uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Nancy Taylor Rosenberg - Sprawiedliwość Sullivan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:PDF

Nancy Taylor Rosenberg - Sprawiedliwość Sullivan.PDF

uzavrano EBooki N Nancy Taylor Rosenberg
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 279 stron)

Forrestowi Blake 'owi, bez którego ta książka by nie powstała W hołdzie mojej pięknej matce Ethel Laverne Taylor i mojej najmłodszej wnuczce Elle Laverne Taylor

Rozdział 1 Czwartek, 23 grudnia, 12.30 Ś mierć czekała przyczajona w garażu pięknego domu Suzanne Porter. Buty Suzanne plaskały po mokrym chodniku zaledwie o kilka przecznic od domu. Niebo było zachmurzone, kiedy - jak co dzień - wychodziła po­ biegać. Teraz już padało i cała przemokła. Cieniowane włosy posklejały się w grube pasemka i poprzylepiały do twarzy. Zawsze ją to denerwowało. Mogła zakładać czapkę baseballową, ale nie lubiła nosić czapek. Bolała ją od tego głowa. Dziś jednak takie drobiazgi nie były w stanie zepsuć Suzanne nastroju. Uwielbiała Venture w deszczu. Przebiegając na drugą stronę ulicy, zerknęła na otwartą przestrzeń między domami i dostrzegła Pacyfik atakujący wy­ brzeże pieniącymi się na biało falami. Amatorzy surfingu muszą być w siódmym niebie, pomyślała na widok unoszących się w wodzie głów ludzi czekających na kolejną falę. Miasto powstało wokół starej misji San Buenaventura, założonej w 1792 roku. Suzanne zachwycała się rodzinnym miastem męża, wciśniętym mię­ dzy ocean a góry. Była pewna, że spędzą tu resztę życia. Jej rodzice już nie żyli i Suzanne bardzo zżyła się z matką i ojcem Teda. Na dodatek mieli wie­ lu znajomych; Ted znał niektórych od dziecka. Ostatnio Suzanne żyła w oczekiwaniu. Kilka miesięcy temu wymyśliła doskonały prezent gwiazdkowy dla męża. Właściwie miał to być zarazem prezent świąteczny i urodzinowy. Przez całe dwa tygodnie nie mogła się doczekać, by go wręczyć. Mąż odprężał się po pracy, odnawiając stare 7

samochody. Kiedy auto było już gotowe, czasami czekało na kupca miesią­ cami. Ted aż się palił, by zacząć pracę nad kolejnym samochodem, ale nie miał miejsca. Trzy tygodnie temu Suzanne sprzedała po cichu część akcji, które nabyła jeszcze przed ślubem, i wynajęła firmę budowlaną, żeby posze­ rzyć garaż tak, by zmieścił cztery samochody. W Boże Narodzenie pokaże Tedowi plan przebudowy. Będzie zachwycony. Ostatni tydzień poświęciła na przygotowania do świąt. W tym roku była jej kolej, by zaprosić rodzinę, i chciała, żeby wszystko dobrze wypadło. Jej szwagierka Janice była mistrzynią kuchni. Suzanne wolała więc nie ryzyko­ wać i zamówiła świąteczną kolację w La Orange, jednej z najlepszych re­ stauracji w Venturze. Zagroziła Tedowi, że jeśli się wygada, opowie jego matce, że oglądał w Internecie zdjęcia gołych dziewczyn. I co z tego, że kiepsko gotowała? Umiała przyrządzać sałatki i spaghetti. I tak zwykle jada­ li na mieście. Zanim wyszła za Teda, była maklerem obligacji na Wall Street. Kiedy w wieku dwudziestu ośmiu lat zauważyła, że siwieje, uznała, że czas poszu­ kać męża. Ted przyjechał do Nowego Jorku w interesach. Pracował jako makler dla banku Merril Lynch. W czasie świąt Suzanne zawsze traciła silną wolę i jadła do woli. Poprzed­ niego wieczoru pożarła pół pudełka czekoladek Godiva. Miesiąc temu skoń­ czyła trzydzieści pięć lat i wiedziała, że tę chwilę słabości zaraz będzie wi­ dać na udach. Codziennie ćwiczyła - najpierw godzina w domowej siłowni, potem trzykilometrowy bieg. Tego ranka zmusiła się, by stanąć na znienawi­ dzonej wadze. Spodziewała się, że przybył jej kilogram, najwyżej dwa. Ale jak mogła przytyć w dwa miesiące aż osiem kilo? Wszystkie ubrania stały się za małe. Postanowiła więcej ćwiczyć. Znów przebiegła przez ulicę i przyspieszyła. Kiedy dotarła do domu, była wyczerpana. A przecież pobiegła tylko kilometr więcej. Kilka lat temu mo­ gła przebiec aż dziesięć i nawet się nie spocić. Pochyliła się, klepnęła w ko­ lana i ruszyła chodnikiem. Deszcz osłabł, ale w prognozie mówili, że wie­ czorem nadejdzie kolejny front. Brakowało jej śniegu. Wychowała się w Connecticut. Zaczęła wspominać walkę na śnieżki przed domem w czasie świąt, łyżwy na Jeziorze Whitmana i zjeżdżanie z bratem na sankach w Czarnym Kanio­ nie. Oczywiście widok ciągle słonecznego nieba był przyjemny, ale kiedy temperatura wynosiła stale dwadzieścia stopni Celsjusza, zapominało się, jaki to miesiąc. Bez śniegu nie było świątecznej atmosfery. Przynajmniej 8

deszcz stwarzał nastrój. Roześmiała się na myśl, że mogłaby rozłożyć białe prześcieradła w ogrodzie i podkręcić klimatyzację. Zobaczyła, że na podjazd sąsiadów wjeżdża ich dziewiętnastoletni syn, i podeszła do niego zagadać. Przez okna czarnego mustanga dochodziło dud­ nienie rapu. Matka kupiła chłopakowi samochód, zastrzegając, że na moto­ cyklu ma jeździć tylko w weekendy. Franny obawiała się, że dzieciak się w końcu zabije, Suzanne odczekała, aż wyłączy silnik i podeszła bliżej. - Franny już wróciła z pracy? Planuję urodzinowe przyjęcie z niespodzian­ ką dla męża i chciałabym zaprosić twoich rodziców. - Przecież ma pani telefon, tak? - odburknął Eric Rittermier, wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. Był wysokim, melancholijnym chłopa­ kiem z bladą skórą i ciemnymi oczami. W lewym nozdrzu miał dwa dia­ mentowe kolczyki. Na czoło naciągnął włóczkową niebieską czapkę. Ca­ łość dopełniała poplamiona szara bluza i workowate dżinsy z krokiem przy kolanach. Suzanne cofnęła się o kilka kroków, patrząc, jak Eric wchodzi do domu. Może Ted miał jednak rację co do dzieci? Zdecydowanie nie miała ochoty matkować aroganckiemu, naburmuszonemu nastolatkowi. Dzieci były słod­ kie, ale do czasu. Nigdy nie wiadomo, czy wyrosną na kryminalistów, czy geniuszy. Kiedy otworzyła skrzynkę pocztową, na chodnik wypadło kilka listów. Na giełdzie trwała bessa. Na parkiecie zawsze tak było - albo fiesta, albo głód. Wszyscy szybko przywykali do wystawnego życia, ale rzadko kiedy próbowali ograniczać wydatki. Oszczędzanie znaczyło porażkę. W tym za­ wodzie pewność siebie to podstawa. Weszła na frontową werandę i wyjęła klucz spod wycieraczki. Ted ostrze­ gał ją, by włączała alarm przed wyjściem i nie zostawiała klucza w miejscu, gdzie ktoś mógłby go znaleźć. Ale przyzwyczajenie drugą naturą - ciągle zapominała o środkach ostrożności. Zresztą nie było jej tylko przez chwilę. W poprzednim domu nie mieli alarmu. Ten, który założyli teraz, uniemożli­ wiał nawet otwarcie okna. Przed włączeniem systemu należało najpierw dokładnie pozamykać wszystkie okna i drzwi. Nie zamierzała być więźniem we własnym domu. Kiedy otworzyła drzwi, pozdrowił ją brązowy basset Freddy. Podekscyto­ wany próbował podskakiwać, ale miał zbyt słabe łapy. Szczekając, pobiegł do drzwi garażu. 9

- Co się dzieje, Freddy? - zapytała Suzanne i klasnęła. - Chodźmy na górę, piesku. Pani brzydko pachnie. Musi się wypięknić dla pana. Podeszła do choinki i poprawiła jedną z grających ozdób - małego dobo­ sza. Wdychając cudowny zapach sosny, zaczęła przypominać sobie listę za­ kupów, żeby nie musiała kupować jakiegoś podarku w ostatniej chwili. Żałowała, że nie mają domu z widokiem na morze, zamiast na podnóże gór, ale nie mogła narzekać. Za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze za­ fundowali sobie robioną na zamówienie luksusową szafę z drewna wiśnio­ wego i dwupoziomową bibliotekę, gdzie spędzała popołudnia, czytając i po­ pijając herbatę, z Freddym drzemiącym u stóp. Nawet wrzody w końcu przestały jej dokuczać. Zdjęła spodenki i koszulkę, wrzuciła je do kosza na bieliznę i stanęła na zimnej podłodze łazienki. Wzięła gruby niebieski ręcznik z wyhaftowanymi kwiatkami, przerzuciła go przez ściankę kabiny i weszła pod prysznic. Cie­ pła woda spływała strumieniami na ciało, a para pokryła przezroczyste szy­ by. Dziś mieli iść na kolację z najlepszym przyjacielem Teda i jego nową żoną. Suzanne jeszcze nie zdecydowała, co włoży na wieczór. Wytarła się i wyszła z kabiny. Usłyszała, że Freddy znów szczeka. Zarzu­ ciła szlafrok, i ruszyła na dół. Pies nadal skrobał drzwi do garażu. Kiedy je otworzyła, usłyszała szmer przy niedawno wyremontowanym samochodzie. Pod plandeką krył się jaguar XKE. Czyżby znów zalęgły się tu myszy? Krzyknęła, kiedy nagle z tyłu ktoś chwycił ją za szyję. Zaczęła się szarpać i próbowała uderzyć go łokciem. - Uspokój się, bo cię zabiję. Suzanne odwróciła głowę i zobaczyła wysoką postać w czarnym motocy­ klowym kasku z lustrzaną szybą. Do lewego policzka miała przyciśniętą lufę. Napastnik trzymał ją duszącym chwytem. Serce biło jej jak u królika. Modliła się, żeby to był syn sąsiadów. - Eric? Obcy milczał. To nie Eric, uznała. Miał inny głos. - Nie zabijaj mnie - błagała ze łzami w oczach. - W torebce jest prawie sto dolarów. Weź to... weź wszystko, co chcesz. Nie zadzwonię na policję. Przysięgam. - Myślisz, że jestem złodziejem? - spytał i jeszcze bardziej zacisnął ramię na jej gardle. Suzanne zaczęła się dusić. Tak, zamierzał ją zabić. Przypomniała sobie, że niedawno w sąsiedztwie zamordowano całą rodzinę. Morderca był tak 10

brutalny, że zabił nawet sześciomiesięczne dziecko. W gazecie pisali, że odciął też głowę własnej matce. Po nogach Suzanne pociekł strumień ciepłego moczu. Spojrzała na kałużę. Freddy skamlał u jej stóp. Napastnik kopnął go - pies wyleciał na zewnątrz garażu. Bandyta zamknął drzwi na klucz. Su­ zanne przypomniała sobie techniki obronne i zacisnęła palce na jego ra­ mieniu, wieszając się na nim całym ciężarem ciała. Rękę miał jak ze stali. Roześmiał się. Suzanne szczękała zębami. Zagryzła wargę i poczuła słony smak krwi. - Pomocy! - krzyknęła, licząc że ktoś usłyszy. - Policja! Napastnik lufą pistoletu rozsunął szlafrok, odsłaniając jej nagie ciało. Z przerażenia poczuła ucisk w żołądku. - Zaprowadź mnie do sypialni - polecił. Suzanne szła na górę po schodach, czując na plecach lufę. Dlaczego nie Włączyła alarmu? Kiedy doszli do głównej sypialni, spojrzała na telefon na brzegu stołu. Musiała jakoś odwrócić uwagę napastnika i wykręcić numer policji. - Załóż stanik i majtki. To pewnie sadystyczny zboczeniec, którego podniecają kobiety w bieliź- nie. Może tylko tego mu było trzeba. Szarpnęła szufladę komody i wyciąg- nęła biały stanik. Znalazła koronkowe stringi i szybko je założyła. Bandzior stał bez ruchu. Pistolet opuścił wzdłuż nogi. Widziała, jak pierś mężczyzny miarowo unosi się i opada. Mógłby ją nawet i zgwałcić, byle by tylko nie zabił. Matka nauczyła Suzanne, by wyobrazić sobie najgorsze, co może ją spotkać, bo potem wszystko inne wydawało się nieistotne. Otarła oczy ręką i wyprostowała się. Musiała być silna. Może to jeden z tych face­ tów, którzy nie mają erekcji, jeśli kobieta nie jest uległa. A bez wzwodu jej nie zgwałci. Podjęła decyzję. Będzie się zachowywać agresywnie, modląc się, żeby się wycofał. - Może się rozbierzesz? - zapytała, siląc się na uwodzicielski ton. - Potem się zabawimy. Założę się, że jesteś lepszym kochankiem niż mój mąż. - Zmusiła się do uśmiechu. Ty cholerny sukinsynu, pomyślała. Bę­ dziesz się smażył w piekle. - Mój mąż też uwielbia ładną bieliznę. Mam pełne szuflady takich fatałaszków. Mogę się dla ciebie poprzebierać, jeśli chcesz. - Wzięła garść bielizny i cisnęła mu w twarz, po czym rzuciła się do telefonu. Napastnik był jednak szybszy. Kiedy uderzyła twarzą o podłogę, poczuła, jak siada jej na plecach. 11

- Ty idiotko - warknął i mocno szarpnął Suzanne za włosy, podnosząc jej głowę. - Nie powinnaś otwierać drzwi do garażu. - Jezu, pomocy! - krzyczała Suzanne, widząc, jak nieznajomy wyjmuje z kieszeni strzykawkę owiniętą w folię. - Co chcesz mi zrobić? O Boże... proszę... mój mąż może ci dać mnóstwo pieniędzy, tysiące... Puść mnie, zadzwonię do niego. Przyjedzie za kwadrans. Mężczyzna włożył sobie broń za pasek i czubkiem buta obrócił Suzanne na plecy. Chwycił ją za dłonie i pociągnął do łazienki. Suzanne zesztywniała z przerażenia. Nieznajomy pchnął ją w stronę muszli klozetowej, złapał za lewą rękę i poklepał w ramię dłonią w rękawiczce. - Zrobię, co zechcesz - błagała Suzanne. - Obciągnę ci... będzie przy­ jemnie, zobaczysz. - Poczuła ukłucie i szczypanie. Zobaczyła twarz męża uśmiechającego się w dniu ich ślubu. Potem jesz­ cze bardziej cofnęła się w czasie. Siedziała z matką w parku przy ulicy, przy której mieszkali. Bujała się na huśtawce. Niebo było piękne, utkane puszy­ stymi białymi chmurami. Chciała rozbujać się wysoko, by ich dotknąć. Na drzewie obok siedziało mnóstwo ptaków. Ich ćwierkanie przypominało se­ kretny język. Matka siedziała na ławce naprzeciwko w białej letniej sukien­ ce. Wiatr buszował w jej błyszczących ciemnych włosach, odsłaniając deli­ katną skórę szyi. Potem nagle Suzanne spadła z huśtawki i wylądowała na ziemi, z prawą ręką wygiętą do tyłu. Usłyszała głos matki... łagodny i pocie­ szający: „Wszystko będzie dobrze, kochanie. Bądź dzielna i przestań pła­ kać. Doktor Lewis wyleczy ci rękę, a potem pójdziemy na lody". Suzanne spojrzała w dół i zobaczyła, jak z jej żyły wysuwa się igła. Zasta­ nawiała się, dlaczego to nie boli. Pojawił się strumyk krwi, ale matka zebrała ją wacikiem. Po całym ciele Suzanne rozlało się ciepło. Czuła się, jakby pływała w morzu rozkoszy, tak intensywnej, że aż nie do zniesienia. Wzrok jej się zamglił. Przechyliła głowę. Było cudownie i spokojnie. Mogła tu zo­ stać na zawsze. Matka ją trzymała i gładziła po głowie. Nagle żołądek podszedł Suzanne do gardła. Dusiła się własnymi wymio­ cinami, ktoś wciskał jej głowę do muszli klozetowej, skóra płonęła żywym ogniem. „To tylko grypa, kochanie", usłyszała głos matki. „Kiedy skończą się te sensacje żołądkowe, dam ci aspirynę, żeby zbić gorączkę". Wszystko będzie dobrze, pomyślała Suzanne, kiedy znów ogarnęło ją uczu­ cie ciepła i spokoju. Teraz mogła już zasnąć. Matka się nią zaopiekuje. 12

Rozdział 2 Czwartek, 23 grudnia, 9.36 Carolyn Sullivan wjechała swoim białym infiniti na wolne miejsce par­ kingowe przed kompleksem budynków władz hrabstwa Ventura. Sięg­ nęła na tylne siedzenie po parasolkę i teczkę. Padało przez kwadrans, potem przerwa i po kilku godzinach znów deszcz. Miała na sobie białą koszulę ze słynnymi srebrnymi spinkami, które były w rodzinie od przeszło stu lat, czarną aksamitną kamizelkę opiętą skórzanym paskiem i czarną spódnicę do kolan. Wysiadając, wdepnęła prosto w kałużę. - Szlag trafił buty - powiedziała, ciesząc się, że nie były drogie. Kilka metrów dalej zobaczyła wysokiego, szczupłego mężczyznę w ciem­ nej parce. Wychodził z więziennego zaplecza, gdzie wypuszczano więźniów. Miał na głowie duży kaptur, więc nie widziała jego twarzy. Kiedy zaczął szybko iść w jej stronę, przestraszyła się, że to ktoś, kim się zajmowała, i teraz chce się zemścić. Obejrzała się przez ramię, czy nikogo za nią nie ma. Mężczyzna podniósł głowę i ruszył biegiem do Carolyn. Oparła się o samochód, rzuciła teczkę na ziemię i gorączkowo szukała broni w torebce. Nim zdążyła wyjąć pistolet, mężczyzna chwycił ją za ra­ miona. - A niech cię diabli, Neil! - krzyknęła na brata, bijąc go w piersi. - Co ty tu robisz, na litość boską? Omal cię nie zastrzeliłam. Na widok olśniewającego uśmiechu niemal natychmiast przeszedł jej cały gniew. - Przyszedłem się z tobą spotkać - odparł pogodnie. - I tak mnie witasz? Coś taka nerwowa? Neil był przystojnym i wziętym artystą. Miał metr osiemdziesiąt pięć wzro­ stu, ciemne włosy, wyraziste zielone oczy, smukłe ciało i klasyczne rysy twa­ rzy. - Wcale nie jestem nerwowa - burknęła i podniosła teczkę. - Na wypadek gdybyś zapomniał, pracuję z kryminalistami. Nigdy nie wiadomo, kto się na mnie zaczai. Muszę mieć się na baczności. Większość z nich mnie nienawi­ dzi. - Jak ktokolwiek może cię nienawidzić? - Objął siostrę ramieniem i wziął od niej parasolkę, by oboje mogli się schować. - Pewnie po prostu za tobą szaleją, siostrzyczko. Wyglądasz naprawdę nieźle, jak na swoje lata. 13

Carolyn nadepnęła mu na palec, aż krzyknął z bólu. - Mam nadzieję, że to był żart. - Jezu -jęknął, idąc obok niej w stronę budynku. - Pewnie, że tak. Naj­ pierw próbujesz mnie zastrzelić, a teraz okaleczyć. A tak w ogóle, dokąd idziesz? Umieram z głodu. Nie macie tu jakiejś kawiarni? Stawiam śniada­ nie. Zatrzymała się i popatrzyła na brata. Zwykle pracował całymi nocami i prze­ sypiał dnie. Nie ogolił się, więc zakładała, że jeszcze nie spał. - Coś się stało? - W pewnym sensie - odparł Neil. - Nic wielkiego. No wiesz, nie choru­ ję, i tak dalej. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby udało mi się sprzedać kilka obrazów, ale nie o tym chciałem pogadać. - Gdzie twoja nowa zabawka? Roześmiał się. - Ferrari? Nie mówiłem ci? Mąż tej kobiety pozwał mnie do sądu. Samo­ chód stał zamknięty przez miesiąc. Jej stary wdał się w romans z młodszą dziewczyną, więc sprzedała auto, żeby zrobić facetowi na złość. Gość pluł sobie w brodę, bo zarejestrował samochód na żonę. A to, że oddała mi go za cztery moje obrazy, wcale nie znaczy, że złamała prawo. Miałem nadzieję, że zabiorą sobie ferrari i oddadzą mi gotówkę, ale wczoraj wydali mi auto. Nie chciałem nim jechać w deszcz. Jeszcze nie do końca go czuję. Dali nura do budynku i Carolyn złożyła parasol. - Posłuchaj, Neil - powiedziała, gładząc go po ramieniu. - Kocham cię, ale nie mam teraz czasu na śniadanie. Po drodze utknęłam w strasznym kor­ ku i już jestem spóźniona. Zadzwoń do mnie wieczorem, kiedy dzieci będą już w łóżkach. - Proszę, Carolyn. - Neil nagle spoważniał. - Muszę coś zrobić z Melody. Obok przechodzili ludzie. Carolyn zaciągnęła go w kąt. - Rozmawialiśmy już o tym, Neil. Nie znoszę się powtarzać, ale sam na­ warzyłeś sobie piwa. Powinieneś przestać widywać się z Melody, kiedy wró­ ciłeś do Laurel. - Wiem, wiem. - Zdjął kaptur i przygładził rękoma gęste czarne włosy. - Jestem w kropce. Kocham Laurel. Szalałem za nią już od liceum. W końcu rozwiodła się z mężem. Dziś idziemy razem na obiad. Może poproszę ją o rękę. Powinienem powiedzieć Melody prawdę czy wymyślić jakąś bajecz­ kę? - Umówmy się tak - powiedziała Carolyn. - I słuchaj uważnie, bo potrze­ buję twojej pomocy. Zadzwoń do Johna i Rebecki. Będą w domu najpóźniej 14

o czwartej. Powiedz Rebecce, że wpadniesz obejrzeć jej rysunki. Obiecałeś dziewczynie pomóc, jeśli zapiszę ją do szkoły plastycznej. Od kiedy John ma prawo jazdy, często wyrywa się z domu. Ja wrócę około ósmej. Wtedy możemy pogadać. - Zawsze muszę opiekować się twoimi dzieciakami - zaczaj narzekać. - Nie możesz mi poświęcić kilku sekund? Przejechałem tu kawał drogi. - Nie teraz, skarbie - odparła Carolyn. - Brad zadzwonił dzisiaj do mnie o szóstej rano. Veronica zaczęła rodzić wczoraj wieczorem i muszę dokoń­ czyć za nią raport. To ważna sprawa, Neil, chodzi o zabójstwo całej rodziny, łącznie z trójką małych dzieci. Na pewno o tym słyszałeś. Neil spochmurniał. - Nie oglądam wiadomości. - Dobrze, posłuchaj. - Położyła dłoń na jego piersiach. - Obiecuję, że zadzwonię do ciebie po spotkaniu. - Zerknęła na zegarek, musiała zakoń­ czyć rozmowę. - Powinnam być już w areszcie i przesłuchiwać podejrzane­ go. Jedziesz prosto do domu? Spałeś w ogóle? - Nie zmrużyłbym oka. Carolyn stanęła na palcach i cmoknęła brata w policzek. - Dobrze wiesz, że sam mógłbyś podjąć tę decyzję. Zresztą tak właśnie powinieneś zrobić. Miał zaczerwienione z przemęczenia oczy. - Jesteś moją starszą siostrą. Nigdy nie podejmuję decyzji bez narady z to­ bą. Nie jestem żadnym zabójcą, ale sprawa jest ważna. Nie obchodzi cię to? Zamierzam poprosić kobietę o rękę. Laurel będzie częścią naszej rodziny. Chcę tylko, żebyś pomogła mi wymyślić, jak wybrnąć z tego bałaganu z Me­ lody. O której skończysz przesłuchanie? - Przed południem - odpowiedziała Carolyn. - Jedź do domu i prześpij się z problemem. Potem pogadamy, kiedy będziesz bardziej przytomny. Wyjaśnisz mi wszystko, a ja ci powiem, co myślę. Im szybciej pójdę do pra­ cy, tym szybciej się spotkamy. Odczekała, aż Neil wyjdzie, i popędziła w stronę wejścia do aresztu dla mężczyzn. Otworzyła z rozmachem drzwi i podeszła do okienka. Włosy do ramion miała zaczesane za lewe ucho, z drugiej strony opadały na policzek. Pasek podkreślał szczupłą talię. Wprawdzie Carolyn nie była tak chuda, jak nie­ które modelki brata, ale w końcu urodziła dwoje dzieci, teraz już nastolat­ ków. Większość ludzi mówiło, że nie wygląda na swoje trzydzieści osiem lat. 15

Kompleks budynków władz hrabstwa Ventura przypominał miasteczko. Sądy, biura prokuratora okręgowego i adwokatury oraz archiwa znajdowały się po lewej stronie dużej otwartej przestrzeni. Pośrodku stała puszczająca bąbelki fontanna otoczona betonowymi ławkami. Po prawej znajdowało się Biuro Dozoru Sądowego (tak oficjalnie nazywała się agencja kuratorów są­ dowych), biuro szeryfa oraz areszty dla kobiet i mężczyzn. Powszechnie uważano, że obie te grupy budynków nie są połączone, ale pod ziemią ciąg­ nął się tunel, którym aresztantów doprowadzano na sale sądowe. Areszt zbudowano tak, by mieścił czterysta dwanaście osób, ale w rzeczy­ wistości przebywało tu ponad tysiąc aresztantów, więc ten stosunkowo nowy budynek w środku wyglądał jak trzydziestoletnie starocie. Dziesięć lat wcześ­ niej władze hrabstwa wzniosły w Santa Paula kolejny budynek dla aresztan­ tów, zwany Aresztem przy Todd Road. Zaprojektowano go z myślą o sied­ miuset pięćdziesięciu więźniach płci męskiej. Jedynie niewielki odsetek recydywistów siedział w areszcie. W poważnych przypadkach zasądzano odsiadkę w prawdziwym więzieniu. Po drugiej stronie szyby ciemnowłosy strażnik Joe Powell wyglądał na zszokowanego, kiedy na formularzu wizyty przeczytał nazwisko aresztanta. - Nie może pani się widzieć z Raphaelem Moreno. Jest w izolatce. Jesz­ cze dwa dni i pozbędziemy się tego ścierwa. Moreno odciął głowę swojej matce inwalidce i zamordował dwunastolet­ nią siostrę. Zostawił ich ciała w domu i ruszył dalej zabijać. Ofiarą padła pięcioosobowa rodzina. Ojciec miał trzydzieści jeden lat i pra­ cował jako agent nieruchomości. Matka była gospodynią domową i opieko­ wała się trójką dzieci. Moreno wszedł przez okno tuż po zmroku i czekał przyczajony w szafie w dziecięcym pokoju. Kiedy matka przyszła ułożyć do snu sześciomiesięcznego synka, Moreno zastrzelił ją i chłopczyka, a następnie zabił ojca i dwójkę pozostałych dzieci. Policjanci z Ventury znaleźli w salonie pięć ciał ułożonych jedno przy dru­ gim, po wojskowemu. To zabójstwo wstrząsnęło władzami. Z rezydencji nic nie zginęło, a Mo­ reno do tej pory nie ujawnił powodu zabójstw. - Muszę się z nim zobaczyć - powiedziała Carolyn do mikrofonu. - I to natychmiast, Joe. - Wy, śledczy, zawsze odkładacie wszystko na ostatnią chwilę. Kapitan mówi nam, że nie musimy się godzić na takie żądania. Zresztą nie ma jak przeprowadzić widzenia z Moreno w celi. To jeden z najniebezpieczniej­ szych aresztantów, jakich mieliśmy. - Powell odwrócił się do potężnego czar- 16

nego sierżanta ogolonego na łyso: - Powiedz, co nasz kumpel Raphael zro­ bił wczoraj w nocy. Pani kurator chce się z nim pobawić w kotka i myszkę. - Próbował zabić trzech aresztantów - wyjaśnił Bobby Kirsh, pochylając się nad ramieniem Powella. - To kawał sukinsyna. Ja się na tym znam. Pra­ cuję tu już dwadzieścia lat. Drań waży ze sześćdziesiąt kilo, a w kilka minut rozłożył wszystkich trzech na łopatki. Nie ma mowy, żeby pani spotkała się z nim twarzą w twarz. - Odwrócił się i wrzucił coś do tacy, na której przeka­ zywano dokumenty przez szybę. - Proszę zobaczyć, co zrobił, nim skończy pani jak ten facet. Z przerażeniem obejrzała zdjęcie przedstawiające zakrwawioną twarz Murzyna z pustym lewym oczodołem. - Co się stało z jego okiem? - Moreno mu je wyłupił. I prawdopodobnie zjadł. Może Bobby miał rację, może Moreno jest zbyt niebezpieczny. Uspokoiła się i wymusiła na sobie stoicki wyraz twarzy, zdecydowana, że nie ustąpi. Sierżant wyliczał dalej: - Drugiego znaleźliśmy z roztrzaskaną dłonią w tyłku. Wyrwany bark dyndał mu jak u umarlaka. - Skrzywił się. - Nawet nie chcę mówić, co zrobił trzeciemu. - Przenieś go do sali przesłuchań, Bobby - odparła Carolyn. Bała się, ale zamierzała podjąć wyzwanie. Teraz jeszcze bardziej chciała złamać More­ no. - Dobrze wiesz, że musimy sporządzać raporty. Wiesz też, jak pracuję. Do adwokata z urzędu Moreno nigdy nie powiedział więcej niż dwa słowa. Prokurator okręgowy wynegocjował wyrok za siedem kolejnych zabójstw drugiego stopnia. Ale nie karę śmierci. I nie bezwarunkowe dożywocie. Moreno ma dopiero dwadzieścia lat. Może przeżyć jeszcze z sześćdziesiąt i zabić dziesiątki ludzi. - Postanowiła uderzyć w osobistą strunę. - A gdyby zamordował twoją rodzinę, nie chciałbyś się dowiedzieć, dlaczego? - Nie w tym przypadku - odezwał się starszy urzędnik. - Kiedy Moreno się u nas pojawił, robiliśmy zakłady, ile tu pociągnie. Byłem pewien, że w cią­ gu doby aresztanci zrobią z niego siekany befsztyk. Jezu, facet odkroił mat­ ce głowę i zastrzelił sześciomiesięczne dziecko. Każdy gliniarz w hrabstwie spaliłby go żywcem, gdyby tylko udało mu się z tego wykręcić. Nawet moja żona chciała udusić drania gołymi rękoma. - Rozumiem - odparła Carolyn. - Ale to czcze gadanie, Bobby. Teraz tylko ja mogę coś naprawdę zrobić. - Ci trzej, których rozwalił w nocy, są więksi ode mnie. Jest pani niezła, ale nie przeniknie do łba tego maniaka. 2 - Sprawiedliwość Sullivan 17

Im dłużej tak stali, tym mniej miała szans na zdobycie potrzebnych infor­ macji. Najwyraźniej jedynie sędziowie doceniali rolę śledczych kuratorów sądowych w systemie prawa karnego. Kuratorzy wykonywali dla nich więk­ szość pracy. Ogarniali sprawą od aresztowania aż do wyroku. A potem pil­ nowali dostosowania się do prawa zgodnie z zaleceniami rady sądowej w San Francisco. Kuratorzy spędzali noce, próbując ustalić, jaki należałoby wyznaczyć wyrok. Kiedy sędzia brał akta sprawy na sali sądowej, zerkał na kuratora, który je podawał. Pięćdziesiąt lat więzienia? Nie ma sprawy. Sędzia wyko­ nywał tylko zalecenia kuratora sądowego. Miał czyste ręce. - Nasze raporty są czytane przy każdym przesłuchaniu w sprawie zwol­ nienia warunkowego - przypomniała Carolyn sierżantowi. - Chcesz, żeby ten facet wrócił na ulicę? Każ zaprowadzić drania do sali przesłuchań, a ja go zniszczę. Nigdy już nie znajdzie się na wolności. Usłyszała brzęczyk otwieranych drzwi i weszła do środka. - Ile to potrwa? - zapytała, wkładając pistolet do szafki. - Dziesięć - powiedział Bobby do drugiego strażnika. - Nie możecie go przenieść szybciej? - Oszalała pani? - odparł. - Mówię, że potrzeba mi dziesięciu chłopa, żeby sukinsyna przeprowadzić. - Spojrzał na jej teczkę. - Co tam pani ma? Proszę otworzyć. W Carolyn narastało rozgoryczenie. - Nie muszę poddawać się przeszukaniu. Widziałeś, że wkładałam broń do szafki. - Wzdychając, otworzyła brązową teczkę ze skóry. - Żółty notat­ nik i trzy aktówki. Zadowolony? Sierżant Kirsh sięgnął do jednej z przegródek i wyjął parę rajstop, którymi pomachał Carolyn przed twarzą. - Dobrze, że zajrzałem, dla pani bezpieczeństwa. A sądziłem, że pani jest rozsądna - mruknął. - Moreno mógłby panią tym udusić. - Położył rajstopy na dłoni Carolyn. - Proszę schować je do szafki albo wyrzucić. Do środka z tym nie wpuszczę. - Dziękuję, Bobby - powiedziała i wyrzuciła rajstopy do kosza na śmieci. - Zapomniałam, że tam są. Noszę ze sobą zapasowe, na wypadek gdyby puściło mi oczko. Sierżant podparł się grubymi łapskami pod boki i przekrzywił głowę. - Na pewno chce pani z nim usiąść twarzą w twarz? Carolyn odpowiedziała mu stanowczym spojrzeniem. 18

Dwadzieścia minut później Carolyn siedziała pół metra od sadystycznego mordercy, w sali dwa i pół na dwa i pół metra. Pociły jej się dłonie, a przez głowę przebiegał tabun myśli. Obróciła się bokiem i zaczęła czytać raport na temat wydarzeń poprzedniego dnia. Chciała Moreno dać czas, by do niej przywyknął. W nozdrza uderzył ją ostry zapach więźnia. Maskując prawdzi­ we odczucia, utrzymywała neutralny wyraz twarzy. Raphael Moreno siedział bez ruchu, głowę trzymał wysoko, plecy miał wyprostowane. Minął kwadrans, a Carolyn obserwowała go kątem oka. Może i nie był wielkiej postury, ale miał mocną budowę ciała. Na ramionach od­ znaczały się twarde mięśnie, jak u rolnika. Rysy twarzy miał subtelne, moż­ na było powiedzieć, że jest nawet przystojny. Wyglądał bardziej na miesz­ kańca Ameryki Południowej niż na Meksykanina - może Argentyńczyka albo Kolumbijczyka. Skórę miał brązową i grubą. W kilku miejscach wyglą­ dała na mocno otartą albo odbarwioną. Dał sobie radę z trzema współwięź­ niami podczas wczorajszej bójki, ale nie wyszedł z niej bez szwanku. Sinia­ ki w okolicach nerek i wstrząs mózgu. Podejrzewała, że ci pozostali próbowali go zgwałcić. Ale trafili na niewłaściwego człowieka. Wszyscy trzej odnieśli poważne obrażenia. Carolyn skończyła czytać raport, ale nadal udawała, że się wpatruje w no­ tatki. Na razie nie nadszedł jeszcze czas, by nawiązać kontakt wzrokowy. Na to Moreno musi sobie zasłużyć. A w niebezpiecznej grze, którą właśnie za­ mierzała rozpocząć, mogła zdobyć punkty tylko dzięki jego zeznaniom. Pójście na ugodę musiało być trudną decyzją dla biura prokuratora okrę­ gowego, pomyślała. Ale biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, postąpiła­ by chyba tak samo. Ten drobny dwudziestoczterolatek, który nie odezwał się ani słowem i został przedstawiony przez obrońcę jako upośledzony umysło­ wo, mógłby wzbudzić współczucie w oczach przysięgłych. Przyznając się do siedmiu morderstw drugiego stopnia, oszczędził podatnikom fortunę. Nawet gdyby postawiono go przed sądem pod zarzutem morderstwa pierw­ szego stopnia, trudno byłoby uzyskać wyrok skazujący. Musieliby udowod­ nić, że działał z premedytacją, przedstawić te ohydne zbrodnie jako staran­ nie zaplanowane działanie. A to wydawało się niemożliwe. Podczas procesu mogłyby także wypłynąć nowe dowody. Jeśli prokurator postawiłby chłopa­ ka przed sądem i nie zdołałby zdobyć wyroku skazującego, Moreno nie można by było już więcej pozywać w tej sprawie. Nawet więźniowie analfabeci znali ten przepis prawa. Prokurator okręgowy musiał rozważyć jeszcze inne czynniki. Przez od­ mowę zeznań i współpracy z obrońcą z urzędu, Moreno musiałby zostać 19

uznany za niezdolnego do stanięcia przed sądem. Nawet kiedy stanowi psy­ chiatrzy w końcu uznali go za zdrowego, prawo i tak pozwalało mu nie przy­ znawać się do winy z powodu niepoczytalności. Liczyły się jedynie dwa fakty: dzień i godzina popełnienia zbrodni. Choć brzmi to absurdalnie, oskar­ żony musi być przy zdrowych zmysłach, by stanąć przed sądem i powoły­ wać się na niepoczytalność. Carolyn zaczęła stukać obcasami o pożółkłe linoleum. Moreno przesunął wzrok, ale nie poruszył się. Z niektórymi przestępcami potrafiła flirtować i wyciągać z nich informacje, jakich inni nie zdołali wydobyć. Ale Moreno nie należał do tej grupy. Zacznie mówić, kiedy uderzy się we właściwą stru­ nę. Z jednego z badań wynikało, że większość mężczyzn, którzy dopuścili się pełnych przemocy zbrodni, miała wysoki poziom testosteronu, co wywo­ ływało u nich niepohamowany popęd seksualny i wybuchy gniewu tak wiel­ kie, że dochodziło do zabójstw. Tak właśnie musiało być w przypadku Mo­ reno. Wiedziała, że poza trzema współwięźniami zeszłej nocy wszyscy inni podchodzili do niego ostrożnie. Aby zmusić chłopaka do mówienia, zamie­ rzała go rozwścieczyć, sprawić, żeby przestał się kontrolować. Potem bę­ dzie się modlić, żeby jej nie zabił. Z powodzeniem stosowała tę taktykę w przypadku gwałcicieli i pedofilów, nawet wśród tych, którzy zabijali ofia­ ry. Jeśli potrafiła się zmierzyć z takimi śmieciami, poradzi sobie i z Moreno. Wyjęła komórkę z kieszonki koszuli i zadzwoniła do Neila. - Przepraszam, ale nie mogłam rano z tobą pogadać - zaczęła. - Jadłeś już śniadanie? - Co robisz? - Siedzę naprzeciwko beznadziejnego głuchego faceta. Neil zdębiał. - Tego, który zabił tyle osób? Możesz tak sobie rozmawiać przez telefon? Nie boisz się, że coś ci zrobi? - Jest skuty łańcuchami. - Carolyn odrzuciła głowę do tyłu i się roześmia­ ła. - Poza tym nie wiedziałby, jak się wyplątać ze sznurka, a co dopiero mówić o kajdankach i grożeniu. To po prostu zahukany dzieciak. Mówią, że ma dwadzieścia lat, ale wygląda na piętnaście. Całkiem ładny z niego chłop­ czyk. Pewnie zarabiał na życie obciąganiem laski, a potem coś mu odbiło i zaczął zabijać. Mówiłam ci, że odciął głowę własnej matce? Wystarczy, że trafi za kratki, a zaciukają go w ciągu dwudziestu czterech godzin. Skazańcy nie lubią szumowin, które zabijają dzieci. Moreno wcale nie jest głuchy, uznała Carolyn. Potrafiła rozpoznać, kiedy ktoś słucha. Nie tylko mrugnął kilka razy, ale wydął z pogardą policzek. 20

Mięśnie zaczęły mu drgać. Jeśli bronił się przed trzema większymi od siebie facetami, którzy próbowali go zgwałcić, to jej sugestia, że był męską prosty­ tutką, musiała ostro podziałać. Moreno nie mógł tak bez końca siedzieć jak posąg. Duma była dla Latynosów wszystkim. Obnosili się z nią przed praw­ nikami, lekarzami i współwięźniami. To, że atrakcyjna kobieta go ignorowa­ ła, musiało być obrazą dla jego męskości. A Carolyn wręcz śmiała mu się w twarz. Miała pewność, że na zewnątrz pobiłby ją albo zabił. - Robisz coś głupiego, prawda? - zapytał Neil nieprzyzwyczajony do tak dosadnego języka u siostry. - Proszę, nie mów mi tylko, że drażnisz się z za­ bójcą. Nie chcę słuchać przez telefon, jak jakiś maniak dobiera się do mojej siostry. - Kiedy wszystko inne zawodzi, trzeba sprawdzić, jakie się ma gadane - odparła Carolyn. Neil zaczął rozwodzić się nad swoimi problemami. Minęło dwadzieścia dziewięć minut. W oknie pojawiła się twarz jednego ze strażników. Kiedy Carolyn podniosła kciuk do góry, mężczyzna zniknął. Zobaczyła, że na szyi Moreno zaczyna nabrzmiewać tętnica. Pochyliła się i udając, że szuka cze­ goś w teczce, sprawdziła pod stołem, czy chłopak nadal jest dobrze przyku­ ty. Ma takie drobne ręce, pomyślała. Chyba mniejsze niż moje. Zadowolona, że wszystko jest w porządku, wyjęła listek starej gumy do żucia z bocznej kieszeni teczki. Położyła go sobie na języku i chwilę odczekała, nim wciąg­ nęła gumę do ust. Moreno oblizał się. W areszcie guma do żucia była pożą­ danym towarem. W przeciwieństwie do więzienia w areszcie nie prowadzo­ no kantyny. Jeśli aresztowanym nie zainteresował się żaden krewny ani znajomy, to miał tylko to, co dostał przy wchodzeniu za kraty. - Posłuchaj, skarbie - powiedziała do Neila. - Zadzwonię do ciebie póź­ niej, tak jak obiecałam. Miałam po prostu trochę czasu do zabicia i chciałam usłyszeć twój głos. Czy myślałeś o... Telefon nagle wyskoczył z rak Carolyn. Moreno stopami uniósł jej krze­ sło kilka centymetrów nad ziemię. Chwyciła za poręcze, by nie spaść i za­ częła rozglądać się za telefonem, ale nigdzie go nie widziała. Kiedy usłysza­ ła odgłos miażdżenia, odwróciła się, ale zdążyła zobaczyć na podłodze tylko pogruchotaną kupkę metalu i plastiku. Moreno siedział dokładnie tak, jak wcześniej. Ręce i nogi ma przecież w kajdankach, pomyślała Carolyn. Nikt nie jest w stanie poruszać się tak szybko, poza tym zgniecenie telefonu komórkowe­ go wymagało dużej siły. Carolyn sięgnęła do guzika awaryjnego, by wezwać pomóc. 21

Nie, pomyślała i cofnęła rękę. Nie chciała dać mu tej satysfakcji. - Pod ścianę! - krzyknęła i wstała, kopniakiem odsuwając od siebie sto­ lik. - Natychmiast! Dłonie tak, żebym je widziała. Na jego pomarańczowy kombinezon kapała krew. Z boku ręki, przy pra­ wym kciuku, miał oddarty kawałek skóry. Carolyn uznała, że to od kajda­ nek. Na twarzy pojawił mu się cień uśmiechu. Najwyraźniej Moreno był z siebie zadowolony. Zmrużyła oczy z wściekłości. - Będę rozmawiać, z kim i kiedy zechcę, dupku - warknęła. Moreno podniósł wzrok i uśmiechnął się. Otarł się o Carolyn, stając przo­ dem do ściany. Pachniał czystością, jak mydło Ivory albo proszek do prania. Smród, jaki uderzył ją, kiedy weszła do sali, nie pochodził od Moreno. Odór był zapachem jej własnego strachu. Czy Moreno też go wyczuł? Odwróciła gwałtownie głowę. Szepnął jej coś do ucha, ale mówił zbyt cicho, żeby zrozumiała. W jakiś dziwny i niebezpieczny sposób przełamali barierę i nawiązali kontakt. Zaalarmowany podejrzanymi odgłosami młody strażnik z blond włosami otworzył z rozmachem drzwi i wpadł do środka z pałką wyjętą zza paska. Za jego plecami widać było kolejnego strażnika. - Wynoście się! - krzyknęła Carolyn, a jej głos zadudnił w pokoju. Wi­ dząc zmieszanie na twarzach strażników, dodała spokojnie: - Panuję nad sytuacją. Wszystko w porządku. Rozmawiam z więźniem. Przypadkowo potrąciłam stolik. Zostawcie nas, proszę. - Ale on krwawi - odezwał się blondyn, wskazując czerwone plamy na kombinezonie Moreno. - Co się stało? Nic pani nie jest? Sierżant Kirsh... - Powiedz Bobby'emu, żeby się nie martwił. - Położyła rękę na ramieniu chłopaka i wypchnęła go z sali. - Jeśli będę potrzebowała pomocy, dam znać. Strażnik pokręcił głową, ale w końcu wycofał się, zamykając za sobą drzwi. Moreno nadal stał pod ścianą. Carolyn kopnęła w jego stronę otwartą tecz­ kę. - A teraz na kolana i pozbieraj ten cholerny telefon albo każę ci go zjeść do ostatniej śrubki - poleciła. - Wrzuć wszystko do teczki. Wiedziała, że podejmuje ryzyko, ale nie mogła teraz podkulić ogona i uciec. To spotkanie przerodziło się w konfrontację charakterów. Jeśli mu ulegnie, w więzieniu wszyscy się o tym dowiedzą. I następnym razem każdy prze­ stępca się jej postawi na przesłuchaniu. Aresztanci nazywali ją „Aniołem śmierci". W ciągu kilku lat stała się niemal bohaterką podań ludowych. Krą­ żyła plotka, że ten, do kogo przyszła piękna pani kurator, mniej więcej po 22

tygodniu znikał. Ci faceci byli zbyt głupi, żeby pojąć, iż odwiedzała tych, którzy mieli wyznaczoną datę ogłoszenia wyroku. Potem po prostu przewo­ żono ich do więzienia. Moreno pozbierał rozbity telefon i wrzucił jego kawałki do przegródki. Carolyn podniosła teczkę i postawiła pod drzwiami. Ustawiła plastikowe krzesło naprzeciwko Moreno i poprawiła stolik. - A teraz usiądziemy i porozmawiamy jak dwoje cywilizowanych ludzi. Jeśli nie będziesz mówił, oskarżę cię o napaść na nieuzbrojonego urzędnika i zaciągnę do sądu. A potem powiem sędziemu, że wcale nie jesteś głuchy, niepoczytalny czy opóźniony w rozwoju. Odrzucą twoją ugodę i znów sta­ niesz przed sądem. Tym razem dostaniesz karę śmierci. - Nie nastraszysz mnie, kotku - odezwał się w końcu Moreno po raz pierw­ szy od dnia aresztowania. Mówił cicho i trochę niewyraźnie. Carolyn wychwyciła nieznaczny laty­ noski akcent. - Chyba nie warto igrać z własnym życiem, Raphaelu - odezwała się już łagodniej, skoro wreszcie otworzył usta. - Proszę cię tylko, żebyś odpowie­ dział na kilka pytań. - Już po wszystkim, kobieto. - Uśmiechnął się ironicznie. - Gdzieś ty się uchowała? Prokurator spietrał się sądu i czapy. Mojej ugody nie da się zmie­ nić. Nie jestem idiotą. Umowa to umowa. - Dlaczego zamordowałeś tych ludzi? - zapytała Carolyn, w myślach przyznając Moreno punkt za drugą rundę. Był inteligentny. Doskonale wyczuł blef. Kiedy ugoda została wynegocjowana i przyjęta, nie podlega anulowaniu. Niezależnie od tego, czego Carolyn by się dowiedziała, nie można było skazać Moreno na dłuższe więzienie ani na karę śmierci. - Kiedy przyjdzie czas na zwolnienie warunkowe, takie wyjaśnienie mogło­ by ci się przydać. - Przynajmniej nie pieprzę się z własnym bratem - odparł Moreno z uśmie­ chem. - Te bato, que de aąuella ramfla traes. Carolyn zrozumiała, co powiedział - że ona ma ładny samochód. Skąd wiedział, jak wygląda jej wóz? - Dziś rano myślałem, że jakiś ziomal chce cię obrobić na parkingu. A po­ tem zobaczyłem, jak się o niego ocierasz. Zrób mi laskę, kotku. Obciągasz swojemu bratu, to mi też możesz. Zrób to, a ja ci powiem wszystko, co chcesz. Krew odpłynęła Carolyn z twarzy. Skąd wiedział o Neilu? Wpatrywał się w nią twardo i nie mogła odwrócić wzroku. Miał głęboko osadzone oczy 23

i ciemne, ponure źrenice. Czuła, jakby spoglądała w zamarzniętą brudną ka­ łużę. Nie daj się sprowokować, powtarzała sobie i oparła się mocniej o krzesło. Pewnie podsłuchał część rozmowy, a potem poskładał wszystko do kupy. Ale przecież w izolatce nie ma okien. Wtedy przypomniała sobie, że noc spędził w izbie chorych, której okna wychodziły na parking, podobnie jak co najmniej połowy cel. Projektant tego kompleksu budynków stanowych zupełnie nie przejmował się bezpieczeństwem pracowników sądu. Od kiedy przenieśli się ze starego budynku przy Poli Street, Carolyn tylko czekała, kiedy coś się wydarzy. A teraz przerażający przestępca wiedział, jakim sa­ mochodem jeździ jego kuratorka, i mógł podzielić się tą informacją z kum­ plami z bandy, innymi aresztantami i więźniami. Ciekawe, czy zapamiętał też numer rejestracyjny? Oczywiście, że tak. Był niesamowicie uważny i sku­ piony. Muszę jak najszybciej wymienić tablice, pomyślała. Ale przecież ją poznał, więc i tak będzie wiedział, że przyjechała do pracy. Za sprawą Caro­ lyn wielu groźnych przestępców odsiadywało dłuższe wyroki. Ale każdy w końcu wychodził zza kratek. Zajmowała się tylko jednym zbirem, którego stracono. Bezpieczeństwo jej i rodziny zostało wystawione na szwank. Jeśli Moreno zdołałby uciec albo areszt zwolniłby go przez pomyłkę - co zdarzało się wcale nie tak rzadko - na pewno by do niej trafił. Czego jeszcze dowiedział się podczas jej rozmowy z Neilem? Kiedyś miała podopiecznego, który rozpoznawał numery telefoniczne po odgłosach wybieranych tonów. Carolyn w końcu spotkała przestępcą, który naprawdę ją przerażał. - Cholera, kobieto - odezwał się Moreno. - Każdy chce mnie wsadzić na krzesło. A tymczasem ja będę sobie ucinał drzemkę na stanowym wikcie. Co ty na to, hę? Takie słowa nie padłyby z ust człowieka, który oszalał i zaczął mordować na oślep, pomyślała Carolyn. Czy tylko sobie z niej drwi, czy mówi poważ­ nie? - Gliny się mnie bały - ciągnął, pobrzękując łańcuchami pod stołem. - Zbiry się mnie bały. Wszyscy srali w gacie. A potem założyli mi maskę, jak w filmie o tym facecie, co jadł ludzi. - Porozmawiajmy o ludziach, których zamordowałeś - powiedziała. - Jestem kuratorem sądowym. Przyszłam, żeby przygotować raport dla sądu. Wypuściła z płuc powietrze i nagle ją olśniło. Czy Moreno zaszlachtował rodzinę Hartfieldów po to, by na pewno trafić do więzienia? Zmusiła się, by 24

nie angażować emocji i przeanalizować tę sprawę chłodnym umysłem mate­ matyka. Raphael Moreno mógł zamienić pewną śmierć na ulicy na spokojny zgon po wielu latach w celi śmierci. O ile zabójca nie był niespełna rozumu - a Moreno wyraźnie do tej grupy nie należał - na pewno próbowałby ucie­ kać. A według policjanta, który dokonał aresztowania, Moreno zamknął się w bagażniku białego cadillaca CTS Darrena Hartfielda, zaparkowanego w za­ mkniętym garażu. Funkcjonariusz znalazł go, kiedy usłyszał, że ktoś kopie w klapę kufra. Kiedy z pomocą przybyły pozostałe załogi, Moreno był już skuty kajdankami i siedział cicho na tylnym siedzeniu radiowozu. Gwałtow­ ne sceny przemocy rozegrały się zaledwie pół godziny przed jego zatrzyma­ niem. - Przed kim uciekasz? - zapytała Carolyn, próbując potwierdzić swoje przeczucie. Zacisnął gniewnie szczękę. Patrzyła, jak Moreno zastanawia się, czy od­ powiedzieć na pytanie, czy po prostu znów zamilknąć. Zamknął oczy, ale widziała, jak gałki poruszają się pod powiekami, to w lewo, to w prawo. - Czy wyglądam, cholera, jakbym przed kimś uciekał? Carolyn aż podskoczyła. Głos Moreno wydawał się o kilka oktaw niższy. Carolyn znów ogarnął lęk. Coś tu nie pasowało. Zabójcy zwykle postępowa­ li według jakiegoś schematu, zwłaszcza jeśli chodzi o dobór narzędzi zbrod­ ni i sposób zabijania. Patolodzy uważali, że głowę matki odcięto skalpelem, ale niczego takiego nie znaleziono na terenie posesji ani przy Moreno w chwili zatrzymania. Po zamordowaniu matki związał i zakneblował siostrę, a potem wrócił, by rozbić jej głowę młotkiem. Zdaniem patologów dziewczynę zamordowano tego samego dnia, co Hartfleldów. Na pięcioosobowej rodzinie natomiast dokonano egzekucji osiemnastego listopada za pomocą karabinu AR-15. Tej broni także nie znaleziono. Rzadko kiedy zabójca wykorzystuje tak zróżni­ cowany zestaw narzędzi zbrodni i sposobów zabijania. Na początku śledz­ twa policja zakładała, że zabójców było więcej. Ale poza odciskami rodziny Hartfleldów na miejscu znaleziono jedynie odciski Moreno. Sprawę dokładnie przeanalizowało kilku psychologów. Doszli do wnio­ sku, że umysł Moreno uległ degeneracji po latach opiekowania się matką inwalidką i siostrą. Po zamordowaniu swoich bliskich musiał wyładować gniew na innej rodzinie, która najwyraźniej przeżywała na jawie amerykań­ ski sen. Carolyn była przekonana, że wyciągnięto błędne wnioski. 25