uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Morressay John - Wyprawa Kedrigerna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Morressay John - Wyprawa Kedrigerna.pdf

uzavrano EBooki M Morressay_John_
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

John Morressy Wyprawa Kedrigerna Przełożyła: Hanna Pasierska

Dla Eda Fermana Najlepszego przyjaciela czarodziejów

3 Rozdział pierwszy Przez pamięć dawnych czasów... O ciałach śpiewam, przemienionych w kształty rozmaite... John Dryden Kedrigerna zbudził cudowny słoneczny poranek. Powietrze było przejrzyste jak kryształ i uderzało do głowy niczym wino; przyjemny orzeźwiający chłód przypominał o nadchodzącej jesieni. Czarodziej odetchnął głęboko, przeciągnął się z lubością i nie zmieniając pozycji podniósł wzrok na niewinne jasnobłękitne niebo. Taki dzień zasłu- giwał na to, by go uczcić; taki dzień nadawał się na piknik albo długi spacer po lasach, wśród złota i szkarłatu, i rudawych brązów jesieni. Księżniczka będzie zachwycona, po- myślał; ten dzień spędzą razem: żadnej pracy, żadnych zaklęć, po prostu rozkoszne wa- kacje we dwoje. Odwrócił się, by ją delikatnie obudzić i przekonał się, że Księżniczka już nie śpi, tylko siedzi podparta poduszką. Mały zielony podręcznik do ćwiczeń rozwijających słownic- two, z którym nie rozstawała się przez ostatnie miesiące, leżał grzbietem do góry pod jej złożonymi dłońmi. Zamyślona, wpatrywała się w dalekie okno. — Dzień dobry,kochanie — powiedział Kedrigern,kładąc rękę na jej dłoni.— Piękny poranek, nie sądzisz? — Tak, najdroższy — odparła, nie odrywając spojrzenia od widoku za oknem. — Właśnie mi przyszło do głowy, że to pogoda w sam raz na piknik. Każemy Ciapkowi przygotować kosz z jedzeniem i wybierzemy się na cały dzień na szczyt góry. Rozciągają się stamtąd wspaniałe widoki. — Myślałam, że masz pracę. — Nic pilnego — stwierdził, siadając na łóżku. — Zbyt piękny dzień, by go mar- nować na siedzenie w pracowni, kiedy możemy go spędzić na Górze Cichego Gromu, tylko we dwoje, ze światem u stóp. — Dobrze — zgodziła się Księżniczka wzdychając. — Wszystko w porządku, kochanie? Nie wydajesz się zachwycona.

4 — Ależ jestem, Keddie. Na górze musi być pięknie o tej porze roku i bardzo lubię pikniki. Jak miło, że o tym pomyślałeś. Tylko... — Tylko...? — Tylko za każdym razem, kiedy gdzieś idziemy albo coś robimy, to zawsze jedynie we dwoje. Czy nigdy nie będziemy mieli towarzystwa, znajomych, gości, przyjaciół? Czy nigdy nie udamy się na żadną wyprawę, wędrówkę, wycieczkę czy pielgrzymkę? — Oczywiście, nie zaniedbamy rozrywek, najdroższa. Już dwa razy zaprosiliśmy Bess na obiad. — Nie przyszła ani razu. — I odbyliśmy długą podróż do Zamku Grodzik. — W interesach, Keddie. — Więc... no cóż, pewnie masz rację. Ale tak czy inaczej była to podróż. Nie możesz powiedzieć, że nigdy nigdzie cię nie zabieram. — Wróciliśmy z Zamku Grodzik ładnych parę tygodni temu, Keddie, i od tamtej pory nic. Nikt tu nie przyjeżdża z wyjątkiem ludzi, którzy mają do ciebie jakąś sprawę. Zmieszany Kedrigern pokręcił głową i poskrobał się w brodę. — Naprawdę to już tyle czasu? — Naprawdę — potwierdziła z naciskiem Księżniczka. — Zupełnie tracę poczucie czasu, kiedy jestem zajęty. — Nie byłeś bardzo zajęty, Keddie. — Nie byłem? No cóż, jak nie jestem zajęty, też tracę poczucie czasu. Ale naprawdę, kochanie, myślałem, żeby wybrać się gdzieś, gdzie moglibyśmy spotkać ciekawych ludzi, zobaczyć coś nowego, całkowicie zmienić otoczenie. To by nam obojgu dobrze zrobi- ło... — Co za miła niespodzianka, Keddie! Kiedy wyjeżdżamy? — spytała Księżniczka, w jednej chwili podniecona i pełna ożywienia. — Och, myślałem... lato jest doskonałą porą do podróży. Drogi będą... — Lato? Przyszłe lato? — Właśnie, najdroższa. Mamy mnóstwo czasu, żeby wszystko zaplanować i poczy- nić pewne... — Jest jesień, Keddie. Wczesna jesień. Lato się właśnie skończyło. Każesz mi czekać cały rok. — Nie cały. Prawdę mówiąc, niewiele więcej niż pół roku. I dzięki temu załatwimy wszystko spokojnie i bez pośpiechu. Księżniczka utkwiła w nim swoje błękitne oczy. Kiedy przemówiła, jej słodki głos brzmiał lodowato: — Posłuchaj, Keddie, spędziłam nie wiem ile lat, siedząc w bagnie na liściu nenufara. Nie ruszałam się z miejsca, z nikim nie spotykałam i nie widywałam nikogo. Wiodłam

5 spokojny, wolny od pośpiechu żywot i serdecznie nienawidziłam każdej jego minu- ty. Przywróciłeś mi ludzką postać, poślubiłeś z zachowaniem należnego ceremoniału i przywiodłeś do tego niewielkiego, ale uroczego domku z dala od napięć, walk i zgiełku świata. Obecnie wyglądam i mówię jak dawniej, mam piękne stroje, nauczyłam Ciapka przygotowywać i serwować wystawne posiłki.Lecz w dalszym ciągu nigdzie nie bywam, nikogo nie widuję i nic nie robię. Równie dobrze mogłam pozostać ropuchą. W komnacie zapadła cisza. Kedrigern wolno odetchnął kilka razy i wreszcie skinął głową. — Wolałabyś raczej nie czekać do lata — powiedział w końcu. — Właśnie. — Rozumiem, kochanie, naprawdę rozumiem. Ale wiosna to zła pora na podróże, a zima jeszcze gorsza. — Możemy wyruszyć teraz. Jesienią podróżuje się doskonale i nie jesteś zajęty. Wspaniała okazja, by się gdzieś wyrwać. — Ale ja nie mogę tak po prostu wyjechać. Prawda, nie mam żadnych naglących spraw, ale parę drobnych mi zostało... I lada chwila może pojawić się coś nowego. Księżniczka ujęła go za rękę. — Naprawdę chciałbyś tu zostać przez całą zimę? — Popatrzył na nią niepewnie. — Czy nie wolałbyś uciec od zimna,śniegu i barbarzyńców? — ciągnęła.— Moglibyśmy pojechać na południe, gdzie nie ma śnieżyc, gdzie dni są długie, słoneczne i ciepłe, a lu- dzie śpiewają, śmieją się i piją wino... — Nigdy nie byłem na południu — przyznał Kedrigern w zamyśleniu. — Mógłbyś zbierać zioła. Na południu rosną gatunki, których tutaj nie można spo- tkać. Otwarłoby to przed tobą nowe pole do badań. — Zawsze lubiłem pracę z ziołami. To taka dobra, czysta dziedzina magii. Poza tym przydają się w kuchni. Ale co ty byś robiła, najdroższa? — Przede wszystkim bym nie marzła. Mogłabym siedzieć pod drzewem w czasie sjesty i pracować nad słownictwem i wymową. Muszę przećwiczyć mnóstwo zaklęć. A wieczorami oddawalibyśmy się zabawie. Och, Keddie, zróbmy tak! W parę tygodni uporasz się z obowiązkami, a potem całą zimę spędzimy na słońcu. Co za wspaniały po- mysł! — wykrzyknęła zarzucając mu ręce na szyję i całując go z entuzjazmem. * * * Zanim minął poranek, Kedrigern był przekonany, że pomysł, by wyjechać na połu- dnie i spędzić tam zimę, rzeczywiście jest doskonały. Zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej na to nie wpadł. Siedział wygodnie rozparty na ławce wyłożonej poduszkami, ustawionej na podwórku przed domem, w miejscu osłoniętym od wiatru. Obok niego leżała książka.Wystawił twarz do jesiennego słońca, przymknął oczy. Senny półuśmiech

6 rozlał się na jego obliczu. Jesień zawsze była jego ulubioną porą roku. Przyjemność psuło jedynie nieuniknione nadejście zimy, której szczególnie nie znosił. Teraz znalazł proste wyjście: wyjedzie na południe, nim nadejdą chłody, dzięki czemu w pełni wyko- rzysta uroki jesieni i całkowicie uniknie trudów zimy. Prawda, w tym celu musiał się udać w podróż, ale trudno uzyskać efekty bez ponoszenia kosztów, jak często przypo- minał swoim klientom. Jego rozmyślania przerwał cichy łopot skrzydeł. Kedrigern odrobinę uchylił powieki i ku swemu zdumieniu ujrzał dwie białe synogarlice,unoszące się w powietrzu tuż obok ławki. Trzymały w dziobkach szeroką złotą wstęgę. Osłaniając oczy przed blaskiem za- chodzącego słońca, Kedrigern odczytał wiadomość wydrukowaną dużymi szkarłat- nymi literami: „CZARKON ZAPRASZA WSPANIAŁYCH WYBITNYCH CZARODZIEJÓW”. Gołębice niespodziewanie zatoczyły krąg i odleciały.Kedrigern patrzył w ślad za nimi z uśmiechem. Odwrócił się na dźwięk lekkich kroków; obok niego stała Księżniczka. W jednej ręce trzymała słownik, drugą uniosła w malowniczym geście, ocieniając oczy. Patrzyła za odlatującymi ptakami. — Co to było, Keddie? — spytała. — To w związku z Czarkonem, moja droga. Komitet reklamuje go bardzo intensyw- nie. — Nie planowałeś wziąć udziału? — Niezupełnie. Zastanawiałem się nad tym, ale w końcu nie podjąłem żadnej decy- zji. Teraz to wykluczone. — Ale czy nie powinieneś uczestniczyć w takich imprezach? Na pewno mają dla cie- bie duże znaczenie pod względem zawodowym. Jeśli uważasz, że lepiej będzie tam jechać, zawsze przecież możemy wyruszyć na po- łudnie kilka dni później. — Nie, kochanie. Czarkon ma swoje dobre strony, ale stanowczo wolę siedzieć obok ciebie na tarasie zalanym słońcem, patrząc na morze i popijając dobre czerwone wino, niż męczyć się w zgiełku i tłoku. Położyła mu rękę na ramieniu. — Skoro taki jest twój wybór, decyzja i postanowienie, Keddie, wszystko w porząd- ku. Chociaż uważam, że od czasu do czasu powinieneś spotkać się ze starymi kumpla- mi, przyjaciółmi, kolegami, znajomymi i towarzyszami, sprawdzić, co ostatnio porabia- ją, zapoznać się z najnowszymi osiągnięciami w twojej dziedzinie. To bardzo ładnie, że rezygnujesz ze względu na mnie, ale jeśli chcesz pojechać, z chęcią będę ci towarzy- szyć.

7 Kedrigern ujął ją za rękę i posadził na ławce obok siebie, gdzie mógł na nią pa- trzeć nie wykręcając sobie szyi. Miała na sobie prostą suknię o barwie głębokiej ziele- ni. Ciemne włosy splotła w pojedynczy warkocz, przewiązany złotą i czerwoną wstąż- ką, prosty złoty diadem błyszczał nad czołem. Księżniczka była piękną kobietą i Kedri- gern miał wielką ochotę pochwalić się nią przed znajomymi — szczególnie teraz, kiedy jej głos pasował do wyglądu i kiedy poczyniła tak znaczne postępy w nauce. Ale Czarkon oznaczał tłumy. Dałoby się wśród nich wyłowić niejedną sympatyczną twarz: członków gildii znanych z imienia lub osiągnięć, których nie miał okazji poznać osobiście, przyjaciół nie widzianych od wielu, zbyt wielu lat. Tak, to prawda, ale tłum pozostaje tłumem. Nawet przyjazny tłum nadal pozostaje tłumem, a Kedrigerna tłumy napawały niepokojem. Gdyby to nie wystarczyło, by go zniechęcić, dochodziły jeszcze kłopoty z noclegiem. W ostatniej chwili przed rozpoczęciem konwentu nie sposób znaleźć przyzwoitego po- koju, a ceny w każdej norze osiągną niebotyczną wysokość. No i pozostawała sama podróż. Kedrigern nie znosił podróży niemal równie mocno jak tłoku; pocieszał się tylko,że u kresu zaplanowanej wyprawy na południe nie będą go oczekiwać hałaśliwe tłumy. Przynajmniej ta podróż zakończy się w cichym ustroniu. — Nie, kochanie — powiedział z westchnieniem. — Może znaleźlibyśmy trochę roz- rywki na Czarkonie,ale w rezultacie zmęczylibyśmy się przed naszą wakacyjną podróżą. Lepiej zostanę w domu i popracuję nad zaklęciem przeciw nocnym zjawom. Obiecałem je staremu Brambornowi jeszcze przed równonocą; chcę to wreszcie załatwić. — Jak sobie życzysz, Keddie. Możemy siadać do lunchu? — Umieram z głodu. To powietrze wspaniale zaostrza apetyt. A może zjemy tutaj, na dworze? Skinęła głową na znak zgody. Kedrigern sięgnął po srebrny dzwoneczek i zadzwo- nił cichutko. Czekając na domowego trolla, wsunął rękę pod tunikę i dotknął czub- kami palców medalionu, który miał zawieszony na szyi. Jego twarz przybrała zamy- ślony wyraz. Pojawił się Ciapek, człapiąc na swych wielkich, płaskich stopach, uszy i ręce dziko mu powiewały. — Jap! Jap! — wykrzyknął, podskakując niecierpliwie w miejscu. — Zjemy tutaj, Ciapku — powiedział Kedrigern nieobecnym tonem, jak gdyby jego myśli zaprzątały inne sprawy. — Zaczekaj chwilę z podawaniem. — Czyżby stało się coś złego, niepokojącego lub groźnego? — zapytała Księżniczka. — Będziemy mieli gościa. Ktoś z gildii, jak sądzę, chociaż nie mam pojęcia, czego od nas chce. — To na pewno coś ważnego. — Nie dla mnie. Dawno już wycofałem się z czynnej działalności.

8 — Jap? — zapytał Ciapek. — Jeszcze chwileczkę. Powiem ci, kiedy — odparł Kedrigern. Wyciągnął medalion, podniósł go do oczu i spojrzał przez niewielki otworek w środku, Szczelinę Prawdziwej Wizji. Powiódł wzrokiem dokoła, potem w górę i utkwił spojrzenie w odległym punk- cie na niebie. — To Tristaver! — wykrzyknął. — Ciapku, przynieś dodatkowy kufel. I więcej sera. I napełnij duży dzban. Troll pobiegł wypełnić polecenie. — Tris zawsze był niezły w odmienianiu postaci — wyjaśnił Kedrigern Księżniczce. — Korzysta z każdej okazji, żeby sobie polatać. — Naprawdę potrafi zmienić się w ptaka? Jak wspaniale! — To nie jest wcale trudne. Sam stosowałem tę sztuczkę parę razy, kiedy udawałem się w dalszą drogę. Świetny sposób podróżowania, jeśli się nie cierpi na chorobę po- wietrzną. Zastanawiam się, co go sprowadza... Niewielki jastrząb zatoczył krąg nad ich głowami.Kedrigern pomachał mu ręką.Ptak zakwilił ostro, opadł gwałtownie i zniknął w pobliskim lesie. — Zaraz tu przyjdzie.Wstydzi się lądować, kiedy na niego patrzą. Zawsze był trochę niezgrabny, a lądowanie jest najtrudniejsze — wyjaśnił czarodziej. — Dlaczego zmienił się w jastrzębia? Czy sokół nie byłby szybszy? — Sądzę, że przez sentyment. Zjawił się Ciapek niosąc na srebrnej tacy pełen po brzegi, oszroniony dzban, trzy kufle, talerz z hojnie nakrojonym chlebem i dojrzały ser. Kiedy mały troll odszedł, spo- między drzew wynurzyła się smukła, elegancka postać, energicznie otrzepująca się z li- ści i ziemi. Mężczyzna skinął ręką Kedrigernowi i Księżniczce, i zbliżył się szybkim kro- kiem. Kedrigern wstał na powitanie. — Jak się miewasz, Tris? Ile to już lat! — powiedział serdecznie. — O wiele za dużo — odparł czarodziej, obejmując go ramieniem. — Ciągle wszyscy się o ciebie dopytują. Muszę przyznać, że dobrze wyglądasz. A to jest Księżniczka? — Miło mi cię poznać,mistrzu Tristaverze — powitała go Księżniczka skromnie,wy- ciągając rękę. — I jaki piękny głos! Tak się cieszę! Słyszałem... Conhoon wspominał coś o proble- mach z... hm, z rechotaniem — zakończył niezręcznie Tristaver. — To już minęło. Siadaj, Tris, zjesz z nami obiad. Co cię sprowadza w te strony? — Och,rozmawialiśmy parę dni temu i naraz ktoś o tobie wspomniał.Uświadomiłem sobie, jak wiele czasu minęło, odkąd widziałem cię po raz ostatni, więc przy pierw- szej sposobności przyleciałem. Dziękuję — powiedział Tristaver, biorąc od Kedrigerna kufel zwieńczony pianą. — Między innymi rozmawialiśmy o tej sprawie z Zamkiem Grodzik. To, w jaki sposób rozprawiłeś się z Grodziem, zrobiło na nas duże wrażenie.

9 Niebezpieczny człowiek. — Prawdę mówiąc, to było zaklęcie Księżniczki. Całkiem nieźle sobie radzi. — Wszystkiego nauczyłam się od ciebie, najdroższy — zapewniła go żona, kładąc dłoń na jego ręce. — Jesteśmy bardzo dumni z was obojga. Jak to miło czasem się spotkać i powspo- minać. — Więc to czysto towarzyska wizyta? — zapytał Kedrigern, zajęty napełnianiem kufla Księżniczki. Tristaver uśmiechnął się i pogładził długą siwą brodę, ale nie odpowiedział. Zamiast tego wzniósł toast za Księżniczkę, potem za Kedrigerna. Napełniwszy kufel ponownie, ułamał kawałek chleba i wrócił do opowieści o sprawach gildii, do której należeli obaj z Kedrigernem. Wspominał dawne czasy i starych znajomych, a Kedrigern przyłączył się do niego. — Krillicane nadal taka zaangażowana w działalność gildii? Była jedną z najlepszych — stwierdził z sympatią. — Przeszła na emeryturę wkrótce po tym, jak... zrezygnowałeś z czynnego udziału — odparł dyskretnie Tristaver. — Potrafiła przeprowadzić wszystko, co sobie postanowiła. Kiedyś kazała przemó- wić ulicy. — Po co? — chciała wiedzieć Księżniczka. — Pilna prośba jakiegoś zakochanego księcia, o ile dobrze pamiętam. Krillie potrak- towała to jako wyzwanie. Właściwie nie chodziło nawet o ulicę. Raczej zaułek: wąskie przejście za stajniami księcia. Trochę to potrwało, ale w końcu dopięła swego. — I co powiedział zaułek? — spytał Tristaver. — Powiedział:„Nie jesteśmy w stajni”. Kazała mu się zamknąć i nigdy więcej nie uży- wała tego zaklęcia. — Kedrigern westchnął. — W tamtych czasach mieliśmy prawdzi- wych czarodziejów, Tris. Ludzie nigdy o nich nie zapomną. — Ludzie ciągle pamiętają o tobie — zauważył Tristaver. — Ile razy spotykam kogoś z gildii, zawsze w rozmowie pada twoje imię. Wszyscy pytają, gdzie się podział Kedrigern. Gospodarz zaśmiał się z udaną skromnością. Lekceważąco machnął ręką i dolał sobie piwa. Księżniczka, przysłuchująca się w milczeniu, zauważyła, jaką przyjemność sprawiły mu słowa gościa. — Mówię prawdę. Uważam, że stanowczo powinieneś znowu zająć się sprawami gil- dii. Potrzebujemy takich jak ty — zapewnił gorąco Tristaver. — Zrobiłem, co do mnie należało. — Nikt temu nie zaprzecza.Ale minęło już parę lat. Na pewno czasem ci tego braku- je. Zaangażowania... świadomości, że jesteś w centrum wydarzeń... że w pełni wykorzy-

10 stujesz swoje zdolności... W twoim wieku nie wycofuje się z życia publicznego. Daleko ci jeszcze do drugiej setki. — Nie myślałem ostatnio o sprawach gildii, Tris — odparł pogodnie Kedrigern. — Płacę składki i wspomagam inicjatywy cechu, ale wolę żyć po swojemu. — Chyba nie żywisz urazy z powodu Quintrindusa, prawda? Wszyscy zgadzają się, że miałeś całkowitą rację i... — Skądże znowu, Tris. Nie wracajmy do tego. — Oczywiście, oczywiście, Keddie. Jak sobie życzysz.Widzisz, gdyby to ode mnie za- leżało, nie powiedziałbym już ani słowa. Ale... Kedrigern westchnął. — Ale gildia czegoś chce, a twoim zadaniem jest poprosić mnie o to. Tak podejrze- wałem. — Chodzi naprawdę o drobną przysługę. Kwestia paru dni, praktycznie żadna robo- ta. Raczej rozrywka dla was obojga.Widzisz, Hithernils zniknął. — Wiedziałem, że tak będzie — rozłościł się Kedrigern — Rozpowiadał całemu światu, gdzie trzyma skarby gildii. Pewnie jacyś barbarzyńcy... — Nie, nie, nie, nic podobnego — wpadł mu w słowo Tristaver. — Żadni barbarzyń- cy. Nic mu nie grozi. Jest teraz u siebie w domu, w pracowni. — Mówiłeś, że zniknął. — No właśnie. Jest niewidzialny. — Jak to się stało? — Przedstawiciel komitetu organizacyjnego Czarkonu zapytał Hithernilsa, czy zna kogoś, kto zechciałby poprowadzić warsztaty na temat niewidzialności. No a znasz Hithernilsa. Kedrigern skinął głową i mimo woli cichutko zachichotał w oczekiwaniu na dalszy ciąg. Tristaver zawiesił dramatycznie głos, póki gospodarz nie przynaglił go do mówie- nia. — Hithernils wie o niewidzialności tyle, ile ja o chiromancji, ale uwielbia się popisy- wać. No więc podał im swoje nazwisko i jak szalony zabrał się do nauki. Chyba któreś zaklęcie mu nie wyszło. Kedrigern spojrzał na gościa, po czym zgiął się w pół, zanosząc się niepohamo- wanym śmiechem. Księżniczka i Tristaver patrzyli na niego, wymieniając zakłopo- tane uśmiechy. Upłynęło trochę czasu, zanim czarodziej odzyskał panowanie nad sobą. W końcu zachichotał po raz ostatni i otarłszy załzawione oczy wierzchem dłoni, zdo- łał wyjąkać: — Więc gildia chce, żebym po cichu znalazł jakieś przeciwzaklęcie, tak? Tristaver odchylił się na krześle i w zamyśleniu popatrzył na las. — No cóż, Keddie... niezupełnie. Liczymy, że to doświadczenie nauczy Hithernilsa

poczucia odpowiedzialności, więc nie chcemy, żeby skończyło się zbyt szybko. — W takim razie, czego się po mnie spodziewacie? — Zastanawialiśmy się, czy nie zechciałbyś zastąpić Hithernilsa na konwencie. Komitet organizacyjny byłby zachwycony, gdyby się udało zorganizować panelową dyskusję na temat przeciwzaklęć, a nikt nie ma wątpliwości, że to ty powinieneś ją po- prowadzić. Kedrigern z namysłem zmarszczył brwi i podrapał się po karku. — Nie planowałem udziału w konwencie, Tris. Nie wystarczy, jeśli po prostu odcza- ruję Hithernilsa i udzielę mu ostrzeżenia? — To pomogłoby Hithernilsowi, ale gildia miałaby z tego niewiele pożytku. Uczestnicy Czarkonu spodziewają się naszego przedstawiciela, a w obecnej sytuacji nie możemy oczywiście wysłać Hithernilsa. Nie ośmieliłby się pokazać publicznie po takiej porażce. — Dlaczego? Przecież i tak nikt go nie zobaczy. — No właśnie, w tym cały problem. To po prostu nie przejdzie. Nastrój na podob- nych konferencjach bywa bardzo... bardzo swawolny... a teraz, kiedy wszyscy wiedzą o jego nieszczęśliwym wypadku... Nie, nie możemy wysłać Hithernilsa, z powodów aż nadto widocznych. — Znacznie bardziej widocznych niż sam Hithernils — dodał Kedrigern z szerokim uśmiechem. — Właśnie.Więc jak, zrobisz to dla gildii? Przez pamięć dawnych czasów... — No cóż... planowaliśmy z Księżniczką wyjechać na południe... — Nie możesz odmówić przyjaciołom, Keddie. Oni cię potrzebują — wtrąciła Księżniczka z powagą. — Nie uważasz, że powinniśmy to przedyskutować? — Poczuł się schwytany w pu- łapkę. — Zrobiłbyś dobry uczynek, a poza tym moglibyśmy się trochę rozerwać. Miałbyś okazję wyjaśnić wiele nieporozumień, związanych z przeciwzaklęciami. Wszyscy wie- dzą, że w tej dziedzinie nie masz sobie równych — dodała. — To prawda — przyznał. I, naturalnie, bylibyście honorowymi gośćmi Czarkonu — wtrącił Tristaver. — Zajęlibyście apartament, który zarezerwował dla siebie Hithernils. — Cały apartament? — Każdy, kto reprezentuje gildię, musi wystąpić okazale — odparł sztywno Tristaver. — Nie możemy pozwolić, żeby legendarni czarodzieje i piękne księżniczki tłoczyli się po sześcioro na jednym zapchlonym barłogu. — Nie, oczywiście, że nie. — Poza tym apartament już został opłacony, a gospoda nie zwraca pieniędzy. — No dobrze,Tris,pojedziemy — zgodził się Kedrigern,wyciągając rękę.Księżniczka patrzyła uszczęśliwiona.

12 Rozdział drugi Witamy na Czarkonie Nadąsany Kedrigern siedział na wyboistym łożu.Księżniczka,pozornie nieświadoma jego nastroju, krzątała się po pokoju, nucąc wesoło. Zdążyła już odpchlić i odwszyć całe skrzydło gospody krótkoterminowym zaklęciem, a teraz zabrała się do bardziej trady- cyjnych prac domowych. Tu poprawiła leśne kwiaty w wyszczerbionym dzbanku, tam przesunęła wytartą serwetkę. Spulchniła poduszki na szerokich lawach przy kominku, sprawdziła poziom wody w wiadrach przeciwpożarowych i sprężystość mat z sitowia rozłożonych na podłodze. Skończywszy porządki, stanęła przy oknie z rękoma na bio- drach i ogarnęła pokój zadowolonym spojrzeniem. — Nie chcę wydawać przyjęcia — powtórzył Kedrigern chyba po raz dwudziesty od chwili przyjazdu. — Oczywiście, że chcesz, Keddie — odparła Księżniczka z roztargnieniem zagląda- jąc do drugiego pomieszczenia. — Wcale nie. — Gildia zarezerwowała dla nas ładny, przestronny apartament. Jeśli nie pozwolimy, żeby inni też się nim nacieszyli, wyjdziemy na strasznych sobków. — Nie nacieszę się nim, jeśli będzie pełen obcych. — Pozostaw to mnie. Zaproszę tylko parę osób; tych najbardziej interesujących, z którymi na pewno chciałbyś pogadać i kulturalnie spędzić wieczór. Kedrigern podniósł się z łóżka z pogardliwym uśmieszkiem. — Naprawdę uważasz, że można urządzić miłe przyjęcie i kulturalnie spędzić czas na konwencie? Nigdy nie brałaś udziału w czymś takim, moja droga. Nie wiesz, jak wy- glądają podobne przyjęcia. Głośne śpiewy, ludzie wykrzykujący do siebie przez cały pokój... ścisk... popychanie... zaklęcia. Nie zapominaj o zaklęciach! — Co ci się nie podoba w zaklęciach? Sami ich używamy przez cały czas. Poza tym jesteśmy na konwencie czarodziejów — odparła pogodnie Księżniczka, wygładzając zmiętą narzutę.

13 — W zaklęciach nie ma nic złego. Ale kiedy rozochoceni czarodzieje zaczynają się popisywać, taka zabawa musi się źle skończyć. Na przykład podczas konferencji w Skale Gryfa stajenni zachowali się nieuprzejmie, więc ktoś zamienił całą obsługę w świnie. Wierz mi, gdy sprawa wyszła na jaw, trzeba się było gęsto tłumaczyć. Parę lat wcześniej w Chateau Ravet, ktoś... — Nie musimy tolerować podobnych wybryków jedynie dlatego, że zdarzały się w przeszłości. — Nie mówię o przeszłości, moja droga, tylko o tym, co się dzieje teraz. O tych in- dywiduach, którzy obecnie wstępują do cechu. Wielu nie nadaje się nawet na alchemi- ków. — Powinieneś sam siebie posłuchać, Keddie. Nie masz jeszcze stu siedemdziesięciu lat, a zrzędzisz jak stary pryk. — Więc pewnie jestem młodym prykiem — odparł naburmuszony. — Wiem tylko, że nie chcę się znaleźć w jednym pokoju z takimi ludźmi. — Stworzymy kulturalną atmosferę, więc po prostu będą się musieli porządnie za- chowywać. — Zazwyczaj to skutkuje, ale nie na Czarkonie. Księżniczka wyprostowała się dumnie, jej błękitne oczy rzucały gniewne błyski. — Czarkon czy nie, ty jesteś szanowanym starszym czarodziejem, reprezentującym najbardziej prestiżową gildię na zachodzie, a ja jestem księżniczką — przemówiła lodo- wato wyniosłym tonem, zdolnym ostudzić gniew smoka. — Nie będzie żadnego chuli- gaństwa, prostactwa ani grubiaństwa. Kedrigern wiedział, że padło ostatnie słowo w tej sprawie. W milczeniu kiwnął głową. Udobruchana Księżniczka uśmiechnęła się. — Już późno — powiedziała. — Włóż buty, idziemy na kolację. Musisz przygotować swoje wystąpienie na jutro i porządnie się wyspać. Wciągając buty, Kedrigern mruknął: — Muszę się wyspać, bo jutro nie zmrużę oka w tym tłumie hulającym do białego rana. Zanim wyjedziemy na południe, będziemy wyglądać jak odpadki wyciągnięte ze śmietnika nekromanty. — Nie marudź. Raz przynajmniej spróbuj się zabawić — tłumaczyła cierpliwie Księżniczka. Kedrigern westchnął. Wiedział, że zachowuje się samolubnie, może nawet trochę dziecinnie. Wiedział, że Księżniczka od dawna marzyła o wydaniu wielkiego przyjęcia, a w domu nie miała do tego okazji. Wiedział, że sprawi jej to ogromną przyjemność. Wiedział, że również gildia zyskałaby na prestiżu, gdyby po powrocie z konwentu wszy- scy opowiadali, jakie wspaniałe przyjęcia urządzają czarodzieje. Podejrzewał nawet, że

14 mimo własnych sprzeciwów sam także chętnie się zabawi. A jednak nienawidził zgiełku i tłumów. * * * W sali jadalnej zasiadało około tuzina osób. Kedrigern nie znał nikogo. Podnieśli wzrok, kiedy wszedł do środka z Księżniczką, która natychmiast stała się celem spoj- rzeń. Wyglądała olśniewająco w dopasowanej bladozielonej sukni i ciemnozielonym płaszczu narzuconym na ramiona. Sam Kedrigern, gładko wygolony, w skromnej sa- modziałowej tunice i spodniach oraz w zwykłym ciemnym płaszczu, nie przyciągał ni- czyjej uwagi. Znalazł stół w kącie, niewielki, ale względnie stabilny i mniej poplamiony niż pozostałe. Usiedli. — Zdaje się, że nie ma tu ani jednego czarodzieja — stwierdził markotnie. — Ty sam też nie wyglądasz na czarodzieja — zauważyła Księżniczka. — Oczywiście, że nie. W dzisiejszych czasach ktoś, kto wygląda na czarodzieja, sam się prosi o kłopoty. — Więc dlaczego inni mają się do tego przyznawać? Kedrigern odchrząknął, mruknął coś niewyraźnie i utkwił wzrok w stole. Zjedli suty posiłek, na który złożyły się: pieczony karp, baranina i bażant, mnóstwo świeżego chle- ba, owoce na deser i dobre piwo do przepłukania gardła. Kolacja poprawiła czarodzie- jowi humor. Jeszcze przed deserem oboje uśmiechali się do siebie. — Zobaczysz, jutro wieczorem będziesz się świetnie bawił — zapewniła Księżniczka, kładąc uspokajająco dłoń na jego dłoni. — Mam nadzieję. Od tak dawna nie brałem udziału w żadnym przyjęciu, że zupełnie się odzwyczaiłem — odparł Kedrigern bez entuzjazmu. Księżniczka poklepała go po ręce. — Tym bardziej powinniśmy coś urządzić. Po prostu zdaj się na mnie. Opuścili jadalnię, nieco bardziej zatłoczoną teraz, kiedy spóźnieni goście spieszyli się, by zjeść kolację, zanim skończą się najlepsze potrawy. Cichy szmer przytłumio- nych rozmów zabrzmiał o ton głośniej, gdy znaleźli się w zatłoczonym hallu. Bagaże le- żały zrzucone w nieporządne stosy, wokół stały grupki gości pogrążonych w ożywionej konwersacji. Kilka osób stało przy schodach; przechodząc, Kedrigern usłyszał słowa: „...przyjęcie w pokoju Crolla... powiedz reszcie... spotkamy się na miejscu...”Zanim zdą- żył wygłosić miażdżący komentarz, jakiś młody człowiek zbliżył się z pośpiechem i za- stąpił mu drogę. — Najmocniej przepraszam, mistrz Kedrigern? Czarodziej z Góry Cichego Gromu? — zapytał. — To ja — potwierdził Kedrigern. — Czy mistrz reprezentuje gildię? Jestem z komitetu. Poinformowano nas o zastęp-

15 stwie na miejsce mistrza Hithernilsa... który podobno miał jakiś wypadek. — Tak, ja i moja żona przybyliśmy na prośbę gildii. — Co za niezwykła okazja! Tak wiele o tobie słyszeliśmy, mistrzu Kedrigernie... pe- tryfikacja Buroca przeszła już do legendy! Bardzo piękna dziewczyna ujęła Kedrigerna za ramię. — A to, w jaki sposób poradził sobie mistrz z Fingardem... Najodważniejszy czyn, o jakim kiedykolwiek słyszałam! — powiedziała. — Fingard nie był taki straszny — odparł czarodziej z fałszywą skromnością. — Smok ziejący ogniem! I w dodatku ranny! — wykrzyknęła dziewczyna. — Po prostu trzeba im pokazać, kto jest panem — wyjaśnił Kedrigern z przemądrza- łym uśmiechem. — I Grodź... Czy to prawda, że zamienił go mistrz w ropuchę? — dopytywała się dziewczyna ciekawie. — Dokonała tego moja żona. Jej pierwsze duże zaklęcie; udało się doskonale. — Nikt inny nie przejrzał krętactw Quintrindusa. Zwiódł wszystkich członków gil- dii... z wyjątkiem mistrza. Czy to prawda? — wtrącił żarliwie chudy młodzieniec,stojący po drugiej stronie czarodzieja. — No cóż... Quintrindus był spryciarzem. Oszukał wielu ludzi. — Ale nie ciebie — zauważyła dziewczyna. — Nie, mnie nie oszukał — przyznał Kedrigern ze swobodą. — Mistrzu Kedrigernie, wiem, że rano prowadzisz dyskusję, ale gdybyś znalazł chwilę czasu... Urządzamy wieczorem skromne przyjęcie i... — zaczął pierwszy młody człowiek. — Ogromnie nam przykro — rozległ się stanowczy głos Księżniczki i równocześnie wolne ramię Kedrigerna znalazło się w jej uścisku. — Niestety mistrz Kedrigern ma bardzo dużo pracy przed jutrzejszym wystąpieniem i koniecznie musi się dobrze wy- spać — oświadczyła tonem opiekunki roztargnionego inwalidy. — Wybaczcie, ale mu- simy wracać do siebie. — To może jutro wieczorem...? — Jutro urządzamy przyjęcie dla członków gildii. Mam nadzieję, że przyjdzie- cie — wypalił Kedrigern. — W naszym apartamencie. Wszyscy tam będą — jego głos wzniósł się na ostatniej sylabie, gdy paznokcie Księżniczki wpiły mu się w ramię. Po powrocie do apartamentu Księżniczka odezwała się lodowato: — Jak na człowieka, który nie lubi przyjęć, zrobiłeś się wyjątkowo gościnny. — Wydali mi się bardzo sympatyczni — protestował Kedrigern naiwnie.— Nie to,co hołota włócząca się za alchemikami. Mili, skromni młodzi ludzie. I niezwykle rozsądni. Widać na pierwszy rzut oka. — Przerwał, a nie słysząc odpowiedzi dodał: — Wiesz, naj- droższa, to byłby ładny gest, gdybyśmy wpadli na ich... przyjęcie...

16 Księżniczka spojrzała na niego zimno i nie odpowiedziała. Czarodziej podrapał się w brodę, odchrząknął i stwierdził: — Chyba lepiej zabiorę się za uwagi wstępne. * * * Generalnie, dyskusja przebiegała dość gładko. Tylko jeden z zaproszonych dyskutan- tów mówił chaotycznie i tak cicho,że nikt ze słuchaczy nie mógł go zrozumieć.Pozostali byli elokwentni, błyskotliwi i mieli dobry kontakt z całkiem sporym audytorium. Jedyny prawdziwy zgrzyt stanowiło zachowanie niskiego, pękatego, hałaśliwego człowieczka, który nieustannie przerywał dyskutantom napuszonymi przemowa- mi, niezdarnie zakamuflowanymi jako pytania. Po czwartym wystąpieniu mężczyzny Kedrigern zignorował jego dzikie wymachiwania i uparte próby zwrócenia na siebie uwagi, toteż pozostała część sesji przebiegła spokojnie. Po zakończeniu jeden z dyskutantów, smagły szczupły czarnoksiężnik ze wschodu imieniem Abrazoul, skomplementował Kedrigerna za zręczność, z jaką ten uporał się z hałaśliwym człowieczkiem, zauważając przy okazji, że miał on maniery alchemika. — Prawda? — zgodził się Kedrigern. — Zastanawiam się, czy są tu jacyś alchemicy. — Niejeden, jestem o tym przekonany. Chcą się zorientować, co można nam ukraść. Trzecia spośród dyskutantów, Jaquinta, jedna z najstarszych czarodziejek wschodu, odgarnęła lok białych jak śnieg włosów i zaśmiała się pogardliwie. — Tyle na tym skorzystają, co małpa kradnąca astrolabium: może je zabrać, ale nigdy nie nauczy się go właściwie używać. — Dobrze powiedziane — pochwalił ją Abrazoul. — Tak, bardzo dobrze.A przy okazji, mam nadzieję, że wpadniecie do nas na przyję- cie dziś wieczorem? Powinno się zacząć gdzieś o wschodzie księżyca, więc jeśli... — Wiem, dostałam już zaproszenie — powiedziała Jaquinta. — Ja też. Ktoś wsunął je pod drzwi dzisiaj rano — odezwał się Abrazoul. — To wyjaśnia, czym się zajmowała Księżniczka przez cały dzień — mruknął Kedrigern. Jaquinta uśmiechnęła się. — Nie mogę się doczekać, żeby ją poznać. Z tego, co słyszałam, jest żywym dowodem na skuteczność twoich przeciwzaklęć. — I to bardzo pięknym dowodem — zauważył Abrazoul. — Ma też spore uzdolnienia, jeśli chodzi o magię — dorzucił Kedrigern z dumą. — Bardzo szybko się uczy. — Nie mogę się nadziwić, dlaczego nie zaproponowałeś jej, żeby wystąpiła na dzi- siejszym spotkaniu. Wywołałaby sensację. Nieczęsto spotyka się księżniczki, które były

17 ropuchami. — Ona w dalszym ciągu niechętnie wspomina o przeszłości. Przecież spędziła wiele lat w bagnie, polując na muchy i drżąc z lęku przed bocianami, wężami i okrutnymi dziećmi... Chce o tym wszystkim zapomnieć. — Doskonale rozumiem — powiedziała Jaquinta, po macierzyńsku ściskając dłoń czarodzieja. * * * Kedrigern spędził dzień bardzo przyjemnie, wymieniając nowinki i plotki ze sta- rymi przyjaciółmi i nawiązując znajomości z paroma osobami, które od dawna pragnął poznać. W napisanym pospiesznie liściku Księżniczka prosiła go, by zjadł kolację bez niej, jako że zatrzymały ją ostatnie przygotowania do przyjęcia. Spożył posiłek w towa- rzystwie Abrazoula, trojga członków komitetu, poznanych ubiegłego wieczoru, i dwóch bystrych młodych magików. Kolacja okazała się wyśmienita i długo zabawili przy stole. Kedrigern wrócił do gospody tuż przed wschodem księżyca, w doskonałym nastroju, pogwizdując elfią piosenkę-śmieszkę. Zastał pokoje zupełnie odmienione i tryumfu- jącą Księżniczkę. Wszędzie stały kwiaty, napełniając powietrze aromatem. Światło latarń i świec odbi- jało się od wypolerowanych drewnianych powierzchni, a blaski i cienie rzucane przez ogień tańczyły po ścianach. Wzdłuż jednej z nich stał stół, na którym ustawiono dwie kadzie z piwem i szereg kamiennych dzbanów wypełnionych miejscowymi winami oraz tyle kubków i kufli, że starczyłoby dla wszystkich uczestników Czarkonu. — No i jak? — zapytała Księżniczka niecierpliwie. Kedrigern ujął jej dłoń i podniósł do ust. — Kochanie, jesteś niezrównana. Przepraszam za zrzędzenie i brak entuzjazmu. Powinienem był wiedzieć, że doprowadzisz wszystko do perfekcji. — Jesteś bardzo miły, Keddie. — A ty wyglądasz absolutnie olśniewająco, najdroższa. Zdawało by się, że po całym dniu ciężkiej pracy powinnaś... — cofnął się o krok, by ocenić dokładniej żółto-zieloną suknię oraz błyszczące wysoko upięte włosy. Ujęte w złoty diadem. — Po prostu piękna — stwierdził z galanterią. — Małe zaklęcie tu i tam. Służba zajęła się wszystkimi cięższymi pracami. Bardzo mi pomogli. Gdyby nie oni... Trzy zdecydowane uderzenia w drzwi zapowiedziały pierwszych gości. Wkrótce na- deszli następni, i jeszcze następni. Zanim księżyc wzniósł się ponad wierzchołki drzew. Pokoje zapełniły się ludźmi, a powietrze wibrowało od śmiechu i gwaru rozmów. Wśród przybyłych znajdowali się czarodzieje ze wszystkich części znanego świata: magicy, czarownice i czarnoksiężnicy, jasnowidze i wróżbici, adepci wyższych kunsz-

18 tów, którzy zgłębiali wszystko, co dotyczyło obranej przez nich dziedziny i korzystali z okazji, by osobiście spotkać się z mistrzami. Kedrigern sumiennie brnął przez mean- dry konwersacji. Chwilę wytchnienia znalazł w towarzystwie trojga studentów z Rot- tingen, dyskutujących na temat Żelaznego Człowieka, który tak bardzo rozsławił ich miasto. — Jest napędzany mechanizmem zegarowym, prawda? — zapytał. — Tak, mistrzu. Nakręcony, potrafi w ciągu jednego dnia wykonać pracę sześciu mężczyzn — odpowiedziała ciemnowłosa dziewczyna. — Imponujące. Dużo ma do roboty w Rottingen? — Niestety, by go nakręcić, ośmiu ludzi musi pracować przez dwa dni — wyjaśnił młody człowiek. Inny młodzieniec dorzucił: — Wynalazca pracuje obecnie nad drugim Żelaznym Człowiekiem. Będą mogli na- kręcać jeden drugiego. Kedrigern umilkł na chwilę i pogrążył się w myślach, potem skinął głową. — Rozumiem — powiedział. — Genialne. — Największy problem stanowi rdza — ciągnęła dziewczyna. — Wystarczy jeden dzień deszczu i Żelazny Człowiek robi się żółty jak pomarańcza. Pracuje bez zarzutu, ale jest całkiem żółty. — W Rottingen nadano mu z tego powodu przezwisko — zaczął drugi młodzieniec. — Nazywamy go Mechaniczną... — O,do licha! — przerwał mu Kedrigern na widok przybyłej właśnie osoby.— Muszę się natychmiast z kimś zobaczyć — wyjaśnił i zaczął się przeciskać przez tłum. W progu stała leśna wiedźma, rozglądając się po pokoju szklistym wzrokiem, z nie- pewnym uśmiechem na twarzy. Obok dwóch służących uginało się pod ciężarem ogromnego kamiennego dzbana. — Keddie, kochaniutki! — zaskrzeczała nowo przybyła na widok Kedrigerna i gdak- nęła upiornie z radości, w jednej chwili uciszając pozostałych uczestników przyjęcia. — Urządzasz zabawę? Cholera, ale fajnie! — Witaj, Bess. Miło, że... — zaczął Kedrigern, nie zdołał jednak dokończyć, porwany w jej niedźwiedzi uścisk. Bess z głośnym mlaśnięciem złożyła wilgotny pocałunek na jego policzku. — Gdzie Księżniczka? Stara Bess chciała jej podziękować za zaproszenie jak się na- leży. Dobrze wiem, że to jej robota. Księżniczka podpłynęła do nich, upojona sukcesem, jakim okazało się przyjęcie. — A ty musisz być Bess, leśna wiedźma! — wykrzyknęła, składając krótkie dziobnię- cie na rumianym policzku gościa. — Kedrigern wiele mi o tobie opowiadał. — Serio? No cóż, im gorsze to było, tym bliższe prawdy, moja miła — odparła Bess.

19 Odgarnęła nieporządne pasmo prostych jak druty włosów i znowu zachichotała potę- pieńczo. — Jak to miło, że znalazłaś dla nas chwilę czasu — ciągnęła Księżniczka bohatersko. — Ładnie, żeście zaprosili starą Bess po tych wszystkich kłopotach, jakie sprawił tamten przeklęty kryształ, co go sprzedałam Keddie’emu. Do tej pory mi wstyd, kocha- niutka. — Proszę, nie myśl o tym więcej. Jesteś tu, żeby się bawić — zaprotestowała Księżniczka. — Przyniosłam wam na rozgrzewkę dzban mojego najlepszego. Nazywa się „na- lewka na bagiennym wężu”. — Bess z niezwykłą zręcznością wyrwała kubek z ręki ja- kiegoś magika i szybkim ruchem zaczerpnęła z dzbana. — Postawcie to koło stołu, chłopcy, żeby wszyscy mogli się poczęstować — rozkazała służącym. — Łyknij i ty, ko- chaniutka — zwróciła się do Księżniczki, wyciągając kubek w jej stronę. — Dobrze ci zrobi. Wykręci szczękę i pobieli włosy na głowie — roześmiała się znowu. Niczego nie podejrzewając, Księżniczka uniosła kubek do ust. Kedrigern, rozdarty między uprzejmością wobec gościa a obawą o zdrowie żony, patrzył z niepokojem. Na pierwsze tchnienie bukietu głowa odskoczyła jej do tyłu, a oczy zaszły łzami; niepew- nie cofnęła się o dwa kroki, próbując rozpaczliwie zaczerpnąć powietrza. Kedrigern wy- rwał naczynie z jej drżących dłoni: gdyby trunek kapnął na ubranie, przeżarłby mate- riał do żywego ciała. — Księżniczka nie pija nic mocniejszego od wina — wyjaśnił, obejmując ją w pasie ramieniem. — Wybacz, kochaniutka — mitygowała się Bess, energicznie rozcierając ręce Księżniczki. — Ciągle zapominam, że trzeba się do niego przyzwyczaić. Księżniczka złapała oddech, zakasłała i spróbowała coś powiedzieć, ale zdołała wydać jedynie zduszony pisk. Kedrigern pomógł jej wyjść na zewnątrz; spacerowali przez chwilę wdychając chłodne nocne powietrze. Nie minęło wiele czasu, a głos jej po- wrócił. Jej pierwsze słowa zaskoczyły Kedrigerna. — Kiedyś wypiłeś... to... ze względu na mnie — powiedziała. Kedrigern wzdrygnął się na wspomnienie. — Tak, moja droga. — A ja zachowałam się tak niewdzięcznie, nieuprzejmie i bezmyślnie następnego dnia, kiedy się źle czułeś. — Pamiętam, wszystko leciało mi z rąk. — Zdumiewające, że byłeś się w stanie poruszać i mówić. Obeszli wkoło gospodę. — Chyba powinniśmy wracać — powiedział Kedrigern. — Lepiej nie zostawiać gości zbyt długo samych. — Nie ma pośpiechu. Zachowują się bardzo kulturalnie.

20 — Zachowywali się, póki nie skosztowali nalewki na bagiennym wężu. Nie zdziwił- bym się, gdyby szaleli teraz niczym ogry. Księżniczka spojrzała na niego z obawą. Nie mówiąc nic więcej, pospieszyli do środka. Atmosfera wewnątrz uległa subtelnej przemianie. Nikt, co prawda, nie leżał na pod- łodze ani nie huśtał się na belkach u powały, ale zachowanie takie nie wydawałoby się już nie na miejscu. Kedrigern zajrzał do dzbana i przekonał się ze zgrozą, że naczynie jest niemal puste. Niebezpieczny moment zbliżał się coraz bardziej, czarodziej nie miał co do tego wątpliwości; liczył tylko na to, że nie jest jeszcze za późno. Kiedy tak stał, wahając się, co uczynić, objęło go czyjeś ramię i owiał dławiący od- dech. Był to hałaśliwy człowieczek, którego spotkał rano; obecnie niewiele mu brako- wało do całkowitej utraty przytomności. — Nie miaem okazji się frzedstawić rano — wybełkotał. — Nazywam się Smarmax, doktor alchemii uniwersytetu w Umleitung. — Beknął cichutko, po czym dokończył: — Świetne to piwo w kamiennym dzbanie.Wspaniały bukiet. Zaraz się zacznie, pomyślał Kedrigern. — Mam nadzieję, że znajdziemy sposobność, by dłużej pogawędzić, gdy poczujesz się lepiej — powiedział, ujmując Smarmaxa pod ramię i kierując go w stronę drzwi. W podobny sposób pomógł opuścić przyjęcie chwiejącemu się na nogach magikowi i trójce młodych ludzi, którzy właśnie zaczynali śpiewać bardzo nieprzyzwoite piosenki. Nagle jego uwagę zwróciły podniesione głosy, dochodzące z głębi pokoju. — Znam takich jak ty. Cały rok nie rzucą ani jednego zaklęcia, a potem przyjeżdżają na konferencję i pozują na wielkich magów. Bufon! — krzyknął jakiś głos. — Patrzcie go, zasmarkany kuglarz! — odparł pogardliwie drugi głos z silnym obcym akcentem. — Zajrzyj do spisu, synu. Cztery zaklęcia i pięć przeciwzaklęć tylko w zeszłym roku, a teraz dostałem kontrakt na siedem kolejnych dla tutejszego margra- biego. — Malowany magik! — Kuglarz-karierowicz! — Nie dałbyś rady wydostać się za pomocą zaklęcia z jutowego worka! — Bo nigdy nie musiałem, pętaku! Nie jestem takim durniem, żeby do niego wcho- dzić! — odparł drugi z rozmówców. Nagle rozległ się zduszony okrzyk, a zaraz potem tryumfalny śmiech. Kedrigern przecisnął się przez tłum w samą porę, by zobaczyć, jak spory worek podskakuje przez chwilę po ziemi, a następnie znika. Krępy smagły mło- dzieniec o szerokich brwiach, czerwony na twarzy z gniewu, zerwał się na nogi. — Więc to tak, padalcu! Cichcem rzucasz na mnie uroki! Ja ci pokażę, co potrafi cza- rodziej z prawdziwego zdarzenia! — wykrzyknął, czyniąc nieznaczny gest w kierunku roześmianego młodego człowieka.

21 Ten uchylił się. Stojącemu za nim starszemu magowi, pogrążonemu w rozmowie z zawoalowaną wieszczką, wyrosła naraz para rozłożystych rogów. W tej samej chwili czarodziej wykonał w powietrzu skomplikowaną figurę i jego przeciwnik ryknął z bó- lu, gdy w jego spodniach zmaterializował się rój pszczół. Starszy mag, uświadamiając sobie, co go spotkało, obrócił się. Jasnowidząca stanęła u jego boku. Twarze obojga nie wróżyły nic dobrego. Kedrigern błyskawicznie otoczył się krótkoterminowym zaklęciem ochronnym, przygotowując się, by wkroczyć i zaprowadzić porządek. Gdy domawiał ostatnie słowa, między czworgiem skłóconych stanęła nagle z uniesionymi rękoma Księżniczka. — Dość tego — zaczęła. — Nalegam... I zniknęła. — Przeklęci durnie! Patrzcie, coście zrobili Księżniczce! — zaskrzeczała Bess głosem mrożącym krew w żyłach. Dwaj skłóceni czarodzieje zniknęli. Rogaty mag i jego zawo- alowana towarzyszka zwrócili groźne spojrzenia na Bess, więc Kedrigern szybko zaklął ich w kamień — tylko czasowo. Pozostali goście opuszczali pokój w cichym pośpiechu, nie żegnając się. Wkrótce Kedrigern został tylko z Bess i dwiema kamiennymi figurami. — Co się stało z Księżniczką? Nie widziałaś, Bess? — zapytał. — Jeden z tych durnych amatorów trafił ją zaklęciem, kiedy stanęła na środku. Możliwe, że obaj ją dosięgli. Tak czy inaczej, stara Bess ich unieszkodliwiła. Zmieniłam ich w muchy, ot co! — Dzięki, Bess. — To Bess powinna ci podziękować, Keddie. Ten rogaty i jego przyjaciółka ładnie by mnie urządzili. — Po prostu się zdenerwowali. Nic dziwnego w takich okolicznościach. Bess skinęła głową. — Młodziaki łyknęły sobie kapkę mojej nalewki. Niektórzy robią się po niej trochę nerwowi. Kedrigern pomyślał sobie, że może jeszcze wszystko ułoży się dobrze. Następnego dnia, gdy mag i wieszczka się ockną, nie będą nic pamiętać. Podobnie zresztą jak inni goście. Był to skutek uboczny nalewki. — Znowu wszystko przeze mnie, prawda? — Słucham? — Stara Bess wszystko zepsuła. Przyniosła garniec swojego najlepszego i rozwaliła twoje śliczne przyjęcie — powtórzyła czarownica. Po jej pulchnym rumianym policzku spłynęła łza. — Nie płacz, Bess. To nie twoja wina. — Zawsze to samo — lamentowała. — Stara Bess nigdy się nie nauczy. Są tacy, któ-

22 rzy dobrze znoszą jej najlepsze i tacy, którym ono szkodzi. A Bess ciągle spotyka tylko tych drugich, gdziekolwiek się ruszy. — Pociągnęła nosem i przetarła oczy brudnym rę- kawem. — Już dobrze, Bess — uspokajał ją Kedrigern, obejmując na pociechę. — Nie bę- dziemy teraz o tym myśleć. Najważniejsze to znaleźć Księżniczkę. — Nareszcie — odezwał się cienki głosik. — Księżniczka! Gdzie jesteś, najdroższa? — Tam, gdzie nie rozdepczą mnie niczyje niezdarne stopy. Już po wszystkim? Mogę wyjść? — Została tylko Bess i ja, kochanie. — I dwa posągi — uzupełniła czarownica. Zza przewróconego stołu, leżącego obok kominka, wyskoczyła elegancka mała zie- lona ropuszka ze złotym diademem na łebku. — Tylko nie to! — jęknął Kedrigern, zakrywszy oczy. — Przestań zawodzić i podaj mi dłoń — rozkazał gniewny głosik. Czarodziej pochylił się i wyciągnął rękę. Księżniczka wskoczyła mu na dłoń; pod- niósł ją na wysokość oczu. Jak na ropuchę wyglądała bardzo pociągająco. — Najważniejsze to nie tracić zimnej krwi, najdroższa — powiedział. — Damy sobie radę. Wszystko będzie dobrze. — Nie tracę zimnej krwi, Keddie. Jestem zupełnie spokojna. Tylko przywróć mi ludzki kształt najszybciej, jak potrafisz. — Oczywiście, kochanie. Możesz być pewna, że to zrobię. — Użyj tego przeciwzaklęcia, co wtedy, kiedy mnie spotkałeś pierwszy raz.Wystarczy je powtórzyć. Pospiesz się. — A, tamtego. No, tak. To znaczy, rozumiesz, kochanie, ono było jednorazowe. Zwykle jeden raz wystarcza. — Chcesz powiedzieć, że nie możesz go użyć po raz drugi? — Obawiam się, że nie, najdroższa. — Więc użyj innego — poleciał Księżniczka, nieco wytrącona z równowagi. — Naturalnie. Będę musiał odszukać tego młodego człowieka, który cię zaczaro- wał i spytać go, jakiego zaklęcia użył. Na pewno będę w stanie mu przeciwdziałać. Bess zrobi wszystko, by nam pomóc. — O tak, pewnie, że tak — zapewniła wiedźma żarliwie. — No więc, gdzie on jest? Co z nim zrobiłeś? — Mówiłaś, zdaje się, że zmieniłaś ich w muchy, Bess? — zapytał Kedrigern. — No. To było pierwsze, co mi przyszło do głowy. — Muchy? Muchy?! — krzyknęła przenikliwie Księżniczka. — Właśnie tak, moja droga.Więc jedyne, co musimy zrobić, to...

— Keddie, ja ich zjadłam! — Zjadłaś? — powtórzył Kedrigern w oszołomieniu. — Nagle znowu byłam ropuchą, a tuż przede mną bzykały dwie tłuste muchy. Jakby się same prosiły, żeby je zjeść. No więc je złapałam. To był instynkt. — Co nieco skomplikuje nasze zadanie. — Och, Keddie — lamentowała Księżniczka cichutko. — Kochanie, nie poddawaj się. Bywaliśmy w gorszych tarapatach — łagodnie pocie- szał ją czarodziej. — On ma rację, kochaniutka. Zawsze trzeba szukać dobrych stron — przekonywała Bess. — Nie ma żadnych dobrych stron. Znowu jestem ropuchą! — Ale mówisz, kochanie. Możesz coś zaśpiewać? W odpowiedzi na prośbę Kedrigerna odśpiewała gamę. Jej głos brzmiał wysoko i nieco metalicznie, ale niewątpliwie był to piękny śpiew. — No widzisz, potrafisz mówić i śpiewać nie gorzej niż dotychczas. To dobry znak — powiedział Kedrigern, siląc się na pogodny ton. — Ale jestem ropuchą, płazem! — A ja jestem czarodziejem. Zaufaj mi, najdroższa. — Nie chcę się wtrącać, ale chyba będzie lepiej, jeśli wymkniecie się cicho przed wschodem słońca — zauważyła Bess. — Ze względu na te zniknięcia i posągi, i ludzką gadaninę... tak będzie rozsądniej. — Bess ma rację — zgodził się Kedrigern. — W takim razie musisz spakować rzeczy. Ja tego nie mogę zrobić. — Jak sobie życzysz, kochanie. — Chociaż właściwie, po co sobie zawracać głowę? To nie ma sensu. Co mi po suk- niach i opończach, i pantofelkach? Od dzisiaj wystarczy mi liść nenufara i parę much. — Zbiorę każdą część twojej garderoby, do ostatniego guzika. Wkrótce znowu bę- dziesz sobą, przyrzekam. — Kedrigern objął pokój zamyślonym spojrzeniem. — Chyba trzeba będzie wystawić te figury na korytarz i trochę tu posprzątać. — Ja mogę sprzątać — zaofiarowała się Bess ochoczo. — Ja zajmę się posągami, a potem wezmę się do pakowania — odparł Kedrigern. Księżniczka westchnęła cicho, strapiona. — A ja poszukam jakiegoś przyjemnego wilgotnego kątka, gdzie nikomu nie będę przeszkadzać.

24 Rozdział trzeci W którym pojawia się piękny książę W miarę jak dni robiły się coraz krótsze, malała też cierpliwość Księżniczki. Od jej wypadku upłynęły już dwa tygodnie, a Kedrigern nadal nie znalazł przeciwzaklęcia. Pewnego dnia po kolacji przedstawił jej swój plan. — Jedyny człowiek, który może nam pomóc, to Fraigus z Mroku. Jest autorem pod- stawowego dzieła na temat zaklęć transformacyjnych — oznajmił. — Skąd wiesz, że zechce ci pomóc? — zapytała Księżniczka. — Nie może odmówić, moja droga. Należałem do jego najlepszych studentów. Swego czasu, zanim poświęcił się całkowicie studiom nad magią temporalną, byliśmy sobie dość bliscy. Kiedyś uznawano go za sławę, a i teraz... — Nigdy o nim nie słyszałam — zauważyła Księżniczka. — No cóż, nie był sławą na skalę światową. Raczej lokalną. Ci z nas, którzy go znali, uważali go za jednego z wielkich. — I to ma być sława? Kedrigern wzruszył ramionami. — Lepsze to, niż nic. Biedny stary Fraigus. Z tego, co słyszałem, los nie obszedł się z nim łaskawie. Opowiadają, że całkiem zszedł na psy. Powtarzałem sobie, że powinie- nem go odwiedzić, trochę rozruszać, ale ciągle to odkładałem... — Cudownie. Masz zamiar oddać mnie w ręce jakiegoś starego, zdziadziałego... — przerwała w pół zdania, by schwytać nieostrożną muchę, która zanadto się zbliżyła, po czym mówiła dalej: — ...czarodzieja, który nie potrafi zadbać nawet o siebie. Czasem mam wrażenie, że niezbyt się przejmujesz moim przypadkiem. Przemiana w ropuchę to nie jest zwykła niewygoda, Keddie; to koszmar nie do wytrzymania. Kedrigern popatrzył na swoją małą zieloną żonę,siedzącą przed nim na stole w złotej misie z wilgotnym mchem. Ogarnęła go fala współczucia. Nigdy nie doświadczył oso- biście, co czuje ktoś zaklęty w ropuchę, ale bez trudu wierzył, że nie jest to przyjemne. Szczególnie dla księżniczki tak pięknej jak Księżniczka. — Wierz mi, najdroższa, rozumiem cię i głęboko ci współczuję. Ale sama musisz

25 przyznać, że twój przypadek jest szczególny. Nie co dzień się zdarza, by kobieta, która została zaklęta w ropuchę, a potem przywrócona do ludzkiej postaci, powtórnie prze- mieniła się w płaza. Nie sądzę, by w annałach sztuki magicznej odnotowano drugi taki przypadek. — Być może w swoim czasie ja też zostanę sławą, tak jak Fraigus. — Nie ulegaj rozgoryczeniu. — Ale przecież nic się nie dzieje, Keddie. Jesteś czarodziejem, największym autoryte- tem w dziedzinie przeciwzaklęć.Więc dlaczego nadal jestem ropuchą? — Kochanie, znam tę dziedzinę zbyt dobrze, by traktować lekko twój przypadek. Magia to niebezpieczna sprawa. Nadal nie wiemy, kto rzucił na ciebie czar, nie mówiąc już o szczegółach. Gdybym się zdał na domysły, mogłabyś skończyć jako... no, jako coś znacznie gorszego od ropuchy. — Nie ma nic gorszego. Szczególnie teraz, kiedy zbliża się zima. Zima to bardzo zła pora roku dla ropuch, Keddie — powiedziała cichym smutnym głosikiem, od którego krajało się serce. — Zima zacznie się dopiero za sześć tygodni. Jutro rano wyruszę na spotkanie z Fra- igusem; wrócę, zanim nadejdą pierwsze mrozy. Ciapek zajmie się wszystkim do mojego powrotu. — Jesteś pewien, że Ciapek rozumie? Jeśli się pomyli, mogę skończyć życie w po- trawce. — Nie ma powodu do obaw.Wyjaśniłem mu, że nie jesteś zwykłą ropuchą.A na wy- padek, gdyby zapomniał, roztoczyłem wokół ciebie Sferę Ochronną. Będziesz całkowi- cie bezpieczna. Westchnęła prawie niedosłyszalnie. — Całe to czekanie — poskarżyła się. — Naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie mogę wypróbować na sobie jednego z własnych zaklęć. Sam mówiłeś, że robię niezwy- kle szybkie postępy. — Ani się waż! — wykrzyknął Kedrigern przerażony. — Nawet najwięksi czarodzieje nie odczarowują się sami. „Głupiec, nie czarodziej, sam zdejmuje urok”. Wprawdzie to stare porzekadło, ale bardzo mądre. — No dobrze, Keddie, zaczekam. Ale pospiesz się. — Bądź spokojna.Wyjadę o świcie i wrócę najszybciej, jak będę mógł, obiecuję. * * * Lepianka, w której mieszkał dawny przyjaciel i nauczyciel Kedrigerna, Fraigus z Mroku, leżała na zachód od Smętnego Trzęsawiska. Dobrze utrzymany gościniec zbudowany na grobli, gładki i prosty, okrążał bagna i przebiegał niedaleko od siedziby Fraigusa. Jednakże na pierwszym rozwidleniu Kedrigern skręcił w błotnistą ścieżkę,