uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Nelson DeMille - Żywioł ognia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Nelson DeMille - Żywioł ognia.pdf

uzavrano EBooki N Nelson DeMille
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 602 stron)

DeMille Nelson śywioł ognia

Nota od autora Kiedy w powieści łączy się fakty i fikcję literacką, czytelnik nie za- wsze wie, jak je rozróŜnić. Pierwsi czytelnicy rękopisu śywiołu og- nia pytali mnie często, co jest prawdą, a co wytworem mojej wy- obraźni, pomyślałem zatem, Ŝe tu i teraz im odpowiem. Przede wszystkim przedstawiana w tej i innych historiach z Johnem Coreyem w roli głównej Anti-Terrorist Task Force (ATTF) - Federalna Grupa Zadaniowa do spraw Terroryzmu - wzoruje się na Joint Terrorist Task Force (JTTF) - Połączonej Grupie Zadaniowej do spraw Terroryzmu, przy czym przyznaję, Ŝe licentia poeti-ca miała tu do odegrania niemałą rolę. W tej powieści, w odróŜnieniu od innych, jest sporo informacji na temat ELF, stanowiącego skrót nazwy czegoś, o czym czytelnik dowie się więcej podczas lektury. Zgodnie z moją wiedzą wszyst- kie dane na temat przekaźników ELF są prawdziwe. Jeśli zaś idzie o tajny plan rządowy pod nazwą „śywioł og- nia", opiera się on na informacjach, na które natknąłem się prze- de wszystkim w Internecie, i moŜna go potraktować jak pogłoskę, fakt, czystą fikcję literacką lub połączenie wszystkich tych elemen- tów w dowolnej proporcji. Osobiście uwaŜam, Ŝe jakaś odmiana „śywiołu ognia" (pod innym kryptonimem) naprawdę istnieje, a jeŜeli nie, to istnieć powinna. -7-

Pozostałe wyraŜone skrótami tematy interesujące moich czy- telników, takie jak NEST, Kneecap i inne, opierają się na faktach. JeŜeli to, co czytelnik ma przed oczami, wydaje się realistyczne, to prawdopodobnie jest realne. Prawda jest dziwniejsza od fikcji, a często bardziej przeraŜająca. Pytanie, które - jak na razie - zadawano mi najczęściej, brzmi: „Czy »Spokojne Misie« istnieją naprawdę?" Odpowiedź brzmi: „Tak". Opowieść toczy się w październiku 2002, rok i miesiąc po 11 września 2001, a tytuły wstępniaków i artykuły z „New York Timesa", które cytuję, są autentyczne. Podobnie jak procedury rzą- dowe, o których wspominam, lub o ich braku w czasie, w którym powieść jest osadzona. Wiele osób pracujących w policji uwaŜa, Ŝe detektyw John Corey ma problem z zakresem swoich uprawnień i jurysdykcją. Przyznaję, Ŝe trochę się rozpędziłem, ale wszystko w imię napię- cia dramatycznego. Johna Coreya, który postępuje zgodnie z re- gulaminem i nie wychyla się poza literę prawa, nikt nie chciałby mieć za bohatera takiej powieści. Pierwsi czytelnicy śywiołu ognia mówili mi, Ŝe po zamknięciu ostatniej strony ksiąŜki długo nie mogli zasnąć. Przyznaję, Ŝe momentami moŜe napędzić strachu, ale Ŝyjemy w czasach pełnych obaw; jest to równieŜ opowieść ku przestrodze o świecie po 11 września 2001.

CZĘŚĆ I PIĄTEK Nowy Jork W prowadzonych przez FBI dochodzeniach w sprawach związanych z terroryzmem nie interesuje nas niczyje wy- znanie, rasa, kraj pochodzenia i pleć. TerroryzmwStanachZjednoczonych, materiałypublikowaneprzezFBI,1997rok

ROZDZIAŁ 1 Nazywam się John Corey, kiedyś byłem oficerem śledczym w Wydziale Zabójstw nowojorskiej policji, ranny na słuŜbie, rencista -siedemdziesiąt pięć procent niezdolności do wykonywania zawodu (to tylko liczba dla ubezpieczalni, około dziewięćdziesięciu ośmiu procent mojej osoby wciąŜ funkcjonuje). Teraz pracuję na kontrakcie jako agent specjalny Federalnej Grupy Zadaniowej do spraw Terroryzmu. Harry Muller, facet siedzący przy biurku w boksie naprzeciw mojego, spytał: - Obiła ci się o uszy nazwa Custer Hill Club? - Nie. Dlaczego? - Bo się tam wybieram na weekend. - Baw się dobrze. - Członkowie klubu to banda obrzydliwie bogatych prawicowych oszołomów, którzy zjeŜdŜają do klubowej leśniczówki na polowania. - Nie przywoź mi dziczyzny, Harry. Ani martwego ptactwa. Wyszedłem zza biurka i skierowałem się do biurowej kafejki. Na ścianie nad metalowymi termosami z kawą wisiały listy gończe Ministerstwa Sprawiedliwości przedstawiające głównie dŜentelmenów wyznania muzułmańskiego łącznie ze śmierdzielem numero uno - Osamą bin Ladenem.

Jeden z ponad dwudziestu listów gończych przedstawiał Libij- czyka nazywającego się Asad Khalil, pseudonim Lew. Nie musia- łem zapamiętywać tej fotografii - znałem jego twarz tak dobrze jak własną, chociaŜ nigdy nas sobie oficjalnie nie przedstawiono. Moje krótkie zetknięcie z panem Khalilem nastąpiło mniej więcej dwa lata temu, kiedy go namierzałem i kiedy, jak się później oka- zało, on namierzał mnie. Uciekł, a ja wywinąłem się z niegroźną raną postrzałową, kula musnęła tyłko skórę, Arabowie powiedzie- liby jednak: „Jest w niebiosach zapisane, Ŝe mamy się spotkać raz jeszcze i wyprostować swoje losy". Nie mogę się doczekać. Podstawiłem styropianowy kubek pod termos i czekając, aŜ kawa się naleje, przeglądałem nagłówki leŜącego na blacie „New York Timesa". W oczy rzucał się temat dnia, a był piątek, 11 paź- dziernika 2002 roku: KONGRES ZEZWALA BUSHOWI NA UśYCIE SIŁY PRZECIWKO IRAKOWI, DAJĄC MU MANDAT DO SZEROKO ZAKROJONYCH DZIAŁAŃ. Podtytuł brzmiał: „Stany Zjednoczone mają plan okupacji Iraku, jak donoszą oficjalne źródła". Wyglądało na to, Ŝe wojna jako rozwiązanie konfliktu jest nie- unikniona, tak jak nieuniknione jest zwycięstwo. Dobrze zatem mieć przygotowany plan okupacji. Zastanawiałem się, czy ktoś w Iraku o tym wie. Zaniosłem kawę na swoje biurko, włączyłem komputer i za- cząłem przeglądać wewnętrzne okólniki. Jesteśmy teraz organi- zacją właściwie obywającą się bez papieru, a ja, prawdę mówiąc, bardzo tęsknię za parafowaniem okólników. Odczułem gwałtowną potrzebę stawiania parafek kopiowym ołówkiem na ekranie kom- putera, ale w końcu zdecydowałem się na pozostanie przy elek- tronice. Gdybym ja tu był dyrektorem, wszystkie okólniki krąŜy- łyby na tabliczkach, napisane magicznym znikopisem. Spojrzałem na zegarek. Było wpół do piątej i szeregi moich kolegów z pracy na dwudziestym szóstym piętrze przy Federal PlaŜa 26 szybko się przerzedzały. Moi koledzy, chyba powinie- nem to wyjaśnić, są - tak jak ja - członkami Anti-Terrorist Task Force (ATTF), Federalnej Grupy Zadaniowej do spraw Terrory- zmu. Skrót ten ma cztery litery, w przeciwieństwie do trzylitero- wych skrótów dominujących w świecie państwowych agencji do -12-

zadań specjalnych. śyjemy w realiach po 11 września, teoretycz- nie weekendy są więc dla wszystkich takimi samymi dniami pra- cy jak inne. W rzeczywistości - w duchu powszechnie szanowa- nej tradycji państwowych piątków, czyli wcześniejszego urywa- nia się z roboty - nic się nie zmieniło, a w soboty i w niedziele wchodzi na nasz szaniec stanowiąca część grupy zadaniowej po- licja nowojorska, która i tak jest przyzwyczajona do pracy w nie- ludzkich godzinach. Harry Muller zapytał: - Jakie masz plany na weekend? Był to początek długiego weekendu, mieliśmy wolne z okazji Dnia Krzysztofa Kolumba, ale znając moje parszywe szczęście, wiedziałem, Ŝe wpiszą mi w grafiku dyŜur na poniedziałek. Od- powiedziałem więc: - Miałem iść "na pochód z okazji Dnia Krzysztofa Kolumba, ale w poniedziałek pracuję. - Ty? Ty chciałeś iść na pochód? - Właściwie nie, ale tak powiedziałem kapitanowi Paresiemu - dodałem. - Powiedziałem mu, Ŝe moja matka jest Włoszką i Ŝe będę pchał jej wózek inwalidzki podczas parady. Harry roześmiał się i spytał: - I co, kupił to? - Nie. Ale stwierdził, Ŝe moŜe iść za mnie. - Myślałem, Ŝe twoi rodzice mieszkają na Florydzie. - Bo mieszkają. - I Ŝe twoja matka jest Irlandką. - I jest. Będę teraz musiał znaleźć jakąś włoską matkę, Ŝeby Paresi mógł ją powozić na wózku po Alei Kolumba. Harry się roześmiał i wrócił do swojego komputera. Harry Muller, podobnie jak większość nowojorskich policjan- tów w Sekcji Bliskowschodniej naszej grupy zadaniowej, prowa- dzi obserwację i nadzór nad tak zwanymi osobami szczególnego zainteresowania, co w politycznie poprawnym języku oznacza społeczność muzułmańską, ja zaś zajmuję się głównie rekrutacją i rozmowami z naszymi ewentualnymi informatorami i tajnymi współpracownikami. Wielu moich informatorów to zatwardziali -13-

łgarze oraz wybitni artyści kłamstwa i zmyły, którzy albo chcą pie- niędzy, albo potrzebują obywatelstwa, albo pragną dokopać któ- remuś z członków swojej zwartej społeczności. Od czasu do cza- su udaje mi się zwerbować kogoś naprawdę wartościowego, wte- dy - niestety - muszę się nim dzielić z FBI. Federalna Grupa Zadaniowa do spraw Terroryzmu składa się głównie z agentów FBI i śledczych z policji nowojorskiej oraz eme- rytów i rencistów policyjnych takich jak ja. Mamy teŜ ludzi odde- legowanych z innych agencji i instytucji rządowych, na przykład Imigration and Customs Enforcement (ICE) - Policji Imigracyjnej i Celnej, oraz policji stanowej i miejskiej, policji bosmanatu portu i tak dalej. Dla mnie jest ich za duŜo, trudno to wszystko nazwać i spamiętać. Częścią naszego sympatycznego zespołu są ludzie, którzy - podobnie jak duchy - nie istnieją, ale gdyby istnieli, trzeba by o nich powiedzieć CIA. Sprawdziłem skrzynkę e-mailową i okazało się, Ŝe mam trzy wiadomości. Pierwsza była od mojego szefa, Toma Walsha, agenta specjalnego kierującego grupą, który przejął dowodzenie nią, kie- dy Jack Koenig - mój były szef - zginął w World Trade Center. Treść wiadomości była następująca: TAJNE - PRZYPOMINAM - W OKRESIE POPRZEDZAJĄCYM DZIAŁANIA W IRAKU MUSI- MY ZWRÓCIĆ SZCZEGÓLNĄ UWAGĘ NA OBYWATELI NARODO- WOŚCIIRACKIEJPRZEBYWAJĄCYCHWKONUS. „KONUS" oznaczało Kontynentalną Część Ameryki Północnej, „działania" oznaczały wojnę. Całość znaczyła mniej więcej tyle: „Znajdźcie jakiegoś Irakijczyka, którego nazwisko będziemy mogli powiązać z groźbami wysuwanymi przeciwko Stanom, Ŝeby ułat- wić Ŝycie politykom w Waszyngtonie, łatwiej im będzie wydać rozkaz całkowitego zbombardowania Bagdadu". Czytałem dalej: NAJWIĘKSZYM ZAGROśENIEM, NA CO KŁADZIEMY NACISK, POZOSTAJE ZWIĄZEK UBL/SADDAM. NARADA NA TEN TEMAT W PRZYSZŁYM TYGODNIU - TBA. WALSH, SAC. Tym, którzy nie przeszli jeszcze odpowiedniego przeszkolenia, wyjaśniam, Ŝe „UBL" to Osama biit Laden, chociaŜ właściwie po- winno być „OBL", ale dawno temu ktoś przeprowadził transkryp- -14-

cję wersji arabskiej na alfabet łaciński i z Osamy zrobił się Usa- ma, co takŜe jest poprawną pisownią imienia bin Ladena. W me- diach, podając imię tego śmierdziela, uŜywa się przewaŜnie wersji „Osama", lecz agencje wywiadowcze wciąŜ piszą o nim UBL. Ale to ten sam śmierdziel. Następny e-mail był od mojego drugiego szefa, wspomnianego wcześniej Vince'a Paresiego, kapitana policji nowojorskiej oddele- gowanego do Federalnej Grupy Zadaniowej do spraw Terroryzmu po to, Ŝeby się bacznie przyglądał trudnym gliniarzom niegrają- cym fair w jednej druŜynie z kolegami z FBI. Niewykluczone, Ŝe byłem jednym z nich. Kapitan Paresi zastąpił kapitana Davida Stei- na, który, tak jak Jack Koenig, stracił Ŝycie, a właściwie został za- mordowany rok i miesiąc temu w World Trade Center. David Stein byl niesamowity. Bardzo mi go brakuje. Jack Koenig, biorąc pod uwagę wszystkie jego wady oraz problemy, które mie- liśmy we wzajemnych kontaktach, był profesjonalistą, surowym, ale sprawiedliwym szefem i patriotą. Jego ciała nigdy nie odna- leziono. Nigdy teŜ nie odnaleziono ciała Davida Steina. Nigdy równieŜ nie odnaleziono - podobnie jak dwóch tysięcy innych - ciała Teda Nasha, oficera CIA, niewyobraŜalnego kutasa i arcywroga niŜej podpisanego. Chciałbym móc powiedzieć coś miłego o tym dupku Ŝołędnym, ale wszystko, co mi się nasuwa na myśl, to: „Idź z Bogiem". Ten facet miał równieŜ parszywy zwyczaj powstawania z martwych - raz juŜ kiedyś wywinął taki numer - w związku z brakiem identyfikacji jego ciała wstrzymam się więc jeszcze przez jakiś czas z otwieraniem szampana. Tak czy owak e-mail, który kapitan Paresi wysłał do wszyst- kich pracowników grupy zadaniowej wywodzących się z szere- gów nowojorskiej policji, brzmiał: MACIE WZMOCNIĆ OBSERWA- CJĘ WSZYSTKICH OBYWATELI IRACKICH, KTÓRYCH JUś KIE- DYŚ NAMIERZYLIŚMY, I SPROWADZAĆ NA PRZESŁUCHANIA IRAKUCZYKÓW Z LIST OSÓB OBJĘTYCH SZCZEGÓLNYM NAD- ZOREM. MACIE ZWRACAĆ UWAGĘ NA IRAKIJCZYKÓW, KTÓRZY PRZEBYWAJĄ W TOWARZYSTWIE MUZUŁMANÓW Z INNYCH KRAJÓW,CZYLISAUDYJCZYKÓW,AFGAŃCZYKÓW,LIBIJCZY- • -15-

KÓW ITD. BĘDZIEMY BACZNIEJ OBSERWOWAĆ MECZETY. NA- RADA W PRZYSZŁYM TYGODNIU - TBA. PARESI, KPT. POLICJA NOWEGO JORKU. Chyba widzę tu jakiś związek. Trudno w to uwierzyć, ale jeszcze niedawno próbowaliśmy się tylko domyślać, co właściwie będziemy danego dnia robić, a okól- niki formułowano ostroŜniej, Ŝeby nie wynikało z nich, Ŝe ktoś ma złe zdanie o terrorystach islamskich albo Ŝe ich chcemy wkurzyć. Nie do wiary, jak to się błyskawicznie zmieniło. Trzeci e-mail był od mojej Ŝony, Kate Mayfield. Widziałem ją ze swojego miejsca siedzącą za biurkiem po drugiej stronie wiel- kiej rafy koralowej, która dzieli pracowników policji nowojorskiej i FBI na dwudziestym szóstym piętrze naszego biurowca. Moja Ŝona to piękna kobieta, a nawet gdyby nie była piękna, to i tak bym ją kochał. Prawdę mówiąc, gdyby nie była piękna, w ogóle bym jej nie zauwaŜył, więc to, co przed chwilą powiedziałem, było dosyć nieprzemyślane. Wiadomość brzmiała następująco: URWIJMY SIĘ WCZEŚNIEJ, JEDŹMY DO DOMU, POTEM PROSTO DO ŁÓśKA. UGOTUJĘ CI CHILI I ZROBIĘ HOT DOGI, BĘDĘ CI PRZYNOSIŁA DRINKI, A TY BĘDZIESZ SOBIE OGLĄDAŁ TELEWIZJĘ W MAJTKACH IW POD- KOSZULKU. Prawdę mówiąc, brzmiało to zupełnie inaczej: WYBIERZMY SIĘ NA ROMANTYCZNY WEEKEND NA PÓŁWYSEP NORTH FORK, BĘDZIEMY SIĘ BAWIĆ W KIPERÓW I PRÓBOWAĆ WINA. ZAREZERWUJĘMIEJSCEWPENSJONACIE,CAŁUJĘ,KATE. Po co, do cholery, mam próbować wina? Wino zawsze smakuje tak samo. Poza tym pensjonaty są beznadziejne - zapuszczone, niesprzątane wille z łazienkami z dziewiętnastego wieku i trzesz- czącymi łóŜkami. Potem trzeba jeść śniadanie z pozostałymi goś- ćmi, zazwyczaj z jakimiś kretyńskimi japiszonami z Upper West Side, którzy koniecznie chcą rozmawiać o czymś, co wyczytali w „Timesie" w dziale „Kultura i Sztuka". Na dźwięk słowa „sztu- ka" zawsze sięgam po broń. Wystukałem na klawiaturze odpowiedź: TO FANTASTYCZNIE. DZIĘKI,śEOTYMPOMYŚLAŁAŚ.BUZIACZKI,JOHN. -16-

Jak większość męŜczyzn, wolałbym spojrzeć prosto w lufę ka- rabinu Ml 6 niŜ w oczy niebotycznie wkurzonej małŜonki. Kate Mayfield jest agentką FBI, prawnikiem i naleŜy do mo- jego zespołu, który składa się z jeszcze jednego gościa z policji i jednego agenta FBI. Plus czasami, w miarę potrzeb, z jednej czy dwóch dodatkowych osób z innych agencji, na przykład z ICE lub CIA. Naszym ostatnim nabytkiem z CIA był wyŜej wymieniony Ted Nash, który - jak powaŜnie podejrzewam - kiedyś się durzył w mojej, wtedy jeszcze przyszłej, Ŝonie. Właśnie dlatego nie tyl- ko go nie lubiłem - właśnie dlatego go nie cierpiałem. Nie lubi- łem go ze względów zawodowych. ZauwaŜyłem, Ŝe Harry Muller sprząta biurko, zamyka na klucz tajne materiały, Ŝeby ekipa sprzątająca, składająca się zarówno z muzułmanów, jak i niemuzułmanów, nie mogła odbić ich na ksero i wysłać albo jeszcze lepiej przefaksować do Krainy Wiecz- nego Piachu. - Jeszcze dwadzieścia dwie minuty do dzwonka - powie działem. Spojrzał na mnie i odparł: - Muszę iść odebrać kilka rzeczy z Wydziału Technicznego. - Po co? - Mówiłem ci. Jadę na obserwację za miasto. Custer Hill Club. - Myślałem, Ŝe cię tam zaprosili. - Nie. Wchodzę na teren bez zezwolenia. - Jak ci się udało podłapać tę robotę? - Czy ja wiem? Bo to ja kogoś proszę? Mam samochód cam- pingowy, górskie buty i czapkę z nausznikami. No to okazuje się, Ŝe mam odpowiednie kwalifikacje. - Jasne. Jak mówiłem, Harry Muller jest byłym gliniarzem z policji No- wego Jorku, tak jak ja, na emeryturze po dwudziestu latach słuŜby, z czego dziesięć ostatnich w Sekcji Wywiadu, a teraz, zatrudnio- ny przez federalnych, zajmuje się śledzeniem i obserwacją, Ŝeby Garniturki - jak nazywamy FBI - mogły się skupiać na pracy in- telektualnej. -17-

- O co chodzi z tą zapyziałą prawicą? - zapytałem. - Myśla łem, Ŝe jesteś z nami? , „Z nami" oznaczało Sekcję Bliskowschodnią, bo tym się w dzi- siejszych czasach zajmuje około dziewięćdziesięciu procent na- szej grupy zadaniowej. Harry odparł: - Nie wiem. A czy ja kogoś pytam? Ja tylko robię zdjęcia, nie chodzę z nimi na mszę. - Czytałeś e-maile od Walsha i Paresiego? - Tak. - UwaŜasz, Ŝe szykuje się wojna? - No... Niech pomyślę. - Czy ta prawicowa grupa ma jakieś powiązania z Irakiem albo z UBL? - Nie wiem - Harry spojrzał na zegarek. - Muszę iść do tech- ników, zanim zamkną kram. - Masz jeszcze czas - stwierdziłem. - Sam tam jedziesz? - Tak. Ale to Ŝaden problem. To obserwacja nieinwazyjna. - Zerknął na mnie i powiedział: - Między nami mówiąc, Walsh twierdzi, Ŝe to tylko zbieranie gałęzi na ognisko. Gromadzenie kwitów. Bo wiesz, siedzimy na plecach nie tylko Arabom. Mamy przecieŜ śledztwa w sprawach grup tu, u siebie, neonazistów, lo- kalnych milicji, grup Ŝyjących w górach w ogóle poza prawem i tak dalej. Jak takie coś wyjdzie na jaw, ucieszą się i media, i Kon- gres. Nie jest tak? JuŜ to kilka razy ćwiczyliśmy przed 11 wrześ- nia. Pamiętasz? -Tak. - Muszę lecieć. No, to widzimy się chyba w poniedziałek. Mu- szę się zgłosić do Walsha w poniedziałek rano. - To on w poniedziałek pracuje? - Nie zapraszał mnie na piwo, będzie więc chyba w robocie. - Dobra. To do poniedziałku. Harry wyszedł. To, co powiedział o gromadzeniu kwitów, nie trzymało się za bardzo kupy, poza tym mamy przecieŜ Domestic Terrorist Section - Sekcję do Spraw Terroryzmu Krajowego, i to jest jej działka. Wę- -18-

szenie wśród prawicowców w jakimś klubie na prowincji było co najmniej dziwne. Jak równieŜ to, Ŝe Tom Walsh przychodzi do pracy w poniedziałek rano, Ŝeby posłuchać, co Harry ma do po- wiedzenia po wykonaniu rutynowego zadania. Jestem bardzo wścibski, dlatego jestem świetnym detektywem, podszedłem więc do stanowiska, na którym stał osobny, niepod- łączony do wewnętrznej sieci komputer, z którego miałem dostęp do Internetu, i zacząłem w Google szukać Custer Hill Club. Nic nie znalazłem. Spróbowałem więc samo „Custer Hill" i licz- nik na górze strony pokazał 400 tysięcy trafień, a na pierwszej stro- nie mieszankę firmową - pola golfowe, restauracje i wiele danych historycznych dotyczących Dakoty Południowej oraz opisy prob- lemów natury militarnej, które generał George Armstrong Custer musiał rozwiązać nad Little Bighorn. Wyglądało na to, Ŝe Ŝadna z tych stron na nic mi się nie przyda. Kolejne dziesięć minut jed- nak je przeglądałem, ale nie znalazłem Ŝadnych odniesień do sta- nu Nowy Jork. Wróciłem do swojego biurka, bo tam mogłem wpisać własne hasło dostępu do wewnętrznych plików grupy zadaniowej zgro- madzonych w Automated Case System (ACS) - Automatycznym Systemie Rejestracji Dochodzeń, przeglądarce Google w wyda- niu FBI. Pokazał się Custer Hill Club, ale nie dla psa kiełbasa - pod na- główkiem strony widniał rządek krzyŜyków. Zazwyczaj moŜna się z takiego odnośnika czegoś dowiedzieć, chociaŜby kiedy utworzo- no plik albo z kim się skontaktować, Ŝeby uzyskać do niego do- stęp, czy chociaŜ poznać poziom utajnienia takiego pliku. Ta stro- na była jednak całkowicie wykrzyŜykowana. Udało mi się więc je- dynie zwrócić na siebie uwagę trolli od zabezpieczeń systemu, bo próbowałem otworzyć zastrzeŜony plik, którego treść nie ma nic wspólnego z tym, nad czym teraz pracuję, to znaczy z Irakiem. śeby im namieszać w głowach, wpisałem w wyszukiwarce: „Iracki Klub Dromaderów Broni Masowej Zagłady". Brak wyników pasujących do wyszukiwanej frazy. Wyłączyłem system, zabezpieczyłem stanowisko pracy, chwy- ciłem płaszcz i podszedłem do biurka Kate. -19-

Kate Mayfield i ja spotkaliśmy się w pracy, kiedy oboje pro- wadziliśmy dochodzenie w sprawie wyŜej wymienionego Asada Khalila, niechętnego światu gnojka, który przyjechał do Stanów pozabijać mnóstwo ludzi. Co mu się udało. Następnie próbował zabić mnie i Kate, a później zwiał. Nie jest to akurat śledztwo, któ- rym chciałbym się chwalić, ale dzięki niemu poznaliśmy się lepiej z Kate, następnym więc razem, kiedy go zobaczę, podziękuję mu za to, a potem wpakuję mu cały magazynek w bebechy i będę się przyglądał, jak powoli zdycha. - Mogę ci postawić drinka? - spytałem Kate. Podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się. - Byłoby miło - po czym wróciła do komputera. Kate Mayfield jest dziewczyną ze Środkowego Zachodu prze- niesioną z Waszyngtonu do Nowego Jorku. Najpierw była bardzo nieszczęśliwa z powodu tego oddelegowania, ale teraz jest abso- lutnie najszczęśliwsza, Ŝe mieszka w najfantastyczniejszym mie- ście na kuli ziemskiej z najfantastyczniejszym facetem we wszech- świecie. - Dlaczego wyjeŜdŜamy na weekend? - spytałem ją. - Bo tutaj dostaję szału. Wyjątkowe miasta czasem tak na ludzi działają. - Nad czym pracujesz? - chciałem wiedzieć. - Próbuję znaleźć jakiś pensjonat na półwyspie North Fork. - Na pewno wszystkie są juŜ zarezerwowane na długi week- end. Nie zapominaj teŜ, Ŝe w poniedziałek pracuję. - Jak bym mogła zapomnieć? Jęczysz o tym juŜ od tygodnia. - Nigdy nie jęczę. Nie wiem dlaczego, ale uznała, Ŝe to zabawne. Przyglądałem się twarzy Kate w blasku monitora. Była równie piękna jak w dniu, kiedy się poznaliśmy - trzy lata temu. Kobiety, z którymi dotąd byłem, szybko się starzały. Moja pierwsza Ŝona Robin powiedziała, Ŝe nasze roczne małŜeństwo na próbę ciągnę- ło się, jakby trwało dziesięć lat. Odezwałem się do Kate: - Spotkajmy się w Ecco. - śeby mi cię tylko ktoś nie poderwał. Przez niemal wyludnioną salęrjak w ulu poprzedzielaną na małe komórki, przeszedłem do korytarza przy windach, do któ- -20-

rego spływali falami moi koledzy z pracy. Z kilkoma pogadałem o tym i owym, zauwaŜyłem teŜ Harry'ego i podszedłem do nie- go. Dźwigał sporą metalową walizkę, domyślałem się, Ŝe zawiera aparaty fotograficzne i obiektywy. - Chodźmy się czegoś napić - zaproponowałem. - Nie gniewaj się, ale muszę zwijać dupę w troki i jechać. - WyjeŜdŜasz dzisiaj wieczorem? - Tak. Muszę być na miejscu przed świtem. Mają tam jakieś spot- kanie i mam fotografować rejestracje i ludzi, jak się będą zjeŜdŜać. - Przypomina mi się, jak obserwowaliśmy mafię na pogrze- bach i weselach. - Tak. Ta sama gówniana robota. Weszliśmy z tłumem do windy i zjechaliśmy na dól do recepcji. - Gdzie jest Kate? - spytał Harry. - W drodze. - Harry był rozwiedziony, ale się z kimś spotykał, więc spytałem: - Jak tam Lori? - Świetnie. - Wyglądała bardzo ładnie na zdjęciu na www.samotna.com. - Debil - zaśmiał się. - O co ci chodzi? Posłuchaj, gdzie to jest? - Co? Aha... Niedaleko Saranac Lakę. Wyszliśmy na Broadway. Był chłodny jesienny dzień, a na uli- cach i chodnikach czuło się miłą atmosferę oczekiwania na roz- poczynający się właśnie długi weekend. PoŜegnałem się z Harrym i ruszyłem Broadwayem na południe. Dolny Manhattan to plątanina wieŜowców i wąskich ulic, za- pewniająca minimalny dostęp do słońca i maksymalny stres. Właś- nie tam znajduje się Lower East Side, gdzie się urodziłem i wycho- wałem, a takŜe Chinatown, Małe Włochy, Tribeca i Soho. Zada- nia funkcjonujących tu instytucji są diametralnie róŜne - biznes i finanse, które symbolizuje Wall Street, aparat państwowy repre- zentowany przez Sąd NajwyŜszy, sądy okręgowe i grodzkie, urząd miasta, więzienia, wieŜowiec agend rządowych, budynek komen- dy policji i tak dalej. Niezbędnym dodatkiem do tego wszystkiego są firmy adwokackie, z których jedna zatrudnia moją byłą Ŝonę, obrońcę w sprawach karnych, reprezentującą przed sądem tylko najwyŜszą kategorię szumowin wszelkiej maści. To pierwszy po- -21 -

wód naszego rozwodu. Drugim było jej głębokie przekonanie, Ŝe walenie to gatunek wielorybów, a trzy razy „K" to Ku-Klux-Klan. Przede mną wyłoniła się ogromna plama pustego nieba w miej- scu, gdzie stały kiedyś dwie wieŜe World Trade Center. Większo- ści Amerykanów, a nawet nowojorczykom, nieobecność wieŜ jawi się jako kawałek pustego miejsca na niebie. Ale jeŜeli pracujesz albo mieszkasz na Manhattanie i byłeś przyzwyczajony do widoku tych fortec, obok których codziennie przechodziłeś, ich nieobec- ność jest wciąŜ zaskakująca. Idziesz ulicą, a ich nie ma. Szedłem i myślałem o rozmowie z Harrym Mullerem. Z jednej strony, nie było nic nadzwyczajnego w tym zadaniu na weekend. Z drugiej jednak, coś mi się tu nie zgadzało. Jesteśmy przecieŜ na krawędzi wojny z Irakiem, toczymy wojnę w Afganistanie, jeste- śmy owładnięci paranoją na temat kolejnego ataku terrorystów is- lamskich, a Harry'ego wysyłają za miasto, Ŝeby się rozejrzał, bo zjeŜdŜa się kilku dzianych prawicowców, których w skali zagroŜe- nia bezpieczeństwu narodowemu moŜna by umieścić mniej wię- cej na poziomie między niskim a nieistniejącym. Do tego jeszcze te bzdury, które Tom Walsh opowiada o groma- dzeniu kwitów na wypadek, gdyby ktoś w Kongresie albo w me- diach chciał wiedzieć, czy federalna grupa zadaniowa kontroluje działania samorodnych amerykańskich terrorystów. MoŜe miało to sens kilka lat temu, ale od 11 września neonaziści, zaścian- kowe pospolite ruszenie i cała ta hałastra jest bardzo zadowolo- na, Ŝe kraj został zaatakowany i zwiera szeregi, Ŝe zabijamy tych złych, dokonujemy aresztowań i tak dalej. Do tego jeszcze ten ra- port w wolny poniedziałek. Tak czy inaczej, nie powinienem sobie tym zawracać głowy, chociaŜ cała historia wydawała mi się trochę dziwna. Właściwie to nie mój interes, a za kaŜdym razem, kiedy zadaję za duŜo pytań na temat czegoś, co mi się wydaje dziwne przy Federal PlaŜa 26, pakuję się w kłopoty. Jak mawiała moja matka: „John, masz chy- ba na drugie imię Kłopot". Święcie jej wierzyłem, dopóki nie zo- baczyłem na własne oczy swojego aktu urodzenia, na którym było napisane Aloysius. Wolę juŜ Kłopot od Aloysiusa, nie pytaj- cie mnie dlaczego.

ROZDZIAŁ 2 Skręciłem w Chambers Street i szedłem do Ecco, włoskiej restau- racji z atmosferą westernowego saloonu. Było w niej wszystko, co najlepsze z obu tych światów. W barze tłoczno, kłębiło się od dŜentelmenów w garniturach i pań w elegancko skrojonych gar- sonkach. Rozpoznałem kilka twarzy i wymieniłem pozdrowienia. Nawet jeŜeli bym tu nikogo nie znał, to jako dobry detektyw i ob- serwator Ŝycia Nowego Jorku mógłbym wskazać palcem świetnie zarabiających adwokatów, urzędników państwowych, pracowni- ków wymiaru sprawiedliwości i policji, a takŜe facetów z urzędu skarbowego. Od czasu do czasu wpadam w tej knajpie na swoją byłą Ŝonę, jedno z nas musi więc przestać tu przychodzić. Zamówiłem Dewar's z wodą sodową, po czym wdałem się w rozmowę o byle czym z kilkoma osobami przy barze. Przyszła Kate, a ja zamówiłem jej kieliszek białego wina, co natychmiast przypomniało mi problem z weekendem. - Słyszałaś o tej zarazie winorośli? - spytałem. - Jakiej zarazie winorośli? - Tej, która spadła na przylądek North Fork. Winogrona są za- kaŜone jakimś dziwnym grzybem, który przenosi się na ludzi. Miałem wraŜenie, Ŝe mnie nie słyszy. - Znalazłam dla nas przytulny mały hotelik w Mattituck - po wiedziała. Opisała mi okolicę, o której przeczytała na turystycznej -23-

stronie internetowej, i stwierdziła: - Wygląda naprawdę cza- rująco. Podobnie jak zamek Drakuli w internetowym biurze podróŜy reklamującym Transylwanię. - Słyszałaś kiedyś o Custer Hill Club? - spytałem. - Nie... Nie widziałam go na stronie North Fork. W jakim to mieście? - To gdzieś na krańcach stanu Nowy Jork. - Aha... Fajnie tam jest? - Nie wiem. - Chcesz tam pojechać w następny weekend? - Najpierw muszę się w ogóle zorientować, co to za miejsce. Jak się okazuje, w kościele u pani Mayfield, która coś wie, ale się tym ze mną nie dzieli, równieŜ nie zadzwoniło. To znaczy, je- steśmy małŜeństwem, ale ona jest z FBI, a ja mam niŜsze upraw- nienia i bardziej ograniczony zakres niezbędnych informacji niŜ ona. Idąc tym tropem, zastanawiałem się, dlaczego pani Mayfield sądzi, Ŝe słowa „Custer Hill Club" oznaczają miejsce, gdzie moŜ- na się zatrzymać, a nie na przykład towarzystwo miłośników his- torii, klub golfowy czy coś w tym guście. MoŜe chodzi o kontekst. MoŜe jednak wie dokładnie, o czym mówię. Zmieniłem temat i opowiedziałem jej o okólnikach na temat Iraku, a następnie przez chwilę omawialiśmy sytuację geopoli- tyczną. Agentka specjalna Mayfield podzieliła się ze mną opinią, Ŝe wojna w Iraku jest nie tylko nieuchronna, ale takŜe konieczna. Instytucja przy Federal PlaŜa 26 jest na wskroś przesiąknięta at- mosferą z Orwella, a zatrudnieni tam pracownicy rządowi są nie- zwykle wyczuleni na najmniejszą zmianę linii politycznej partii. Kiedy na porządku dziennym była poprawność polityczna, moŜna było sobie pomyśleć, Ŝe grupa zadaniowa do walki z terroryzmem to rodzaj agencji usługowej dla psychopatów o niskiej samooce- nie. Teraz wszyscy mówią o zabijaniu islamskich fundamentali- stów i wygrywaniu wojny z wszechwładnym terrorem - popraw- ność gramatyczna kazałaby sformułować to inaczej: „wojny z ter-, ror y z m e m" - ale to czysta nowomowa. Pani Mayfield, grzeczny pracownik rządowy, sama ma wiele własnych poglądów politycz- -24-

nych, nie widzi więc Ŝadnego problemu w nienawiści do talibów, al Kaidy i UBL, a następnego dnia jeszcze większej nienawiści do Saddama Husajna, kiedy przychodzi dyrektywa nakazująca jej, kogo tego dnia nienawidzimy. Nie wiem, moŜe gram nie fair. Nie potrafię poza tym całkowi- cie racjonalnie myśleć o bin Ladenie i al Kaidzie. Straciłem wielu przyjaciół 11 września, a gdyby nie łaska BoŜa i nowojorskie korki, Kate i ja bylibyśmy w Północnej WieŜy, kiedy runęła. Miałem wtedy spotkanie, które miało się odbyć podczas śniadania w re- stauracji Windows on the World na sto siódmym piętrze. Przyje- chałem spóźniony, a Kate czekała na mnie w holu. David Stein, Jack Koenig i mój były partner, a moŜe i najlepszy przyjaciel na świecie Dom Fanelli przyjechali na czas, podobnie jak wielu in- nych dobrych ludzi i kilku złych, takich jak Ted Nash. Nikt w re- stauracji nie przeŜył. Niełatwo mną wstrząsnąć - nawet trzy rany postrzałowe i wy- krwawienie się niemal na śmierć w samym środku miasta nie wpłynęło zbytnio na moje zdrowie psychiczne, jakiekolwiek by ono było - ale tego dnia ruszyło mnie mocniej, niŜ sobie wtedy uświadamiałem. Stałem właściwie tuŜ pod samolotem, kiedy ude- rzył, a teraz, kiedy widzę nad sobą nisko lecący samolot... - John? Odwróciłem się do Kate. - Co...? - Pytałam, czy chcesz jeszcze jednego drinka. Spojrzałem w pustą szklankę. Zamówiła mi jeszcze jednego. Jak przez mgłę rejestrowałem, Ŝe w telewizorze na końcu baru są wiadomości, a reporter zdaje relację z głosowania w Kongre- sie na temat Iraku. Grzebałem w pamięci i byłem znów w samym centrum wydarzeń 11 września. Próbowałem na coś się przydać, pomagałem straŜakom i glinom w ewakuacji ludzi z holu, a jed- nocześnie szukałem Kate. W pewnej chwili, gdy byłem na zewnątrz budynku, targając ja- kieś nosze, spojrzałem machinalnie w górę i zobaczyłem ludzi ska- czących z okien. Wydawało mi się przez moment, Ŝe Kate teŜ tam -25-

jest, i myślałem, Ŝe widzę, jak spada... Spojrzałem na nią, kiedy tak stała obok mnie w barze, a ona popatrzyła na mnie i spytała: - O czym myślisz? - O niczym. W momencie kiedy samolot uderzył i później, usłyszałem głu- chy, dudniący dźwięk walącego się na ziemię betonu i stali - ni- czego takiego nie słyszałem nigdy w Ŝyciu, do dzisiaj czuję, jak mi się ziemia trzęsie pod nogami, kiedy walił się budynek, a odłamki szkła spadały jak deszcz prosto z nieba. Jak wszyscy inni, biegłem co sił w nogach. Nie pamiętam, czy rzuciłem te nosze, czy ten drugi facet pierwszy je rzucił, czy tak naprawdę w ogóle nie niosłem Ŝadnych noszy. Chyba sobie tego nigdy nie przypomnę. W ciągu tygodni, które nastąpiły po 11 września, Kate wycofała się w głąb siebie, nie mogła spać, duŜo płakała i rzadko się uśmiechała. Przypominała mi ofiary gwałtów, z którymi kiedyś miałem do czynienia, a które nie tylko straciły swoją niewinność, ale i część własnej duszy. WraŜliwi biurokraci w Waszyngtonie nakłaniali wszystkich, któ- rzy brali udział w tej tragedii, by szukali pomocy u psychologów. Nie jestem typem faceta, który próbuje opowiadać o swoich uczu- ciach zupełnie obcym ludziom, zawodowym psychoterapeutom czy komukolwiek, ale Kate nalegała i rzeczywiście poszedłem do jakiegoś doktorka, którego opłacali federalni - a był popyt na te usługi. Facet sam był lekko świrnięty, podczas pierwszej sesji da- leko więc nie zaszliśmy. Na następną sesję i wszystkie kolejne udawałem się do najbliŜ- szego baru pod szyldem Dresner, gdzie barman Aidan dał mi światłą radę: - śycie to kurwa - powiedział. - Napij się jeszcze jednego. Z drugiej strony, Kate trzymała się psychoterapii mniej więcej przez pół roku i teraz czuje się znacznie lepiej. Coś się w niej jednak załamało i ta rana nigdy się nie zagoi. Nie wiem, co to było, ale moŜe tak jest lepiej. Odkąd ją pozna- łem, zawsze była grzecznym pracownikiem firmy, przestrzegała reguł gry i rzadko krytykowała FBI i jego metody. Prawdę mó- wiąc, krytykowała mnie za to, Ŝe ja krytykowałem FBI. Patrząc -26-

na to z zewnątrz, wciąŜ jest lojalnym Ŝołnierzem - jak ja to uj- muję: jest wierna linii partii - ale w głębi serca zdaje sobie jed- nak sprawę, Ŝe linia partii odwróciła się o sto osiemdziesiąt stop- ni, i ta świadomość zatruwa jej duszę cynizmem, krytykanctwem i niewiarą. JeŜeli o mnie chodzi, to bardzo dobrze, teraz mamy wreszcie coś wspólnego. Niekiedy tęsknię za tymi rozgwieŜdŜonymi oczami druhny dru- Ŝynowej, w których się zakochałem. Ale lubię teŜ twardą, trochę zawziętą i bardziej doświadczoną kobietę, która tak jak ja widzia- ła juŜ oblicze zła i jest gotowa na kolejne spotkanie. Teraz, rok i miesiąc po tym wszystkim, Ŝyjemy w stanie ciągłego niepokoju, pośród róŜnokolorowych alertów. Dzisiaj to alert na poziomie po- marańczowym, a jutro - kto wie? Bo na pewno juŜ nigdy nie bę- dzie zielony, aŜ do końca moich dni.

CZĘŚĆ II SOBOTA Na obrzeŜach stanu Nowy Jork Wielki to błąd pomijać w rachunkach smoka, póki ten Ŝyje, i to w dodatku tuŜ pod bokiem. JohnRonaldReuelTolkien,Hobbit

ROZDZIAŁ 3 Detektyw Harry Muller zaparkował swój wóz campingowy przy starej drodze, którą drwale ściągali drewno z lasu, i zebrał sprzęt z siedzenia pasaŜera, następnie wysiadł, sprawdził namiary na kompasie i ruszył przez las na północny zachód. Miał na sobie kurtkę i spodnie zlewające się kolorami z jesiennym lasem, a na głowie czarną wełnianą czapkę. Nietrudno było się zorientować w terenie, ktoś posadził sosny w sporych odległościach jedna od drugiej, a poszycie składało się z mchu i ociekających rosą papro- ci. Szedł juŜ dłuŜszą chwilę, kiedy pierwsze promienie słońca za- częły się przebijać przez gałęzie drzew, wywołując z ciemności gęstą, trzymającą się gruntu mgłę. Zaśpiewały ptaki, a w poszy- ciu słyszał odgłosy maleńkich zwierząt uciekających przed świat- łem dnia. Było zimno i Harry widział obłoczek własnego oddechu. Nie- tknięty ludzką ręką las zapierał dech w piersi, Harry czuł się więc raczej zadowolony z Ŝycia niŜ nieszczęśliwy. Przez ramię prze- wiesił lornetkę, kamerę cyfrową i drogi aparat fotograficzny mar- ki Nikon z matrycą o dwunastu megapikselach i długim, trzystu- milimetrowym teleobiektywem. Miał równieŜ przy sobie Encyklo- pedię ptaków Sibleya na wypadek, gdyby ktoś go zapytał, co tu robi, i glocka kaliber 9 milimetrów na wypadek, gdyby jego odpo- wiedź się temu komuś nie spodobała. Wstępne informacje dostał -31-

od Eda z Wydziału Technicznego, który powiedział mu, Ŝe posiad- łość Custer Hill Club rozciąga się na jakieś sześć i pół kilometra w kaŜdą stronę, co daje w sumie mniej więcej czterdzieści trzy ki- lometry kwadratowe prywatnych gruntów. Nie do wiary, ale cały teren był otoczony wysokim ogrodzeniem, dlatego teŜ facet z Wy- działu Technicznego dał mu takŜe noŜyce do cięcia drutu, które Harry miał teraz w bocznej kieszeni kurtki. Minęło kolejne dziesięć minut i Harry był juŜ przy ogrodzeniu. Miało około trzech metrów wysokości, górą szedł drut kolczasty. Rozmieszczone mniej więcej co trzy metry metalowe tabliczki ostrzegały: TEREN PRYWATNY - WSTĘP SUROWO WZBRONIO- NY. Na innej tabliczce przeczytał: NIEBEZPIECZEŃSTWO - NIE WCHODZIĆ - TEREN PATROLOWANY PRZEZ UZBROJONYCH STRAśNIKÓW Z PSAMI. Z wieloletniego doświadczenia Harry wiedział, Ŝe takie tablicz- ki ostrzegawcze to zazwyczaj oszustwo, które mało ma wspólnego z rzeczywistością. W tym jednak wypadku potraktował je powaŜ- nie. Zaniepokoiło go równieŜ, Ŝe Walsh albo nie wiedział o psach i uzbrojonych straŜnikach, albo wiedział, ale nie pisnął mu o tym ani słowem. Tak czy inaczej, powie Tomowi Walshowi coś do słu- chu w poniedziałek rano. Wyciągnął telefon z kieszeni i przełączył go na wibracje. ZauwaŜył, Ŝe telefon ma dobry zasięg, co w gór- skiej głuszy było dosyć dziwne. Nie mógł opanować impulsu i za- dzwonił do swojej dziewczyny Lori. Po pięciu sygnałach zgłosiła się poczta głosowa. Harry powiedział cicho do telefonu: - Cześć, kochanie. To ja, twój cichy wielbiciel. Jestem gdzieś w górach, mogę więc stracić zasięg. Chciałem ci powiedzieć dzień dobry. Przyjechałem tutaj o północy, przespałem się w wozie cam- pingowym, a teraz odwalam robotę niedaleko daczy jakichś zwa- riowanych prawicowców. Nie oddzwonię więc teraz, ale przekrę- cę do ciebie później ze zwykłego telefonu, jeŜeli w komórce nie będzie sygnału. Dobrze? Muszę jeszcze coś zrobić tu, na lotnisku, dzisiaj albo jutro rano, będę więc musiał tu nocować. Dam ci znać, gdy juŜ będę wiedział na pewno. Do usłyszenia. Kocham cię. Wyłączył telefon, wyjął z kieszeni noŜyce do cięcia drutu, wy- ciął szczelinę w drucianym ogrodzeniu i przecisnął się na drugą -32-

stronę. Byl teraz na prywatnym terenie klubu. Stał bez ruchu, roz- glądał się, nasłuchiwał, a po chwili schował noŜyce z powrotem do kieszeni kurtki. Ruszył dalej przez las. Mniej więcej po pięciu minutach zauwaŜył słup linii telefonicz- nej wyrastający między sosnami i podszedł do niego. Na słupie zamontowano budkę telefoniczną, która była zamknięta. Spojrzał w górę i stwierdził, Ŝe słup ma jakieś dziewięć metrów. Na wyso- kości około sześciu metrów zamontowano cztery silne reflektory, a nad nimi zauwaŜył pięć skrętek drutu biegnących wzdłuŜ belki. Jeden z nich to na pewno drut telefoniczny, a drugi to zasilanie lamp. Okazało się, Ŝe pozostałe trzy to grube kable, które mogły przewodzić duŜo interesujących rzeczy. Harry zauwaŜył coś nie- zwykłego i poprawił ostrość w lornetce, przyglądając się szczyto- wi słupa. W pierwszej chwili sądził, Ŝe to zielone gałązki z ota- czających drzew, ale w rzeczywistości były to gałęzie wystające z samego słupa telefonicznego. Wiedział jednak, Ŝe są z plastiku. Firmy telefoniczne zakładają je na wieŜe przekaźnikowe telefo- nów komórkowych, Ŝeby je zakamuflować albo upiększyć. Zasta- nawiał się, po co to komu w samym środku lasu. Opuścił lornetkę, uniósł nikona i zrobił kilka zdjęć słupa tele- fonicznego, przypominając sobie, co mu powiedział Tom Walsh: „Oprócz samochodów, twarzy i tablic rejestracyjnych rób zdjęcia wszystkiego, co uznasz za interesujące". Harry uznał, Ŝe to jest dość interesujące i nadaje się do akt, wyjął więc kamerę cyfrową i nakręcił dziesięciosekundowy film, po czym ruszył dalej. Teren wznosił się stopniowo coraz bardziej w górę, sosny ustępowały miejsca potęŜnym dębom, wiązom i klo- nom, a liście, które jeszcze zostały na drzewach, miały olśniewa- jące odcienie czerwieni, były teŜ pomarańczowe i Ŝółte. Dywan z liści leŜał na ziemi, szeleściły, kiedy Harry przechodził między drzewami. Szybko rzucił okiem na mapę i kompas i udało mu się okreś- lić, Ŝe poszukiwany budynek leŜy na wprost niego, niecały kilo- metr stąd. Wyjął batonik musli, przedarł opakowanie i szedł da- lej, jedząc, ciesząc się świeŜym górskim powietrzem i rozgląda- jąc się wokół siebie, Ŝeby nie wpaść w jakieś tarapaty. ChociaŜ był -33-