uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 753 248
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 081

Morressy John - Kedrigern pokazuje co potrafi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :545.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Morressy John - Kedrigern pokazuje co potrafi.pdf

uzavrano EBooki M Morressay_John_
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 113 stron)

John Morressy Kedrigern pokazuje, co potrafi Przełożył: Lech Jęczmyk

Rok wydania oryginalnego 1991 Rok wydania polskiego 1997

Opowieść o trzech czarownikach

4 Świat to miejsce niebezpieczne i niepewne także dla czarowników i każdy z nich do- świadczył na własnej skórze, że im ciszej o nim, tym lepiej. Poza konwentami lub posie- dzeniami cechu czarownicy nie obnoszą się ze swoim statusem zawodowym.Spotykając się w miejscach publicznych nawet się nie witają, tylko odwracają oczy i w milczeniu idą swoją drogą. To oznacza samotność, nic więc dziwnego, że Hithernils, skarbnik Cechu Czarowników, znalazłszy się w sprzyjających okolicznościach w towarzystwie kolegi, skorzystał z okazji. Normalnie Hithernils trzymał się w cieniu jak mało kto, ale teraz odczuwał boleśnie ciężar samotności i potrzebę porozmawiania z kimś, kto potrafi zro- zumieć i ocenić to, co ma do powiedzenia. Prawdę mówiąc palił się, żeby porozmawiać o urokach: wracał właśnie do domu po wykonaniu wielce skomplikowanego uroku na zamówienie pewnego szlachcica, wykonaniu z wielkim, dodajmy, powodzeniem. Po serii porażek w ubiegłych latach tym bardziej miał ochotę pochwalić się sukcesem. Hithernils nie znał osobiście czarownika, który był jedynym prócz niego gościem w zajeździe. Nieznajomy, mimo że nosił elegancką siwą brodę, był młody jak na czarow- nika, gdzieś tuż po dwusetce. Miał inteligentny wyraz twarzy, śmiały sposób bycia i do- brze skrojone szaty. Hithernils chciał go właśnie przywołać, kiedy ten sam podszedł do jego stołu i skłonił się głęboko. — Moje uszanowanie, mistrzu. Nieczęsto zdarza się spotkać wybitnego przedstawi- ciela starszyzny naszego Cechu w takich okolicznościach. Pozwól, mistrzu, że złożę wy- razy szacunku — powiedział nieznajomy ściszonym głosem. — Cóż, dziękuję ci, dobry człowieku, dziękuję bardzo. Właśnie miałem zamiar... czy zechcesz się przysiąść? — Będzie to dla mnie niezasłużony zaszczyt, mistrzu — odpowiedział nieznajomy z ukłonem. — Bynajmniej, drogi chłopcze. Jak powiedziałeś, zbyt rzadko ma się okazję do swo- bodnej rozmowy na tematy zawodowe. Czasami człowiekowi dokucza samotność. — Takie już nasze powołanie — powiedział nieznajomy i usadowiwszy się naprze-

5 ciwko Hithernilsa dodał: — Bardziej samotne dla niektórych z nas niż dla innych. — A tak... samotność. Barbarzyńcy, nerwowi dowódcy armii, alchemicy... Człowiek czasami czuje się jak jakiś... wyrzutek. — Wyrzutek — powtórzył nieznajomy i zamilkł, jakby rozważał to słowo. — Dobrze powiedziane, mistrzu. Bardzo trafne określenie. I jeszcze jeden powód, żeby uczcić nasze spotkanie. Pozwolisz, mistrzu, że zamówię dzban najlepszego wina, jakie ma nasz gospodarz. — Hm, no, nie wiem doprawdy, to będzie... — To będzie dla mnie zaszczyt i przyjemność. Przekonasz się, mistrzu, że nawet jak na twój wykwintny gust jest to całkiem przyjemne winko, niewinne, nawet dziewicze za pierwszym łykiem, ale z drugim dnem, sugerującym światową mądrość i może odro- binę swawolności. Hithernils wykonał nonszalancki w jego mniemaniu gest i spróbował przybrać minę konesera wina, którym nie był. Chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji postanowił zmie- nić temat. — A jak poznałeś, przyjacielu, że jestem starszym Cechu Czarowników? — Wyczułem w zwykły sposób, że jesteś, mistrzu, czarownikiem. Rzut oka na twój medalion powiedział mi, że jesteś członkiem Cechu. Natomiast twoja postawa, osobo- wość, twoja aura, jeśli wolno mi użyć tego słowa, przekonała mnie, że zajmujesz w nim odpowiedzialną pozycję. — Jesteś bardzo spostrzegawczy — powiedział Hithernils chowając zdradliwy meda- lion. — Rzeczywiście, jestem skarbnikiem Cechu. — Mistrz Hithernils! Wiele o tobie słyszałem — zawołał nieznajomy tonem pełnym szacunku. — Naprawdę? Miło to słyszeć. A ty, mój dobry człowieku? Dotąd nie znam twojego imienia. Spuściwszy wzrok nieznajomy uchylił się przed tym pytaniem. — Moje imię nie ma żadnego znaczenia, za to Cech Czarowników jest dla mnie źró- dłem nieustającej fascynacji — powiedział podnosząc na Hithernilsa płonące zachwy- tem oczy. — I, przyznaję, od dawna przedmiotem ambicji. — Czy jesteś członkiem Cechu? — Przyjęcie do niego byłoby uwieńczeniem mojego życia. Jak dotychczas, mogę tylko uczyć się, pracować i mieć nadzieję, że pewnego dnia, kiedy dowiodę, że zasługuję na ten zaszczyt... ale, powiedz mistrzu, jakie to uczucie, kiedy się do Cechu należy? Pochlebstwo uczyniło Hithernilsa rozmownym, wino zaś sprawiło, że stał się wręcz gadatliwy. Kiedy wieczór dobiegł do zamroczonego końca i Hithernils niepewnie pod- niósł się na nogi, był zachrypnięty od wielogodzinnego, prawie nieprzerwanego mo- nologu, podczas którego przechwalał się umiejętnością rzucania uroków, bez umiaru

6 wymieniał nazwiska i robił aluzje do wymagających najwyższych kwalifikacji magicz- nych przedsięwzięć o mrożącym krew w żyłach stopniu zagrożenia. Wszystko to było dość nieszkodliwe, choć nieco poniżej godności. Gorzej, że odkrył przed zafascynowa- nym znajomym również tajemnice Cechu nie znane większości jego członków, a na- wet rzeczy, których żaden za nich, łącznie z Hithernilsem w przytomniejszym stanie, nie chciałby zdradzić nikomu z zewnątrz. I chociaż nie był pewien, co opowiadał i jak szczegółowo, ale tego wieczoru zasnął z niepokojącym uczuciem, że powiedział dużo więcej niż należało. Rano obudził się w stanie fizycznego i psychicznego rozkładu. Czuł się tak, jakby w jego głowie odbywała sabat gromada wyjątkowo nieokrzesanych czarownic. Smak w ustach sugerował, że ich rodziny spędziły tam noc i odeszły nie sprzątnąwszy po sobie. Jego żołądek wydawał improwizowane burknięcia i gulgoty. Wspomnienie własnej niedyskretnej gadaniny dodawało do innych dolegliwości poczucie wstydu. Zapowiadał się ciężki dzień. Kiedy wreszcie z największą ostrożnością dotarł do głównej izby zajazdu, czekała go tam dobra wiadomość. Jego wczorajszy znajomy wyjechał o świcie, nie musiał więc sta- wiać mu czoła. Hithernils otrzymał też swój rachunek. Poza innymi wydatkami obej- mował on również cenę dwóch dzbanów najlepszego wina. Kiedy otworzył usta, żeby zaprotestować przeciwko tej pozycji, karczmarz wskazał dolną część rachunku. Tam, choć chwiejną, ale niewątpliwie jego ręką widniała autoryzacja.A pod nią własnoręczny podpis. Zapłacił bez słowa i postanowił nigdy nikomu nie wspominać o tym przykrym incy- dencie. Postanowienia dotrzymał. Tymczasem jego towarzysz z poprzedniego wieczoru imieniem Grizziscus był w do- skonałym humorze. Niebo zasnuwały chmury, dął wiatr i siąpił zimny deszcz, który czy- nił gościniec śliskim, ale w sercu Grizziscusa świeciło słońce i śpiewały ptaki. Nareszcie świat był piękny i wszystko wskazywało na to, że będzie jeszcze piękniejszy. Przez pięć długich lat, odkąd odmówiono mu członkostwa w Cechu Czarowników, Grizziscus szukał powodu tej odmowy. Aż do ostatniego wieczoru bezskutecznie. Ale teraz już wiedział. I nie tylko znał imię swojego prześladowcy, ale na dodatek dowie- dział się tego w sposób, który musiał wprawiać w zakłopotanie innego członka Cechu i to przedstawiciela starszyzny. Jest coraz lepiej, myślał, jadąc w chłodnym deszczu i nu- cąc wesoło. Przybył do domu na trzeci dzień, przemoczony od stóp do głów, zabłocony od pasa w dół, kaszląc i pociągając nosem. W drzwiach czekał na niego wierny sługa z suchą szatą na ręku, z pantoflami w jednej dłoni i naczyniem parującego napoju w drugiej. Grizziscus zdjął buty, zrzucił płaszcz, który spadł z mokrym plaśnięciem na kamienną posadzkę i uwolnił się od reszty przemoczonej odzieży. Otulony w puszysty szlafrok

7 ujął w obie dłonie czarę z piwną polewką, napełnił nozdrza zapachem napoju, a potem pociągnął solidny łyk. — Dowiedziałem się tego, czego chciałem, Martin. To przez Belsheera — powiedział po pierwszym łyku. — Brawo, mistrzu. — Ten głupi, bełkotliwy staruch zorganizował kampanię, żeby mnie nie dopuścić do Cechu. Naopowiadał im, że właściwie to jestem alchemikiem i nastawił ich przeciwko mnie. — Okropne, mistrzu. Gdybyś zechciał usiąść wytrę ci stopy. — Zapomniałem, że mam stopy, tak mi zdrętwiały — powiedział czarownik siadając na ławie i wyciągając mokre, sine nogi. — Czy uwierzysz, że nie dostałem ani jednego głosu? Wszyscy wrzucili czarne gałki. — To szokująca wiadomość, mistrzu. Skandaliczne zachowanie jak na inteligentnych czarowników — mówił Martin wkładając mistrzowi pantofle. — A najgorsze jest to, że nigdy w życiu nie widziałem na oczy tego Belsheera ani on mnie. — Grizziscus dopił polewkę i odstawił pustą czarę na podłogę. Potem otarł usta, zaniósł się powolnym, gardłowym śmiechem i dodał: — Ale wkrótce to zmienię. Martin zamarł z drugim pantoflem w dłoni. — Konfrontacja, mistrzu? Czy to rozsądne, ryzykować otwarte starcie? — Mój pantofel, Martinie — powiedział czarownik wskazując odnośny przedmiot. — Nie będzie żadnej konfrontacji, żadnego pojedynku na czary. Mam coś innego w pla- nie dla... nazywajmy go w przyszłości Be. Po prostu Be. Rozgrzany i osuszony Grizziscus udał się prosto do swojej pracowni, żeby poszukać czegoś odpowiedniego w swoich księgach z zaklęciami. Nie śpieszył się — poświęciw- szy tyle czasu, żeby poznać przyczynę swojego upokorzenia, gotów był poczekać jeszcze trochę, żeby znaleźć odpowiednią formę odpłaty. Jak powiedział Martinowi, miał pewne plany co do Belsheera, ale jak na razie tylko bardzo ogólne. Belsheer miał być zaklęty w stworzenie małe i groteskowe. Pozostało do ustalenia, jak bardzo to coś ma być małe i groteskowe. Pierwszym krokiem było odnalezienie Belsheera i to w sposób dyskretny. Lato pra- wie już dobiegało końca, kiedy wreszcie Grizziscus ustalił miejsce pobytu Belsheera: przebywał on w zamku pewnego pomniejszego królika, na którego rzuciła urok wiedź- ma, a ten z głupoty wynajął do odczynienia uroku alchemika. Alchemik, rzecz jasna, tylko pogorszył sprawę i do naprawienia szkód wezwano Belsheera. Po wykonaniu za- dania wracał wczesną jesienią do domu szlakiem dobrze znanym Grizziscusowi, który tam właśnie postanowił zacząć swą zemstę. Droga była pusta, słońce przygrzewało, końskie kopyta wybijały równy uspokajający rytm na ubitej powierzchni. Belsheer drzemiąc jechał ostatnim długim prostym odcin-

8 kiem drogi przed rozwidleniem, z którego już blisko było do doliny w górach i domu. Czuł się doskonale. Wiele czasu upłynęło, od kiedy ostatnio wzywano go do nagłego przypadku, a jeszcze więcej, odkąd odczynił tak wielopiętrowe i wielostronne zaklęcie, ale na szczęście wszystko poszło jak z płatka. Pamięć nadal mu dopisywała, jego czary działały, wciąż mógł trafić tam, gdzie chciał bez przewodnika i dawał sobie radę na dro- dze. Jak na człowieka w wieku pięciuset lat trzymał się doskonale. Byli czarownicy o po- łowę od niego młodsi, którzy nie potrafiliby pomóc królowi... jak mu tam, a nawet nie wiedzieliby od czego zacząć. Nie da się ukryć, doświadczenie robi swoje. Kłopot jedynie z tym, że trzeba aż tyle czasu, żeby je zgromadzić, a kiedy już się je ma, człowiek jest tak sztywny, obolały i ma tak krótką pamięć, że pragnie jedynie siedzieć w fotelu przy ogniu i przeglądać książki z obrazkami. Pomyślał o swoim fotelu, kominku i domu. Myśl była tak przyjemna, że pogrążył się w marzeniach, a potem zapadł w drzemkę. Ocknął się leżąc na plecach, nie mogąc zła- pać oddechu i mając nad sobą zaniepokojoną twarz jakiegoś nieznajomego. — Czcigodny mistrzu, czy nic ci nie jest? Nic sobie nie złamałeś? Nie zwichnąłeś? — pytał nieznajomy klęczący przy jego boku. Belsheer ostrożnie obmacał sobie żebra, potem ramiona i uda. Pokręcił głową. Poruszał stopami. Nic nie bolało go bardziej niż zwykle. — Chyba spadłem z konia — powiedział w zamyśleniu. — Okropny upadek, mistrzu. Bałem się najgorszego. — Tylko mnie ogłuszyło, nic poza tym — powiedział Belsheer i uniósł głowę. Nieznajomy natychmiast podsunął pod nią ramię. — Ostrożnie, mistrzu. Pozwól, że pomogę ci się podnieść — powiedział. Wśród stęknięć i jęków Belsheer stanął na nogi. Potarł dolną część pleców, potem ramię i wydał długie westchnienie ulgi. — Mogło być gorzej — stwierdził. Potem rozejrzał się zdziwiony i spytał nieznajo- mego. — Czy my podróżowaliśmy razem? Nie przypominam sobie. Ale jestem pewien, że ktoś był ze mną. — Tylko twój koń, mistrzu. — A, tak. Mój koń. Tak jest — powiedział Belsheer, po czym nagle podniósł ręce i za- wołał: — Gdzie jest mój koń?! — Widocznie gdzieś odszedł. Zaczekaj tutaj, łaskawy mistrzu, a ja go sprowadzę — zaproponował nieznajomy prowadząc Belsheera na trawiasty stok przy drodze, po czym wsiadł na własnego konia i odjechał krótkim galopem. Po chwili wrócił z drugim wierzchowcem, którego uwiązał do drzewa. — Myślę, że powinieneś, mistrzu, chwilę odpocząć. Jeżeli nie pogardzisz, podzielę się z tobą moim chlebem i wodą. — To bardzo uprzejme z twojej strony, młody człowieku. — Nieznajomy miał

9 wprawdzie siwą brodę, ale dla Belsheera wszyscy byli młodzi. Choć obdarty i okryty kurzem, zdradzał dobre wychowanie. Zapewne jakiś zbiedniały szlachcic. — Co cię tu sprowadza? — spytał Belsheer. — Jestem bezdomnym włóczęgą. — Młody człowiek z takimi manierami? To niesprawiedliwe. — Jestem banitą, mistrzu. Stanąłem przed sądem lepszych ode mnie i zostałem uznany za niegodnego. — Doprawdy? A któż to są ci „lepsi”? I kto im dał prawo krzywdzić przyzwoitego młodego człowieka? Wyraźnie zraniony tym wybuchem gniewu Belsheera nieznajomy uniósł ręce, żeby go powstrzymać. — Niestety, dobry mistrzu, mieli do tego wszelkie prawo, gdyż są wielkimi i potęż- nymi czarownikami. Ty sam należysz do ich grona. — Ja? Jakiego grona? O czym ty mówisz? — Czyż nie jesteś mądrym i czcigodnym Belsheerem, mistrzem sztuk tajemnych i jednym z założycieli Cechu Czarowników? Wciąż nieco ogłuszony po upadku, Belsheer zachował jednak instynktowną ostroż- ność. — A jeżeli jestem, to co? — spytał. — Nie zaprzeczaj swojej godności, mistrzu. Wszyscy słyszeli o Cechu Czarowników, a słyszeć o Cechu Czarowników to znaczy słyszeć o wielkości i mądrości Belsheera, mi- strza mistrzów. — Myślę, że masz rację — powiedział Belsheer po chwili namysłu. — Ale kim ty je- steś? Nie znam cię. Jak mogłem zdyskredytować kogoś, kogo nie znam? — Nazywam się Grizziscus — powiedział nieznajomy spuszczając głowę i przymy- kając oczy. Belsheer drgnął lekko na dźwięk tego imienia. W jego pamięci mogły się pojawiać od czasu do czasu drobne luki, ale unię Grizziscusa odezwało się w niej bardzo żywo. Ukrywszy jedną dłoń za plecami pośpiesznie otoczył się zaklęciem ochronnym. — Chyba pamiętam to imię. Czy byłeś aplikantem? — spytał. — Byłem. Nie otrzymałem ani jednego głosu — przyznał głucho Grizziscus. — Ani jednego, tak? — spytał Belsheer po dłuższym milczeniu. — Ani jednego. Ale była to mądra i sprawiedliwa decyzja — powiedział Grizziscus unosząc głowę i spoglądając Belsheerowi prosto w oczy. — Doprawdy? — Tak! Byłem pusty, powierzchowny, zabłąkany, głupi. Używałem swoich mocy w sposób nieodpowiedzialny. Gdyby mnie przyjęto, mógłbym przynieść Cechowi wstyd. Lepiej, żebym się błąkał po drogach i bezdrożach, odtrącony przez wszystkich

10 banita, żebrzący o kawałek chleba, niż żeby choćby najmniejszy cień padł na dobre imię Cechu — powiedział Grizziscus z uczuciem. Sytuacja stawała się w najwyższym stopniu niezręczna. Belsheer nie pamiętał wszyst- kich szczegółów, ale wiedział, że odegrał decydującą rolę w odrzuceniu kandydatury tego młodzieńca i to nie z najważniejszych powodów. A teraz Grizziscus opiekuje się nim, wyraża troskę o dobre imię Cechu i przyjmuje całą sprawę z bohaterskim stoicy- zmem. — Znosisz to bardzo dobrze — zauważył Belsheer. — Ja jestem niczym. Cech jest wszystkim. Belsheer chrząknął pomyślawszy o Cechu i porównawszy jego zachowanie ze szlachetnym przykładem tego młodzieńca. Przypomniał sobie gniewną rezygnację Kedrigerna, poniżającą aferę Quintrindusa, bezsensowne nudne posiedzenia, oburza- jący bałagan w finansach, kalumnie, plotki, stałe wzajemne podgryzanie się i poczuł się jak insekt. — Wszystko mogło być inaczej — mówił Grizziscus w zamyśleniu. — Gdybym miał przewodnika, nauczyciela, kogoś ze starszyzny, kto wskazałby mi właściwą drogę i powstrzymał młodzieńczą zapalczywość, to na pewno nie zboczyłbym z właściwej ścieżki. — Tak, to wielka szkoda — zgodził się Belsheer kiwając głową. — Nie jest jeszcze za późno — powiedział Grizziscus podkreślając każde słowo i wpatrując się intensywnie w Belsheera. — Nie, chyba nie. Na naukę nigdy nie jest za późno. Człowiek uczy się całe życie. — Ale nie bez kierownictwa mądrego czarownika. Powiedzmy, kogoś ze starszyzny cechowej — powiedział Grizziscus powoli i wyraźnie, tym razem nieco głośniej. — To by na pewno nie zaszkodziło — zgodził się Belsheer. — To by wszystko zmieniło. Nauczyłbym się stosować swoją moc właściwie, zamiast wykorzystywać ją dla teleportacji na użytek drobnych tyranów. Niestety jednak, pozba- wiony kierownictwa narobiłem wiele szkód i teraz muszę płacić. Belsheer spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem. — Dokonujesz więc przemieszczeń przestrzennych? — spytał. — Mam wrodzony talent do tej formy czarów. Belsheer zaczął sobie przypominać szczegóły. Grizziscus teleportował pojedynczych osobników, wioski, średnich rozmiarów zamek, a raz, jeżeli wierzyć słuchom — całą armię do odległych zakątków świata na zlecenie różnych nieprzyjemnych lokalnych królików z dzikiej i bezprawnej północy. Jego umiejętności zawodowe były najwyższej próby, ale etyka pozostawiała wiele do życzenia. Mówiono, że porzucił klienta w po- łowie zaklęcia, kiedy ofiara wykrzyczała ofertę podwójnego honorarium z wypłatą od ręki. Takie zachowanie podważało autorytet całego zawodu. Nie wolno go było tolero-

11 wać, a tym bardziej nagradzać. Dlatego Belsheer użył całej swojej elokwencji przeciwko kandydaturze Grizziscusa, doprowadzając do jej odrzucenia, a w konsekwencji do nie- sławy kandydata. Teraz jednak zaczął podejrzewać, że historie o wybrykach Grizziscusa mogły być przesadzone lub nawet wyssane z palca. Młodzieniec niewątpliwie miał charakter. W kontakcie osobistym robił jak najlepsze wrażenie. Nie żywił urazy. Przyjął karę jak na czarownika przystało. Urazy wybaczał i zapominał. Całował różdżkę. Może zasłu- giwał na drugą szansę. Mądry stary czarownik mógł wskazać mu właściwą drogę i na- uczyć go zachowania godnego członka Cechu. W zamian Grizziscus mógłby nauczyć dobrego starszego czarownika szczegółów technik teleportacyjnych, gałęzi magii, której Belsheer nigdy do końca nie zgłębił. Belsheer wyprostował się i spojrzał w oczy młodszemu czarownikowi, a potem po- klepał go po ramieniu kościstą dłonią. — Młody człowieku, myślę, że będę mógł ci pomóc — powiedział głębokim, uroczy- stym głosem. * * * Grizziscus okazał się chętnym i pojętnym uczniem, bardzo pomocnym w pracow- ni. Po dwóch miesiącach nauki u Belsheera znalazł nieocenionego człowieka imieniem Martin, który służył obu czarownikom jako pomocnik do wszystkiego. Belsheer, który zawsze miał trudności ze znalezieniem i utrzymaniem służby był zadowolony i pełen uznania. Z upływem miesięcy gołym okiem widać było poprawę charakteru u Grizzi- scusa. Wykonywał drobne, pożyteczne zaklęcia dla miejscowych wieśniaków nie żąda- jąc w zamian żadnej zapłaty. Idąc za przykładem swojego nauczyciela zawsze wymie- niał pełne tytuły starszyzny cechowej, takie jak „Uważny i Skrupulatny Sekretarz” czy „Wielce Czcigodny i Potężny Cechmistrz”. On z kolei nauczył Belsheera sztuki prze- mieszczeń przestrzennych i pokazał mu, jak przenieść armię polnych myszy do spichle- rza złego i skąpego lokalnego feudała. Był nie tylko grzeczny,szczodry i pełen szacunku,ale również troszczył się o swojego mistrza. Pilnował, żeby starszy czarownik wysypiał się należycie i z pomocą Martina nakłonił go do zdrowego odżywiania się. Nalegał nawet, żeby Belsheer wyjechał na wa- kacje do Doliny Słuchaczy Niewidzialnych Mędrców. Słuchacze był to spokojny ludek, który spędzał życie na słuchaniu pouczających i po- cieszających głosów z innego świata. Ponieważ nigdy nie było wiadomo, skąd taki głos może się rozlec, słuchano wszystkiego, co było pod ręką: starych butów, stogów siana, głazów, drzew, misek z owsianką i wszystkiego innego. Przez lata nie dotarł do nich żaden głos, ale teraz mówiono, że Słuchacz imieniem Versel coś usłyszał. Przesłania, jakie odbierał, były niezrozumiałe, ale po latach kompletnej ciszy Słuchacze byli i tak

12 szczęśliwi. — Powinieneś ich odwiedzić, dobry mistrzu — powiedział Grizziscus, kiedy dotarła do nich ta wiadomość. — Może dzięki twojej mądrości Słuchacze rozszyfrują swoje ko- munikaty. — Możliwe — powiedział Belsheer bez widocznego entuzjazmu. — Ale w tej dolinie musi być strasznie nudno.Wszyscy tylko siedzą i czegoś słuchają. — Tego ci właśnie trzeba, mistrzu. Cichego, spokojnego zakątka po wszystkich tru- dach związanych z moją edukacją. Belsheer pomyślał nad tym i twarz mu się rozjaśniła. — Mogłoby być przyjemnie spędzić kilka tygodni wygrzewając się w słońcu i słu- chając bochenka chleba. — To najzdrowsza rzecz, jaką możesz zrobić. — Mogę nawet usłyszeć jakiś głos. Niewątpliwie, jeżeli coś lub ktoś usiłuje nawiązać kontakt, to byłoby zadowolone mogąc porozmawiać z czarownikiem. — Bez wątpienia. Mój drogi mistrzu, ty naprawdę musisz się tam udać. I udał się, wyruszywszy wczesnym rankiem w dwa dni później. Gdy tylko zniknął im z oczu, Grizziscus z tryumfalnym uśmiechem zatarł dłonie. — Idealnie.Absolutnie idealnie — powiedział.— Teraz zajmę się biblioteką Belsheera i poszukam odpowiedniego zaklęcia, żeby się na nim należycie zemścić, kiedy wróci. — Twoja cierpliwość może służyć za wzór, mistrzu. — Dziękuję, Martin. Cierpliwość jest niezbędną cnotą mściciela. Podobnie jak po- mysłowość. — Twoja pomysłowość, mistrzu, rzuca na kolana. — Dziękuję ci, Martin. Jestem również zwolennikiem czystej gry. Postanowiłem, że kiedy zaczaruję tego starego złośliwego intryganta, podrzucę mu trop umożliwiający wyzwolenie. — Nieprawdopobna łaskawość, mistrzu. I niecodzienny pomysł, jeżeli mogę zauwa- żyć. — Zdecydowanie możesz. A teraz muszę przystąpić do pracy. Zawęziłem swoje opcje, ale nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji. Pod żadnym pozorem proszę mi nie przeszkadzać. W trzy dni później Grizziscus wyłoni się z pracowni wymęczony i z czerwonymi oczami, ale z uśmiechem na twarzy. Rzucił się na jedzenie i picie, spał jak kamień przez całą dobę, a potem zabrał się za mniej wyczerpujące zajęcia, którym poświęcał się przez prawie cztery tygodnie. Pod koniec tego okresu przyszła wiadomość, po odczytaniu której Grizziscus rozmyślał przez cały dzień, po czym poinformował Martina, że na- stępnego dnia z rana wyruszają, żeby spotkać powracającego Belsheera w drodze. — To ostrożność — wyjaśnił. — Belsheer jest starym intrygantem, ale nie głupcem.

13 Prawie na pewno zabezpieczył się przed możliwością rzucenia na niego uroku w tym domu. Nawet jeżeli tego nie zrobił, uważałbym za nierozsądne atakować go tutaj, wśród jego ksiąg i w znajomym otoczeniu.Nie,najpierw go izoluję i dopiero wtedy uderzę.Ten list daje mi znakomitą okazję. — Czy masz jakieś szczególne życzenia, mistrzu? — Przygotuj mój najlepszy płaszcz i buty. Sam też ubierz się elegancko. Musimy być w strojach godnych tego wydarzenia. * * * Belsheer podróżował metodycznie, trzymając się ustalonej trasy. Grizziscus i Martin spotkali go na drodze o kilka godzin jazdy od karczmy Frunskera i Grizziscus pozdro- wił go radośnie. — Co ty tu robisz? Kto pilnuje domu? — zapytał Belsheer. — Zabezpieczyłem dom i gospodarstwo ochronnym zaklęciem, łaskawy mistrzu — odparł Grizziscus. — Śpieszyłem przynieść ci dobrą nowinę. — Jaką dobrą nowinę? — Twój przyjaciel i towarzysz cechowy Tristaver żeni się! Belsheera zatkało. — Tristaver się żeni? — Z piękną królową, którą uwolnił od paskudnego uroku. Sam ślub odbył się bez rozgłosu, ale teraz szczęśliwa para pragnie przyjąć wszystkich swoich drogich przyja- ciół. Zaproszenie przyszło trzy dni temu i natychmiast wyruszyliśmy, żeby cię, mistrzu, odszukać — powiedział Grizziscus wydobywając z zanadrza autentyczne zaproszenie. Belsheer przeczytał je z zaskoczeniem i przyjemnością. — To ci stary obwieś! Myślałem, że nigdy się nie ustatkuje. Trudno go było zastać w domu, stale gdzieś latał. Najczęściej w postaci sokoła. — Czyżby mistrz Tristaver potrafił zmieniać swą postać? — Wiem, że potrafi zmieniać się w ptaka. Nigdy nie widziałem go w żadnej innej po- staci. Twierdzi, że jak człowiek raz był ptakiem, to już nie chce być niczym innym. Jest też dobry w zaklęciach miłosnych. — Rzadkie połączenie specjalności — zauważył Grizziscus. — Zaklęcia miłosne zapewniają mu dostatnie życie. Nudne czary, ale jest na nie stały zbyt. Ciekawe, czy w ten sposób zdobył też swoją królową. — Posłaniec powiedział tylko, że są bardzo szczęśliwi. Belsheer skinął głową. — Tak, to wygląda na czary. Brat Tristaver to porządny facet i w ogóle, ale to nie jest ktoś, o kim marzyłaby piękna królowa. — W zamyśleniu pogładził brodę i po chwili dodał: — Z drugiej strony mamy przypadek brata Kedrigerna. Ożenił się z królową...

14 czy z księżniczką.W każdym razie koronowana głowa. Podobno jest też bardzo piękna. Może królowe mają dość małżeństw z królami. — Może tak właśnie jest. — Tak. Również dziwny zbieg okoliczności. Jedno z przysłów Słuchaczy mówi „Król, królowa i maselnica to wesołe błoto i słońce”. Grizziscus spojrzał na niego skonfundowany. — Co to znaczy, mistrzu? — Na razie nikt nie wie, ale pracują nad tym. Przed wieczorem przybyli do karczmy Frunskera, względnie czystej i znanej z do- brego jedzenia. Jedli obficie i w doskonałym nastroju. Piwo Frunskera niektórzy uważali za najlepsze w okolicy. Czarownicy spróbowali go przy kolacji i ocenili pozytywnie, zażądali więc później po dzbanie na głowę. Martin wziął karczmarza na stronę i wciągnął go w długą rozmowę, zostawiając dwóch czarow- ników sam na sam. Belsheer łatwo uległ namowom Grizziscusa i zamówił drugi, a po- tem trzeci dzban. Kiedy wreszcie podtrzymywany przez swego ucznia wspinał się po schodach, był już w stanie sennej dobroduszności. Raczył swojego towarzysza całko- wicie niezrozumiałymi przysłowiami Słuchaczy, a na koniec z wielkim westchnieniem zwalił się na łóżko. W tym momencie dołączył do nich Martin, który na pytające spojrzenie Grizziscusa odpowiedział skinieniem głowy. Na znak swojego pana Martin stanął w drzwiach za- gradzając przejście. — Posłuchaj mnie, Belsheer — odezwał się Grizziscus głębokim, złowróżbnym gło- sem. — Jutro — wymamrotał Belsheer. — Dzisiaj, stary intrygancie. Wysłuchaj mnie i poznaj cenę, jaką zapłacisz za moją hańbę! Belsheer usiadł mrugając i ziewnął. — O czym ty mówisz? Wypiłeś za dużo piwa, mój chłopcze. — Zaznałem zbyt wiele obelg, hańby i poniżeń, więcej niż czarownik może znieść i dlatego... — Grizziscus uniósł rękę i wskazując zdumionego starca czarownika zainto- nował: Za hańbę, jaką sprowadziłeś na mnie. Zemsta niechybnie na ciebie spadnie. Ty, czyje imię na Be się zaczyna, Posłuchaj tego, który cię zaklina: Be, jak biedronka!

15 W zupełnej ciszy w izbie błysnęło i na łóżku, gdzie przed chwilą siedział Belsheer, pojawiła się biedronka rozmiarów dojrzałej, dorodnej brzoskwini. Martin nie mógł z siebie wydobyć słowa. Grizziscus roześmiał się i klasnął w dłonie, biedronka drgnęła, zrobiła kilka kroków i przewróciła się na bok. — Ostrożnie, mistrzu! — zawołał Martin. — To może ugryźć! — Nie ma obawy. Biorąc pod uwagę ilość piwa, jakie wypił Belsheer, ta biedronka bę- dzie spać do południa. Czy rozmawiałeś z karczmarzem? — Uprzedziłem go, że możemy wyruszyć w nocy i zapłaciłem mu za wszystko. Nie pokaże się tu do jutra. — Dobrze. Każ przygotować konie. Wyjeżdżamy natychmiast. — Grizziscus przyj- rzał się biedronce i ze smutkiem pokręcił głową. — Chciałem zostać godzinę lub dwie i nacieszyć swoje oczy tym widokiem, ale ta biedronka śpi jak kamień. W drodze powrotnej do domu i przez kilka następnych dni Grizziscus był zachwy- cony. Nieustannie wspominał swoją zemstę nad Belsheerem i za każdym razem Martin należycie wychwalał jego cierpliwość, poświęcenie i zręczność wykonania czaru. Po ty- godniu Grizziscus przeszedł w stan spokojnego zadowolenia, w którym nie wspominał o swojej udanej zemście częściej niż dwa razy dziennie. W jakiś miesiąc po przemianie swego nauczyciela zaczął jednak popadać w zamyślenie i jego nastrój stawał się z dnia na dzień coraz bardziej ponury. Pewnego ranka w środku lata wyszedł ze swojej pra- cowni zdecydowanym krokiem i przyzwał Martina. — Jutro wyruszamy do doliny Aniar. Przygotuj wszystko, co trzeba — powiedział. — Tak jest, mistrzu. Czy długo tam zabawimy? Grizziscus zastanowił się przez chwilę. — Możliwe. Muszę znaleźć pewien szczególny kwiat rosnący tylko w tej dolinie. Stanowi on antidotum na urok, który rzuciłem na Belsheera. Martin uniósł lekko brwi. — Czyżby miał zostać oduroczony, mistrzu? Grizziscus uśmiechnął się mściwie i pokręcił głową. — Absolutnie nie. Grizziscus przemyślał sprawę i postanowił zmienić swój pierwotny plan. Nie były to przemyślenia z tych, które wiążą się z wyrzutami sumienia, pokutą lub przebaczeniem. Wprost przeciwnie. Zemściwszy się na Belsheerze i stwierdziwszy, że jest to przyjemne, Grizziscus postanowił przedłużać swoją zemstę w nieskończoność. Żałował jedynie, że uległ dziecięcej pokusie dania przeciwnikowi szansy. W karczmie Frunskera celowo kilkakrotnie wspomniał przy służbie, że celem jego podróży jest dolina Aniar. Nie była to prawda. Była to wskazówka co do możliwości uwolnienia się od uroku. W pewnym lesie w dolinie Aniar, i nigdzie więcej na świecie, rośnie pohukujący błę-

16 kitny siedmiosił, pasożytnicze ziele, którego kwiaty zawierają nektar odwracający zaklę- cia człowieka w owady i kolibry. Gdyby Belsheer okazał się wystarczająco bystry, żeby pochwycić wskazówkę, mógłby się uwolnić od uroku. Szansa była niewielka, ale zawsze była i teraz Grizziscus żałował, że zostawił staremu czarownikowi nawet tak nikłą moż- liwość wyzwolenia się od zemsty. Dlatego postanowił pojechać do doliny, zniszczyć tam wszystkie okazy pohukującego błękitnego siedmiosiła i kontynuować swój plan. Grizziscus w cichości ducha wypowiedział wojnę Cechowi Czarowników.Zachęcony łatwością, z jaką wprowadził w pole Hithernilsa, a potem Belsheera, postanowił teraz podjąć kroki przeciwko pozostałym członkom. Wszyscy głosowali przeciwko niemu i dlatego wszyscy zasługiwali na karę. Uwierzył, że może pokonać każdego z nich: py- szałka Tristavera, asekuranta Axpada, opryskliwego Conhoona, nawet Kedrigerna i dziekana sztuk tajemnych, wspaniałego Krillicana oraz całą resztę. W swojej własnej ocenie Grizziscus wszystkich ich przerósł i zdeklasował. Mógł teraz udowodnić światu, że potrafi ich przeczekać, przechytrzyć i przeczarować. Trzymał swój wielki plan w tajemnicy, póki nie przybyli do doliny Aniar, gdzie Martin rozbił namioty i rozpalił ogień, żeby przygotować kolację.Wtedy dopiero wyło- żył mu wszystko, delektując się każdym słowem. Martin słuchał w milczeniu co jakiś czas unosząc brew. — Ambitny plan — zauważył na zakończenie. — Dla zwykłego czarownika byłoby to zadanie ambitne, ale ja już dowiodłem, że mogę się z nimi równać — powiedział Grizziscus. — To prawda, mistrzu. Ale jednak... sam przeciwko wszystkim... — Najwyższy czas, żeby ktoś im dał nauczkę. A kto zrobi to lepiej niż ja? — Rzeczywiście, mistrzu. Grizziscus zachichotał. — Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć ich miny, kiedy... — umilkł, pogładził brodę i zapatrzył się w ogień. — To wymaga pewnego namysłu. Jeżeli pozamieniam ich w gzy albo robaki, nie będę mógł zobaczyć ich min, a to połowa przyjemności. Zabrakło mi tego u Belsheera — powiedział z żalem w głosie. Tego wieczoru do późna siedział sa- motnie pogrążony w zadumie. Następnego ranka o świcie Grizziscus i Martin byli na skraju lasu pokrywającego skierowany na wschód stok doliny. Tutaj i tylko tutaj można było znaleźć pohukujący błękitny siedmiosił. Ziele było niewielkie i trudne do wypatrzenia, ale o świcie jego otwierające się kwiaty wydawały ciche pohukiwania, dzięki czemu można je było odna- leźć. Dwaj mężczyźni zeszli z wierzchowców i usiedli oparci o pień starego dębu rosną- cego na skraju polany w oczekiwaniu pierwszych promieni słońca i charakterystycz- nych odgłosów.

17 * * * W tej chwili, bez najmniejszego ostrzeżenia, kiedy Grizziscus przecierał oczy, a Mar- tin był w połowie ziewnięcia, na polanie pojawił się spowity w oleisty czarny dym i roz- taczający odrażającą woń jakiś ohydny stwór. Martin tylko raz rzucił na niego okiem, wciągnął powietrze i odczołgał się na drugą stronę pnia, gdzie cicho i obficie zwrócił poranny posiłek. Grizziscus zerwał się na równe nogi. — Co to ma znaczyć? Gdzie ja jestem? Kto śmiał? — zaryczała potworna zjawa ni- skim, lepkim głosem. — Jestem Grizziscus, najpotężniejszy z czarowników, a to jest dolina Aniar. A kto ty jesteś? — Jestem Wielką Pełzającą Ohydą z Moodymount i moja wściekłość jest bezgranicz- na! Muszę się zemścić! — Podoba mi się twoje podejście do sprawy — powiedział Grizziscus. — Opowiedz mi coś więcej. W boku potwora ukazało się wielkie okrągłe oko, które zimno przyjrzało się czarow- nikowi. — Dlaczego? — spytała Ohyda. — Bo jestem specjalistą od zemsty. Może będę miał jakieś sugestie. Potwór wydał jakiś mokry, kleisty odgłos i otworzył troje dodatkowych oczu, w tym jedno na szypułce. Oczy wpatrywały się przez chwilę w Grizziscusa, a potem znikły w cielsku Ohydy. — Podczas walki z pewnym rycerzem i jego towarzyszami, spadł na mnie nagle zdradziecki urok — powiedziała Wielka Pełzająca Ohyda. — Założę się, że nie po raz pierwszy. — Nie,nie po raz pierwszy,ale to nie twój interes.Poza tym to chamska uwaga.— Głos potwora był niski i kleisty, ale coś w jego brzmieniu podpowiadało Grizziscusowi, że rozmawia z istotą płci żeńskiej. — Czy jesteś samicą? — spytał. — Rozmawiamy o moich kłopotach, nie o mojej płci. — Jak sobie życzysz — odpowiedział Grizziscus z dwornym gestem. — Trwała właśnie żwawa i pobudzająca apetyt potyczka, która zgodnie z moimi pla- nami powinna trwać do chwili aż poczuję prawdziwy głód. Moi przeciwnicy składali się na rozkosznie zrównoważone menu: karzeł na przekąskę, krzepki rycerz jako danie główne, piękna księżniczka na deser i paru innych na przegryzkę. Właśnie miałem wy- puścić czarny, cuchnący obłok, żeby ich zmylić i przerazić, kiedy zostałem zdradziecko przeniesiony w inną przestrzeń. — Zaklęcie teleportacyjne? Czy widziałeś, kto to zrobił? Ohydny stwór utoczył nieco

18 podejrzanej cieczy z jednego boku i wydał odrażający odgłos. — Gdyby to nie było tak absurdalne, powiedziałbym, że zrobiła to biedronka. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam... Grizziscus zatoczył się, wpadł na pień dębu i wyrzucił w górę ramiona, a potem za- piał głosem pełnym wściekłości i zawodu: — To był Belsheer! Ta biedronka to był Belsheer. — Nie kpij ze mnie. Nie ma czegoś takiego jak biedronka rzucająca uroki. — Otóż jest coś takiego, ty głupi potworze, i to moje dzieło. Ta biedronka to zaklęty przeze mnie czarownik, który używa moich własnych zaklęć. — To ty go zakląłeś? — Ja. — I to dzięki twojemu zaklęciu znalazłem się w tym świecie? — Tak.Wszystkiego, co wie na temat zaklęć teleportacyjnych, nauczył się ode mnie. — Zatem ty zapłacisz za moje kłopoty — zahuczał odrażający stwór wypuszczając dwie długie kleiste macki, które szybko oplotły czarownika zasłaniając mu usta i krę- pując ramiona, co uczyniło go całkowicie bezradnym. W boku potwora otworzyła się paszcza, do której czarownik został natychmiast wtłoczony. Otwór zatrzasnął się i znikł, a Wielka Pełzająca Ohyda znieruchomiała. Martin był świadkiem całego spotkania i miał dosyć. Kiedy ostatnie oko potwora zamknęło się i znikło, Martin zaczął się wycofywać trzymając się jak najbliżej ziemi. Dopiero kiedy dotarł do gęstej kępy brzóz, odważył się podnieść do postawy skulonej. Potwora nie było już widać ani czuć. Martin pośpieszył do koni, doprowadził je cicha- czem do końca doliny, tam wsiadł na jednego z nich i odgalopował nie zatrzymując się aż do zachodu słońca. Martin należał do ludzi przewidujących i Grizziscus polegał na nim w kwestiach praktycznych.W podróży to on zawsze dzierżył kiesę, a podczas tej wyprawy kiesa była szczególnie ciężka, gdyż Grizziscus planował bankiet z okazji zniszczenia ostatniego pohukującego błękitnego siedmiosiła. Martin miał przy sobie złoto, które mogło mu starczyć na długi czas. Miał również torbę podróżną swojego mistrza z zestawem pod- ręczników. Przy ich pomocy mógłby posługiwać się pewną ilością prostych zaklęć. Im dłużej o tym myślał, tym mniej mu się ten pomysł podobał. Życie czarowni- ka, nawet pomniejszego i bardzo bezpretensjonalnego czarownika, który pragnie tylko zarobić na życie, było zbyt ryzykowne. Co tu dużo mówić, było wręcz niebezpieczne. Martin doszedł do wniosku, że to nie jest dla niego.Wolał coś pewniejszego. Kiedy tak leżał patrząc w gwiazdy przypomniała mu się długa rozmowa, jaką odbył z Frunskerem. Karczmarz kilkakrotnie wspominał o chęci sprzedania gospody, wymie- niał nawet cenę. Martin sięgnął za pazuchę i pomacał kiesę. Była przyjemnie pulchna, a ta pulchność oznaczała złoto.

Życie karczmarza, to jest coś dla mnie, pomyślał. Raz na jakiś czas małe zaklęcie, żeby przepłoszyć pchły, szczury i myszy. Oto cała magia potrzebna karczmarzowi.Westchnął z zadowoleniem, odwrócił się na bok i zapadł w sen z uśmiechem na twarzy.

Moggropple po tamtej stronie lustra

21 Na dworze wesoło śpiewały ptaki. Poranek był słoneczny, śniadanie przepyszne. Księżniczka wyglądała uroczo, czary wychodziły. Kedrigern skończył trzecią bułeczkę i spojrzał na świat łaskawym okiem z wysoko- ści pełnego żołądka. Na talerzu została ostatnia bułeczka. Pod wpływem nagłego im- pulsu Kedrigern zgarnął z obrusa okruchy, wysypał je na talerz obok bułeczki i wstał ze słowami: — Moja droga, jeżeli nie chcesz tej bułeczki... — Nie mogę już, Keduś. Zjedz ty — powiedziała Księżniczka. — Ja też się najadłem. Pomyślałem, że wyjdę na dwór i pokarmię ptaki. — Świetny pomysł — powiedziała Księżniczka. — Pójdę z tobą. Ptaki kręciły się po podwórku pochłonięte swoimi ptasimi sprawami podskakując, ćwierkając, dziobiąc, zerkając na boki. Kiedy pierwsze okruchy posypały się na ziemię, ptaki przezornie wzbiły się w powietrze, ale wkrótce wróciły i zabrały się do jedzenia. — Ptaki to piękne stworzenia — zauważył czarownik, — Bardzo. I tak wdzięcznie latają — dodała Księżniczka. — Tobie też znakomicie to wychodzi, moja droga. Księżniczka skromnie spuściła wzrok. — Dziękuję. W chwili, gdy Kedrigern rzucił ostatnią garść okruchów, z cichym ale wyraź- nym szczękiem wylądował nowy ptak, rozpraszając resztę stadka. Przybysz podsko- czył w stronę czarownika, złożył skrzydła i skłonił się. Było to zachowanie dość nieco- dzienne jak na ptaka i Kedrigern przyjrzał mu się z uwagą. Ptak był wielkości sroki, ale nie była to sroka. Korpus miał ze złota, skrzydła ze złota i srebra, ogon ze srebra i elektronu. Jego oczy byty szmaragdami, czubek głowy, końce skrzydeł i ogon miał wysadzane szmaragdami i rubinami, dziób miał z perły, nogi zdobione niello. Małe stworzenie połyskiwało jak szkatułka z biżuterią w świetle po- chodni. — Czy stoję w obliczu mistrza Kedrigerna,sławnego czarnoksiężnika z Góry Cichego

22 Grzmotu? — spytał ptak wysokim i cichym, ale bardzo wyraźnym głosem. — Tak jest, mój dobry ptaku. Co mogę dla ciebie zrobić? — odparł Kedrigern. Ptak szczęknął kilkakrotnie raz po raz, przekrzywił głowę, podskoczył bliżej i wyre- cytował: — Wiadomość dla mistrza Kedrigerna od jego starego druha Apontheya.„Wszedłem w posiadanie magicznego kryształu o niezwykłych własnościach. Nie moja specjal- ność. Byłbym wdzięczny za twoją ekspertyzę. Przybywaj, jeśli możesz. Pozdrowienia, Aponthey”. — Czy to wszystko? — spytał czarownik. Ptak wykonał pełny obrót głową, potrząsnął ogonem i powiedział: — To wszystko. Na odgłos ćwierknięcia będę gotów do przyjęcia twojej odpowiedzi, panie. Możesz się nie śpieszyć. Jestem urządzeniem mechanicznym i mogę czekać przez czas nieograniczony. — Dobrze wychowane stworzonko — zauważyła Księżniczka. — ponthey zawsze był skrupulantem — powiedział Kedrigern. — Kto to jest Aponthey? Nigdy o nim nie wspominałeś. — To zdolny młody człowiek, bardzo utalentowany. Jest wynalazcą, zegarmistrzem... geniuszem mechanicznym. Pracował przy słynnym Żelaznym Człowieku z Rottingen. — Słyszałam o nim, ale nigdy go nie widziałam. — Teraz to pewnie tylko kupa zardzewiałego szmelcu. Ale nie z winy Apontheya. Jego dziełem był mechanizm wewnętrzny. Korpus robili miejscowi partacze i spaprali robotę. Zresztą Aponthey zawsze był najlepszy w mniejszych rzeczach, takich jak ten ptak. — Jest wspaniały — powiedziała Księżniczka schylając się, żeby lepiej obejrzeć mały automat, który właśnie wyćwierkał swoją gotowość do pracy. — I jak bogato zdobiony! Co najmniej siedemnaście kamieni. — Aponthey zrobił bardzo podobnego dla cesarza Bizancjum, istne cacko z kutego złota i emalii. Dwóch greckich złotników przywłaszczyło sobie całą sławę, ale to była robota Apontheya. Majstersztyk, z tego co słyszałem. Siadał na złotej gałęzi i śpiewał o tym co minęło, co przemija i co nadejdzie. Dwór przepadał za nim, ale cesarz twier- dził, że nie daje mu spać. — Niełatwo jest zadowolić cesarza. — Aponthey zabrał ptaka i zastąpił go tuzinem mechanicznych biedronek. Latały w szyku wykonując ewolucje, wszystko po cichu. Cesarz był zadowolony. — Brawo dla Apontheya. A jak zamierzasz odpowiedzieć na jego prośbę? — Sam nie wiem, wprawdzie nie mam teraz żadnej pilnej pracy, ale wymagałoby to... — tu przerwał i skrzywił się, aż wreszcie wydusił znienawidzone słowo — ... podróży. — Czy daleko jest do pracowni Apontheya?

23 — Wszędzie jest daleko, moja droga. Podróż to jest kurz, brud, upał i niewygody, a na końcu czeka rozczarowanie i dwa razy gorsza droga powrotna. — Można by pomyśleć, że nie masz ochoty tam jechać — powiedziała Księżniczka. — Właściwie to nawet mam ochotę. Zapowiada się to wcale interesująco. Nie mia- łem do czynienia z magicznymi kryształami od czasu naszych przepraw z kryształami Caracodissy. Pamiętasz, jak sądzę. — Pamiętam, pamiętam — potwierdziła Księżniczka ponuro. — Zdradziecka rzecz, te magiczne kryształy, ale mogą być użyteczne. Dobre źródło informacji. — Bezpieczniej polegać na plotkach i słuchach — powiedziała Księżniczka. — Teraz wygląda, że to ty nie masz ochoty jechać. — Ależ wprost przeciwnie. Jest doskonała pora do podróży. Możemy to uznać za małe wakacje. — Uhum. — Po drodze będziesz mógł zbierać różne zioła. Zrobię świetne kanapki na drogę. Na pewno miło ci będzie zobaczyć się z Apontheyem, prawda? — Tak — przyznał niechętnie Kedrigern. — I jak to jest daleko, tak naprawdę? — Około trzech dni drogi w każdą stronę. — Ależ to żadna odległość! Powiedz ptakowi, że jedziemy. Kedrigern wzruszył z rezygnacją ramionami. — Dobrze, moja droga. Skoro sobie tego życzysz. — Ty też i oboje dobrze o tym wiemy. Zwracając się do ptaka Kedrigern wyciągnął rękę i powiedział: — Ptaku, jestem gotów do odpowiedzi. Mały automat rozwinął skrzydła, gładko wzbił się w powietrze i usiadł na lewej dłoni czarownika. — Proszę mówić prostego do mojego dzioba i nie zbliżać się za bardzo — powie- dział. Kedrigern uniósł ramię aż ptak znalazł się równo z jego ustami na odległość przed- ramienia. — Czy tak będzie dobrze? — spytał. — Znakomicie. Proszę nadawać. Kedrigern zajrzał w otwarty dziób i nagle poczuł się bardzo głupio, stojąc tak na swoim podwórku i gadając do mechanicznego ptaka. Zaraz jednak się opanował, od- chrząknął i głosem lekko tylko nienaturalnym powiedział: — Jak się masz, Aponthey? Słyszysz mnie? Tu Kedrigern. Mam nadzieję, że jesteś zdrów. My tu mamy piękny poranek.

24 — Kryształ — szepnęła Księżniczka z ponaglającym gestem. — A tak, kryształ. Co do tego twojego kryształu, Aponthey. Przybywamy, żeby go obejrzeć. To znaczy moja żona i ja. Wyruszamy jutro i za trzy dni powinniśmy być na miejscu. Nie zabawimy długo. — Keduś, nie możemy wpaść jak po ogień. A jeżeli to jakaś poważna sprawa? — No dobrze. Nie zabawimy długo, chyba że to jakaś poważna sprawa. Do widzenia, Aponthey. Do zobaczenia za kilka dni. Kedrigern skończył, ptak zatrzasnął dziób, z dziarskim „Dziękuję” wzbił się z dłoni czarownika, po czym zatoczył jeden krąg i skierował się na północny zachód. — No i co teraz? — spytał Kedrigern. — Pakujemy się — powiedziała Księżniczka i wziąwszy go za rękę poprowadziła do domu. * * * Rezydencja Apontheya okazała się być oddalona o niecałe trzy dni przyjemnej jazdy. Drogi były suche i puste. Nie było ani zbyt gorąco, ani zbyt chłodno. Co noc Księżniczka i Kedrigern rozbijali obóz na łąkach pełnych kwiatów i spali pod gwiaz- dami, kołysani do snu powiewem niosącym słodkie zapachy lata. Rankiem uzupełniali swoje proste śniadanie świeżymi jagodami. Podróż była tak idylliczna, że Kedrigern nie znajdował powodów do zrzędzenia i musiał się zadowalać przepowiedniami nieunik- nionego deszczu, chłodu i bandyckich napadów w drodze powrotnej. Chcąc poprawić mu humor Księżniczka zagadnęła go o ich gospodarza. — W jakim domu mieszka Aponthey? — Nic nadzwyczajnego. Jest to właściwie jedna wielka pracownia. Może wydać ci się nieco zagracona, ale na pewno będzie interesująca. Zegary wszelkich rodzajów, kształ- tów i rozmiarów, z figurami, które wywijają rękami, wierzgają nogami, przewracają oczami i wyczyniają łamańce... rzeczy, które tykają, dzwonią, szczękają i brzdąkają... straszny hałas co godzina, kiedy wszystkie te zegary robią swoje na raz. — Musimy poprosić o jakiś cichy pokój. — Aponthey pewnie takiego nie ma. Raczej trzeba będzie na noc zatykać czymś uszy. — A jaki jest on sam? — Żywe srebro. Tryska energią. Ruchliwy jak pchła, zawsze robi tuzin rzeczy na raz i planuje następne dwa tuziny. — Może być dość męczący. — Większość jego energii pochłania praca. Mimo to potrafi być bardzo interesują- cym kompanem. Tak, moja droga — powiedział czarownik uśmiechając się nostalgicz- nie i kręcąc głową — jestem pewien, że ci się spodoba. Naprawdę czarujący młodzie-

25 niec. — Jak daleko jeszcze do jego domu? Powiedziałeś trzy dni i jesteśmy już trzeci dzień w drodze. — Powinniśmy lada chwila być na miejscu. Musimy tylko przejechać przez ten las. Dom Apontheya stoi pośrodku wielkiej polany. Zawsze lubił mieć wokół siebie dużo wolnej przestrzeni, żeby móc... poczekaj chwilę. — Czy coś się nie zgadza? — spytała Księżniczka. Kedrigern wskazał czarny kamienny słup dwukrotnie wyższy od człowieka. Z jednej strony był wypolerowany i z tej strony na wysokości głowy miał wykute stylizowane A nad dziwnym wielobocznym symbolem. — To nie powinno stać tutaj, pośrodku lasu. To jest znak graniczny jego polany — powiedział czarownik. — Czy jesteś pewien? — spytała Księżniczka. — Jak najbardziej. Sam narysowałem ten znak kamieniarzowi. To ostrzeżenie dla de- monów. Przy mnie ustawiano ten słup. — Może ktoś go przeniósł. Jedyną odpowiedzią Kedrigerna było pełne zadumy mruknięcie. Potem wyciągnął spod koszuli medalion i podniósł go do oka, żeby spojrzeć przez Otwór Prawdziwego Widzenia. — Jest i dom — oświadczył. — Też go ktoś przeniósł, bo stoi wśród drzew. Nie po- doba mi się to. Droga była wąska i zarośnięta. Powoli przejechali wśród zarośli do drzwi, przed któ- rymi Kedrigern wstrzymał konia. — To tutaj — powiedział. — Aponthey dokonał pewnych przeróbek, ale to jest na pewno jego dom. Tylko skąd, u licha, on się znalazł tutaj, pośrodku lasu? Zsiądę i zapu- kam... o, jest jakiś służący. Zapytamy tego starca. Z domu wyszedł powłócząc nogami stary człowiek. Stał przez chwilę mrugając i pa- trząc szklanym wzrokiem przed siebie, aż po chwili dostrzegł parę jeźdźców. Przyglądał im się bez słowa. — Dobry dzień, starcze. Czy Aponthey jest w domu? — spytał Kedrigern z przyja- znym gestem. — On tego nie — zagadkowo odpowiedział staruch. — Czego nie? — Kto? — Aponthey. — Czego chcesz od Apontheya? — To Aponthey chce czegoś ode mnie. Jestem Kedrigern, czarownik, a to jest moja żona Księżniczka. Aponthey mnie zaprosił.