uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 807 149
  • Obserwuję791
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 068 623

Nevil Shute - Szachownica

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Nevil Shute - Szachownica.pdf

uzavrano EBooki N Nevil Shute
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 31 osób, 45 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 176 stron)

Nevil Shute Szachownica (The chequer board) Przełożyła: Anna Kominiak - Michalska

To Dni i Nocy tablica szachowa, Gdzie ludźmi Los prowadzi grę bez słowa, Porusza i szachuje, i zabija, I do Szkatułki znów kolejno chowa. Z Rubajatów Omara Chajjama Edward FitzGerald

Rozdział pierwszy Poznałem Johna Turnera dwudziestego piątego czerwca ubiegłego roku. Przyszedł z polecenia lekarza z Watford, który napisał do mnie list następującej treści: „Szanowny Panie, Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał Pan przyjąć mojego pacjenta, Johna Turnera. Pan Turner uskarża się na zawroty głowy i omdlenia. Opiekowałem się nim po upadku w hotelu Strand Pałace, wskutek którego na kilka minut stracił przytomność. Stwierdziłem apraksję, poza tym w ostatnich miesiącach pogorszyła się ostrość widzenia jego lewego oka. W 1943 pacjent doznał poważnego urazu głowy. Sądzę, że przyczyną obecnych dolegliwości może być uszkodzenie wewnątrzczaszkowe, i chciałbym, aby Pan potwierdził lub obalił tę diag- nozę. Pan Turner jest żonaty, ale nie ma dzieci. Pracuje w przemyśle spożywczym. Jego roc- zny dochód oscyluje w granicach od 800 do 1000 funtów. Z wyrazami szacunku V.C. Worth, internista i chirurg” Turner przyszedł na umówione spotkanie po południu. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, kiedy wprowadziła go recepcjonistka, była blizna. Ciągnęła się na długości jakichś czterech cali, sięgając głębokim wcięciem od punktu tuż nad lewą brwią aż po włosy na czubku głowy. Była to głęboka rysa na czole, czerwona, groźnie zaogniona. Turner w ogóle nie wyglądał zbyt urodziwie. Miał około czterdziestu lat, cerę nie- brzydką, włosy blond z rudawym odcieniem, z lekka przerzedzone. Emanował beztroską i rubasznością, które niezbyt pasowały do mojego gabinetu. Raczej widziałbym go w jakiejś pierwszorzędnej knajpie, gdzie byłby zapewne duszą towarzystwa, lub na wyścigach kon- nych. Miał na sobie jasnobrązowy garnitur, jaskrawy krawat i kapelusz. Wstałem zza biurka, kiedy wszedł. - Dzień dobry, panie Turner - powiedziałem. - Witam, doktorze. Jak leci? - W porządku - odparłem uśmiechając się. Wskazałem mu krzesło w pobliżu biurka. - Proszę usiąść i powiedzieć, co panu dolega. Usiadł, położył kapelusz na kolanach i uśmiechnął się szeroko, ale w jego pozornej swobodzie wyczuwało się zdenerwowanie. - Czuję się dobrze - zaczął. - Nie stwierdzi pan u mnie żadnej poważniejszej choroby, doktorze. No, może przydałoby się coś na wzmocnienie... Wie pan – dodał - to ta blizna na łepetynie przeraża ludzi. Powiem panu szczerze, patrzą na nią wystraszeni. Każdy lekarz, do jakiego tylko pójdę, dostaje pietra i wysyła mnie do specjalisty. Żaden mnie nie dotknie. Nawet jak chcę, żeby mi wycięto odciski, wysyłają mnie do specjalisty - roześmiał się serdec- znie. - Nie bujam. Takiego pietra dostają na mój widok! Uśmiechnąłem się do niego. Musiałem stworzyć atmosferę zaufania. - Czy ta rana pobolewa czasami? - zapytałem. - Nie, wcale - potrząsnął głową. - Tylko od czasu do czasu czuję lekkie pulsowanie. Kłopoty mam jedynie z fryzjerami. Zawsze łamią sobie głowę, jak się zabrać do obcinania włosów. - Znów się roześmiał. - No, teraz to już nie bardzo jest co obcinać.

Przysunąłem notes. - Pozwoli pan, że najpierw zapiszę pańskie dane - powiedziałem. Podał mi swój wiek, adres i zawód. Prawdopodobnie handlował mąką. - Przedsiębiorstwo handlu zbożem, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością - wy- jaśnił. - Zacząłem tam pracować w 1935 i wróciłem po wojnie. - Widzę, że wspominał pan doktorowi Worthowi o zawrotach głowy - rzekłem, zerkając na list. - Często je pan miewa? - Nie. W ubiegłym miesiącu miałem dwa, może trzy razy. Nie trwają długo, kilka sekund, no, może pół minuty - zaśmiał się nerwowo. - Czuję wtedy, że muszę się czegoś przy- trzymać. Chyba przydałoby się coś na wzmocnienie, doktorze. To samo mówiłem doktorowi Worthowi. - Rozumiem - rzuciłem znad notesu. - Kiedy po raz pierwszy miał pan te zawroty? - Nie pamiętam. Chyba kilka miesięcy temu. Zerknąłem ponownie na list. - Doktor Worth wspomniał o jakimś upadku w hotelu Strand Pałace. Jak to się stało? - No... To było tak. Moja praca, rozumie pan, wymaga pewnych kontaktów towarzyskich. Wszystko na koszt firmy, oczywiście. Krótko mówiąc, w czwartek w ubiegłym tygodniu byłem z Izzym Guildasem i jeszcze jednym Portugalczykiem - tak naprawdę to Żydzi, ale równe chłopaki - w barze amerykańskim i nagle zemdlałem, słowo daję, zemdlałem i spadłem ze stołka, zupełnie jak trup. Kiedy oprzytomniałem, leżałem na plecach w toalecie i ktoś polewał mi twarz wodą. Miałem odpięty kołnierz i w ogóle wyglądało to paskudnie, może pan sobie wyobrazić. - Jak długo był pan nieprzytomny? - zapytałem. - Nie wiem. Może trzy, cztery minuty. Zanotowałem to. - Czy kiedy pan oprzytomniał, odczuwał pan jakiś ból? - Piekielnie bolała mnie głowa. I miałem nudności. - O której to się stało? - Około ósmej wieczorem. Właśnie zabieraliśmy się do kolacji. Nie mogłem się jej doczekać - roześmiał się. - Co pan później zrobił? Badał pana w hotelu jakiś lekarz? - Nie. Odsiedziałem w toalecie jakieś pół godziny, a kiedy poczułem się lepiej, po- jechałem metrem do domu i poszedłem spać. Żona zatrzymała mnie rano w łóżku i wezwała doktora Wortha. - Rozumiem - powiedziałem, robiąc kolejną notatkę. - Czy dużo pan pije, panie Turner? Przepraszam za takie pytania, ale muszę znać fakty. Znów się roześmiał. - Byłem zalany na tyle często, doktorze, że mogę mówić o tym bez specjalnych skrupułów. Ach, gdyby pan zapytał kogokolwiek, kto znał Jackiego Turnera podczas wojny... Ale wtedy wcale nie wypiłem dużo. Może kwartę piwa do obiadu, a potem już nic aż do wieczora, kiedy poszliśmy do tego baru amerykańskiego. Byłem po szklaneczce wytrawnego martini i Izzy zamawiał właśnie drugą, kiedy zemdlałem. - To rzeczywiście w normie - zauważyłem. Najwyraźniej był tego samego zdania. - Chciałbym, żeby pan to powtórzył mojej żonie. Cholernie się piekli, gdy piję piwo. A moim zdaniem nie ma nic lepszego. Mocniejsze trunki odstawiłem chyba rok temu. Odczuwałem to pulsowanie, więc teraz piję niemal wyłącznie piwo. Zanotowałem to. - Odczuwa pan pulsowanie na przykład po whisky, a po piwie nie?

- Zgadza się. - Gdzie to pulsowanie występuje, pod blizną? - Nie, raczej jakby w samym środku. Zrobiłem kolejną notatkę, potem podsunąłem mu srebrną papierośnicę. Wziął papierosa. Zapaliłem, po czym zapatrzony w notatnik machinalnie wrzuciłem zapalniczkę do kieszeni. - Czy tamtego wieczoru był pan bardzo zmęczony? - zapytałem. Spojrzał na mnie szybko. - Zabawne, że pan o to pyta. Byłem skonany. Chyba nigdy w życiu nie byłem tak zmordowany jak wtedy. - Miał pan ciężki dzień? - W gruncie rzeczy specjalnie się wtedy nie przepracowałem - potrząsnął głową - na pewno potrzeba mi czegoś na wzmocnienie. Dobry, silny środek wzmacniający doktorze, to by mnie postawiło na nogi. Mówiłem już doktorowi Worthowi. Nic więcej mi nie dolega. - Czy często czuje się pan tak wyczerpany? Nie odpowiedział. Zmagał się właśnie ze swoją zapalniczką, papierosa trzymając w zębach. Wyjął zapalniczkę z kieszeni marynarki prawą ręką i przez chwilę trzymał ją, chcąc zapewne zapalić prawym kciukiem, ale nie mógł nim poruszyć. Za to mały palec chodził mu tam i z powrotem. Potem wziął zapalniczkę w lewą rękę i z pewną trudnością naciskał, aż w końcu błysnął ogień, i zapalił papierosa. - Przepraszam - odezwał się - coś pan, zdaje się, mówił? - Pytałem, czy często odczuwa pan zmęczenie. - Czasami. Przedtem nigdy go nie czułem. Jestem wyczerpany. - Czy jest pan leworęczny? Szeroko otworzył oczy. - Nie. - Zauważyłem, że nie może pan zapalić zapalniczki. Czy mógłby pan jeszcze raz poka- zać, jak pan to robi? Wyjął ją z kieszeni. - Chce pan, żebym zapalił prawą ręką, tak? - zarumienił się z lekka. - Tak. Może pan? - Hm, zawsze robiłem to prawą, ale teraz nie mogę nią ruszać. - Zaczął usilnie manipu- lować przy zapalniczce. - Nie jestem w stanie nacisnąć tego kciukiem. - Od jak dawna? - Trudno powiedzieć. Chyba od kilku miesięcy. - Dobrze, zostawmy to na razie - powiedziałem, nie chcąc go straszyć. Patrzył na mnie zmieszany. - To na pewno reumatyzm. Znałem gościa, co stracił władzę we wszystkich palcach, dosłownie we wszystkich, doktorze, właśnie przez reumatyzm. Ale wyleczył się solami Kruschena. Co rano brał te sole, tyle ziarenek, ile się zmieściło na sześciopensówce. Od tam- tej pory nie ma kłopotów... - Przerwał, ale po chwili dodał: - Dostałem trochę soli w ubiegłym tygodniu i zażywam je. - Spojrzał na kciuk. - Jest już znacznie lepiej. Tylko z zapalniczką jakoś nie mogę sobie poradzić. - Zaraz pana zbadam - powiedziałem. - Ale najpierw proszę mi opowiedzieć o tej ranie. To z czasów wojny? - Owszem. - Moździerz? - Nie - zaprzeczył. - To się stało w samolocie. Dwudziestka. Wybuchła tuż przede mną,

w środku kabiny. Zanotowałem to. - Służył pan podczas wojny w RAF-ie? Potrząsnął głową. - Służyłem w Królewskim Korpusie Zaopatrzeniowym. Wracałem do domu z Algieru, samolotem. To było w 1943 roku. Lecieliśmy w czterech hudsonem przez Gibraltar, a potem do Anglii. Hudson miał trzyosobową załogę. Jakiś Szwab zaskoczył nas nad morzem, gdzieś w pobliżu Ouessant. To był Ju 88. Podchodził czterokrotnie, ale nie zdołał nas zestrzelić. Za każdym razem jednak na skrzydłach i w kabinie wybuchały pociski. Straciłem przytomność podczas drugiego ataku, więc nie widziałem, jak to się skończyło. Opowiadali, że nadleciało kilka spitfire’ów, które go przepędziły. Siedząc wygodnie w zaciszu gabinetu, zrobiłem kolejną notatkę. - Wrócił pan do Anglii bez przeszkód? - pytałem dalej. - Poniekąd. Drugi pilot lądował bez podwozia na polach Penzance. Kiedy odzyskałem przytomność, leżeliśmy we trzech w szpitalu: ja, ten pilot i jeszcze jeden facet. Z siedmiu tylko trzech nas ocalało. Zapisałem to w notesie. - Co to był za szpital? - Szpital ogólny w Penzance. - To znaczy szpital cywilny? Nie wojskowy? - Tak. Zabrali nas do najbliższego w okolicy. Znów zanotowałem. - Kto pana operował? Milczał. Spojrzałem na niego. Był zakłopotany, najwyraźniej przejął się tym, że nie pa- mięta. - Czy chirurg cywilny? - Spróbowałem mu pomóc. Podniósł głowę. - To był lekarz wojskowy. Major. Znałem nazwisko, miałem je na końcu języka na wy- padek, gdyby miało to dla pana jakieś znaczenie, ale teraz nie jestem w stanie sobie przypom- nieć. - Może pan spróbuje - zachęcałem. - Dobrze by było odtworzyć całą historię choroby. Nastąpiło długie milczenie. - Trudno - powiedziałem wreszcie. - A pamięta pan, jak on wyglądał? - O, tak. Był młody, miał włosy blond, z lekka rudawe, jak ja. Raczej szczupły. Znał się na swoim fachu. Siostra i przełożona mówiły, że wykonał na mnie kawał dobrej roboty. Zresztą chyba sam pan to widzi? - Chyba tak - uśmiechnąłem się. - Pamięta pan, kiedy to było? - W końcu września 1943 roku. Nie pamiętam dnia. To także zapisałem. - Wystarczy. Reszty mogę się dowiedzieć bezpośrednio ze szpitala. - Rzuciłem okiem na notatki i wstałem. - A teraz proszę zdjąć koszulę. Zbadam pana. Wstał i ściągnął płaszcz. Kiedy rozpinał kamizelkę, zauważyłem, że znów nie może poruszać prawą ręką. Musiał się posłużyć lewą. Przerwałem mu, podałem ołówek i popro- siłem, żeby się podpisał w moim notesie. Zrobił to bez trudu. Wyglądało na to, że ręka od- mawia mu posłuszeństwa przy wykonywaniu niektórych prostych czynności, takich jak od- pinanie guzików lub zapalanie zapalniczki: nie mógł wtedy władać palcami. Poza tym jednak w badaniu fizykalnym nie stwierdziłem żadnych schorzeń. Odruchy były w normie, ciśnienie krwi - nieco podwyższone, ale tu można się było dopatrywać różnych przyczyn, serce, płuca i żołądek - całkowicie zdrowe. Za to kiedy zbadałem wzrok

oftalmoskopem, okazało się, że tarcza lewego oka jest zamglona i różowawa. Był to jedyny fizyczny objaw mogący wskazywać na jakąś poważniejszą chorobę. Przeprowadziłem testy ostrości widzenia, które wykazały, że jest ona pod każdym względem poniżej normy. Zaczekałem, aż Turner się ubierze, po czym usiedliśmy znowu. - Cóż, moim zdaniem powinien pan spędzić kilka dni w szpitalu na obserwacji - pow- iedziałem. - Chciałbym zrobić prześwietlenie głowy, a przy okazji moglibyśmy prze- prowadzić punkcję lędźwiową, konieczną do badań patologicznych. To prosty zabieg. - Ale nie stwierdza pan nic poważnego, doktorze? - zapytał. - Próbuję się co do tego upewnić. - Pochyliłem się w jego stronę. - Widzi pan, sam pan czuje, że obecnie nie jest pan w najlepszej formie. Na razie objawy nie są poważne: lekka niedyspozycja prawej ręki widoczna przy zapalaniu zapalniczki i zapinaniu guzików. Stwierdziłem też, że lewe oko praktycznie nie widzi. Oczywiście pan sam właściwie nie zwrócił na to uwagi. Do tego dochodzą zawroty głowy, omdlenia i wyczerpanie. Domyśla się pan, że musi być jakaś przyczyna takiego stanu rzeczy. Może powinniśmy się zainteresować czymś, co tkwi pod tą raną w głowie? Stąd konieczność, powiedzmy, tygodniowego pobytu w szpitalu na obserwacji. Długo się nie odzywał. Wreszcie usłyszałem: - W porządku, doktorze. Jak trzeba, to trzeba. Kiedy mam się zgłosić? - Muszę sprawdzić, kiedy się uda załatwić łóżko. Czy chce pan leżeć na oddziale pry- watnym? - Ile by to kosztowało? - Sześć gwinei. - Chyba tak. Zawsze to przyjemniej, jak żona będzie mogła mnie odwiedzić. Skinąłem głową. - Postaram się to załatwić jak najszybciej. Nie powinno trwać dłużej niż dwa tygodnie. Napiszę do doktora Wortha i powiadomię go, co mogę zrobić w tej sprawie. - Przekażę mu, co pan powiedział. - Na chwilę spuścił oczy i spojrzał na kapelusz, po- tem podniósł głowę. - Czy na zdjęciu rentgenowskim odłamki będą widoczne? - zapytał. - A zostały jakieś odłamki w ranie? - Chyba tak. Nie wydaje mi się, żeby wyjęli wszystkie. Siedziały za głęboko. - Rozumiem - rzekłem w zadumie. - Tak, na zdjęciu będzie je widać. Wtedy będzie też wiadomo, czy to one powodują te dolegliwości. - To chyba niemożliwe; teraz, po tylu latach? - zapytał. Wstałem i nacisnąłem dzwonek na biurku. - Też mam taką nadzieję, panie Turner. Ale musimy to sprawdzić. Wieczorem napisałem do Ministerstwa Wojny pytając o chirurgów z okolic Penzance, którzy we wrześniu 1943 roku mogli go operować po tamtym wypadku. Wkrótce otrzymałem odpowiedź. Po tak długim okresie nie dało się zidentyfikować chirurga, ale podano mi naz- wiska pięciu oficerów Korpusu Medycznego Królewskich Sił Zbrojnych, stacjonującego w owych czasach w tamtym rejonie, których wiek wskazywał na to, że mogli wykonywać taką operację. Moją uwagę zwrócił zwłaszcza major P.C. Hodder. W 1934 Percy Hodder, wtedy jeszcze student medycyny, odbywał pod moim kierunkiem praktykę w Londynie. Zapa- miętałem go głównie dlatego, że szczególnie interesował się mózgiem. Był wtedy szczupłym młodzieńcem o rudoblond włosach. Odszukałem teraz nazwisko w medycznej książce ad- resowej. W 1938 roku został członkiem Królewskiego Kolegium Chirurgów. Najprawdopo-

dobniej był to człowiek, którego szukałem. Obecnie pracował w Leeds. Usiadłem i napisałem do niego. Odpowiedź nadeszła po trzech dniach: „Szanowny Panie, Bardzo dobrze pamiętam przypadek pana Turnera. Mniej więcej w podanym przez pana czasie przeprowadzałem taką operację w Penzance. Niestety, zdjęć rentgenowskich nie da się już chyba odszukać, a moje notatki dotyczące historii choroby uległy zniszczeniu podczas ataku pocisków V na Londyn. Jeśli dobrze pamiętam, musiałem zostawić w mózgu kilka odłamków, ponieważ poop- eracyjne zagrożenie życia pacjenta w wyniku ich usuwania wydawało się większe niż ryzyko późniejszych komplikacji w przypadku ich pozostawienia. Dlatego nie jestem zaskoczony, że pojawiły się jakieś komplikacje. Będę w Londynie w przyszłym tygodniu we wtorek, mógłbym więc wpaść do Pana na Harley Street około piątej, jeśli nie ma Pan nic przeciwko temu. Z serdecznymi pozdrow- ieniami, P.C. Hodder” Kiedy spotkaliśmy się w moim gabinecie, powiedział z miejsca: - Jeśli to rzeczywiście ten kapitan Turner, którego pamiętam, to dawałem mu kilka lat życia we względnie dobrym samopoczuciu. Nigdy nie przypuszczałem, że mógłby dożyć sta- rości. Opisałem Turnera i jego widoczny defekt. - To na pewno on - przyznał Hodder. Pomyślał przez chwilę. - Jeśli dobrze pamiętam, miał w mózgu siedem czy osiem metalowych odłamków. Trzy zostawiłem, siedziały za głęboko, żeby je ruszać. Pacjent i tak ledwie przeżył szok. Niełatwo go było uratować po op- eracji. Nie myślałem, że przeżyje. Przepuszczałem, że po tym wszystkim będzie niesprawny. Ale udało mu się. Kiedy go spotkałem kilka miesięcy później, wyglądał na całkiem zdrowego. Ciągnął dalej przypominając sobie pewne szczegóły co do lokalizacji odłamków. Im dłużej słuchałem, tym mniej mi się to podobało. Przecież teraz Turner był starszy, trudniej by mu było znieść szok operacyjny. - Marne szansę... - rzekłem w końcu. - Nie próbowałem wyjmować tych odłamków, jeśli o mnie chodzi - oświadczył po- trząsając głową. - A pan podjąłby się operacji w tym przypadku? - Wątpię. Oczywiście zakładając, że obecne zdjęcia potwierdzą podaną przez pana lo- kalizację - powiedziałem z wolna. - Jestem prawie pewien, że potwierdzą. Pamiętam ten przypadek szczególnie dobrze z uwagi na okoliczności. - Ma pan na myśli ostrzelanie? - zapytałem. Zawahał się. - Tak, to też. Ale oni byli więzieni i czekał ich sąd wojenny. Leżeli na oddziale pod strażą. Czy Turner nic panu o tym nie wspomniał? - Nie - odparłem sucho. - Cóż, tak to wyglądało. Pod drzwiami sali ustawiono uzbrojoną straż... - Mówił, że wracał do domu z Algieru - stwierdziłem. - To ogromnie utrudnia sprawę, gdy pacjent opowiada stek kłamstw. Traci się tylko wtedy czas.

- Tak, to prawda - przyznał Hodder. - Odesłano ich z Algieru. Było ich czterech czy pięciu. Turnera i dwóch innych oskarżono o jakieś spekulacje czarnorynkowe w Londynie, przypuszczam, że sprzedawali zapasy armii. Przyłapali ich, kiedy zostali odkomenderowani w rejon śródziemnomorski. Z trzech tylko Turner przeżył katastrofę. Potem doszedł jeszcze jakiś spadochroniarz posądzany o zabójstwo w knajpie w Londynie. Sędzia cywilny sprawu- jący nadzór nad sądem wojskowym odesłał ich wszystkich na rozprawę do Anglii hudsonem, którego zestrzelono. - Doborowa paczka - powiedziałem. - Hu przeżyło katastrofę? Zmarszczył czoło myśląc intensywnie. - Trzech lub czterech, ale nie wszyscy byli moimi pacjentami. I nie wszyscy byli więzi- eni, przynajmniej jeden na pewno nie był: drugi pilot, który rozbił samolot przy przy- musowym lądowaniu. Miał złamane udo. Leczył go jakiś lekarz RAF-u. Przypuszczam, że zabrali go razem z tamtymi i nie przenieśli, kiedy postawiono straż. Razem było ich czterech: pilot, Turner, spadochroniarz i Murzyn. Zgadza się, czterech. - Murzyn? - zainteresowałem się. - Tak, był na oddziale Murzyn, żołnierz amerykański, który podciął sobie gardło. Nie należał do tych, co wracali z Algieru. Położono go na tym samym oddziale, bo też musiał być pod strażą, a w dodatku był w tak kiepskim stanie, że nie mógł się poruszać. - Dlaczego podciął sobie gardło? - Nie pamiętam, chyba popełnił jakieś przestępstwo cywilne. Ścigała go żandarmeria amerykańska. Ukrył się w schronie przeciwlotniczym i poderżnął sobie gardło. Na szczęście nie znał się na anatomii. - Zabieram Turnera do szpitala na badania - wróciłem do tematu. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, przedstawiłem mu swój plan działania i omawialiśmy ogólnie przy- padek Turnera. - Napiszę do pana i poinformuję, jak to wszystko przebiega - zapropon- owałem. - Ale z tego, co pan mówi, raczej nie wierzę w dobre efekty. - Nie przejmowałbym się tym zanadto - stwierdził Hodder. - Osobiście nie poświęcam zbyt dużo czasu takim ludziom, jak John Turner. - Słusznie - zgodziłem się. - Sprawiają dużo kłopotów, a nie są skorzy do zapłaty. Zobaczyłem się z Turnerem dopiero tuż przed zrobieniem zdjęć rentgenowskich, i to na krótko. Tamtego popołudnia wziąłem zdjęcia, diagnozy patologa i chirurga i po zakończeniu pracy usiadłem przed stereoskopem. Tak jak powiedział Hodder, ujrzałem trzy metalowe odłamki: dwa spore kawałki niemal tuż pod oponą twardą mózgu. W razie konieczności można by je wyjąć, chociaż operacja taka stanowiłaby poważne zagrożenie dla życia pacjenta: trzeci odłamek był otoczony ciemnym naciekiem. O operowaniu go nie było mowy. Przez pół godziny siedziałem i zastanawiałem się nad możliwościami leczenia. Nie zamierzałem się poddać, nawet w przypadku Turnera. Niebawem jednak włożyłem negatywy i opis choroby z powrotem do koperty i pomyślałem: Cóż, pewnych rzeczy nie da się prze- skoczyć. Zgasiłem papierosa, włożyłem płaszcz i kapelusz i udałem się do domu. Spałem fatalnie. Gdy ma się pięćdziesiąt osiem lat na karku, to nie zarywa się nocy przez pacjenta, a jednak przypadek Turnera odebrał mi sen. Chciałem mu pomóc, ogromnie mi na tym zależało. Miałem dziwne, paradoksalne uczucie, że dlatego, iż ten drobny oszust czarnorynkowy jest kimś absolutnie nieważnym, powinienem mu poświęcić szczególnie dużo uwagi. Niełatwo jest mi o tym pisać, bo na papierze wygląda to absurdalnie, ale to właśnie nie pozwalało mi zasnąć. Nie mogłem spać, bo rozważałem wszelkie możliwe kombinacje tech- nik operacyjnych i znieczulenia, metod uśmierzania bólu i leczenia neurologicznego. W pew-

nej chwili wstałem i zszedłem do gabinetu, by przejrzeć wyniki badań nad zwłóknieniem wewnątrzczaszkowym, niedawno przeprowadzonych w Niemczech. Niezbyt dobrze znam niemiecki, czytanie zajęło mi więc jakąś godzinę. Potem wróciłem do łóżka i zasnąłem tuż przed świtem. Następnego dnia zabrałem zdjęcia rentgenowskie i poszedłem na oddział szpitalny do Turnera. Pielęgniarka wprowadziła mnie do jego pokoju. Po pobieżnym zbadaniu chorego odesłałem ją i usiadłem na krześle obok łóżka. - Panie Turner, nadal ma pan w głowie trzy metalowe odłamki - powiedziałem. Wy- jąłem negatywy i pokazałem mu je. Były na tyle widoczne, że nie potrzebowałem stereo- skopu. - Boże, to naprawdę ja? Chyba nie bardzo jestem do siebie podobny - zażartował. - Na takim zdjęciu najpiękniejsza dziewczyna wygląda nie lepiej - zapewniłem. Wy- jąłem jedno zdjęcie: - Tutaj mam ujęcie z boku. Najdokładniej pokazuje odłamki metalu. To te białe plamki. Dwa tu, wysoko, i jeden głębiej. Zainteresował się. - A na mojej głowie, doktorze, gdzie by to było? - zapytał kładąc rękę na czaszce. - Gdzieś tutaj? Położyłem dwa palce na jego głowie. - Pierwsze dwa tutaj. Tu i tu. A trzeci jakieś dwa cale niżej. Pokazałem mu pozostałe zdjęcia. Przyglądał im się uważnie, ze znawstwem. - Czy ten trzeci jest taki sam jak te dwa, doktorze? - spytał. - Bo te widać wyraźnie, a tamten jest cały zamazany. - No właśnie - przytaknąłem - i ten sprawia panu tyle kłopotu. Przypuszczam, że wokół kawałka stali wytworzyły się włókienka. Spojrzał na mnie bystro. - A nie powinno ich być? - Właśnie. Przynajmniej taka jest moja interpretacja tych zdjęć. W pewnej mierze pokrywa się ona z opinią patologa. - No to ładny gips - szepnął. Przez chwilę milczeliśmy. - Czy z tego powodu odczuwam takie zmęczenie, doktorze? - odezwał się wreszcie. - Chyba tak - odparłem. - Zmęczenie, niesprawność prawej ręki, zawroty głowy, om- dlenia i kłopoty ze wzrokiem. Praktycznie niemal wszystkie objawy chorobowe są tym spowodowane. - Chce pan powiedzieć, że konieczna będzie kolejna operacja? - zapytał. Milczałem przez chwilę. - Jestem chirurgiem - rzekłem w końcu. - Od wielu lat przeprowadzam operacje, głównie głowy. Moim obowiązkiem jest uprzedzić pana, że techniki operacyjne bywają za- wodne. Gdyby pan stracił nogę w wypadku, chirurg nie mógłby panu dać nowej, zdrowej. Po- dobne ograniczenia odnoszą się do czaszki. Są operacje, których trudno się wręcz podjąć... - Przerwałem, patrząc mu prosto w oczy. - Muszę to panu powiedzieć, panie Turner: uważam, że tak właśnie jest w pana przypadku. Jego rumiana zwykle twarz poszarzała jakby, co oznaczało, że rozumiał, w czym rzecz. - To znaczy, że gdyby pan spróbował wyjąć ten odłamek, umarłbym, tak? - Dużo nad tym myślałem, panie Turner. Muszę przyznać, że podejmując się takiej op- eracji, nie mógłbym liczyć na to, iż się powiedzie - przerwałem.

- Jednocześnie jednak musi pan zrozumieć, że to moja osobista opinia, opinia zaledwie jednego człowieka. Jeżeli uzna pan za wskazane, aby inny chirurg zbadał pana i obejrzał zdjęcia, chętnie załatwię panu taką wizytę lub skonsultuję się z lekarzem, którego pan sam wybierze. Wie pan, jak to jest: to, że jeden lekarz postawi pesymistyczną diagnozę, nie oznacza jeszcze, że inni ją potwierdzą. - Pan jest przecież najlepszym chirurgiem w Anglii, jeśli chodzi o takie przypadki. Doktor Worth tak powiedział. - Ależ nie, nieprawda - zapewniłem. - W Londynie są inni, nie mniej doświadczeni. Mógłby pan się udać na przykład do Mostina Collisa. - A co się stanie, jeśli pozostawimy to bez operacji? Pogorszy się? - zaniepokoił się. - Nie musi się pogorszyć, ale istnieje taka możliwość. Mogę panu zaaplikować leczenie łagodzące objawy, może ono nawet powstrzymać dalszy rozwój uszkodzenia, doprowadzić do samowyleczenia, a wtedy przestanie pan cierpieć. - Czy często tak się dzieje? - Niezbyt często - potrząsnąłem głową. - Tak przynajmniej wynika z mojej praktyki. Ale wiem, że czasami się zdarza. - Jak często? Zastanawiałem się przez chwilę, po czym powiedziałem: - Może w jednym przypadku na dziesięć następuje poprawa w wyniku takiego leczenia. Obawiam się, że tylko tyle. - W pozostałych dziewięciu przypadkach stan się pogarsza? Kiwnąłem głową. - Ładny gips - szepnął ponownie. Milczeliśmy. Na szybie bzyczała mucha, o okno stukała kulka zwisająca na końcu sznurka od zasłony. Pokój zalany był jasnym światłem słonecznym, a z dołu dochodziły odgłosy londyńskiej ulicy. Siedziałem przy łóżku wyczekująco. W takich wypadkach należy dać pacjentowi jak najwięcej czasu. To przecież jedyne, co można mu dać. W końcu Turner przemówił: - A jeśli mi się pogorszy, doktorze, co wtedy? Czego mam oczekiwać? Oczywiście spodziewałem się takiego pytania. Lecz w końcu ja też miałem dość czasu na przemyślenia. - Mówił pan, że pierwsze objawy wystąpiły jakieś pół roku temu. Dotychczas nie było to aż tak uciążliwe, ale nie jestem w stanie ocenić, w jakim tempie choroba może się nasilać. - Rozumiem, ale tak w przybliżeniu? - zniecierpliwił się. - Bo przecież nie mam żadnych szans? - Przypuszczam, że stopniowo będzie pan coraz mniej sprawny, panie Turner. Być może będzie pan prowadził zupełnie normalny tryb życia przez kolejne sześć czy osiem mie- sięcy, tyle że omdlenia na pewno będą częstsze. Nie powinien pan prowadzić samochodu. Musi pan być świadom, że w miarę upływu czasu wszystkie objawy będą się nasilały. - A potem umrę - powiedział cicho. - Wszyscy kiedyś umrzemy, panie Turner.

Rozdział drugi Po wizycie u Turnera w szpitalu napisałem do doktora Wortha. „Szanowny Doktorze, Zbadałem Johna Turnera i konsultowałem się w jego sprawie z Percym Hodderem, który jako major w Korpusie Medycznym Królewskich Sił Zbrojnych operował go w 1943 roku. Przeanalizowałem opis zmian patologicznych sporządzony po punkcji lędźwiowej oraz zdjęcia rentgenowskie czaszki, które załączam razem z opisem radiologicznym do Pańskiej informacji. Zobaczy Pan w mózgu trzy metalowe odłamki. Oznaczyłem strzałką ten, który moim zdaniem powoduje wszystkie dolegliwości. Uważam, że zabieg polegający na usunięciu tego odłamka jest nierealny. Uszkodzenie w tym miejscu odpowiedzialne jest za apraksję i zawroty głowy, a także wyraźną tarczę zastoinową lewego oka, widoczną w badaniu za pomocą oftal- moskopu. Znałem podobne przypadki, które pozostawały bez zmian przez wiele lat, a nawet następowała poprawa, ale tym razem przebieg jest inny. Sądzę, że wszystkie objawy nasilą się i chory nie pożyje dłużej niż rok. Chciałbym ponownie zobaczyć Turnera za jakieś cztery miesiące. Ponieważ choroba powstała na skutek wojny, a także ze względu na sytuację finansową chorego, rezygnuję z dalszych honorariów. Z wyrazami szacunku, Henry T. Hughes” Kiedy to napisałem, Turner wyszedł już ze szpitala. Pojechał metrem na Piccadilly Cir- cus i oddał torbę do przechowalni. Potem poszedł na Shaftesbury Avenue i skręcił w Dolphin Street do „Wesołego Myśliwego”. Zbliżało się dopiero południe, więc w barze było niewielu klientów. - Witaj, Nellie - odezwał się. - Daj no pół kwarty piwa. Barmanka, pogodna kobieta około pięćdziesiątki, wytarła spód kufla ściereczką i pr- zesunęła go po bufecie w stronę Turnera. Ujął kufel, pociągnął spory łyk i siadł na stołku. Mlasnął wargami z zadowoleniem. - Nie piłem cały tydzień. - Co też pan mówi - powiedziała barmanka machinalnie. - Jedenaście pensów. Dawno pan nie zaglądał. - Tak, to prawda. Co więcej, niedługo w ogóle przestanę się tu pokazywać. - Wyjeżdża pan? - zapytała bez specjalnego zainteresowania. - Tak jakby. I to w kurewsko daleką podróż - odparł mocując się z zapalniczką przy za- palaniu papierosa lewą ręką. - Nie musi pan zaraz kląć z tego powodu - skomentowała. Tylko mężczyźni wiedzą, jak wspaniale barmanki potrafią pocieszyć w strapieniu. - Przepraszam, ale i pani by klęła na moim miejscu. Właśnie wyszedłem ze szpitala. Dają mi jeszcze rok życia. Potem... odwalę kitę. Popatrzyła na niego badawczo. - Ależ... - Tak, tak. Właśnie mi to powiedzieli. - Ale dlaczego? Wcale nie wygląda pan na chorego. - To ta cholerna łepetyna mi szwankuje - powiedział ponuro.

- Odezwało się po tylu latach. - O Boże! To chyba pana zoperują? Potrząsnął głową przecząco. - Mam kawałki pocisku w środku. Marnie się przez nie czuję. Mówią, że nie da się tego operować. - O Boże - powtórzyła, po czym ciągnęła niepewnie: - Tak naprawdę to oni mogą się mylić, kapitanie Turner. Wie pan, lekarze mówią tyle różności... Moja koleżanka myślała, że jest w ciąży, lekarz potwierdził i nic z tego nie wyszło. Oboje byli w błędzie. Z panem może być tak samo. Wcale bym się tym nie przejmowała, dopóki ma się pan dobrze. Pociągnął trochę piwa. - Czasami kiepsko się czuję - powiedział cicho. - W szpitalu przebadali mnie grun- townie. Chyba dobrze wiedzą, co mnie czeka. Zapanowało milczenie. - To co pan zrobi? - zapytała wreszcie łagodnie. - Pojęcia nie mam. Muszę to przemyśleć - mówił zaciągając się dymem. - Przede wszystkim muszę jechać do domu i powiedzieć żonie. Ona nic jeszcze nie wie. - To nie powiedzieli jej w szpitalu? - Nie odwiedzała mnie. Leżałem tylko tydzień... - przerwał, a po chwili dodał: - Nie jesteśmy ze sobą blisko, nie tak, jak myślałem kiedyś... nie sądzę, żeby to miało dla niej jakieś większe znaczenie, tyle że będzie musiała poszukać sobie pracy. - Na pewno ogromnie się zmartwi - pocieszyła go barmanka ciepło. - Zobaczy pan. - Może, kto to wie - mruknął Turner w zadumie, kończąc piwo. - No i trzeba będzie powiedzieć w pracy... - Nie gadałabym za wiele, dopóki może pan pracować - doradziła barmanka rozważnie. - Wie pan, jak to jest. Szefowie robią problemy. I są skąpi, przynajmniej niektórzy. - U nas płacą chyba przez trzy miesiące - powiedział Turner. - Chorobowe, znaczy się. Oczywiście bez prowizji... Ale właściwie to chyba nie będzie mi się już chciało pracować. - Naprawdę? - A co, pani by pracowała? Przecież to nie ma sensu. - Noo, nie wiem - odparła bez przekonania. - W końcu i tak trzeba coś robić. - Nie bardzo właśnie wiem, co robić - przyznał Turner ponuro. - Chyba nie ma sensu, żebym sprzedawał mąkę do samego końca. Dobrze byłoby zacząć coś lepszego, nawet gdyby mieli gorzej płacić. W końcu to i tak nie potrwa długo. - A co będzie, jak zwinie pan manatki, a potem wydobrzeje? - zauważyła praktycznie. - Lekarze tak często się mylą! - Równie bez sensu byłoby stwierdzić na koniec, że przez całe życie sprzedawało się jedynie mąkę - powiedział Turner. Przesunął kufel w jej stronę. - No, trzeba się zbierać. - Nie napije się pan jeszcze? - Muszę wracać - potrząsnął głową - i powiedzieć żonie. Złości się, jak wyczuje piwo. - Zsunął się ze stołka i uśmiechnął. - Za sto lat wszytko się powtórzy - dodał cicho. - Zobaczy pani. Wyszedł na ruchliwą ulicę zalaną słońcem. Chciał zadzwonić z najbliższej budki do pracy, do firmy „Handel Zbożem”, a może nawet pojechać do biura po południu. Zatrzymał się jednak na chodniku niezdecydowany. Nie, nie pójdzie do biura. Musi to wszystko prze-

myśleć. Kupił wieczorną gazetę i ruszył w kierunku Piccadilly Circus, potem skręcił do res- tauracji „Na Rogu”. Zjadł stek z frytkami i popił piwem. Przed trzecią był już w drodze do domu w Watford. Mieszkał pod numerem 15 w niewielkiej willi wolnostojącej przy Hyacinth Avenue. Był to dość ładny dom z małym ogródkiem od ulicy, w którym rosła kruszyna, i większym ogrodem z tyłu, porosłym trawnikiem z krzewami szczodrzeńca i róż. Wszedł z kluczem w ręku i zawołał niezbyt de- likatnie: - Mollie?! - Echo poniosło głos po domu, w którym nikogo nie było. Nie próbował więcej krzyczeć. Wyszedł do ogrodu w ponurym nastroju. Trawa była za wysoka, ale nie miał siły, by ją przyciąć. Było ciepłe, słoneczne popołudnie, przyjemne w tym ogrodzie na przedmieściu. Nie znał się specjalnie na uprawach, zresztą praca zawodowa pochłaniała go całkowicie, nie po- zostawiając wolnego czasu. Przez tyle wieczorów musiał do późnych godzin zajmować się klientami przyjeżdżającymi z prowincji, że praktycznie nie mógł porządnie zadbać o ogród. Zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Bieżące zajęcia nie pozostawiały mu czasu na to, co lubił. Wynajął więc ogrodnika na jedno popołudnie w tygodniu. Stał teraz i przyglądał się różom. Zaczynały kwitnąć. Pochylił się nad jedną, żeby ją powąchać. Pachniała nieziemsko. Wyprostował się, ale zaraz znowu się nad nią pochylił. - „Przydałoby się ich więcej” - wymamrotał do siebie i marzenia poniosły go w zaciszne miejsce z chodnikiem z niesymetrycznych płyt i fontanną - tak sobie wyobrażał ogród dyrek- torski. Potem jednak pomyślał, że powinien w całej pełni korzystać z życia, zamiast wybiegać w przyszłość i zajmować się różami następnego roku. „Trzeba jakoś przywyknąć do sytuacji” - szepnął. Wrócił do domu po rozchwiany leżak, który wyjął z szafki pod schodami. Ustawił go obok szczodrzeńca. Pomyślał, jak to przyjemnie siedzieć tak w ogródku i przyglądać się kwi- atom. W końcu nigdy nie było na to czasu. Miał przy sobie Evening Standard. Dziesięć minut później zasnął z twarzą zasłoniętą gazetą. Obudził się około piątej, wyczuwając instynktownie, że podchodzi do niego żona. Odsunął gazetę i usiadł. - Cześć - powiedział bez zbytniej serdeczności. - Cześć. Więc wróciłeś? - Taa... - Nie wstawał, tylko ręką przetarł twarz. Uważał, że to ona powinna zrobić pierwszy krok. Przecież nie odwiedziła go w szpitalu. - Nie stwierdzili nic poważnego? - zainteresowała się. - Trudno powiedzieć. W każdym razie nie umrę w ciągu tygodnia. Zareagowała z lekką pogardą: - To znaczy, że nie ma już powodów do zmartwień? - Niby tak. Byłaś w kinie? - Aha, z panią Kennedy. Film był kapitalny. Skinął głową. Lubił chodzić do kina, chociaż nie szalał za nim tak jak ona. Miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, o dziesięć mniej niż on. Żyła wciąż w świecie romansów, uciekała od rzeczywistości przy każdej sposobności. Miał inne zapatrywania; dla niego świat rzeczywisty był ciekawszy. To spowodowało kryzys w ich małżeństwie, spotęgowany jego licznymi obowiązkami służbowymi i jej próżnością. Kiedyś była sekretarką w jego biurze. Żadne z nich nie uświadamiało sobie do końca, jak bardzo brakowało jej tej pracy. - Bardzo byłaś zajęta w tym tygodniu? - zapytał. W głębi duszy był ogromnie urażony, że pomimo takiej ilości wolnego czasu nie raczyła go odwiedzić w szpitalu. W końcu tylko po

to zapłacił za pobyt na oddziale prywatnym, a ona nie zechciała pocieszyć go w samotności. W gruncie rzeczy uwielbiał przebywać w towarzystwie i na pewno lepiej zniósłby pobyt na zwykłym oddziale, wśród wielu innych pacjentów. - Rano zwykle jeździłam do Laury. Sama nie dałaby sobie rady - wyraźnie próbowała się bronić. Laura, jej siostra, spodziewała się dziecka. Mieszkała w Bushey, niedaleko od nich, i była dla Turnera solą w oku, stanowiąc ciągłą wymówkę dla wszelkich uchybień popełni- anych przez Mollie. Jeśli obiad nie został ugotowany, łóżka nie zaścielone, dom nie posprzątany, to dlatego, że Laura potrzebowała pomocy. Taki stan rzeczy trwał od dawna, bo Laura rodziła regularnie raz w roku, Turner był więc nader zmęczony tą sytuacją. - Może byś nastawiła wodę na herbatę, napijemy się - zaproponował. - Oczywiście, jeśli raczysz znaleźć chwilę czasu. - Nie musisz mówić do mnie takim tonem - zdenerwowała się. - Zwłaszcza po tygodniowej nieobecności. - Gdybyś znalazła nieco czasu na odwiedzenie mnie w szpitalu w ciągu tego tygodnia - powiedział siląc się na obojętny ton - zapewne byłbym nieco milszy. Idź i nastaw wodę, chyba że wolisz, żebym się gdzieś wyniósł... Przez chwilę przyglądała mu się poirytowana, potem ruszyła wolno do domu. Turner pozostał w ogrodzie na leżaku. Czuł lekkie pulsowanie rany na czole. Ta sprzeczka sprawiła mu dużą przykrość. Chciał skończyć z tym raz na zawsze. Wkrótce miał przecież pozbyć się wszelkich doświadczeń, dobrych i złych. Skoro wszystko ma minąć, pragnął najpierw uwol- nić się od zła, aby na końcu cieszyć się tym, co prawdziwe i dobre. Musi uwolnić się od Laury, kłótni z żoną i biurowej rutyny. Nie zamierzał uganiać się za drobnymi zleceniami. Postanowił nie dać się już więcej wplątać w skomplikowane, wymagające przebiegłości i s- prytu nielegalne transakcje z cukiernikami East Endu, które w pierwszych latach po wojnie dawały mu zyski. Miał trochę oszczędności. Teraz należało zaprzestać żmudnego ciułania i zająć się czymś zupełnie innym. Zaoszczędził około trzech tysięcy funtów. Żona nie wiedziała o nich, bo zaledwie niewielka część tej sumy pochodziła z legalnych zarobków, resztę zgromadził różnymi po- dejrzanymi sposobami. Pełna ideałów zaczerpniętych z filmów, z taką pogardą odnosiła się do jego trybu życia, że nie mógł się zdobyć na to, aby powiedzieć jej, w jaki sposób uzyskał te pieniądze; zwłaszcza teraz, gdy tak bardzo oddalili się od siebie, nie chciał jej wtajemniczać w to, co robił, by zabezpieczyć im byt na starość lub na wypadek choroby. Zdawał sobie sprawę, że trzy tysiące funtów to suma, która nie wystarczyłaby jej na długo po jego śmierci. Przy dobrej lokacie miałaby po opłaceniu podatku dochodowego do dyspozycji niewiele ponad funta tygodniowo. Pb ślubie zarabiała w biurze pięć funtów na tydzień, a przed zakończeniem wojny, kiedy rezygnowała z pracy - pięć funtów i dziesięć szylingów. Gdyby teraz wróciła do biura, dostawałaby tyle samo. Zresztą uważał, że nie jest zbyt dobrą żoną, nie widział więc powodów, aby dodawać jeszcze funta tygodniowo do tych pięciu czy sześciu, które mogła zarobić. Usłyszał gong dochodzący z domu, podniósł się więc z leżaka i poszedł na podwiec- zorek. Nakryła w jadalni. Przygotowała herbatę, wędlinę, sałatkę warzywną, chleb, dżem i placek z wiśniami. Latem zwykle jadali podwieczorki na zimno, za to zimą woleli bardziej sycące potrawy: smażoną rybę lub jajka na bekonie. Kolacja natomiast była lekkim posiłkiem, jedli ją wtedy, gdy mieli na to ochotę. Mollie siedziała już, kiedy wszedł do pokoju. Usiadł ociężale i widelcem nałożył na tal-

erz kiełbasę. Podsunęła mu herbatę. Posmarował kromkę chleba masłem. - Może wybierzemy się na przejażdżkę? - zaproponowała. Rozważał propozycję. Miał małego siedmioletniego forda i lubił nim jeździć. Była to jedna z ich głównych rozrywek. Przyjemność samej podróży psuła jednak myśl o tym, co dalej! Ona chciała jechać gdzieś na wieś, usiąść w słońcu i czytać książkę, zupełnie jak bo- haterki jej ulubionych filmów. On lubił jechać przez godzinę, żeby dotrzeć do jakiejś przy- drożnej knajpy i popijać piwo w zadymionej sali rozbrzmiewającej śmiechem, w miłym towarzystwie. - Czemu nie - zgodził się. - Potem możemy zajrzeć na piwo do „Młynarza”. - Boże - jęknęła - naprawdę nie możesz się obyć bez tego piwska? - Dość tego! - sprzeciwił się. - Nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy najpierw po- jechali tam, gdzie chcesz, ale potem zrobimy to, na co ja mam ochotę. W przeciwnym razie musimy się udać każde w swoją stronę... - Przerwał na chwilę. - To gdzie chciałaś jechać? - Myślałam, żeby wyskoczyć gdzieś za miasto nazrywać trochę kwiatków. Wyjrzał przez okno i popatrzył na róże. - Po co więcej kwiatów? Przecież o tej porze wszędzie ich pełno. - Chodzi mi o dzikie... głóg, fiołki, niezapominajki i takie tam... - W porządku - zgodził się. - Pojedziemy przez Hatfield, a wracając zahaczymy o „Młynarza”. - Dobrze, jeśli musimy... Starannie przepołowił kiełbasę i posmarował ją musztardą. - Aha, tylko ty prowadzisz - powiedział zdawkowo. Popatrzyła na niego zaskoczona. - A ty nie chcesz? - Raczej nie. Nie chce mi się. - Nie mam zamiaru tkwić cały czas za kierownicą. Nie mogę wtedy oglądać krajobrazu. Ja poprowadzę w drodze powrotnej. Ty i tak nie mógłbyś wtedy jechać. - Będziesz prowadzić całą drogę albo nigdzie nie jedziemy - rzekł ze złością. - Na miłość boską! Niby dlaczego ty miałbyś w ogóle nie prowadzić? - Bo tak zadecydował lekarz. Jeśli sądzisz, że lubię, jak ty prowadzisz, to się grubo mylisz - odparł coraz bardziej poirytowany. Była zaskoczona. - Zabronili ci jeździć? - Właśnie. Przynajmniej do czasu, kiedy przestaną mnie nękać te zawroty głowy. - To znaczy jak długo? - Kto to wie? W każdym razie na pewno dopóki nie miną. Nie odezwała się już więcej. Wsiedli do samochodu. Siedział obok niej paląc, jednego papierosa za drugim i patrzył na przesuwającą się szosę. Był zmęczony i przygnębiony z powodu sprzeczki. Pozostało tak niewiele czasu, tym bardziej więc było mu przykro, że nie potrafili uniknąć kłótni. Siedział obok niej w ponurym nastroju, powstrzymując się od krytyc- znych uwag za każdym razem, gdy nieprawidłowo wyprzedzała. W końcu, pomyślał, i tak będzie się musiał przyzwyczaić do jej sposobu jazdy. Skręciła właśnie z głównej drogi na pobocze. Znali bardzo dobrze okolicę w promieniu trzydziestu mil od Watford, bo często po południu wybierali się na przejażdżkę. Zatrzymała samochód obok sadzawki na polance. Niedaleko strumyka rozkwitał czerwienią głóg. - Przyda się trochę do salonu - stwierdziła.

Wysiedli więc i poszli przez pole, aby dotrzeć do krzaka. Turner miał przy sobie zu- pełnie stępiony scyzoryk. Wiedział, że dużo nim nie zdziała, ale nie było w domu odpowied- nich narzędzi, żeby go naostrzyć. Nawet gdyby były, i tak nie miał kiedy tego zrobić. Niegdyś marzył o odrobinie wolnego czasu i niewielkim warsztacie ze szlifierką i różnymi narzędz- iami, może na przykład w szopie, w ogródku, z tyłu domu. Ale na to trzeba czasu, a gdy jest się poza domem przez większość wieczorów, to takie rzeczy w ogóle nie wchodzą w grę. Tępym scyzorykiem odcięli kilka gałązek głogu. Niewiele było na nich kwiatów, ale Mollie i tak była zachwycona. Poprosiła, żeby je niósł, i szli tak wzdłuż żywopłotu, a ona jed- nocześnie szukała pierwiosnków i fiołków. Turner był śmiertelnie znudzony, pozwoliła mu więc usiąść i zaczekać na nią pod płotem. Siedział z głogiem w ręku i palił papierosa. Teraz, kiedy nie musiał już chodzić w kółko jak głupi w poszukiwaniu kwiatków, przyjemnie odczuł spokój i ciepło słońca. Przyglądał się płomiennym kwiatom głogu wzdłuż żywopłotu, kontrastującym z błękitem nieba. Potem zatrzymał wzrok na małych gałązkach, które trzymał w ręku. Były delikatne i śliczne, wprost doskonałe. Dotarło do niego jak przez mgłę, że w upodobaniach żony jest jakiś sens. Jeśli się nie ma absolutnie nic do roboty, można się rozkoszować pięk- nem kwiatów, chociaż sam nigdy się tym nie zajmował. Wróciła właśnie z ogromnym bukietem naparstnic, stokrotek, fiołków i niezapominajek. - Masz zamiar założyć sklep? - zauważył. Pominęła to milczeniem. - Są prześliczne i cudownie pachną, powąchaj! - powiedziała podsuwając mu pod nos wiązkę fiołków. Przytknął do nich nos. - Zupełnie jak w tym sklepie na Piccadilly - skomentował. - „Coty” czy jak tam się to nazywa. - Aha. Oni robią perfumy z fiołków. I z innych kwiatów. Ale takich cudów nie po- trafią... - znów zanurzyła głowę w kwiatkach. - Te to co innego. - Przestań już, bo się nabawisz kataru siennego - uciął. - To co, teraz do „Młynarza”? - Jak musimy... ale nie mam zamiaru siedzieć nad kuflem cały wieczór. - Zamykają o dziesiątej. Dojedziemy nie wcześniej niż kwadrans po dziewiątej. Trzy kwadranse chyba wytrzymasz? Jechali z pół godziny. Piwiarnia była duża i nowoczesna. Zbudowano ją na rozdrożu na obszarze dwu akrów, z czego pół akra zajmował parking. Wnętrze dużej sali z barem dyskret- nie łączyło imitację dębu z epoki Tudorów i prawdziwego chromu. Panowało tu ciepło zimą i chłód latem, a sala podzielona była na kąciki i alkowy, gdzie mężczyźni mogli opowiadać sprośne kawały bez obawy, że urażą jakąś damę. Turner lubił tę piwiarnię bardziej niż inne, do których też często zaglądał. Przede wszystkim zawsze spotykał tu jakichś znajomych. Tego wieczoru zastał Geor- giego Harriesa z żoną, Gilliego Simmondsa z nową przyjaciółką i starego grubasa Dickiego Watsona, bukmachera, ze swoim towarzystwem. Wszyscy ucieszyli się na widok Turnera: - Jackie, ty stary skurczybyku! - wołali. - Jak się masz, Jackie? Więc jakoś dobiłeś do domu w tamten piątek! - dodając ciszej: - W życiu nie widziałem tak ululanego faceta! Witamy, pani Turner. Ho, ho, wodzi go pani dziś na sznurku! Czego się pani napije? Turner uwielbiał taką atmosferę. Pił kufel za kuflem, podczas gdy Mollie z trudem siliła się na wesołość, stojąc z dżinem w ręku i co chwila spoglądając na zegar. Zanim wskazówka dobiła do dziesiątej, tonęli w dymie wśród pomieszanych głosów. Było coraz goręcej, powie- trze gęstniało. Turner stał na środku z poczerwieniałą, rozpromienioną twarzą, dzierżąc w ręku kufel. Nie zważając na pulsowanie blizny, opowiadał dowcip za dowcipem ze swojego

bogatego repertuaru. - Więc ten bagażowy wszedł na miejsce dla świadka i powiada sędziemu śledczemu, że to był pierwszy dzień jego pracy w firmie. Sędzia pyta go, czy widział wypadek. A ten na to: - Aha. Widziałem, jak ekspres wpada na te wagony. Sędzia pyta dalej, co wtedy zrobił. - No, wie pan, idę do zawiadowcy i mówię: - „Jak można, kurwa, tak kierować pociągiem!” Rozległ się gromki śmiech, a w chwilę później szef piwiarni zawołał: - Proszę państwa, zamykamy! - i zgasił połowę świateł. Klienci wychodzili jeden po drugim na chłodne nocne powietrze. Na parkingu rozległ się odgłos zapalanych silników, snopy światła rozświetlały drogę i samochody ruszały w kierunku Londynu. Sadowiąc się w małym fordzie Mollie syknęła: - Masz szczęście, że cię wiozę, po trzech kwartach piwa! - Po dwóch - poprawił ją Turner. - Wypiłem tylko dwie. Miał pogodną minę. Nad głową, wysoko na granatowym niebie jaśniał księżyc. Noc była wspaniała. Czuł się zrelaksowany, całe zmęczenie i przygnębienie jakby się gdzieś ulot- niło. Pomyślał, że tydzień bez picia to jednak szmat czasu. - Wypiłeś trzy kwarty - nie ustępowała Mollie. - Liczyłam dokładnie. Był odprężony i szczęśliwy, a ona znów zaczynała zrzędzić. Odwrócił się do niej ze złością: - Co za różnica, do cholery, dwie czy trzy. Wypiję i dwadzieścia, jak będę miał ochotę, moja pani. Za rok o tej porze nie spróbuję ani kropli, jeśli wierzyć temu, co mi powiedzieli w szpitalu. Spojrzała na niego zaskoczona. - A co powiedzieli w szpitalu? - Że długo nie pociągnę. - W cichą, pogodną noc wydawało się to niemal bez znac- zenia. Zależało mu tylko na tym, żeby Mollie zamilkła i nie psuła mu wieczoru. - A teraz przestań marudzić i ruszaj wreszcie! Otworzyła usta i już miała odpłacić pięknym za nadobne, ale się powstrzymała. To, co usłyszała, wydawało się niewiarygodne, a jednak od pewnego czasu obawiała się tego. To prawda, że złościł ją, lecz wyczuwała, że przez ostatnie pół roku nie jest w formie. Pod względem fizycznym nie był to człowiek, którego znała kiedyś. Poza tym nie było sensu kłócić się z nim teraz, kiedy wypił trzy kwarty piwa. Tyle zdążyła się już nauczyć. Milcząc poprawiła się w fotelu i uruchomiła silnik. Turner też więcej się nie odezwał. Usiadł obok niej i zatrzasnął drzwi, po czym ruszyli do domu długą drogą z białego betonu. Nie rozmawiali przez czterdzieści minut, do chwili kiedy skręcili do garażu przy domku w Watford. Zamykając drzwiczki, Mollie zapytała: - To co ci powiedzieli w szpitalu? - Mówiła teraz łagodniej, w końcu przez całą drogę miała czas do namysłu. Turner też zdążył już ochłonąć. Ogród tonął w świetle księżyca, było cicho, spokojnie i ciepło. - Może wystawimy leżaki i posiedzimy chwilę? - zaproponował. - I tak kiedyś mu- siałbym ci to powiedzieć. Po prostu musisz poznać prawdę. Wyjęli leżaki z szafki pod schodami i rozłożyli je na trawie. Kiedy usiedli, Turner za- palił papierosa. - Odezwały mi się odłamki pocisków w głowie - zaczął. - Tyle mi powiedzieli. Dają mi jeszcze jakiś rok życia, jeśli w ogóle da się to przewidzieć. - Ależ, Jackie, nie mogą ich wyjąć operacyjnie?

- Mówią, że nie. - Od dawna nie nazwała go „Jackie”. Tylko przyjaciele tak się do niego zwracali. Poczuł falę ciepła w sercu. - Twierdzą, że są za głęboko. - Tak mi przykro - szepnęła. Roześmiał się. - No, mnie jest co najmniej dwa razy bardziej przykro. - Zastanowił się, po czym dodał: - Nie chciałem być złośliwy, ale szczerze mówiąc, porządnie mną wstrząsnęło, jak się o tym dowiedziałem. - Nic dziwnego - rzekła. Milcząc siedział na leżaku z głową odchyloną do tyłu i przyglądał się gwiazdom. Na tle ciemnoniebieskiego nieba wspaniale świeciła stojąca w zenicie Wega z Altairem po prawej i Arkturem po lewej stronie. Nie znał ich nazw, ale odczuł, że gwiazdy podnoszą go na duchu jako zjawiska wieczne, nie przemijające. Pozostaną przecież tam, w górze, kiedy on i wszyscy jemu podobni odejdą Dobrze było tak siedzieć wygodnie i przyglądać się gwiazdom. - Powinniśmy to wszystko omówić - zaproponował. - Trudno przewidzieć dokładnie, jak długo jeszcze będę mógł pracować. Zawroty głowy ani inne objawy na pewno już się nie cofną. To może potrwać jakieś sześć do ośmiu miesięcy. Potem będę musiał iść do domu op- ieki. Jednym słowem, musisz się rozejrzeć za jakąś pracą. - Wiem. Też o tym myślałam - powiedziała z namysłem. - Trochę zaoszczędziłem, ale naprawdę niewiele, a z tego jeszcze sporo odejdzie na mój pogrzeb. To, co zostanie jest sumą bez znaczenia. - Odwrócił się w jej stronę. - Przykro mi, że tak się rzeczy mają. - To nieważne - odparła. - Bez trudu potrafię się zmobilizować i poszukać jakiejś pracy. - Tak też myślałem - przytaknął. - Ale co z tobą, Jackie? - zagadnęła. - Chcesz pracować, dopóki będziesz mógł? - Chyba tak - powiedział niepewnie. - Trudno przewidzieć. Muszę jakoś to wszystko ułożyć. Powinienem jeszcze załatwić kilka spraw, a to wymaga trochę czasu. Sam nie wiem. - Jakich spraw? - zapytała. - Przede wszystkim muszę odszukać Murzyna.

Rozdział trzeci Spojrzała na niego ogromnie zaskoczona. - Na miłość boską! - zawołała. - Na co ci jakiś Murzyn? W ogrodzie zalanym światłem księżyca panowała cisza. Naokoło unosił się zapach kwi- atów. W jasnej poświacie rzędy podobnych domów zwieńczonych szczytami wyglądały nieziemsko, niczym wyśnione zamki. Turner był wciąż pod wpływem piwa, które wspaniale uwalniało go od irytacji i całkowicie rozluźniało, dzięki czemu mógł mówić w sposób niewymuszony i zarazem klarowny. - Pamiętasz moją odsiadkę? - zapytał. - Pewnie - szepnęła. Była to jedna z jej życiowych klęsk. Wówczas stała się cyniczna i zawzięta, co było zresztą w pełni uzasadnione. W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, poślu- biła młodego, energicznego człowieka ze swojego biura. Długo się sobą nie nacieszyli, bo niemal zaraz po ślubie zabrali go do wojska. Został oficerem, wkrótce awansował na kapi- tana, była więc z niego ogromnie dumna. Potem wysłali go do Afryki Północnej. Po trzech miesiącach wrócił do Anglii walcząc ze śmiercią, zraniony podczas lotu. Gdy odwiedziła go w szpitalu w Penzance, okazało się, że nie jest już wolnym człowiekiem. Przede wszystkim trzeba było wyjaśnić - błahostka - sprawę trzech ciężarówek cukru należącego do armii, a sprzedanego na czarnym rynku. Kiedy wychodziła za niego, był za- siedziałym, statecznym biznesmenem. Nie przypuszczała, że potrafi tak ryzykować. Przed sądem wojennym długo leżał w szpitalu, potem przez rok siedział w więzieniu. Zwolniono go z wojska, bo Jego Królewska Mość nie wykazywał już zainteresowania jego służbą, i wrócił do żony w 1945 roku - zuchwały, pewny siebie, małostkowy mężczyzna w cywilu, najwy- raźniej nieświadomy faktu, że przecież okrył się hańbą, z tą ogromną blizną, która strasznie ją przerażała, dopóki jakoś do niej nie przywykła. Od tej pory była złą żoną, z czego zresztą zdawała sobie sprawę, co więcej - nienawidziła go za to. - Chyba niewiele ci mówiłem o tamtych czasach - powiedział. - Tam, w Penzance, leże- liśmy w czterech w jednej sali... - urwał, ale po chwili znów zaczął: - Pod strażą, rozumiesz? - Pamiętam - kiwnęła głową. - Ciekaw jestem, co się z nimi teraz dzieje, z tamtymi trzema. Przychodzili do mnie, żeby pogadać. Przesiadywali ze mną całymi godzinami. - Po to tylko, żeby pogadać? - Tak, przychodzili, siadali za parawanem ustawionym naokoło mojego łóżka i gadali do mnie. Czasami godzinami bez przerwy. Przyglądała mu się, nie dowierzając. - Ale po co to robili? - Bo tak im kazał lekarz i pielęgniarki. Po operacji zabandażowali mi całe oczy, żebym nie mógł widzieć, jak wyglądam, i dawali środki, po których nie mogłem się ruszać w łóżku. Leżałem tak poowijany jak jakaś mumia. Mówić też nie bardzo mogłem. Ale przecież słyszałem, co się wokoło mnie dzieje i rozmyślałem. To nawet było zabawne. Więc kiedy tamci jeden po drugim zdrowieli, siostry kazały im przychodzić i czytać jakąś książkę, a że czytali kiepsko, woleli gadać. Zdarzało się, że i ja się odezwałem, ale było to trudne, więc najczęściej to oni opowiadali. - O czym? - Głównie o sobie. To diablo nieszczęśliwe chłopaki, w życiu nie spotkałem takich

pechowców. A dla mnie byli tacy dobrzy... - przerwał na chwilę, po czym powiedział niemal szeptem: - Cholernie dobrzy. - Jak to... dobrzy? - nie rozumiała. Piwo nie całkiem jeszcze wywietrzało Turnerowi z głowy. - Po prostu dobrzy - powiedział. - Zrobiliby dla mnie absolutnie wszystko. Tak sobie myślę, że wyzionąłbym wtedy ducha mimo dobrej opieki lekarzy i pielęgniarek, gdyby oni nie przychodzili do mnie i nie opowiadali. Bóg jeden wie, ile mieli własnych kłopotów, a jed- nak znaleźli czas i dla mnie. Na długą chwilę zapadło milczenie. Przerwała je Molly pytając: - Co to wszystko ma wspólnego z Murzynem? - Jeden z nich był Murzynem z Ameryki. W szpitalu leżał najdłużej. Tylko jego widz- iałem. Nazywał się Dave Lesurier - wymówił nazwisko z angielska. - Był tam też Duggie Brent, kapral z oddziału spadochroniarzy. I pilot samolotu, znaczy się drugi pilot, porucznik lotnictwa, Morgan. Wszyscy znaleźliśmy się w poważnych tarapatach, każdy na swój sposób, oprócz Mor- gana, a jednak w pewnym sensie to on był w większych opałach niż my. - Odwrócił głowę do żony. - Tak sobie myślę... przez tyle lat żadnego z nich nie spotkałem, chociaż razem tyle przeszliśmy, że należało się spodziewać, iż będziemy w kontakcie w taki czy inny sposób, niechby to chociaż była jakaś kartka na Boże Narodzenie czy coś w tym stylu. Rozstaliśmy się na dobre. Mnie się udało, kryzys minął. Mam ładny dom, prawie w całości spłacony, i dobrą pracę. Ludzie patrząc na mnie powiedzieliby, że miałem szczęście, nie uważasz? - Tak... - przyznała z wolna. - Na pewno tak to wygląda, Jackie. Nie jesteśmy na sa- mym szczycie, ale wysoko odbiliśmy od dna. - No właśnie. - Zgodził się - wysoko od dna. Ale wtedy byliśmy na samym dnie, wszy- scy czterej, ja i tamci trzej. I oni byli dla mnie cholernie dobrzy. Pojęcia nie masz, jak bardzo. - Rozumiem. - Od roku albo i dłużej chodzi mi po głowie, że powinienem ich jakoś odszukać i zo- baczyć, jak im się wiedzie - powiedział cicho. - Może niektórzy już nie żyją. Ten Murzyn... oskarżyli go o usiłowanie gwałtu, a w wojsku amerykańskim rypią za to srogie wyroki. Po- zostali też... A ja tu sobie siedzę jak u Pana Boga za piecem... Nie zdarzyło się żebym gło- dował której zimy, i w ogóle... Urządziliśmy się, znalazła się forsa na dom, samochód, wy- jazdy na urlop, a nawet udało się nieco zaoszczędzić. I tak sobie myślę - ciągnął cicho - że przez te wszystkie lata byłem cholernym egoistą nie próbując ich odszukać i sprawdzić, czy im czego nie trzeba. W końcu jak ja byłem w potrzebie, to mi bardzo pomogli. Wyjął papierośnicę i podsunął ją żonie. Wzięła papierosa. On też wziął i włożył w usta, po czym zaczął gmerać zapalniczką w lewej ręce, aż wreszcie udało mu się zapalić. - Tak to wszystko wygląda - podsumował. W ogrodzie zatopionym w bladej poświacie księżyca panowała atmosfera intymności. - Zostało mi tak niewiele czasu. Za rok już mnie nie będzie. Zanim odejdę, chcę wszystko załatwić do końca. Muszę się dowiedzieć, co się stało z tamtymi trzema, a nuż który potrzebuje wsparcia. Przyglądała mu się zakłopotana. To nie był Jackie, jakiego znała, a nie ufała zmianom. Czasami takie rany jak ta, której doznał, ulegając pogorszeniu przewracają ludziom w głowach. To nagłe pragnienie zaopiekowania się więziennymi towarzyszami niedoli wy- dało się jej bardzo dziwne. Próbowała go odwieść od tych dziwacznych zamiarów. - Na pewno włos im z głowy nie spadł - powiedziała. - Nie przejmowałabym się nimi zanadto.

- Nie w tym rzecz - odparł. - Chcę ich tylko odnaleźć i upewnić się, że nic im się nie stało, nic więcej. - Jak chcesz to zrobić? Napiszesz listy? - zapytała zrezygnowana. - Nie znam adresu żadnego z nich. Pisanie do szpitala po tylu latach byłoby bez sensu. Powinienem chyba odszukać adresy pilota i kaprala w Ministerstwie Wojny... Nie mam po- jęcia, jak odnaleźć Murzyna. - To niemożliwe po tylu latach. Bo niby jak miałbyś teraz po wojnie odszukać Murzyna, który służył w wojsku amerykańskim? - Nigdy nic nie wiadomo - powiedział i umilkł. Po dłuższej chwili dodał: - W każdym razie muszę spróbować. Nie odzywała się przez jakiś czas. W głębi duszy uznała, że mąż zachowuje się nieco dziwacznie. Rozważając to w kategoriach medycznych, winienem jej przyznać rację, bo jego obsesja prawdopodobnie wynikała ze zmian chorobowych. Ta świadomość nie pomogła jej jednak w rozwiązaniu problemu. Nadal nie wiedziała przecież, jak wybrnąć z sytuacji. Znała męża wystarczająco dobrze, aby nie sprzeciwiać mu się wprost. Jak już coś mu zaświtało w głowie, trzymał się tego jak rzep psiego ogona. Poza tym po raz pierwszy od wielu lat czuła, że jest mu potrzebna. Zapytała więc: - Jacy oni byli, tamci trzej? Wyróżniali się czymś szczególnym? - Nie, chyba tylko tym, że byli w nie mniejszych opałach niż ja - uśmiechnął się sze- roko i zwrócił głowę w jej stronę. W świetle księżyca dostrzegła wielką bliznę. - Chcesz, że- bym ci o nich opowiedział? - Owszem - zgodziła się. Wstał z leżaka. - Naleję sobie trochę piwa. Przynieść ci koc? Od dawna nic dla niej nie zrobił. Odpowiedziała: - Tak, proszę. Zrobiło się trochę zimno, ale i tak jest przyjemnie. Wszedł do domu. Po chwili wrócił i podał jej pled. Owinęła się nim i usadowiła wygodnie, żeby słuchać jego opowieści. Siedzieli tak na trawie w ciepłą, letnią noc, w kojącym świetle księżyca i gwiazd migocących na niebie. Było bezwietrznie, wokoło panowała niczym nie zmącona cisza. Całe przedmieście otulał sen. - Ten kapral spadochroniarz to bardzo równy gość. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat; niski, krępy, z plątaniną kręconych, rudych włosów, obciętych krótko, jak przystało na wojaka, a jednak tworzących wyjątkowo gęstą czuprynę. Szare oczy pasowały jak ulał do tych włosów. I jak większość młodych rudzielców był wesołkiem. Nazywaliśmy go Duggie Brent. Tak naprawdę to nazywał się Douglas Theodore Brent, ale sam uznał imię Theodore za zbyt ckliwe, więc starał się do niego nie przyznawać w miarę możliwości. Jego ojciec był rzeźnikiem w Romsey, a zarazem świeckim kaznodzieją w kościele metodystów. Kiedy urodził mu się syn, uznał za właściwe ochrzcić go imieniem Bożydara. W późniejszych latach ojciec zmienił zdanie. W gruncie rzeczy trudno było coś zarzucić Duggiemu Brentowi, no, może tylko to, że bardziej niż kościół lubił młode kobiety. Miał na nie swoje sposoby. Po raz pierwszy dziewczyna przysporzyła mu kłopotów, kiedy miał czternaście lat. Ale to był zaledwie poc- zątek. Zanim skończył szesnaście i pół, ojciec płacił już za niego alimenty, co oczywiście wcale nie przypadło rodzicielowi do gustu. Mając siedemnaście lat Duggie sfałszował doku- menty by jako dorosły móc wstąpić do ochotniczej armii rezerwowej. W 1939, gdy wybuchła wojna, zmobilizowano go i wysłano do Durham. Matki wszystkich dziewcząt w Romsey odetchnęły z ulgą.

W wojsku dobrali się do niego, by zrobić zeń człowieka. W tamtej fazie wojny nie zawracano sobie głowy ćwiczeniami musztry na placu apelowym czy wymaganiem właściwej prezencji podczas przeglądu wojsk. Przede wszystkim więc dano mu karabin i nauczono, jak się nim posługiwać. Potem nałożono na karabin bagnet i kazano z tym biegać przed rzędem manekinów wypchanych piaskiem. Radzono mu, aby po pchnięciu szybko przekręcił karabin, bo wtedy bagnet wychodzi łatwo i rana jest znacznie większa. Potem dano mu pistolet maszynowy Bren. Szybko pojął, że można nim zabić wielu ludzi w krótkim czasie, jeśli się strzela na otwartej przestrzeni. Na wypadek jednak gdyby wróg był niegodnym przeciwnikiem i leżał w okopach, pokazano mu, jak posługiwać się ręcznym granatem, jak pod osłoną kumpli podczołgać się z brenem i celować w leżących Niemców. Później przyszła kolej na tommy’ego i stena, a na koniec zaliczył jeszcze trzyca- lowy moździerz. Oczywiście, to były zaledwie podstawy nie wykraczające poza program szkoły średniej. W 1941 przeszedł wyższy kurs szkolenia przeciwczołgowego. Tu go nauczono najszybszej metody zabijania ludzi w czołgu, polegającej na podpaleniu maszyny razem z tymi, którzy się w niej znajdują. Zaliczył też ciekawy krótki kurs instruktażowy na temat zapalników Ron- sona. Przekonał się, że można zabić mnóstwo ludzi kilkoma setkami galonów płonącej ropy, jeśli człowiek obchodził się z tą substancją rozważnie i inteligentnie. Później uczęszczał na kurs minerski, a potem jeszcze zaliczył bardzo zabawne krótkie szkolenie o przygotowywaniu zasadzek. W roku 1942 zgłosił się na ochotnika do komandosów i tu dopiero zaczął się naprawdę kształcić w zabijaniu ludzi. Teraz odkrył, że to wszystko, czego dotychczas go nauczono, było zwykłą rutyną, niewartą ucznia poważnie traktującego sztukę walki. Każdy głupek potrafi zabić Niemca ręcznym granatem, który robi tyle hałasu, że budzą się wszyscy w okolicy. Za to ktoś znający się na rzeczy pełza w ciemności i zabija nożem znienacka, drugą ręką zakry- wając usta i nos, żeby delikwent nie krzyczał. Oczywiście trzeba się pilnować, nie dać się pokonać, ale w gruncie rzeczy wcale nie jest to trudne, jeśli tylko ma się swoje sposoby. Przede wszystkim należy przyjąć odpowiednią pozycję, potem parę wyćwiczonych chwytów i przeciwnik jest załatwiony, najwyżej trochę jeszcze pokopie i... trup murowany. Tak wykonałby tę robotę każdy przeciętny mężczyzna znający się na rzeczy. Komuś jednak, kto naprawdę chciał wykonać zadanie wyśmienicie - szybko i sprawnie - nóż był całkiem niepotrzebny. Duggie Brent odbył kurs walki bez użycia broni pod koniec 1942 roku, i tam nauczono go zabijać gołymi rękoma, co było najwyższym stopniem wtajemniczenia w jego edukacji militarnej. Zanim wrócił do swojej jednostki, potrafił zaatakować człowieka cięższego od siebie o cetnar i zabić go posługując się jedynie rękoma i stopami, w absolutnej ciszy. Próba nastąpiła pewnej ciemnej nocy 1943 roku przed knajpą niedaleko New Cross Road, kiedy Duggie był na przepustce przed zaokrętowaniem się na transportowiec płynący do Afryki Północnej. Nie zdążył wyjechać, bo został rozpoznany przez policję. Była to bez- sensowna sprzeczka między mężczyznami, którzy wypili wystarczająco dużo, żeby nie panować nad słowami po zimie oczekiwania, rozdrażnienia i złości z powodu przeciągającej się wojny. W tamtym okresie Brent spotykał się z dziewczyną, która mieszkała w New Cross w południowo - wschodniej dzielnicy Londynu. Należała do ochotniczej armii rezerwowej i nazywała się Phyllis Styles. Dostała właśnie przepustkę ze swojej bazy artylerii przeciwlot- niczej w Kent. Wypili razem herbatę w kawiarni Lyons, po czym poszli do kina Odeon. Wyszli stamtąd o wpół do dziesiątej trzymając się za ręce i po tych boskich trzech godzinach

bliskości postanowili zakończyć wieczór w piwiarni. Mikę Seddon, irlandzki kotlarz, był stałym bywalcem owej piwiarni. Zeznania nie ujawniły, ile piwa wypił przed przyjściem Brenta i dziewczyny. Zresztą nie miało to większego znaczenia, bo irlandzki kotlarz podczas wojny mógł wypić nieograniczoną ilość piwa i trzymać się na nogach, a ponieważ Seddon regularnie zarabiał piętnaście funtów, było go na to stać. O tej porze lokal wypełniał gęsty tłum, więc Brent, jego dziewczyna i kotlarz popijali piwo ścieśnieni w rogu. Brent został właśnie przeniesiony do pułku spadochroniarzy i zaczął nosić czerwony beret. Panu Seddonowi wyjątkowo nie przypadło do gustu to nakrycie głowy. - Wy, młodzi, paradujecie w takich wymyślnych czapkach - zaczął pełen pogardy. - A mnie jakoś takiej nie dali. Nie dostałem żadnej czapki. Niby dlaczego mi jej nie dali? - zawołał urażonym głosem, zwracając się do wszystkich obecnych. - Dlaczego mnie nie dadzą takiej ozdóbki? Powiem wam dlaczego. Muszę wam powiedzieć, dlaczego ja jej nie dostanę. Ano, bom zwykły robo- ciarz. Właśnie dlatego nie dadzą mi takiego cacy beretu. Bo haruję, żeby wygrać tę zasraną wojnę. Rozległ się śmiech. Kapral Brent poczerwieniały ze złości powiedział: - Do cholery, a co ja robię, pana zdaniem? Kotlarz czuł się jak na własnym podwórku. Przychodził tu na piwo co wieczór i znał nastroje klienteli sfrustrowanej z powodu przeciągających się działań wojennych. Popatrzył na pierś kaprala pozbawioną orderów. - Ha, to może byś nam tak opowiedział, chłoptysiu? Wstań i opowiedz nam wszystkim, co też ty robisz, żeby wygrać tę sakramencką wojnę? - Odwrócił się do tyłu. - Siedzi na dupie i szlifuje sobie guziki w tym śmiesznym bereciku, oto co robi. Ja tyram uczciwie, ale jakoś nikt nie pomyśli, żeby mi dać taką paradną czapkę. Brent otworzył usta, chcąc powiedzieć, że jest tylko na przepustce i wkrótce wyjedzie walczyć dalej, ale zrezygnował z tłumaczenia się. Nie wiadomo przecież, czy w tym tłumie nie ma jakichś kapusi. Twarz płonęła mu z gniewu. Jego samego też w końcu drażniła ta sytuacja. Zmobilizowano go niemal przed czterema laty i ani razu nie opuszczał kraju, nie widział żadnych działań wojennych. - Robię to, co mi każe sierżant i oficerowie - rzucił ze złością. - Sam nie mam nic do gadania. - Nic nie robią w całym tym pieprzonym wojsku - skomentował Seddon. - Lepiej byście zabrali się do roboty, zamiast w tych cudacznych czapkach wałęsać się z lafiryndami. Przyłóżcie się do roboty, bo to jedyny ratunek dla wojska. - Panie, zostaw pan wojsko w spokoju i przestań bluźnić - rzekł kapral z furią. - Jest ze mną kobieta. Dziewczyna położyła mu rękę na ramieniu. - Chodź już, Duggie. Zabierajmy się stąd! Strząsnął jej rękę. - Nie pozwolę się tak traktować! - zawołał. - Jakim prawem mi wymyśla! - No chyba - powiedział kotlarz chwiejąc się złowróżbnie w ich stronę. - Niech go pani stąd zabiera razem z tą fikuśną czapką. Może go pani przyprowadzić, jak zacznie walczyć na drugim froncie, a wtedy postawię mu pół kwarty piwa... - przerwał, żeby przemyśleć jeszcze tę propozycję. - Co tam, postawię mu całą pieprzoną kwartę. Może pani go przywieźć, jak się przysłuży jakąś solidną robotą. Kłótnia przeciągała się, obaj byli coraz bardziej zaciekli. Wreszcie nadszedł czas za- mykania lokalu i gdy już wszyscy wyszli, barman wypchnął ich na ciemną ulicę.

Nie było księżyca, naokoło panowały egipskie ciemności. Kotlarz stał na chodniku, pełen pogardy. Jego masywne ciało, ważące dwieście, może dwieście pięć funtów, chwiało się. - Drugi front... - zaczął znów. - Jaki tam drugi front! Na pewno nie będzie go wcale, chyba że wreszcie dadzą jakich wojaków z jajami. Bo teraz tylko paradują w cudacznych czapkach i podrywają kokoty. Wojskowe kokoty, w pieprzonych mundurach i takich samych kurewskich czapkach. Dziewczyna powiedziała szybko, próbując go odciągnąć: - Duggie, zostaw! Nieważne, co on plecie. Przecież ma w czubie. Odsunął jej rękę. - To fakt. To szumowina z cholernego Dublina, przywlókł się tu może na przeszpiegi, a potem nagada konsulowi niemieckiemu. Ten kraj zgnije kiedyś przez tych parszywych irlandzkich gnojów. - Odwrócił się. - Chodź, Phyl... zostawmy bandziora. Kotlarz zamierzył się, chcąc go kopnąć. Ciężkim buciorem trafił Brenta w nasadę kręgosłupa. Potwornie zabolało. Duggie Brent nigdy nie nauczył się boksować jak dżentel- men. Na taką naukę nie było czasu. W bezsilnej wściekłości i bólu odwrócił się i błyskawic- znie cisnął swoją cudaczną czapkę, bordowy beret, prosto w twarz Seddona. Był to ruch wstępny w walce wręcz, po którym zdezorientowany przeciwnik mruga i nie może prze- widzieć mającego nastąpić ataku. Niemal jednocześnie ciężki bucior wojskowy uderzył z całym rozmachem w żołądek Seddona. Kotlarz zgiął się w pół z bólu. Jego przeciwnik natychmiast zaskoczył go od tyłu, otoczył szyję ręką w mundurze polowym, nieugiętą niczym stal, i odchylił mu podbródek do tyłu, równocześnie bezlitośnie wbijając kolano w kręgosłup. Seddon kopał i wymierzał ciosy w powietrze, ale miał za sobą przeciwnika walczącego w sposób, z jakim się nigdy jeszcze nie zetknął. Jego ciało przyparte zostało do muru, obez- władnione i przechylone w dzikim bólu, a ręka uciskająca krtań uniemożliwiała krzyk. Wy- dawał jedynie ciche, zdławione jęki. Niewątpliwie zamiarem kaprala było sprawienie Seddonowi cierpienia, zadanie bólu. Ale ci, którzy go instruowali, nigdy nie pouczali, kiedy należy zaprzestać, aby człowieka nie zabić. Chcąc pokonać kotlarza, musiał włożyć w walkę wszystkie swoje siły. Myślę, że w tamtej ostatniej chwili zawziętej, wytężonej szamotaniny w grę wchodziła też ciekawość. Nagle usłyszał trzask pękającego kręgosłupa, kotlarz wydał jeszcze zduszony jęk i przestał się bronić. Minęła dłuższa chwila, zanim Brent uświadomił sobie, co zrobił. Zwolnił uścisk i ciało padło u jego stóp drgając konwulsyjnie. - Chryste Panie - szepnął. Przez chwilę stał nie wiedząc, co robić. Potem pochylił się i dotknął twarzy powa- lonego, który oddychał jeszcze. Kapral wyprostował się. Poturbował go znacznie bardziej, niż zamierzał, a to oznaczało początek potwornej draki. W odległości około stu jardów w przyćmionym świetle latami dostrzegł jakichś ludzi. Chyba niczego nie zauważyli. Oprócz tamtych wokoło nikogo nie było, ale w pobliskiej piwiarni paliły się jeszcze światła, odci- nając się jasną smugą od okalających ciemności. Zbliżył się do dziewczyny stojącej wciąż na środku drogi. - Szybko! - powiedział. - Musimy wiać. Potężnie go uszkodziłem. - Och, Duggie. Co teraz zrobimy? - Trzeba się stąd wydostać. Chodź, wyprowadzę cię - ponaglał. Popędzili przez New Cross Road, aż dopadli budki telefonicznej. Brent wyjął latarkę i w jej bladym świetle odszukał w książce numer piwiarni, w której zaczęła się awantura. Te- lefon odebrała jakaś dziewczyna. - Jeden z waszych klientów upadł na chodniku w pobliżu wyjścia... - powiedział. - Zdaje się, że jest ranny. Dobrze byłoby sprawdzić, co mu jest. - Z trzaskiem odłożył słuchawkę, zanim dziewczyna zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.