy, ale wzrokiem ucieka za jej
plecy, w stronę zagajników i ciągnącego się za nimi lasu. Zabawne, że najsilniej wstrząsa
nią widok drzew. Ich normalność. To, że w żaden sposób się nie zmieniły, nie
zareagowały, skoro poza tym wszystko jest nie tak.
– Zajmij się Miśkiem. – Mama jest coraz bardziej rozdrażniona. – Lucio. Proszę. Zrób
coś, żeby przestał szczekać. Nie słyszę własnych myśli.
Siedzącego pod stołem Miśka zaniepokoiło całe to poruszenie. Ujada miarowo
i płaczliwie, i szarpie się na smyczy, aż krzesło szura po kamiennych płytach. Lucia
otrząsa się i dochodzi do siebie. To się dzieje. To się naprawdę dzieje.
Idzie przez pokój na nogach jak z gumy. Koszulka przesiąkła jej potem. Misiek zakreśla
szaleńcze kółka i zaplątuje się w smycz. Należało go zaczipować, wtedy nie musiałby być
tu uwiązany. Zdarzało mu się uciekać wiele mil – raz zawędrował aż na pole golfowe
w Farrington. Tak jakby zawsze wiedział, że czai się tu zło, choć gdy doszło do
podwójnego zabójstwa w Oślim Lasku, nawet nie było go jeszcze na świecie.
– Już dobrze, Miśku. – Lucia rozpina smycz i ją zwija. Siada we wnęce okiennej i tuląc
do piersi szorstkie psie ciało, szepcze uspokajająco: – Będzie dobrze, słowo daję.
Wszystko będzie dobrze.
Serce jej się kraje na widok jego strachu. Kocha tego małego zwierzaka najbardziej na
świecie i najczęściej uważa, że Misiek to jedyne żywe stworzenie, któremu naprawdę na
niej zależy. Lucia może i bywa często milcząca i ponura, ale nie jest głupia i ma niezły
zmysł obserwacji. Wie doskonale, że nie jest pupilką mamy i taty; od urodzenia żyje z tą
świadomością. A jeśli chodzi o to, co się zdarzyło piętnaście lat temu… nie, nigdy,
przenigdy nie zaleczy tych ran.
Hugo… Hugo.
Nigdy, przenigdy nie zapomni Hugona. Od czasu jego śmierci jedynym stworzeniem,
które może bezpiecznie kochać, jest ten piesek.
Światło
Olbrzymie okno witrażowe, które na polecenie Olivera zamontowano dwadzieścia lat
temu nad balkonem dla muzyków, to swoisty hołd dla rodziny Anchorów-Ferrersów.
Przedstawia ich czworo: Matildę, Olivera, Lucię i Kirana stojących na pomniejszonej kuli
ziemskiej, otoczonych rozchodzącymi się promieniami słońca, pomarańczowymi
i żółtymi. Oliver kocha światło. Możliwe, przeczuwa czasem Matilda, że kocha je bardziej
niż własną rodzinę. Wielbi je i kontempluje w każdej wolnej chwili. Znajome mówią jej,
że światło przynajmniej nic nie kosztuje, tymczasem golf, latanie jednosilnikową cessną
albo wędkowanie w Peru – cóż, te rzeczy oczywiście bezpłatne nie są i Matilda powinna
uważać się za szczęściarę. Mimo to zawsze czuła się trochę zazdrosna o światło. Nawet
dzieci nazwali na jego cześć – Kiran, czyli „snop światła”, no i Lucia, co wielu osobom
niebezpiecznie kojarzyło się z Lucyferem. Matilda nigdy nie była całkiem przekonana do
tego imienia.
Witraż przedstawia rodzinę jakby podporządkowaną światłu i niebiosom. Nieba,
płonącego w blasku chwały, nie powstydziłby się sam William Blake. Stojący za nimi
budynek ma być domem „Pod Wieżyczkami”, ale zdaniem Matildy to kiepskie
i niestaranne odwzorowanie. Nie widać też psa, co jest błędem, ponieważ rodzinie zawsze
towarzyszył w życiu pies. Ani ogrodu. Niczego, co by ukazywało, kim właściwie są. Nikt
nie zrywa kwiatów, nikt nie piecze ciasta.
Jakby nie miała większych zmartwień, myśli teraz; przecież to nie ma żadnego
znaczenia. Ollie stoi pod oknem i z zajęciem majstruje przy telefonie. To niepokojące, że
aparat właśnie teraz musiał się rozładować. Lucia siedzi skulona we wnęce okiennej
z Miśkiem przyciśniętym do piersi i Matilda nie wie, co z sobą począć. Na razie nie
zrobiła nic konstruktywnego, tylko nerwowo chodzi tam i z powrotem, przestawia rzeczy
z miejsca na miejsce, zaprowadza ład. I co chwila sprawdza, czy okna i drzwi są
zamknięte.
– Sprawdź jeszcze raz tylne drzwi – mówi do Lucii. – I nie zapomnij o górnej zasuwie.
Lucia idzie wąskim korytarzem i po chwili słychać szczęk rygli. Matilda nie może sobie
przypomnieć, czy zaryglowała drzwi frontowe, ale gdy już ma ruszyć i to sprawdzić, coś
nakazuje jej się zatrzymać. Wpatruje się w posadzkę, serce jej bije cicho i powoli. Widać
tam cztery czy pięć kropli czegoś brązowawego, każda w kształcie wydłużonej łzy.
Matilda klęka i paznokciem kciuka próbuje zeskrobać największą z nich. Złuszczone
wiórki przywierają do jej palca. Unosi głowę i rozgląda się po pomieszczeniu. Kuchnia
jest ogromna – ciągnie się wzdłuż jednej ze ścian domu i obejmuje niewielką jadalnię oraz
część wypoczynkową z wielką niszą kominkową. To wszystko jest tak swojskie i znajome
jak okoliczne wzgórza, tyle że coś nie gra. Nie chodzi tylko o to, co podwiązano między
gałęziami w zagajniku; we wnętrzu domu też jej coś nie pasuje. Zapach? Nikła nieznana
woń. A to? Matilda rozciera kciukiem i palcem wskazującym złuszczony wiórek. Ten
Tytuł oryginału: WOLF Copyright © Mo Hayder 2014 Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula Redakcja: Jacek Ring Korekta: Joanna Rodkiewicz, Anna Just, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7999-635-3 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl
SPIS TREŚCI Część 1 Wieczorna wyprawa po kwiaty bzu czarnego, nieopodal Litton w Somerset Tego samego dnia, wcześniej: knurołak Nie z tej ziemi Gaj zadumy Misiek Światło Choroba Minnet Kable Jeleń Szofer Ośli Lasek Czego pragną aniołki Noże Kobieta z żółtego domu Ewan Caffery Party Ostatnia sprężyna Dom na wzgórzu Powrót Zarżnięte kury Psia karma Zdrowa i normalna Pokój miętowy Połowa wieku Pokój miętowy Honig i Molina Pokój różany Część 2 Piechur Pokój ametystowy Ognisko Naukowiec Wędkowanie Herbata Pokój miętowy
Weterynarz Wilk Wyczekiwanie John Bancroft Pokój różany Wskazówki Litton Kajdanki Ośli Lasek Sudoku Biżuteria Pani Robinson Hatton Garden Zachód słońca Wykop kolejowy Pokój miętowy George Clooney Wejdź w moją skórę Pietr Havilland Oko opatrzności Papierowe tygrysy Pułkownik Testament Dorset Fetor Hugo i Sophie Jeleń Breanne Ostatnia robota Międzynarodowa szajka złodziei dzieł sztuki Alkohol Tytoń Zmiana planu Atak serca Policja Rozmowa z Londynem Pokój różany Centrala Columbus Gauntlet Systems Cheryl Pieczony prosiak Piwnica
Regaty wioślarskie Ian Geek Bóle głowy Zabójstwo Ginny van der Bolt Nożyczki z pokoju miętowego Guma Balonowa Promienie świetlne Chrysler Pokój miętowy Moskitiery Wschód słońca Molo Pokój miętowy Z powrotem do punktu wyjścia Człowiek z zasadami Różany Domek Matilda Szkatuła wspomnień pani Frink Świńskie serce Oliver Anchor-Ferrers Lucia Ian i Lucia Pod Wieżyczkami Oczy Pod Wieżyczkami Emma Ian Molina Wejdź w moją skórę Lucia i detektyw Ci dobrzy i ci źli Część 3 Amy Cała prawda Podziękowania Wielkie koty i jeleń Przypisy
CZĘŚĆ 1
Wieczorna wyprawa po kwiaty bzu czarnego, nieopodal Litton w Somerset Amy ma pięć lat i pierwszy raz widzi, żeby mamusia tak się zachowywała. Stoi przed nią na trawie w dziwnej pozycji, jakby dosięgnął ją ten ludzik z bajki Iniemamocni, ten, co to potrafił wszystko zamrażać ruchem rąk. Zamarła na jednej nodze z wyciągniętą ręką, jakby właśnie biegła i ktoś kazał jej znieruchomieć jak posąg. Ma też otwarte usta i jest całkiem blada. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie patrzyła dziwnie tymi szeroko otwartymi oczami z taką miną, jaką ma, kiedy ogląda coś strasznego w telewizji. Za nią widać na niebie rządek puchatych chmur – jak u Simpsonów, tylko że niebo jest trochę ciemniejsze, bo już prawie pora spania. – Amy? – Mamusia stawia po chwili stopę. Już się na niej nie kołysze. Przez chwilę tak śmiesznie tańczy na boki jak kukiełka, co już ma się przewrócić, a gdy łapie znów równowagę, mina jej się zmienia. – Amy? Biegnie teraz, a jak biegnie, to krzyczy: – Brian?! Brian, znalazłam ją. Brian? CHODŹ JUŻ! Znalazłam ją. Tu jest, między drzewami. Zanim Amy zdąży coś powiedzieć, mama porywa ją na ręce. Dalej krzyczy do taty: „Brian! Brian!”, i przytula ją tak, jak wtedy, kiedy już prawie weszła na ulicę i mało brakowało, a zostałaby z niej mokra plama. Mama mówi, że wtedy bała się najbardziej na świecie, ale według Amy to nie było nawet w połowie tak przerażające, jak Pan Zgadula z Numeraków. – Gdzieś ty była? – Mama łup! odstawia ją na ziemię. Przykuca i przesuwa dłońmi po jej rękach i nogach, wygładza sukienkę, odgarnia włosy z twarzy. Przygląda jej się, zmartwiona jak nie wiadomo co. – Amy? Amy, wszystko dobrze? Wszystko dobrze, skarbie? – Wszystko dobrze, mamusiu. A co? – A co? – Mama kręci głową, jak wtedy, kiedy tata naprawdę głupio się odezwie. – A co? Och, maleńka, maleńka. Moja maleńka. Zamyka oczy, opuszcza głowę na pierś Amy i tuli ją do siebie. Naprawdę bardzo mocno i Amy czuje, jak wszystko jej się zgniata w środku, ale nie chce się wywijać, żeby nie denerwować mamy. – Amy! – Tata nadbiega ścieżką. Łąka jest bardzo duża i bardzo zielona, i nachylona,
ludzie z samochodów, które tu wcześniej stanęły, powysiadali i wszyscy stoją i się na nią patrzą. Tata nie trzyma już pojemnika, do którego zbierali kwiaty, teraz ściska w ręku telefon. Zdjął ten swój ładny sweter i fuj, pod pachami koszuli ma mokre plamy. Mama mówi, że jak tata za szybko biegnie, to mu tam cieknie, więc musiał teraz długo biec. Twarz ma taką jak mama, bladą i wystraszoną, i Amy trochę chce się śmiać, bo tak śmiesznie wyglądają oboje, tylko że nie wiadomo, czy tata jest bardzo zły, czy bardzo smutny. – Gdzieś ty była? Gdzieś ty się podziewała? – prawie ryczy. – Ile razy ci mówiłem, żebyś się od nas nie oddalała? Odwraca się i wrzeszczy do ludzi przy samochodach: – Mamy ją! Mamy ją! Znów patrzy na Amy. Jest zły, na pewno jest zły, zmrużył oczy. – Tyle czasu cię nie było, matka już przez ciebie płakała. Ostatni raz wybieramy się po czarny bez. Ostatni raz. – Brian, ciszej już. Nic jej nie jest, to najważniejsze. – Na pewno? – Tata kładzie dłoń na ramieniu mamy, odsuwa ją i nachyla się, żeby zajrzeć Amy w twarz. Biegnie wzrokiem z góry na dół, z lewa do prawa, oglądając badawczo każdy fragment jej ciała. – Nic ci nie jest, Amy? Gdzieś ty była? Rozmawiałaś z kimś? Amy przygryza wargę. Coś ją piecze paskudnie w głowie i do oczu napływają jej łzy, wypadają spod powiek i ciekną po policzkach. – Amy? – Tata trzyma ją za ramię i potrząsa. – Rozmawiałaś z kimś? – Tylko z panem. Z nikim innym. A tata robi się na to jakiś nie tentego. Jego dłonie już nie są miłe, tylko zmieniają się w pazury ptaka i wpijają się jej w ramię. – Z panem? – Tak. Mamie zaczynają drżeć wargi. To czarne na jej oczach spływa i cieknie po twarzy. – A mówiłam ci, że nie ma co tu przychodzić o tej porze dnia, Brian, że oni wszyscy teraz wyłażą – dosłownie wszyscy. A tu niedaleko jest Ośli Lasek. Pamiętasz? – Z jakim panem? – pyta tata. – Amy, tu nie ma żartów, opowiedz mi o tym tak poważnie, jak tylko umiesz. Z jakim panem? Amy odwraca się do lasu i unosi rękę, żeby pokazać palcem. Ale widzi od razu, że już go nie ma – tego pana, który lubi psy. Poszedł sobie. I musiał zabrać szczeniaka, bo jego też nie ma. – Był naprawdę kochany.
– Kochany? – mówi mama. – Kochany? – Piesek się nazywał Misiek. – Piesek? – Rany boskie! – Tata pociera mocno czoło. – Znowu piesek. Zawsze ten zasrany piesek. – Brian, zlituj się. – No to już podstęp stary jak świat: mój piesek jest chory, chodź ze mną do lasu, to ci pokażę. Zabieramy ją na policję. Tu są potrzebne oględziny. Amy marszczy brwi. Pan z lasu nie mówił, że piesek jest chory, i nie prosił, żeby poszła do lasu go obejrzeć. To ona znalazła szczeniaka, a dopiero potem spotkała pana. – Ja nie chcę ględzinów, mamo – nie chcę. – A widzisz, Brian, tylko ją wystraszyłeś. Posłuchaj, Amy… – Mama siada na trawie i klepie się w nogę. – Chodź tu, słoneczko. Usiądź sobie. Amy siada mamie na kolanach. Ociera dłonią nos. Wciąga resztę smarków, ale to jest ble. Nie chce, żeby tata był zły, dlaczego on jest zły, przecież pan nie był straszny. Śmiesznie wyglądał, miał włochate brodzisko jak chochlik albo jak Święty Mikołaj na odwrót, bo broda była czarna, ale mówił do niej bardzo, bardzo ładnie i coś jej obiecał, dał prawdziwe słowo zucha, a przecież każdy wie, że słowo zucha jest najprawdziwniejsze. A poza tym nazywał ją Krokuskiem, a to jej się najbardziej podobało – jak jej powiedział, że jest śliczna jak krokus. Bo krokusy są naprawdę śliczne i czasami fioletowe, a czasami żółte, a czasami i takie, i takie. Pani Redhill ze szkoły mówi, że to drugie wiosenne kwiaty, które pojawiają się, gdy przebiśniegi już umrą i wrócą do ziemi. – Amy – mówi mama. – A ten pan to… był dla ciebie miły? – Tak. I był miły dla pieska. – A to był jego piesek? – Nie. – A czyj to był piesek? – Nie wiem. – Wkłada palec do nosa i dłubie z namysłem. Przychodzi jej do głowy, że może szczeniak nie był tak naprawdę szczeniakiem, ale dorosłym psem – czasem wielki pies bywa mały, kiedy jest szczeniakiem, a czasem stary pies bywa mniejszy od szczeniaka, chociaż jest o wiele starszy. To się nazywa „rasa” to coś, co sprawia, że pies jest mały lub duży. – On przyszedł, jak już znalazłam pieska. Mówiłam to już przecież, prawda? Tata się prostuje. – Chodź. Pokażesz, gdzie znalazłaś tego pieska. Mama pozwala Amy zeskoczyć z kolan. Bierze ją za rękę i wchodzą między drzewa.
W lesie jest trochę straszniej, bo zrobiło się już ciemno. Ale Amy widzi białą koszulę taty i gdy idą, mama robi jej to coś z dłonią, ściska jej kciuk i daje jej w ten sposób znać, że wszystko w porządku. Amy też ściska jej dłoń. Zabiera mamę i tatę do miejsca, w którym spotkała pieska. Robi się już naprawdę noc i drzewa są całkiem ciche i ciemne. Szczeniaka nie ma. Pan obiecał, że weźmie pieska w bezpieczne miejsce. – Tutaj byłam – mówi. – I wkładałam kwiatki do… tu jest! – Zauważa plastikowy pojemnik Tupperware. Podchodzi, podnosi go i obraca się, żeby pokazać mamie i tacie wszystkie kwiatki w środku. Najlepsze kwiatki, bez robaczków, nie jak te, co znalazła wcześniej mama z tatą. – No i właśnie tu zrywałam kwiatki, i zrywałam, i przyszedł piesek i miał chorą łapkę. – Chorą łapkę? – Tata patrzy na mamę, a zamiast brwi ma dwa łuki. – Tak, z krwi i w ogóle. A jego człowieka nie było i ten pan też nie wiedział, gdzie jest dorosły tego szczeniaka, a ja mówiłam o, piesku, piesku, i chciałam ci go zanieść, tatusiu, bo jeśli nie miał głaściciela, to trzeba by się nim… – Właściciela – mówi mama. – Właściciela – powtarza Amy. – Jeśli nie miał właściciela, to musi mieć i pomyślałam, że jakby zamieszkał u nas w domu pod kuchenką – bo tam jest tak cieplutko i mamo, oddałabym całe kieszonkowe, żeby mu kupować mleczko. Mama ociera oczy i troszkę się śmieje. Miło. Odkąd to wszystko się zaczęło, nie zaśmiała się ani razu. – Amy. – Przytula ją teraz. Już słabiej. – Czy on cię przypadkiem nie dotykał? Nie kazał ci robić czegoś, co ci się nie podobało? Amy ssie przez chwilę palce. Smakują trawą i łodyżkami kwiatów. Chciałaby móc zatrzymać szczeniaka. – Amy? Czy kazał ci robić coś, co ci się nie podobało? – Nie. Nie robił nic. Był dla mnie miły i on pomoże pieskowi. Na serio, mamo. Na serio. Tata długo wypuszcza powietrze i odgłos jest taki, jak wtedy gdy przekłuje się balonik. Kręci głową. Wkłada telefon z powrotem do kieszeni, wstaje i odwrócony tyłem do Amy i mamy chodzi tam i z powrotem i krzyczy w głąb lasu: – Hej! Hej – chcesz wyjść i ze mną pogadać? Chcesz jeszcze pogadać o szczeniakach, ty pojebie? Długo, długo nic nie słychać. Potem tata wraca i o dziwo mama nic w ogóle nie mówi o tych jego brzydkich słowach. – Chodź, idziemy, już dawno powinnaś być w łóżku. Mama bierze Amy za rękę i idą za tatą do furgonetki – białej furgonetki, którą tata
jeździ do pracy. Amy próbuje zetrzeć kciukiem zielone plamy, które się zrobiły na środkach jej dłoni. Kwiaty stąd są podobno szczególnie puchate, dlatego tu dziś przyjechali, i można z nich robić naprawdę naprawdę dobre picie, jeśli się dość pocukrzy, ale do tego trzeba kogoś dorosłego, bo się nagrzewa i jest gorące. Takie gorące, że jak się włoży palec do garnka, to może całkiem odpaść. I poleci krew i w ogóle. Miś Amy, Guzik, siedzi na przednim siedzeniu. Amy gramoli się za mamą, łapie Guzika i przysuwa go do twarzy, żeby poczuć jego puszyste futerko. Tata zapala kluczykami silnik, a Amy przekręca pas, klęka, przytyka nos do szyby i patrzy do tyłu, w las. Mama jej nie zabrania. Tata zjeżdża z trawy na ulicę. Jedzie się nierówno i Amy podskakuje, ale nie odrywa oczu od lasu. Ciekawe, czy ten na odwrót Święty Mikołaj odnajdzie właścicieli pieska. Kiedy furgonetka odjeżdża dalej drogą i nie widać już lasu, tylko ulicę i przelatujące inne samochody i domy, Amy siada i poprawia sobie pas. Sadza sobie na kolanach Guzika, a on patrzy na nią, z tym swoim noskiem, co go trzeba naprawić, i chorą łapką, całkiem jak piesek. – Mamusiu – mówi, kiedy dojeżdżają do tego miejsca na końcu ich drogi, tam gdzie ktoś nasprejował na znaku drogowym potworka Moshi. – Mamusiu, jakie to się robi słowo, jak się weźmie najpierw tę literkę, którą najbardziej słychać, jak jedzie samochód: brrrum? – Chodzi ci o „er”? – pyta mama. – Tak, to, co się robi, jak się da „er”, a dalej to „a”, co się mówi, jak się pokazuje język, a potem ten krzyżyk z zakrętasem, „te”, i jeszcze te dwie laseczki, „u”, i na końcu laseczka z kropką, „jot”. – Er, a, te, u, jot? – mówi mama. – To się czyta „ratuj”. A co? – Ratuj? – Tak. – A to „en” jak nos, „a” i wężowate ssss? – En, a, es? Nas. Ratuj nas. Mama patrzy z góry na Amy i uśmiecha się zdziwiona. – Ratuj nas? A co? Dlaczego o to pytasz? Amy przygryza wargę. Coś było doczepione do obróżki pieska szczeniaka. Tyci-tyci kawałek papieru popisany na niebiesko. Był podarty, a literki były rozmazane i rozlane w wielkie niebieskie kałuże i nie można było ich odczytać. Poza tymi. Ratuj nas. – Amy? Dlaczego pytasz? Amy patrzy na głowę taty z boku. Jeśli jeszcze raz coś powie o piesku szczeniaku, to tata znowu zacznie krzyczeć. No to kręci głową.
– Dla niczego – mówi, gdy podjeżdżają pod dom. Szkoda, że nie ma pieska szczeniaka. I innych rodziców. Rodziców, którzy by się nie złościli, jak im mówi, jak było naprawdę. – Dlani czego.
Tego samego dnia, wcześniej: knurołak Knurołak. Tak teraz o sobie myśli Oliver Anchor-Ferrers. Jak o czymś wziętym prosto ze stronic wiktoriańskiego bestiariusza. Dziewięć tygodni temu lekarze z londyńskiej kliniki Mayo podali mu leki rozrzedzające krew. Otwarto mu worek osierdziowy stalowym rozwieraczem do żeber, podłączono do ciała liczne kaniule i powierzono funkcje układu krążenia sztucznemu płucosercu, które przejęło zadania serca i dostarczało tlen tkankom i narządom. Akcję prawdziwego serca zatrzymano poprzez podanie płynu kardioplegicznego w celu wywołania asystolii. Prawie godzinę Oliver leżał martwy na stole operacyjnym. Chirurdzy usunęli zastawki, z którymi się urodził, i zastąpili je zastawkami specjalnej rasy świni, a następnie zamknęli aortę i umocowali mostek za pomocą stalowych drutów. Prawda jest taka, że chociaż Oliver Anchor-Ferrers wygląda jak całkiem przeciętny sześćdziesięcioparolatek, przy życiu utrzymuje go kawałek ciała obcego, który migocze mu w sercu. Jest pół człowiekiem, pół knurem. Wszczepienie zastawki to dość pospolity zabieg, który przeprowadza się od wielu lat – jak szacuje Oliver, po powierzchni ziemi chodzą pewnie tysiące knurołaków – ale on jakoś nie może przejść nad tym do porządku dziennego. Odkąd ocknął się na oddziale, nasłuchuje swojego pulsu i główkuje, w jaki sposób zastawki łączą się z mózgiem i czy pierwotne, instynktowne struktury móżdżku rozpoznały już obcego. Od operacji leży nocą w łóżku i nasłuchuje, jak serce du-du-dudni mu w piersi. Zastanawia się, na ile nad nim panuje. Zastanawia się, kto wybrał życie: on czy świnia. Bij dalej, knurze serce, szepce czasem pod nosem, bij dalej. Oliver ma lat sześćdziesiąt cztery i majątek rzędu kilku milionów funtów. Jego krajem ojczystym jest Anglia, ma tu dwie posiadłości. Kwatera główna, szeregowa kamienica w stylu regencji, mieści się w londyńskim Knightsbridge. Ale najbardziej swojsko czuje się tam, gdzie znajduje się teraz, czyli w rozległym wiktoriańskim domu na wzgórzach Mendip w Somerset. Jego ulubiony fotel, stary, sfatygowany i odkształcony przez lata siedzenia na nim, stoi tam gdzie zwykle, przy kominku. Zdaje mu się teraz, że od niepamiętnych czasów pragnie na nim usiąść. Londyńscy lekarze pozwolili mu tu przyjechać dopiero po dwóch miesiącach. Wyciąga nogi i rozsiadłszy się wygodnie, rozgląda się z zadowoleniem. W kominku nie płonie ogień, bo trwa lato; pustkę paleniska wypełniono koszem z suszonymi kwiatami. Ale poza tym wszędzie widać znajome ślady bytności rodziny. Wyruszyli z Londynu o brzasku, przyjechali późnym rankiem i wokół, jak zwykle pierwszego dnia, panuje teraz przyjemny rozgardiasz. Wszędzie widać porozrzucane zakupy i różne różności, które
Matilda przywozi z Londynu: niezliczone torby z delikatesów Waitrose i papierowe zawiniątka z przysmakami, i kartony płatków śniadaniowych i soków. Jedyny niepożądany dodatek to leżący na parapecie pojemnik z przegródkami na lekarstwa. Z sieni wychodzi żwawo Matilda, cała wielobarwna i wonna. Ma na sobie swój niebiesko-różowy fartuch ogrodniczy – ten, który dostała lata temu od Kirana. Mocuje właśnie w pasie groszkowaną sakwę na narzędzia i Oliver zauważa, że zdążyła zetrzeć, jak to ma w zwyczaju, swój londyński makijaż. Zamiast podkładu i szminki czerwonej jak skrzynka pocztowa prezentuje teraz nagą brzoskwiniową cerę. Jej wargi mają naturalny kolor delikatnego różu, jak przekrojona figa. Matilda ma sześćdziesiąt lat i siwe włosy, ale skórę gładką jak bezchmurne niebo i przypatrując jej się, Oliver widzi, że światło wikła jej ciało w osobliwe pląsy, jak zawsze od tego dnia sprzed wielu lat, gdy po raz pierwszy się spotkali. – Kochany. – Matilda zastyga i uśmiecha się do Olivera. Ten uśmiech niesie wszystko: miłość i współczucie, i obopólną rozpacz, że tego doczekali: operacji serca i lekarstw w ponumerowanych pojemnikach. – Kochany, nie będzie ci przeszkadzało, jeśli…? Chce iść do ogrodu. Nie minęło nawet pół godziny od przyjazdu, a ją już ciągnie na dwór. Od dwudziestu ośmiu lat, czyli odkąd stali się właścicielami tego domu, Matilda wkłada całe serce w kwiaty, krzewy i rabatki. – Koniecznie. – Oliver uśmiecha się. – Słychać nawet, jak rośliny cię wzywają. – Na pewno sobie poradzisz? – Oczywiście, oczywiście, jestem zdrów jak ryba. Matilda dopina pas z sakwą i nachyla się nad nim. Wsuwa mu rękę pod koszulę i przykłada chłodną dłoń do blizny na piersi. – Jak się sprawuje? – Całkiem, całkiem. – Nie pochrząkuje? Nie popiskuje? Nie kwiczy? Lekarze kazali nasłuchiwać, szczególnie kwiczenia. Oliver kładzie palce na jej dłoni i przyciska ją mocniej do swojej piersi, żeby poczuła to łup-łup-łup. – No dobrze. – Zapina mu koszulę i przez chwilę wygładza materiał, aż w końcu daje za wygraną i cmoka go w głowę. – Siostra Matilda jest trochę jędzowata, więc szykuj się na reżim. Herbatka, tabletki co trzy godziny. A ciasto będzie gotowe za dwadzieścia minut, więc niedługo wrócę. Wychodzi z pokoju, wygrzebując z sakwy sekator. Oliver obserwuje jej wyprostowane plecy, dystyngowaną sylwetkę. Nikt by nie odgadł, jaka jest w głębi duszy wrażliwa. Tak jak patrząc na niego, nikt by się nie domyślił, że przy życiu utrzymują go świńskie narządy. – Wszystko gra?
Oliver podnosi wzrok. We wnęce okiennej siedzi Lucia, przy niej dosunięty stół kuchenny zasypany rysunkami, czasopismami i wierszami. Zza jej głowy przesącza się słońce, które podświetla jaśniejsze pasemka nastroszonych czarnych włosów. Cerę ma białą, a oczy podkreślone makijażem tak mocno, że wyglądają jak głębokie rozmazane otwory w czaszce. Patrzy teraz na niego wyzywająco. Jej spojrzenie jest nieruchome i mroczne. Razem z Matildą nazywają je „spojrzeniem à la Lucia”. Lucia może i dobiega trzydziestki, ale nadal zachowuje się jak posępna małolata. – Tak. A dlaczego pytasz? – Tak tylko… – prycha znudzona i wzrusza ramionami. – No wiesz, pomyślałam, że wypada zapytać. Z grzeczności. Wraca do swojego zajęcia, a Oliver patrzy, jak pochylona nad swoimi papierami gryzmoli i drapie się po głowie, a co kilka chwil sięga machinalnie po czarne winogrono ze stojącej przed nią miseczki. Misiek, ich border terrier, śpi pod stołem, na wpół rozwalony na stopach Lucii. Misiek nie wygląda na miśka, raczej na misiaczka o nierówno rozstawionych uszach, które trzeba przycinać każde na swój sposób, żeby sprawiały wrażenie symetrycznych. Jest drobny, ale szybki jak wiatr i pierwszego dnia tutaj trzeba go uwiązywać. Ma w zwyczaju zrywać się do ucieczki i pędzić do lasu, więc zawsze nosi obrożę. Smycz leży pod nogą krzesła Lucii, łeb Miśka spoczywa na jej glanach, martensach w pastelowe stworki. Całe stopy w idiotycznych buźkach z dziecięcych kreskówek. Oliver sięga po kubek z herbatą i popija powoli. Na kolanach znajomy zatęchły koc w szkocką kratę, jego ulubiony, z piekarnika dobywa się zapach placka Matildy, w dłoniach wyszczerbiony kubek z herbatą, używany czasem przez żonę podczas prac w ogrodzie. Wydrukowano na nim tandetne zdjęcie Kirana i Lucii tulących starego golden retrievera, który towarzyszył im w dzieciństwie. Jeszcze rok temu nie napiłby się z takiego kubka, zawstydzałby go taki sentymentalizm. – Oliverze. W drzwiach staje znów Matilda, jeszcze z sekatorem w dłoni. Na jej twarzy nie maluje się już spokój, lecz nieufność i strach. Świńska zastawka trzepocze gwałtownie. – Tak? – pyta on, nie dając nic po sobie poznać. – Mamo? – Oliverze – mówi beznamiętnie Matilda, nie zwracając uwagi na córkę. – Masz chwilę? Żeby pogadać? – Jak to: pogadać? – pyta Lucia. Matilda nie patrzy jej w oczy, tylko nie spuszczając wzroku z Olivera, znacząco przechyla głowę, sygnalizując, że muszą pomówić na osobności. Ten podnosi się z wysiłkiem, ignorując znajomy już przypływ mdłości wywołanych tym gwałtownym ruchem. Chwyta laskę i jak najszybciej przechodzi przez pokój, cały czas czując na sobie spojrzenie Lucii. Gdy dociera do okolic spiżarni, Matilda przykłada palec do ust, łapie go za nadgarstek i wyciąga z kuchni.
– Przepraszam cię bardzo – szepcze. – Wybacz, że ci to robię. Ale musisz coś zobaczyć. Inaczej pomyślę, że oszalałam. Tak mi przykro. Bez słowa przywołuje go gestem i wychodzi tylnymi drzwiami. Oliver rusza za nią, świadom świstu towarzyszącego każdemu wdechowi i wydechowi. Bij dalej, bij. Knurze serce. Słońce sięgnęło już prawie zenitu i zalewa wzgórze oślepiającym blaskiem. Matilda wsuwa Oliverowi rękę pod łokieć i razem oddalają się od domu. Idą powoli. Ogród, choć położony wysoko na wzgórzu i otwarty z każdej strony na niebo, zamiast odsłoniętej przestrzeni przypomina raczej rzędy pokojów. Ścieżka z otoczonego murem ogrodu wiedzie do sadu orzechowego, dalej przez przejście w żywopłocie do eleganckiego układu bukszpanowych alejek, potem przez furtkę do trzech teras połączonych schodami o zdobionych zmurszałych balustradach. Po tych obszarach można wędrować w dowolnie wybranej kolejności, od połaci rozkołysanych u kolan traw, usianych latem polnymi kwiatami, po omszałe murki otaczające warzywnik, w którym byliny rabarbaru tryskają z ziemi niczym gigantyczne fontanny. To istny labirynt, labirynt i pomnik miłości Matildy. Jej witalności. Od czasu do czasu w oczy rzuca się czarny punkt. Jak plamy grzyba. Albo kropki patogenu na szalce Petriego. To efekt sabotażu, którego dokonuje na zaplanowanej przez Matildę kolorystyce Lucia, ilekroć u nich pomieszkuje. Zakrada się do ogrodu i potajemnie sadzi czarne tulipany i krwistofioletowe ciemierniki; podkreśla w ten sposób swoje prawo do posiadłości, pilnuje, żeby zostawić po sobie ślad. Matildę doprowadza to do szału i gdy tylko Lucia znów opuszcza dom, gdy wydaje się, że choć chwilowo naprostowała swoje życie, Matilda korzysta z okazji i wyrywa winowajców. U podstawy schodów teren opada i przechodzi w rząd niewielkich, na wpół zapadniętych zagajników; z daleka przypominają podłużną zmarszczkę na pejzażu. Przy pierwszym zagajniku Matilda puszcza rękę Olivera i spieszy naprzód. Oliver, wspierając się na lasce, kroczy w niewielkiej odległości za nią. Matilda zatrzymuje się jakieś dwadzieścia metrów dalej na małej polanie nieopodal drzewa, o które oparła grabie. Obok leży porzucony kosz, jakby Matildzie coś przeszkodziło w zbieraniu liści. – Proszę bardzo. – Odwraca się do niego. Odgarnęła z twarzy włosy, a jej wargi nie są już różowe, lecz białe. Gdy mówi, widać trzon zębów na styku z dziąsłami. – Proszę. Teraz rozumiesz? Czy to ja zaczynam już wariować? Jego spojrzenie pada na rosnące za nią brzozy. Oliver zauważa, co tam jest, i musi się oprzeć o drzewo, żeby nie zasłabnąć. Drży mu każdy mięsień. To niemożliwe. To wprost niemożliwe.
Nie z tej ziemi Matilda Anchor-Ferrers uważa, że dom jest nawiedzony. Ale nie – jak się powszechnie sądzi – przez ducha dawno zmarłej osoby, ale przez zbiorowe wspomnienie zdarzenia, do którego doszło piętnaście lat temu, gdy Kiran miał szesnaście, a Lucia zaledwie piętnaście lat. To był punkt zwrotny w ich życiu. Wypadek, który nieodwracalnie wszystko odmienił. A zdarzył się w letni dzień, całkiem podobny do dzisiejszego. I to w lesie identycznym z tym. Szczególnie Lucia nie odzyskała równowagi. To ona była najbardziej poszkodowana i do dziś otacza ją mroczna aura tych zdarzeń, dlatego też Matilda nie poprosiła jej teraz o wyjście na dwór. To ją należy chronić przed tym niewiarygodnym leśnym znaleziskiem. – Tak to wyglądało, gdy to znalazłaś? – Oliver stoi na polanie, z ramieniem zaklinowanym dla pewności w pniu bzu czarnego. Na jego twarzy widać ślady szybkiego marszu i głębokiego wstrząsu. – Właśnie tak? – Tak. Zbierałam liście i… – Matilda milknie. Nie wie, co powiedzieć. – Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. – To czysty przypadek. Zbieg okoliczności. – Przypadek? – powtarza ona. – Jaki znów przypadek, Ollie? – Może zwierzyna to przywlekła i traf chciał, że… – Z roztargnieniem wskazuje ręką krzaki. Próbuje mówić szorstko, pewnie, ale wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować. – Traf chciał, że to wygląda tak, a nie inaczej. – Jakie zwierzę jest na tyle duże, na tyle wysokie, żeby zrobić coś… – Mamo? Matilda urywa. Za Olliem, przy wejściu do zagajnika, stoi nieśmiało Lucia, która wygląda, jakby składała się tylko z czarnej koszulki i białej cery. Na dworze jest gorąco, ale ona narzuciła na siebie należącą do Olivera starą kurtkę Barboura, jakby marzła. Okrycie ją przytłacza, zwisa do samych kolan. – Tato? Oliver odrywa się chwiejnie od drzewa i odwraca niezgrabnie. – Lucia. Rusza z wysiłkiem ścieżką w jej stronę i wskazuje ją uniesioną laską. – Żebym cię tu nie widział. Chodźmy do domu. – Co się dzieje? – Nic. – Oliver wyciąga rękę i próbuje jej zasłonić widok. Odsunąć ją. – Nic takiego.
Wracaj do swoich zajęć. – Ale ściema. – Lucia próbuje go wyminąć i wyciąga szyję, żeby zajrzeć na polanę. – Znam cię, tato. Kłamiesz. Podchodzi Matilda i usiłuje zasłonić jej widok. – Lucio, skarbie, może byś poszła do domu i wyjęła ciasto z piekarnika. Jeszcze się spali. Ale Lucia już widzi. – O! – mówi i unosi dłoń do ust. – O nie. Matilda ujmuje córkę za ramiona. Obraca ją w stronę domu. – Posłuchaj. Rób, co ci każę. Idź do domu i wyjmij ciasto z piekarnika. My tu z tatą wszystko załatwimy. To nie jest to, na co wygląda. W porządku? Lucio? Możemy tak zrobić? Lucia ma siną skórę wokół ust. Po dłuższej chwili kiwa tępo głową. Robi sztywno krok w stronę domu, potem następny. Głowę ma zwieszoną, nogi poruszają się niezgrabnie i niezbornie. Matilda śledzi jej odejście i czuje znajome wyrzuty sumienia… jakby w pewnym sensie zawiodła córkę. Może każda matka to czuje i może każdej matce jest pisane jedno dziecko-utrapienie. Jeśli chodzi o Matildę, to tym dzieckiem nie jest Kiran, lecz Lucia; jakoś nigdzie w świecie nie może zagrzać miejsca. Nie sposób zliczyć, ile razy wybierała i porzucała ścieżki kariery – w jednej chwili występuje w kapeli punkowej, a już za moment projektuje odzież dla fanów rocka gotyckiego, jeśli zaś mowa o chłopakach, to cóż, częstotliwość, z jaką się zmieniają, przyprawia Matildę o zawrót głowy. Ilekroć praca albo związek kończy się fiaskiem, Lucia wraca z podkulonym ogonem do domu, żeby lizać rany. Teraz mieszka z nimi od dwóch miesięcy. I oczywiście los musiał ją w tym momencie rzucić akurat tutaj. Matilda unosi głowę i patrzy na dom, na ciemne ściany wzniesione z miejscowej skały, mieszanki wapienia niebieskiego z łupkiem. To budynek o czterech kondygnacjach, łącznie z rozległymi wieżami dostawionymi przez drugiego właściciela u schyłku dziewiętnastego wieku, stąd też nazwa: „Pod Wieżyczkami”. Ciemny niczym wrona. Boże wielki, myśli Matilda, trzeba było sprzedać dom wtedy, gdy to wszystko się stało. Tylko że piętnaście lat temu w ogóle nie dało się sprzedać nieruchomości w tej okolicy – nawet za półdarmo. Strach i przesądy brały górę i nic nie mogło skłonić nabywców do zamieszkania tutaj, szczególnie w posiadłości tak odosobnionej jak „Pod Wieżyczkami”. Ile czasu zajmuje służbom dojazd tutaj? pytali. I ten podjazd – ma chyba ponad pół mili. A najbliższy posterunek policji w Compton Martin. Ciszę przerywa odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych przez Lucię drzwi. Żadne z nich się nie odzywa. Gdzieś śpiewa ptak, gałęziami porusza wietrzyk. W końcu Matilda przekonana, że Lucia nie wróci, odwraca się i spogląda na ohydne kłębowisko, splątane z substancją roślinną i ziemią. Chwilę już tu wisi, ponad kilka godzin, domyśla się, obserwując lśniący nalot. Wysycha na słońcu. Już obsiadają ją plujki, niektóre zastygają na dłużej. Pewnie składają jaja, myśli.
Oliver pociera nos. – Wydaje mi się, że robimy z igły widły. – Czyżby? – Wiemy przecież, że nie mógł wrócić. – Wiemy, Oliverze? Jesteś tego pewien? – Oczywiście, że jestem pewien. – Wiadomo na pewno, że go nie wypuścili? Przynajmniej ja tego ostatnio nie sprawdzałam. A ty? Oliver burczy pod nosem, że ma inne sprawy na głowie. Że nie ma czasu kontrolować miejsca pobytu więźniów. – Na pewno nie wyszedł na wolność. Ktoś by nam powiedział. Byłoby o tym głośno. – Wobec tego nie ma sprawy. – Matilda łapie oparte o drzewo grabie i obraca się w stronę domu. – Nie ma sprawy i oczywiście ci wierzę. Ale i tak zawiadomię policję.
Gaj zadumy Piętnaście mil na wschód od domu Anchorów-Ferrersów pogoda nie jest już tak łaskawa. Po niebie rozbijają się niespokojnie drobne chmury. Słońce rozbłyskuje i gaśnie, a czas odmierzają dziś gwałtowne miejscowe ulewy. Wieś zachodniego Wiltshire ożyła ptasim śpiewem i świeżą, zjadliwą zielenią wiosny. W niewielkim zagajniku na opustoszałym wzgórzu zgromadziło się prawie sto osób. Kobieta w średnim wieku na niebotycznych szpilkach, w sukience mini i czarnym kapeluszu z woalką zajmuje centralne miejsce na przystrojonym wstęgami podium. Przemawiając do oczekujących dziennikarzy, wyraźnie hamuje łzy. – Wielu przyjedzie tu tylko po to, żeby zastanowić się nad swoim życiem i tak dalej. Rozkłada ręce i wskazuje otaczający ich zagajnik, z chorągiewkami, flagami i stołami dla gości. – W tym miejscu będą mogli naprawdę gruntownie przemyśleć swoją ścieżkę rozwoju osobistego i stąd decyzją moją oraz władz kliniki nadajemy jej nazwę Gaj zadumy. Ooooo, rozlega się w tłumie pomruk aprobaty. Klik-klik, trzaskają migawki. – Tak – potwierdza kobieta. – Gaj zadumy. I pragnę wam podziękować, podziękować z głębi serca każdemu, kto się do tego przyczynił. Świadomość, że jej tragedia może w jakiś sposób przysłużyć się społeczności, z pewnością wiele by znaczyła dla mojej pięknej córki. Jakie to wspaniałe: móc dać coś w zamian. To Jacqui Kitson. Dwa lata temu jej dwudziestodwuletnia córka, wschodząca gwiazdka, uciekła z kliniki odwykowej położonej jakąś milę od tego wzgórza. Zażywszy śmiertelną mieszankę leków i alkoholu, straciła kontakt z rzeczywistością, upadła i ostatecznie zmarła dokładnie tam, gdzie stoją teraz dziennikarze. Jej ciało odkryto między liśćmi dopiero po kilku miesiącach. Jacqui Kitson przetrwała traumę i wyszła na prostą. Po wszystkim zebrała od darczyńców piętnaście tysięcy funtów na zakup tej polany dla kliniki. Ma upamiętniać jej córkę i służyć pacjentom jako miejsce samotnej zadumy. Pośrodku polany wzniesiono pagodę z wierzbiny. Na parterze zaprojektowano łukowate sklepienie i ustawiono pod nim ławki, żeby można było usiąść i zapatrzyć się na równiny Wiltshire. W uroczystościach bierze udział dziesięciu obecnych pacjentów. Są ubrani w dresy, dżinsy, czapeczki z daszkiem i przestępując z nogi na nogę, stoją w rzędzie wokół podium. Są tu też władze kliniki: trzy kobiety w garsonkach, a każda wprost nie może się doczekać, kiedy przejmie mikrofon i przemówi do zgromadzonych dziennikarzy. Tylko jeden człowiek nie chce brać w tym udziału. Człowiek, który stoi samotnie w oddali, nieco na uboczu całego tego zamieszania, w miejscu osłoniętym przez strzeliste brzozy. W miejscu, w którym jest obserwatorem, a nie uczestnikiem.
Inspektor Jack Caffery, czterdziestoparolatek, pracuje w wydziale śledczym. Przyjechał tu półprywatnie, tylko po to, żeby zasygnalizować obecność policji, ale dałby wszystko, żeby ktoś go zabrał z tego cyrku. Stoi nieruchomo z rękami w kieszeniach i patrzy na tłumek gromadzący się wokół Jacqui Kitson. Ta kiwa głową i rozdaje uśmiechy oraz uściski dłoni. Teraz pozuje do zdjęcia z jedną z kobiet z zarządu kliniki. Unoszą szklanki i wznoszą toast do obiektywu. Zieloną herbatą, nie szampanem – w końcu to miejsce ucieczki przed mackami środków odurzających. Ktoś prosi ją o pozowanie wewnątrz altany. Robi to bez mrugnięcia okiem: siada, składa skromnie dłonie na kolanach i wystawia twarz do słońca. Caffery jest zaprawiony w bojach; poświęcił masę czasu na pracę nad najtrudniejszymi i najgłośniejszymi sprawami kryminalnymi w kraju. Naprawdę widział niejedno i w wielu sytuacjach czuł się nieswojo. Ale nigdy dotąd nie chciał znikąd uciec tak bardzo jak stąd.
Misiek Państwo Anchorowie-Ferrersowie są już z powrotem w domu. Owładnięci niejasną, tłumioną paniką pozamykali drzwi i okna. Lucia patrzy na tatę stojącego z pochyloną głową w korytarzu. Oliver próbuje podważyć nożem do masła obudowę telefonu bezprzewodowego, żeby sprawdzić baterie; marszczy przy tym brwi, bo mama próbowała dodzwonić się na policję i z niewiadomych powodów nie uzyskała połączenia. Promienie słońca wpadają przez wielkie witrażowe okno i oświetlają mu twarz. Zielenie i purpury arlekinowych rombów, jaskrawe jak klejnoty, nadają jego twarzy potworny wygląd. Jakby ten dzień sam w sobie nie był wystarczająco nierzeczywisty. Tu, w kuchni, mama nie przestaje się krzątać. Torby są rozpakowane, ciasto wyjęte z piekarnika i przełożone do ostudzenia na drucianą kratkę, a mama przystaje od czasu do czasu i poprawia ubrania, niemal jakby oczekiwała gości. Tyle że to nie gości się spodziewa, myśli Lucia. Przynajmniej nie takich zaproszonych na ciasto. – Lucio – mówi mama. – Zajmij się Miśkiem. Domaga się uwagi. Lucia patrzy odrętwiała na matkę. Chce odpowiedzieć, ale z jej ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Jakby podano jej środek znieczulający; cała jej twarz, wszystkie mięśnie pozostają nieruchome. To coś w ogrodzie jest takie samo jak wtedy. Dokładnie takie samo i nic tego nie zmieni. Wie, jak ma wyglądać ta sceneria – i domyśla się, kto ją zaaranżował – ale teraz, gdy to wszystko na nią spadło, ma poczucie, że stało się to zbyt nagle, że to zupełnie nie na miejscu. Mruga z wysiłkiem. Próbuje się skupić na twarzy mamy, ale wzrokiem ucieka za jej plecy, w stronę zagajników i ciągnącego się za nimi lasu. Zabawne, że najsilniej wstrząsa nią widok drzew. Ich normalność. To, że w żaden sposób się nie zmieniły, nie zareagowały, skoro poza tym wszystko jest nie tak. – Zajmij się Miśkiem. – Mama jest coraz bardziej rozdrażniona. – Lucio. Proszę. Zrób coś, żeby przestał szczekać. Nie słyszę własnych myśli. Siedzącego pod stołem Miśka zaniepokoiło całe to poruszenie. Ujada miarowo i płaczliwie, i szarpie się na smyczy, aż krzesło szura po kamiennych płytach. Lucia otrząsa się i dochodzi do siebie. To się dzieje. To się naprawdę dzieje. Idzie przez pokój na nogach jak z gumy. Koszulka przesiąkła jej potem. Misiek zakreśla szaleńcze kółka i zaplątuje się w smycz. Należało go zaczipować, wtedy nie musiałby być tu uwiązany. Zdarzało mu się uciekać wiele mil – raz zawędrował aż na pole golfowe w Farrington. Tak jakby zawsze wiedział, że czai się tu zło, choć gdy doszło do podwójnego zabójstwa w Oślim Lasku, nawet nie było go jeszcze na świecie. – Już dobrze, Miśku. – Lucia rozpina smycz i ją zwija. Siada we wnęce okiennej i tuląc do piersi szorstkie psie ciało, szepcze uspokajająco: – Będzie dobrze, słowo daję. Wszystko będzie dobrze.
Serce jej się kraje na widok jego strachu. Kocha tego małego zwierzaka najbardziej na świecie i najczęściej uważa, że Misiek to jedyne żywe stworzenie, któremu naprawdę na niej zależy. Lucia może i bywa często milcząca i ponura, ale nie jest głupia i ma niezły zmysł obserwacji. Wie doskonale, że nie jest pupilką mamy i taty; od urodzenia żyje z tą świadomością. A jeśli chodzi o to, co się zdarzyło piętnaście lat temu… nie, nigdy, przenigdy nie zaleczy tych ran. Hugo… Hugo. Nigdy, przenigdy nie zapomni Hugona. Od czasu jego śmierci jedynym stworzeniem, które może bezpiecznie kochać, jest ten piesek.
Światło Olbrzymie okno witrażowe, które na polecenie Olivera zamontowano dwadzieścia lat temu nad balkonem dla muzyków, to swoisty hołd dla rodziny Anchorów-Ferrersów. Przedstawia ich czworo: Matildę, Olivera, Lucię i Kirana stojących na pomniejszonej kuli ziemskiej, otoczonych rozchodzącymi się promieniami słońca, pomarańczowymi i żółtymi. Oliver kocha światło. Możliwe, przeczuwa czasem Matilda, że kocha je bardziej niż własną rodzinę. Wielbi je i kontempluje w każdej wolnej chwili. Znajome mówią jej, że światło przynajmniej nic nie kosztuje, tymczasem golf, latanie jednosilnikową cessną albo wędkowanie w Peru – cóż, te rzeczy oczywiście bezpłatne nie są i Matilda powinna uważać się za szczęściarę. Mimo to zawsze czuła się trochę zazdrosna o światło. Nawet dzieci nazwali na jego cześć – Kiran, czyli „snop światła”, no i Lucia, co wielu osobom niebezpiecznie kojarzyło się z Lucyferem. Matilda nigdy nie była całkiem przekonana do tego imienia. Witraż przedstawia rodzinę jakby podporządkowaną światłu i niebiosom. Nieba, płonącego w blasku chwały, nie powstydziłby się sam William Blake. Stojący za nimi budynek ma być domem „Pod Wieżyczkami”, ale zdaniem Matildy to kiepskie i niestaranne odwzorowanie. Nie widać też psa, co jest błędem, ponieważ rodzinie zawsze towarzyszył w życiu pies. Ani ogrodu. Niczego, co by ukazywało, kim właściwie są. Nikt nie zrywa kwiatów, nikt nie piecze ciasta. Jakby nie miała większych zmartwień, myśli teraz; przecież to nie ma żadnego znaczenia. Ollie stoi pod oknem i z zajęciem majstruje przy telefonie. To niepokojące, że aparat właśnie teraz musiał się rozładować. Lucia siedzi skulona we wnęce okiennej z Miśkiem przyciśniętym do piersi i Matilda nie wie, co z sobą począć. Na razie nie zrobiła nic konstruktywnego, tylko nerwowo chodzi tam i z powrotem, przestawia rzeczy z miejsca na miejsce, zaprowadza ład. I co chwila sprawdza, czy okna i drzwi są zamknięte. – Sprawdź jeszcze raz tylne drzwi – mówi do Lucii. – I nie zapomnij o górnej zasuwie. Lucia idzie wąskim korytarzem i po chwili słychać szczęk rygli. Matilda nie może sobie przypomnieć, czy zaryglowała drzwi frontowe, ale gdy już ma ruszyć i to sprawdzić, coś nakazuje jej się zatrzymać. Wpatruje się w posadzkę, serce jej bije cicho i powoli. Widać tam cztery czy pięć kropli czegoś brązowawego, każda w kształcie wydłużonej łzy. Matilda klęka i paznokciem kciuka próbuje zeskrobać największą z nich. Złuszczone wiórki przywierają do jej palca. Unosi głowę i rozgląda się po pomieszczeniu. Kuchnia jest ogromna – ciągnie się wzdłuż jednej ze ścian domu i obejmuje niewielką jadalnię oraz część wypoczynkową z wielką niszą kominkową. To wszystko jest tak swojskie i znajome jak okoliczne wzgórza, tyle że coś nie gra. Nie chodzi tylko o to, co podwiązano między gałęziami w zagajniku; we wnętrzu domu też jej coś nie pasuje. Zapach? Nikła nieznana woń. A to? Matilda rozciera kciukiem i palcem wskazującym złuszczony wiórek. Ten