uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Neville Hamster - Za wszelka cene

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Neville Hamster - Za wszelka cene.pdf

uzavrano EBooki N Neville Hamster
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 25 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

NEVILLE HAMSTER ZA WSZELKĄ CENĘ Data wydania polskiego: 1988

Drogi Czytelniku! Wybacz mi ten krótki wstęp, który być może znudzi Cię, bo nie po to wziąłeś do ręki tę książkę, by czytać osobiste wyznania autora. Jestem Ci winien, Drogi Czytelniku, właściwie tylko jedno wyjaśnienie. Tę opowieść napisało życie, a ja jedynie przeniosłem ją na stronice tej książki. Po co to wyjaśnienie? Otóż po to, abyś nie myślał, że autor ma tak bujną wyobraźnię. Nie. Tę historię wymyśliło życie i rozegrała się ona naprawdę. Wielu jej bohaterów żyje do dziś, choć nikt nie wie gdzie. Wśród tych prawdziwych postaci przewinie się kilka wymyślonych w całości lub tylko w części. Wśród wielu zmyślonych nazwisk pojawi się kilka prawdziwych, znanych Ci, Czytelniku, z gazet lub telewizji. Jeśli będziesz uważny, w ukrytych pod zmyślonymi nazwiskami postaciach odkryjesz prawdziwych ludzi, znanych i popularnych w okresie, w którym toczy się akcja tej książki. A może odezwie się w Tobie żyłka poszukiwacza i detektywa i zechcesz podjąć zadanie, które Paul Prévôt...

Podjąłem się rzeczy najtrudniejszej: zdobycia pieniędzy, nazwiska i pozycji, i to wszystko za jednym zamachem. Sam wiesz, że w dzisiejszym świecie nie jest to zadanie łatwe, a w naszym środowisku możliwe jedynie dla najzdolniejszych. Rzecz jasna, najważniejsze są pieniądze. One otwierają drogę do nazwiska i pozycji. Ale muszą to być wielkie pieniądze. Jakieś nędzne setki, zarobione na sprzedaży kilku informacji o tym czy innym człowieku, jakieś śmieszne tysiące, uciułane na dostawach starych pukawek dla marionetkowych królików i egzotycznych generałów, jakieś dziesiątki tysięcy, zdobyte na ludzkiej głupocie i naiwności – to wszystko mało, o wiele za mało. Aby być KIMŚ, musisz mieć setki tysięcy, a kiedy już je masz, okazuje się, że potrzeba ci, milionów, ale i to jeszcze za mało i musisz znów zdobywać następne, nie licząc się z niczym i za wszelką cenę. Fragment listu Bernarda Rogera, adresat nieznany.

Nie, nie jestem tępym gliną, wykonującym bez wątpliwości rozkazy swoich przełożonych, ale zawsze uważałem i uważam dzisiaj, że przestępca musi podlegać karze za czyn, którego się dopuścił. Moim zadaniem jest doprowadzenie go do sądu, który wymierzy mu sprawiedliwość. Takie są moje obowiązki i powinienem wykonywać je bez względu na okoliczności, za wszelką cenę. Fragment rzekomo autentycznych zapisków komisarza Paula Prévôta. Używam określenia „rzekomo”, ponieważ nic mi nie wiadomo o tym, aby Paul Prévôt prowadził kiedykolwiek jakiś osobisty dziennik czy pamiętnik.

– Proszę, panie komisarzu, niech pan siada. Trudno powiedzieć, aby Bernard Roger był zachwycony odwiedzinami. Jednak, gdy wczesnym popołudniem komisarz Prévôt zapowiedział swoją wieczorną wizytę, Roger specjalnie się tym nie przejął. Obracając się nieustannie w świecie artystów, polityków, ludzi wielkiego interesu i towarzyszącej im nieodłącznie zgrai snobów, słyszał wielekroć to nazwisko. Zawsze wymawiano je z szacunkiem. To był jeden z tych „flicków”, których nie należało lekceważyć. Jak niosła fama, hołdował zasadzie finis coronat opus, a koniec oznaczał u niego zawsze zniknięcie za kratkami, i to raczej na dłuższy czas, delikwenta, który wszedł w orbitę jego zainteresowań. Bez względu na stanowisko, majątek czy powiązania. Roger powrócił przed kilkoma godzinami z Nowego Jorku, a jutro otwierał wielką wystawę impresjonistów tu, w Paryżu. Miał mało czasu i chciał jak najszybciej pozbyć się nieproszonego gościa, nawet jeśli był nim komisarz policji. – Czego się pan napije? – spytał przez grzeczność. – Koniak, jeśli pan łaskaw. – Prévôt zagłębił się w skórzany fotel i przyglądał się nalewającemu trunek Rogerowi. Widział go już kilka razy, wiedział o nim dość dużo, ale nigdy właściwie ze sobą nie rozmawiali. – Proszę – Roger podał komisarzowi kieliszek. – Może cygaro? – Dziękuję, wolę papierosy, oczywiście, o ile pan pozwoli. „Cholera, co za Wersal!” – pomyśleli obaj w tym samym momencie i spojrzeli na siebie. Nikłe uśmiechy, które pojawiły się na ich twarzach, znikły natychmiast, a oczy stały się czujne. Prévôt błądził spojrzeniem po wnętrzu gabinetu, w którym siedzieli. Ściany pokrywały gęsto obrazy, głównie francuskich impresjonistów. Umiejętnie wyeksponowano najcenniejsze z nich. Wprost przyciągał oczy wspaniały Renoir. Prévôt nigdy nie widział tego malowidła. Obraz pulsował życiem, gorącym, letnim powietrzem, a słońce podkreślało wdzięk strojów spacerujących kobiet. Komisarz patrzył jak urzeczony. Wydawało mu się, że może wstać i wejść do kolorowego ogrodu, wyjść na spotkanie spacerujących i zajrzeć pod różowe parasolki dystyngowanych dam. Wrażenie było tak silne, że na chwilę stracił poczucie rzeczywistości. Przepadał za impresjonistami. Zawodowy nawyk zmusił go do chłodnego zarejestrowania pozostałych przedmiotów i sprzętów, które otaczały go w tym pokoju. Pod ścianami stały lekkie i smukłe secesyjne mebelki. Pierwszorzędne szkła i porcelana, rozsiane jak gdyby od niechcenia bibeloty, dla których określenie „unikatowe cacka” było o wiele lepsze. Podłogę zaścielał gruby pąsowy dywan z delikatnym wzorem roślinnym. Ciężkie zasłony tego samego koloru przesłaniały ogromne okna pokoju, światło zaś sączyło się z prawie niewidocznych kinkietów. W tej dość kłopotliwej ciszy Roger wbił wzrok w ręce siedzącego naprzeciwko komisarza. Duże, nawet bardzo duże dłonie o grubych palcach wieńczyły paznokcie niezwykle wypielęgnowane. Nietrudno się było domyślić, że Prévôt poświęca im dużo czasu.

Ubranie komisarza świadczyło o dobrym guście: elegancja, ale bez cienia ekstrawagancji. Roger, który sam aż do przesady dbał o swój ubiór, uśmiechnął się z uznaniem. – A zatem cóż pana do mnie sprowadza? – Gospodarz nie miał zamiaru przedłużać kłopotliwego milczenia. – To proste – Prévôt także już otrząsnął się z zakłopotania, umoczył wargi w koniaku i zaciągnął się papierosem. – Chciałbym zaproponować panu... no... powiedzmy, pewną transakcję, a może raczej interes... – Pan mnie? – Roger nie krył zdziwienia. – Widzę, że pana to dziwi – Prévôt doskonale zdawał sobie sprawę z zaskoczenia Rogera. – W istocie. Nie bardzo rozumiem, jaki interes mógłby połączyć marszanda z policjantem – Roger wytrzymał spojrzenie komisarza. – A jednak! W życiu nie ma rzeczy niemożliwych, wiem coś niecoś na ten temat – Prévôt odstawił kieliszek i gwałtownym ruchem zdusił papierosa. – Pan jest handlarzem obrazów... – Mógłby pan to sformułować nieco inaczej... – Rzeczywiście, wybaczy pan tę niezręczność, ale marszand, jakby nie było, sprzedaje i kupuje, czyli handluje. Chociaż uważam, że sztuka w jakimś sensie ten handel nobilituje. Wracając do rzeczy, sądzę, że zajmuje się pan nie tylko obrazami, ale to tylko moje przypuszczenie, więc pozostańmy na razie przy tym handlu, pardon, „businessie”. – Drogi panie... – Roger także odstawił kieliszek i zrobił ruch, jakby chciał się podnieść z fotela. – Proszę mi jednak pozwolić skończyć. Na ogół warto wiedzieć, co policjant, i to odwiedzający o tak późnej porze marszanda, ma mu do powiedzenia – Prévôt zapadł głębiej w fotel i jego twarz zniknęła w cieniu. – Jutro otwiera pan w Paryżu wielką wystawę impresjonistów. Wie pan równie dobrze jak ja, że impresjoniści to najczęściej fałszowani malarze świata. Może się zatem zdarzyć, że na pańskiej wystawie znajdzie się jeden lub może nawet kilka obrazów, których pochodzenia nie byłby pan w stanie dokładnie wyjaśnić, gdyby ktoś bliżej się tym zainteresował – Prévôt z uwagą obserwował twarz Rogera i miał wrażenie, że dostrzega na niej nie tylko zrozumienie, ale także jakby cień obawy. – Moim zadaniem jest zwalczanie fałszerstw, przemytu i kradzieży dzieł sztuki. Jeżeli jednak przyjmie pan moją propozycję, nie tylko pańska wystawa, ale także cała... no, powiedzmy, pańska działalność na niwie sztuki będzie wolna od zainteresowań policji – Prévôt zawiesił głos oczekując reakcji Rogera. – Czy pan już skończył? – w głosie Rogera nie by śladu emocji. – Traktując rzecz w sferze interesów – uśmiechnął się komisarz – jeszcze nie. Pozostaje bowiem ustalenie wysokości wynagrodzenia za moje usługi. Oczywiście zająłbym się także pańską konkurencją, która, jak wiadomo, nie grzeszy w interesach dobrymi manierami. – Ile? – w twarz Prévôta wbijały się lodowate oczy Rogera.

– Dziesięć procent od sum uzyskanych ze sprzedaży obrazów, które nigdzie nie są skatalogowane. W przypadku zaś płócien, które mogłyby wzbudzić wątpliwości co do swej proweniencji – pięćdziesiąt procent. Wliczmy tu już koszty wszelkich posunięć, nazwijmy to... wyjaśniających i, co istotne, zapobiegawczych. Sądzę, zapobieganie takim sytuacjom powinno być regułą, pozwala uniknąć stresów. – Czy to już wszystko? Prévôt zrozumiał, że jego propozycja nie zrobiła rozmówcy wrażenia, jakiego oczekiwał, ale w zanadrzu miał jeszcze jedną kartę. – Nie. Myślę, że nazwisko Beaumarche nie jest panu obce? – Owszem, Beaumarche był nędznym oszustem, który swym naiwnym klientom sprzedawał bezwartościowe kicze i za to wsadził go pan na dwadzieścia lat do więzienia. W tym wypadku, aczkolwiek niechętnie, przyznaję panu rację, ale nie widzę związku z moją osobą. – O, widzę, że jest pan dobrze poinformowany. – Prévôt czuł, że powoli traci pole. Nie przypuszczał, że on już o tym wie i że ta afera tak mało go obchodzi. – Wyrok zapadł dopiero dziś po południu. – Staram się wiedzieć o wszystkim, co dotyczy rynku dzieł sztuki. Jeśli pan chce znać moje zdanie, to do więzienia powinni również powędrować ci wszyscy idioci, których ten mały sukinsyn zdołał nabrać. – Przecież Beaumarche to także marszand... pański przyjaciel. – Marszand?! Przyjaciel?! Ha, ha! – Roger zanosił się śmiechem, który tylko trochę był wymuszony. – Jego właśnie może pan nazwać handlarzem obrazów!... Przyjaciel? Panie komisarzu! Niech pan spojrzy na listę gości zaproszonych na jutrzejszy wernisaż – Roger podsunął Prévôtowi długi spis nazwisk – prezydent Republiki z małżonką, minister sprawiedliwości, minister kultury, prefekt, że nie wspomnę o całej plejadzie znakomitości teatru, filmu, sztuki. Tu ma pan moich przyjaciół. Komisarz przebiegł oczami listę w poszukiwaniu jednego tylko nazwiska. Odnalazł je bez trudu. Roger nie kłamał, prefekt paryskiej policji, jego przełożony, Charles Bonnard, był wśród osób zaproszonych. „O co tu chodzi, do cholery?!” – pomyślał. Roger zrozumiał milczenie Prévôta zupełnie inaczej. „Przestraszyłeś się, biedaku... nic dziwnego, chyba jeszcze nigdy w życiu tak haniebnie się nie pomyliłeś, a mówili, że jesteś taki dobry. Też się mylili”. Roześmiał się głośno, nie odrywając oczu od zdumionego oblicza komisarza. – No cóż, myślę, że będzie dla pana lepiej, jeżeli zakończymy naszą rozmowę. Przyjmijmy, że pan się pomylił, a ja postaram się o tym jak najszybciej zapomnieć – uśmiech nie znikał z twarzy Rogera, ale jego oczy patrzyły na komisarza z pogardą. – Czy jest pan przekonany... – zaczął Prévôt.

– Tak, jestem – Roger przerwał mu bezceremonialnie. – Rozumiem, że policyjne pensyjki nie są w stanie wystarczyć takim ludziom jak pan, ale moim kosztem na pewno pan się nie dorobi. Żegnam! * * * – Psiakrew! – głośno wypowiedziane przekleństwo w tym samym stopniu dotyczyło kierowcy białego peugeota, który szpetnie zajechał mu drogę, jak i sytuacji, w jakiej się znalazł. „Wystawił mnie na pośmiewisko... to fakt, ale po co?” Pomysł odwiedzenia Bernarda Rogera i złożenia mu tak nieprawdopodobnej propozycji nie był jego autorstwa. Polecił mu to prefekt Bonnard, ale Prévôt wciąż nie mógł zrozumieć, jaki naprawdę miał być cel tej wizyty. W policji pracował już od lat, wykonywał różne, często bardzo dziwaczne polecenia szefów, sam też miewał pomysły, które jego współpracownicy określali mianem kretyńskich, ale zawsze starał się zrozumieć, o co w tej czy innej grze chodzi. Teraz jakoś nie mógł się połapać. Praca w policji nie była marzeniem Prévôta. Jego ojciec, właściciel wielu winnic w okolicach Troyes, z niczego doszedł do ogromnej fortuny i jego ambicją stało się wychowanie syna. Najpierw wychowawcy, potem zaś szkoły, a nawet koledzy dobierani byli z największą starannością. Szczytem marzeń starego Prévôta było podjęcie przez syna studiów prawniczych na Sorbonie. I tak by się stało, gdyby nie pewna sprytna kobietka, która po śmierci Marii, matki przyszłego komisarza, tak opętała jego ojca, że w ciągu roku doprowadziła rodzinę do kompletnej ruiny. Zrozpaczony, pozostawiony bez grosza i w dodatku porzucony przez niewierną kobietę ojciec popełnił samobójstwo. Paul i jego siostra Luiza nie mieli już czego szukać w Troyes i przenieśli się do Paryża. Paul poszedł do szkoły policyjnej, a jego piękna, ale niezbyt mądra siostra – na ulicę. Paul nie miał najmniejszego wpływu na starszą od siebie o dwa lata dziewczynę i wkrótce ich drogi ostatecznie się rozeszły. Do uszu Prévôta docierały od czasu do czasu odgłosy wyczynów siostry, czasami otrzymywał także przekazy pieniężne i choć nie było na nich nazwiska nadawcy, wiedział, że pochodzą one od Luizy. Nie był zachwycony sposobem życia siostry, ale nie przeszkadzało mu to w korzystaniu z przysyłanych przez nią pieniędzy. Nie miał zresztą innego wyjścia. Jego policyjna kariera nie wyglądała imponująco, ale uparty Paul piął się powoli po szczeblach paryskiej prefektury. Nie był zbyt lubiany, nie miał wielu przyjaciół. Śmierć ojca jakby odcięła go od świata, z nikim się nie spotykał, nigdzie nie bywał, wolny czas spędzał we własnym mieszkaniu lub w operze, zresztą miał go niewiele. Był sumienny i dokładny w policyjnej robocie, toteż dochrapał się stopnia komisarza, ale oschłość, a nawet opryskliwość w stosunkach z kolegami, przełożonymi i podwładnymi spowodowały, że komisarza Prévôta

nie chciał u siebie widzieć żaden wydział. Prefekt policji stanął przed niemałym problemem, gdy rozwiązanie spadło jakby z nieba. Luiza, siostra Prévôta, miała nie mniej rogatą duszę. W paryskim półświatku nazywano ją po prostu Awanturnicą i kto chciał żyć w miarę spokojnie, wolał zejść jej z drogi. Ale w tym środowisku ludzi, którzy ceniliby spokojne życie, nie było wielu, toteż Luiza żyła w ciągłym konflikcie ze wszystkimi naokoło. Dopóki była tylko ulicznicą, jej burzliwym usposobieniem nie przejmowali się ani klienci, ani inne dziewczyny, ani ich opiekunowie. Ale Luizie wszystkiego było mało. Uprawiając swój zawód zbiła kapitalik, który postanowiła zainwestować w produkcję wchodzących właśnie w modę filmów pornograficznych, czym naraziła się szefom „pornograficznej mafii”. Ci znakomicie poinformowani ludzie wiedzieli, że brat Awanturnicy jest policjantem, i próbowali się z nią kilkakrotnie dogadać. Luiza nie chciała słyszeć ani o spółce, ani tym bardziej o płaceniu haraczu. Wysłannikom rekinów przemysłu pornograficznego urządzała karczemne awantury, mieszała ich z błotem, spuszczała ze schodów, a wreszcie zaczęła straszyć swym bratem policjantem. Tego już było za wiele. Pewnego wiosennego ranka potwornie zmasakrowane, nagie zwłoki Luizy odnaleziono w jej własnym mieszkaniu. Sposób ułożenia zwłok, ślady brutalnego, wręcz sadystycznego gwałtu, a wreszcie rozsiane po ciele ślady spermy, wskazywały, że mordercą był zboczony klient. Sprawa trafiłaby pewno ad acta, bo prowadzący śledztwo, zawaleni robotą, nie kwapili się nawet do ustalenia nazwiska ofiary, którą i tak wszyscy znali jako Luizę. Wtedy do prefekta zgłosił się Paul Prévôt, prosząc o przekazanie mu śledztwa. Prévôt nie przyznał się, że Luiza była jego siostrą, stwierdził jedynie, że środowisko w którym obracała się zamordowana, jest mu dobrze znane i jest pewien, że w krótkim czasie uda mu się ująć mordercę. Przydzielający mu tę sprawę prefekt Bonnard wierzył w coś wręcz przeciwnego. Miał nadzieję, że śledztwo w sprawie zamordowanej prostytutki zajmie Prev6ta na tak długo, iż kłopot, jaki sprawiał swoją osobą, oddali się co najmniej o kilka miesięcy. Prefekt Bonnard mylił się, i to bardzo. Prowadzone przez Prévôta śledztwo było rekordowo krótkie i przyniosło nadspodziewane efekty. W jego wyniku zlikwidowano kilka tajnych wytwórni filmów pornograficznych, a pod kluczem znalazło się trzech nieuchwytnych dotąd ich szefów, tyle tylko, że w nie najlepszym stanie. Żaden z nich nie miał na sobie najmniejszych śladów burzliwych nocnych rozmów z komisarzem Prévôtem, ale na sam jego widok wilgotniały im ręce, a oczy biegały nerwowo. Chętnie przyznawali się do wszystkiego, co dotyczyło pornografii, przyznali się także, że w trakcie pewnej tajnej narady rozważali pomysł usunięcia Luizy i że w rozmowie tej uczestniczył niejaki Jean Godet, który następnej nocy zniknął z Paryża. Tak się złożyło, że była to ta sama noc, gdy Luiza została zamordowana. Przyznawali się zatem do wszystkiego, z wyjątkiem okoliczności, w jakich przekonano ich do złożenia zeznań. Na ten temat w ogóle nie chcieli udzielać informacji, prosząc jedynie, by nie zostawiano ich sam na sam z komisarzem Prévôtem. Ponieważ nie wnieśli oficjalnego

oskarżenia, nikt nie czepiał się Prévôta, choć jeden ze wścibskich policjantów wywąchał, że Luiza była jego siostrą. Prefekt nie miał prawnych podstaw do ukarania, a jedyne, co mógł zrobić, to przenieść Prévôta, zresztą na krótko, do archiwum, gdzie życie toczy się spokojniej, a emocje nie są aż tak wielkie. Ostatnim akordem tak zwanej „sprawy Luizy” było wyłowienie z Sekwany zwłok, które rozpoznano jako ciało Jeana Godeta. Nikt nigdy nie dowiedział się, kto był jego zabójcą. Prévôt także nie wykazywał chęci zajęcia się śledztwem i sprawę odesłano ad acta. Po śmierci Luizy komisarz jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Zawsze był odpychający, teraz stał się ponury i wręcz wrogi wobec wszystkich, przede wszystkim wobec przestępców. Nie cackał się z nimi, nie przebierał w środkach, każdy sposób wydobycia zeznania był dla niego dobry. Gdyby nie sukcesy, jakie odnosił, choć ani na jotę nie zmienił swoich metod, już dawno znalazłby się za bramą. Tymczasem wędrował z brygady do brygady. Gdy przeszedł już wszystkie, prefekt znów stanął przed problemem, co zrobić z tym zdolnym, ale kontrowersyjnym policjantem. W sukurs przyszło mu zarządzenie powołujące do życia brygadę do walki z fałszerstwami i kradzieżami dzieł sztuki. Pracownicy tej brygady mieli cieszyć się dużą swobodą i działać jakby obok oficjalnego nurtu policyjnych poczynań. Tak, to było miejsce odpowiednie dla Prévôta. I tak oto ten niski, dobrze zbudowany czterdziestolatek, o ozdobionej niewielkim wąsikiem twarzy – zetknął się ze światem, o którym wiedział dotąd niewiele, ze światem wielkich i wspaniałych malarzy, uczciwych i nieuczciwych marszandów, zakochanych w swych dziełach kolekcjonerów, drobnych złodziei muzealnych i przywódców wielkich gangów złodziei dzieł sztuki, pośredników i paserów, wreszcie fałszerzy. Choć swą karierę w brygadzie rozpoczął od wykrycia i ujęcia gangu okradającego paryskie kościoły, głównym obiektem jego zainteresowania stali się fałszerze. Prévôt przeczytał wszystko, co dotyczyło słynnych fałszerzy: Malscata – twórcy znakomitych „średniowiecznych” fresków, Ottona Wackera – berlińskiego marszanda i fałszerza dzieł van Gogha, Hana van Meegerena – genialnego naśladowcy Vermeera van Delft. Zapoznał się z pracami teoretycznymi na temat technik malarskich, sposobów fałszowania i metod ich wykrywania. Nigdy nie został wybitnym znawcą sztuki, ale doskonale orientował się w prądach i kierunkach, modach i snobizmach, oficjalnym i nieoficjalnym rynku dzieł sztuki. Jego kolejnym sukcesem było zdemaskowanie Marcela Beaumarche, który swych fałszywych impresjonistów sprzedawał bogatym snobom, mającym ochotę uszlachetnić swe bajeczne wille znanymi dziełami. Tak, Roger się nie mylił. Sprzedawane przez Beaumarche „dzieła” były podłe, ich amatorzy zaś po prostu głupi. „Ten cwaniak miał rację, nic dziwnego, zna się na tym nie gorzej ode mnie” – uśmiechnął się, mrużąc oczy przed światłami nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. Listopadowy wieczór był ciemny i dżdżysty. Wycieraczki pracowały równomiernie, a o podwozie samochodu co chwila uderzała rozchlapywana przez koła woda. Prévôt przeciął

Place d’Iéna, skręcił w Avenue du Président Wilson i po kilkuset metrach ujrzał Avenue George V, przy której stał dom człowieka, który realizując własne cele prowadził Prévôta na nowe, nie znane mu dotąd drogi. * * * – No cóż, panie komisarzu, sądząc z pańskiej miny Roger propozycję odrzucił, hę? Prévôt, mimo całego swojego doświadczenia, poczuł się zaskoczony. Patrzył nieprzyjaznym wzrokiem na tłustą postać rozlaną w fotelu. Chevalier, jeden z największych, jeżeli nie największy marszand świata gryzł gigantycznych rozmiarów cygaro, patrząc na komisarza z wyraźnym rozbawieniem. – Pan wiedział, że tak się stanie – Prévôt zaczynał rozumieć. Nagłe, przekazane przez prefekta, polecenie ministra odwiedzenia tego człowieka, którego nazwisko praktycznie nie schodziło ze szpalt paryskich dzienników, wydawało mu się co najmniej dziwne. Nie widział żadnego związku między tym, co robił i co wiedział o wielkich tego świata, a obowiązkiem, który nań nałożono. Teraz, kiedy Chevalier, uprzedzając relację komisarza, wspomniał o doznanej przez niego odmowie, Prévôtowi otworzyły się oczy. Po pierwsze ci dwaj „wielcy” bez wątpienia musieli się znać, co oczywiście nie musiało oznaczać wzajemnej sympatii. Tam, gdzie w grę wchodzą miliony, wzajemne interesy rzadko idą zgodnie w parze. Wiadomo, interes nie myśli, interes oblicza. Po drugie, odmowa, z jaką spotkał się komisarz ze strony Rogera, była Chevalierowi wyraźnie na rękę. Prévôt postanowił wyjaśnić ostatecznie całą sprawę i – o ile to tylko będzie możliwe – jak najszybciej zakończyć wizytę u niemiłego grubasa. – Otrzymałem polecenie przybycia do pana po zakończeniu rozmowy z Rogerem, ale nie wydaje mi się, abym był zobowiązany składać z niej panu relację – Prévôt miał ponury wyraz twarzy, ale z oblicza Chevaliera nie schodził uśmiech. – Proszę się nie unosić, drogi komisarzu, to zupełnie niepotrzebne... – Chciałbym jednak wiedzieć, po co kazano mi tu przyjechać. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale ta cała sprawa wydaje zapaszek, który zdecydowanie drażni moje delikatne powonienie. – Nie przeczę – Chevalier spoważniał – sprawa jest dużej wagi i właśnie dlatego pan się tu znajduje. Gdyby chodziło o błahostkę, na pańskim fotelu siedziałby zupełnie ktoś inny. „Myśli, że kupi mnie tymi tanimi pochlebstwami... Jeden ośmieszył, a drugi się podlizuje... Obaj dranie”. – Skoro nie spieszy się pan z wyjawieniem mi powodów, dla których zostałem tu wezwany, mam dla pana propozycję – Prévôtowi wpadła do głowy nagła myśl. – Słucham z zainteresowaniem! – grubas jeszcze wygodniej rozparł się w fotelu, nie zwracając uwagi na popiół, który rozsypywał na spodnie i dywan.

– Roger moją propozycję odrzucił, on po prostu nie wie, kim jestem. Ale, jak się zdążyłem zorientować, pan wie to doskonale, więc to pan właśnie może nawiązać ze mną współpracę. Prévôt przez opary dymu przyglądał się z przekorą twarzy tłuściocha. Ten jakby oniemiał, na chwilę wypadł z gry, ale już po sekundzie przyszedł do siebie. – Ależ drogi komisarzu! Pan przecież wie, że ja sprzedaję tylko i wyłącznie autentyki, fałszerstwo jest mi obce, więc i pańska pomoc, pan wybaczy, zbędna. – Czy rzeczywiście sprzedaje pan tylko autentyki? – Któż śmiałby w to wątpić? Mam nadzieję, że nie pan... Chevalier nie był „skromnym pośrednikiem”, za jakiego lubił się przedstawiać, ale jednym z największych handlarzy dziełami sztuki. Chevalier nie handlował z byle kim, jego klientami były koronowane głowy Szwecji, Belgii i Wielkiej Brytanii, szejkowie arabskich emiratów, prezydenci i premierzy całej Europy i obu Ameryk, nie mówiąc już o francuskim gabinecie. Chevalier był snobem, jeśli chodzi o klientów. Wiele lat temu, na początku swej kariery, postanowił, że będzie sprzedawał obrazy największym osobistościom świata i z żelazną konsekwencją przeprowadził swój plan. Z handlu czerpał ogromne zyski, z kontaktów z prezydentami i ministrami – poczucie władzy, o której marzył. Wykorzystując swe znajomości, Chevalier mógł zrobić właściwie wszystko. Był szarą eminencją, ale nie mieszał się do wielkiej polityki. Wystarczała mu świadomość, że gdyby chciał, mógłby wpływać na losy świata Poczucie nieco złudne, ale Chevalier wolał tego nie sprawdzać, swą władzę ograniczał do rynku dzieł sztuki, na którym panował niepodzielnie, licząc się jedynie ze szwajcarskimi antykwariuszami, którzy w Zurychu stworzyli centrum nielegalnego rynku. Inni marszandzi musieli żyć z Chevalierem w zgodzie lub co prędzej zwijać interes. Chevalier lansował malarzy, tworzył mody i snobizmy, opłacał recenzentów i krytyków, a przede wszystkim z niebywałą zaciętością niszczył konkurentów. Najczęściej wykorzystywał do tego kolejnych ministrów spraw wewnętrznych, którzy – nawet jeśli nie byli miłośnikami sztuki – chętnie przyjmowali od znanego marszanda prezenty w postaci obrazów, które później sprzedawali mu za ciężkie pieniądze. Czyż robiąc tak korzystne interesy, mogli odmówić przyjacielowi nasłania na niepoprawnego antykwariusza czy właściciela galerii urzędnika finansowego lub komisarza policji? A co kryło się za wieloma wypadkami oblania cennych obrazów żrącym płynem, uszkodzenia rzeźb albo za nie wyjaśnionymi włamaniami, połączonymi nieraz z rękoczynami wobec właścicieli galerii? Nikt nie wiedział, choć wszyscy zainteresowani się domyślali. – Moje wątpliwości nie mają tu nic do rzeczy – Prévôt powrócił do przerwanego wątku. – Prosiłbym jedynie o wyjaśnienie, po co zostałem wezwany. – Po pierwsze, nie wezwany, ale zaproszony – Chevalier z trudem założył nogę na nogę. – A po drugie, wyjaśni to panu zupełnie kto inny.

Prévôt powędrował oczami za wzrokiem Chevaliera i dopiero teraz zobaczył, że znajdujące się w głębi pokoju drzwi są lekko uchylone, a za nimi bardziej wyczuł, niż zobaczył, ukrywającą się postać. Drzwi otworzyły się i ku zdumieniu Prévôta do pokoju wkroczył prefekt Bonnard. – Pan... tutaj... – Prévôt zerwał się na równe nogi. – Proszę nie wstawać, Prévôt. Niech pan siedzi – Bonnard podszedł do komisarza i delikatnie kładąc mu rękę na ramieniu posadził z powrotem na fotelu. – Panie prefekcie... – Drogi Paul – Bonnard podszedł do stoliczka z napojami – nie musi mi pan przypominać pełnionej przeze mnie funkcji. To zupełnie zbyteczne. „Czuje się tu jak u siebie w domu – pomyślał Prévôt, obserwując Bonnarda. – To musi być rzeczywiście nielicha sprawa, skoro prefekt...” Chevalier oparł głowę o oparcie fotela, przymrużył oczy i jakby drzemiąc czekał, aż obaj jego goście zakończą swoje sprawy. – Przede wszystkim, Paul, na początek jedna uwaga. Bonnard ze szklaneczką w ręce zasiadł na wolnym fotelu. – To, o czym będziemy tu rozmawiać, jest absolutną tajemnicą – rzucił krótko Prévôt, nie odrywając wzroku od Chevaliera. Ten ocknął się gwałtownie, otworzył oczy i bacznie przyjrzał się komisarzowi. – On jest bystry, Charles – grubas uśmiechnął się. – Mówiłem ci, to świetny facet – Bonnard był zadowolony ze swego pracownika. – Jeśli panowie pozwolą... – Tak, jest świetny, tylko strasznie niecierpliwy – Chevalier jakby nie dosłyszał Prévôta. – Po prostu nigdy jeszcze nie był w takiej sytuacji i czuje się trochę niepewnie – Bonnard rozmawiał z Chevalierem, jakby Prévôta nie było w pokoju. – A zatem nie przedłużajmy już tej niepewności. Wytłumacz, Charles, panu komisarzowi, o co chodzi – Chevalier znów jakby zapadł w drzemkę, zrzucając ciężar rozmowy na prefekta. – Przypuszczam, że domyślił się pan, iż propozycja, jaką poleciłem panu złożyć Rogerowi, była tylko małym wybiegiem, który umożliwił panu bliższe poznanie tego człowieka. Pan poznał jego, a on pana, ale to bardzo dobrze. Ma pan w Paryżu opinię człowieka twardego i nieprzekupnego, gdyby Roger zorientował się, że pan węszy wokół jego spraw, mogłoby go to zaniepokoić, ale w sytuacji, kiedy w jego oczach nie jest już pan tak nieskazitelny, stał się pan mniej groźny. – Ależ ja nie mam z Rogerem nic wspólnego! – Nic? Przecież jest pan pracownikiem brygady do walki z fałszerstwami i kradzieżami dzieł sztuki, a Roger jest marszandem, którego ręce nie są chyba tak czyste, na jakie wyglądają. – Czy to pewne?

– Gdyby było pewne, nie mówiłbym panu o całej tej sprawie. To tylko podejrzenia, moje i... pana Chevaliera. Pańskim zadaniem będzie zamienić te podejrzenia w pewność. – Charles, dlaczego nie wyjaśnisz dokładnie, o co nam chodzi? – Chevalier otworzył oczy i spojrzał przeciągle na komisarza. – Mówiąc bez owijania w bawełnę, chodzi o to, aby pan wykończył Bernarda Rogera. – Wykończył?! – Prévôta zatkało. – Nie jestem gangsterem! – Przecież nikt nie każe panu do niego strzelać – na twarzy Chevaliera nie drgnął ani jeden muskuł. – Chcę, aby Bernard Roger przestał zajmować się tym, czym się zajmuje, aby zniknął z Paryża i Francji, a najlepiej, żeby trafił do więzienia. Zapewniam, że istnieją ku temu zasadnicze powody, a pan ma to załatwić. – A jeśli odmówię? – Prévôt spojrzał na Bonnarda. – Panu nie wolno odmówić! Polecenie, które przed chwilą przekazał panu pan Chevalier, nie jest moim poleceniem. Pochodzi ono bezpośrednio od ministra. – I, jak się domyślam, nie jest oficjalne? – No, wreszcie sensowne pytanie! Oczywiście, że nie. Od tej chwili jest pan oddelegowany do zadań specjalnych. Pozostaje pan pracownikiem paryskiej policji, ale właściwie działa pan sam. Jedynym pańskim przełożonym jest pan Chevalier i tylko jemu będzie pan składał sprawozdania z postępów w sprawie. – Proszę jednak nie kontaktować się ze mną zbyt często – włączył się tłuścioch. – I zawsze po wcześniejszym uzgodnieniu telefonicznym. Oto numer telefonu, pod którym będzie mnie pan mógł znaleźć. – Chevalier podał Prévôtowi niewielką karteczkę zapisaną po oba stronach rzędami cyfr. – Ten drugi numer także się panu przyda, gdy będzie pan potrzebował jakichś informacji. Odpowiednie hasło poda panu Charles. – Tych numerów proszę się nauczyć na pamięć, a kartkę zniszczyć – do głosu znów doszedł Bonnard. – A teraz sprawa najważniejsza. Oto teczka, w której znajdzie pan pełne dossier Bernarda Rogera... Proszę się z tym zapoznać i jak najszybciej przystąpić do działania. Prévôt spojrzał uważnie na grubą tekturową teczkę, leżącą na stoliku pomiędzy Chevalierem a Bonnardem. – Mam nadzieję, że wszystko jest jasne – Chevalier już bez cienia uśmiechu patrzył na Prévôta, trzymając jego dłoń w swej tłustej, spoconej ręce. Prévôt nie odpowiedział, nie wszystko było tu dla niego jasne, ale wiedział, że decyzja już zapadła i choć to on ma wziąć na siebie ciężar prowadzenia sprawy, o niczym nie może decydować. Nikt nie pytał i nie zapyta go o zdanie, a zresztą gdyby nawet, przecież i tak nie może odmówić. Oficjalnie czy nieoficjalnie, otrzymał polecenie, i to od samego ministra. Nie podobał mu się sposób załatwienia sprawy i udział w niej osoby prywatnej, jaką był Chevalier, ale nikt nie miał zamiaru słuchać jego uwag. Ma wykonać polecenie albo...

– Jeszcze jedno, komisarzu! – z teczką pod pachą zatrzymał się tuż przy drzwiach. Bonnard zbliżał się ku niemu powoli. – Nie przypuszczam, aby pan nie zwrócił na to uwagi, ale chciałbym sam pana uprzedzić, zwłaszcza że może to mieć kolosalne znaczenie dla pana i pańskiego bezpieczeństwa... – Nie rozumiem. Prévôt miał spokojną twarz, ale czuł, że wiadomość, którą Bonnard zachował na koniec, nie będzie zbyt miła. – Bernard Roger jest na usługach pewnej zagranicznej instytucji, która nie ma zwyczaju patyczkować się ze swymi przeciwnikami. Instytucja jest potężna, a kraj, w którym powstała, zaprzyjaźniony z naszym i dlatego musi pan działać dyskretnie i ostrożnie. – Czy powie mi pan, o jaką instytucję chodzi, czy też mam się tego domyślać? – Ja to panu powiem – z głębi pokoju dobiegł głos Chevaliera. – Bernard Roger jest agentem CIA. * * * Prévôt, sącząc z wolna koniak, przyglądał się leżącej przed nim pękatej teczce. Siedział już nad nią dobre pół godziny i wciąż nie mógł się zdecydować na jej otwarcie. Zawsze polegał na swojej intuicji i nigdy się na niej nie zawiódł, tym razem podszeptywała mu, że wpakował się w sprawę, która nie będzie ani łatwa, ani bezpieczna. Starał się uciszyć ten szept, przekonując sam siebie, że najzwyczajniej w świecie nie ma innego wyjścia. Chevalier załatwił wszystko z jego szefami i odwrotu po prostu nie było. Prévôt oderwał oczy od teczki i rozejrzał się po własnym pokoju, jakby znalazł się w nim po raz pierwszy. „Przydałby się remont” – pomyślał przyglądając się nieco spłowiałym tapetom. Delikatny ich deseń świadczył o bardzo dobrym guście właściciela. Urządzenie pokoju, w którym pracował, kosztowało go niemało wyrzeczeń i sporo pieniędzy jak na policyjną pensję. Ale dzięki temu przypominał mu dom rodzinny, matkę, beztroskie dzieciństwo. Konsjerżka, która zgodziła się sprzątać, przestrzegała dokładnie polecenia, aby we wnętrzu nic nie zmieniać. Uważała to za dziwactwo, ale dla Prévôta był to łącznik pomiędzy dniem dzisiejszym a światem, który już dawno odszedł na zawsze. Komisarz przyglądał się w zamyśleniu swym najcenniejszym pamiątkom. Od kiedy zainteresował się sztuką, marzył o tym, aby ściany jego mieszkania zdobiły wspaniałe obrazy, takie jak u Rogera czy Chevaliera. Nigdy nie było go jednak stać na zakup choćby jednego malowidła z tych, jakie niedawno widział. Po długich staraniach i uporczywym oszczędzaniu zdołał odkupić trzy dzieła wiszące niegdyś w salonie jego matki. Byli to oczywiście impresjoniści, których uwielbiał. Dziś wartość tych obrazów wzrosła niesłychanie i można by za nie osiągnąć niemałą sumę. Nigdy nie sprzedałby jednak ulubionych płócien. Przypomniał

sobie wspaniałego Renoira, którego oglądał u Rogera. Oczyma wyobraźni widział go u siebie na ścianie. Ale to było możliwe tylko w wyobraźni... Ocknął się, powracając do rzeczywistości. Jego ręce sięgnęły ku mocnemu węzłowi sznurka opasującego grubą teczkę. Już pierwszy rzut oka wystarczył, by Prévôt zorientował się, że dossier jest rzeczywiście bogate, a najróżniejsze dokumenty ułożone chronologicznie, zgodnie z życiową karierą ich bohatera. Na samym wierzchu leżała mocno pożółkła i nieco naddarta kartka papieru pokryta odręcznym pismem. Domyślił się, że jest to fragment życiorysu Rogera, napisany przez niego samego. Nie było na nim żadnej adnotacji, która wskazywałaby, dla kogo Roger opisywał swe życie, ale nie było to szczególnie istotne. Urodziłem się 15 listopada 1936 roku – Prévôt rozsiadł się wygodnie w fotelu – w mieście Bidżaja w Algierii. Ojciec mój, Abdul Mihnaf, był Arabem i pracował w zarządzie portu Bidżaja. Matka, Melina Zeleukos, była z pochodzenia Greczynką i po swym ojcu, który w początkach XX wieku przybył do Algierii, odziedziczyła najlepszą w Bidżai restaurację. Gdy miałem pięć lat, w roku 1941 rodzice przenieśli się do Algieru, gdzie ojciec podjął pracę w zarządzie portu, a matka, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży restauracji w Bidżai, kupiła większy i elegantszy lokal w pobliżu portu. W Algierze ukończyłem francuską szkołę powszechną, a następnie liceum klasyczne z językiem łacińskim. W roku 1955 moja matka zmarła i wówczas wraz z ojcem przeniosłem się do Marsylii, gdzie wkrótce ojciec zginął zastrzelony przypadkowo w czasie ulicznych porachunków marsylskich gangów przemytniczych. Przyjaciel ojca zabrał mnie do Paryża – tu Prévôt uśmiechnął się nieznacznie, co było reakcją na aluzję, jaką Roger zrobił do swoich skłonności – i znając moje zamiłowanie do tańca umieścił mnie w zespole baletowym... Prévôt odwrócił kartkę, ale na drugiej stronie niczego nie znalazł. Sięgnął do teczki, ale także w niej nie było dalszego ciągu życiorysu. Widocznie temu, kto kompletował dokumenty Rogera, udało się zdobyć tylko pierwszą część. Odłożył na bok kartkę i sięgnął po kolejny dokument. Był to wywiad prasowy z szefem zespołu baletowego „Danseurs de Paris”, Michelem Barrasem. Wywiad był wycięty nożyczkami z jakiegoś czasopisma, brakowało jego nazwy, tylko na brzegu kartki ktoś dopisał ołówkiem datę: 1957. Prévôt przebiegł wzrokiem wycinek. Ambicje twórcy zespołu i jego taneczne sukcesy interesowały go niewiele, szukał związku z Rogerem i wkrótce go znalazł. – Pan i pański zespól słyniecie z tego, że potraficie wyłowić prawdziwie utalentowanych chłopców i stworzyć z nich znakomitych tancerzy. Czy aktualnie ma pan w zespole kogoś, komu rokuje pan dużą przyszłość? – Tak. Ten chłopak nazywa się Roger. Jest w zespole niecałe dwa lata i za następne dwa będzie największym tancerzem Francji, a może i świata. – Czy jest on, tak jak inni pańscy tancerze, samoukiem? – Owszem. Nigdy nie uczęszczał do żadnej szkoły baletowej. To samorodny talent. Jego ojciec był Arabem, a matka Greczynką. Może właśnie stąd wzięło się jego wprost fantastyczne

poczucie rytmu, żywiołowość połączona z najprzedniejszego gatunku delikatnością i kulturą. On ma po prostu duszę artysty. – Wkrótce wyjeżdżacie do USA, czy Roger będzie tam tańczył główne partie waszego baletu? – Tak. Powierzyłem mu kilka partii solowych i wierzę, że zadziwi nimi także Amerykanów. Dalsza część wywiadu dotyczyła wyłącznie choreograficznych i artystycznych problemów współczesnego baletu. Prévôt już miał odłożyć wycinek z wywiadem, gdy na samym dole strony dostrzegł jeszcze raz nazwisko Rogera. – Obok sławy znakomitego zespołu baletowego pański zespół otacza także aura skandalu. Podobno niektórzy tancerze, na przykład chwalony przez pana Roger, nie kryją swych homoseksualnych skłonności i już kilkakrotnie... – Drogi panie! Jeśli szuka pan brudnej sensacji, proszę sięgnąć do prasy bulwarowej, która dostarczy ich panu aż w nadmiarze. Ja nie mam zamiaru wypowiadać się na temat prywatnego życia tancerzy. Na tym kończył się wywiad, ale pod nim widniał jeszcze krótki komentarz opatrzony tytułem: „Od redakcji”. Komentując ostatnią część wypowiedzi pana Barrasa, przytoczmy podaną już w prasie – i to nie tylko bulwarowej – informację o przerwaniu przez policję dziwnego pokazu, jaki miał miejsce po występie grupy „Danseurs de Paris” w Lyonie. Otóż tancerze tej grupy z Bernardem Rogerem na czele przedstawili specjalnie dobranej publiczności spektakl zatytułowany „Męska miłość”, który był najzwyklejszym pokazem pornograficznym. Interwencja policji nastąpiła w momencie, gdy do akcji na scenie zostali wciągnięci widzowie z sali. Tak więc otaczająca grupę baletową „Danseurs de Paris” aura skandalu, dotyczy nie tylko życia prywatnego jej tancerzy. Prévôt z odrazą przerzucił kilka następnych wycinków. Bez trudu rozpoznał w nich styl i język prasy bulwarowej, która niegdyś z takim zamiłowaniem rozpisywała się o jego siostrze, a zwłaszcza o okolicznościach jej śmierci. Od tego czasu te na pół pornograficzne pisemka traktował z należną im pogardą i nikt nigdy nie zdołał go namówić do współpracy z nimi. Prévôt wiedział, że wielu jego kolegów czerpie dodatkowe zyski z przekazywania podrzędnym dziennikarzom informacji o prowadzonych przez siebie sprawach, dotyczących wielkich ze świata polityki, filmu czy towarzystwa, które pasjonują zawsze czytelników. Im sprawa była brudniejsza, tym honorarium dla informatora większe, ale Prévôta – który, choć siostry nie darzył większym uczuciem, nie mógł darować pismakom szargania jej pamięci – nawet największe honorarium nie mogło skusić. Pełne pikantnych i pewnie w połowie zmyślonych szczegółów opisy skandalu w Lyonie nie wnosiły do sprawy niczego nowego, co Prévôt zauważył z niekłamaną satysfakcją. Pociągnął spory łyk koniaku, zapalił papierosa i sięgnął po następny dokument. Tym razem było to kilka luźnych, spiętych spinaczem kartek gęsto zapisanych ładnym, drobnym pismem.

„Wycięte żyletką” – pomyślał Prévôt, oglądając brzegi równo złożonych stroniczek. Pod spinacz wsunięto karteczkę z maszynowym tekstem: „Fragmenty intymnego pamiętnika Jamesa Talbota, wysokiego urzędnika Sekretariatu Organizacji Narodów Zjednoczonych”. 17 listopada 1957 Dziś, zupełnie dla siebie nieoczekiwanie, znalazłem się na występie francuskiej grupy baletowej „Danseurs de Paris”. John przyniósł bilety i usilnie namawiał mnie do pójścia. Z początku nie miałem ochoty, bo dzień był ciężki, ale w końcu uległem i nie żałuję. Ba, gdybym mógł przypuszczać, jak wielkie spotka mnie tam szczęście, nie opierałbym się ani minuty. Balet był wspaniały, a chłopak tańczący główne partie wprost boski. Nie mogłem od niego oderwać oczu i gdy znikał na kilka chwil za kulisami, siłą powstrzymywałem się, by za nim nie pobiec. Ktoś widocznie dowiedział się, że jestem na sali, i po spektaklu zaproszono mnie za kulisy, gdzie odbyła się prezentacja zespołu. Ten młodzieniec nazywał się Bernard Roger i gdy podawał mi rękę, spojrzał na mnie tak... Zaprosiłem cały zespół na kolację do chińskiej restauracji, a w jej trakcie udało mi się umówić z Bernardem na spotkanie sam na sam. 25 listopada Tancerze z Paryża opuścili dziś Nowy Jork, ale bez Bernarda, który został ze mną. Wspólnie pożegnaliśmy jego sympatycznych kolegów na nowojorskim lotnisku. Nie ukrywam, że szef grupy, niejaki Barras, wyjechał z głębokim żalem do mnie, nic dziwnego, wszak Bernard to jego największy talent. Nie przejąłem się tym. On sobie znajdzie innego tancerza, a dla mnie Bernard jest wszystkim. Szkoda, że ten parszywy świat jest tak straszliwie zakłamany i uczucie, które łączy nasze serca, musimy utrzymywać w tajemnicy. Jak by to było wspaniale, gdybyśmy mogli bywać razem na rautach i przyjęciach. Niestety... Muszę tam chodzić, ale sam! Z żalem zostawiam Bernarda w domu. On mnie pociesza, a po powrocie muszę mu wszystko szczegółowo opisywać, nawet to, z kim i o czym rozmawiałem. W najśmielszych oczekiwaniach nie marzyłem, że Bernard będzie się mną tak interesował. W tej chwili wpadł mi do głowy genialny pomysł! Może by Bernarda adoptować?! To chyba jest możliwe? Różnica wieku jest przecież wystarczająca! Mógłby występować jako mój syn i wszystko stałoby się proste i oczywiste. Muszę się tym zająć. 24 grudnia Dziś jakże radosny dzień. Wigilia Bożego Narodzenia. Wszyscy się cieszą i radują, wszak narodził się Jezus Chrystus. Tylko ja jestem smutny, a w duszy mroczno mi jak nigdy. Ofiarowałem memu przyjacielowi wiele wspaniałych prezentów, lecz on poprosił mnie o jeszcze jeden. Niczego nie mógłbym mu odmówić i z całym zaufaniem spytałem, jakiego prezentu pragnie. On zaś poprosił mnie o wyrobienie mu miejsca w balecie hollywoodzkim. Prosiłem, tłumaczyłem, błagałem, aby pozostał ze mną, na co on odparł, że jedno nie przeszkadza drugiemu – to znaczy jego praca naszemu uczuciu. Jakże nie! Przecież Hollywood leży na drugim końcu Ameryki! Na cóż jednak mój żal, prosił tak gorliwie i namiętnie, że w końcu mu to obiecałem. Czyż mogłem postąpić inaczej? Jaka szkoda, że nie

pracuję w branży filmowej albo że siedziba ONZ nie mieści się w Los Angeles. Bernard obiecuje, że będzie mnie odwiedzać, ale coś mi mówi, że nasza miłość się kończy. To straszne!!! – Coś podobnego – mruknął Prévôt, odkładając na bok wyznania Jamesa Talbota. W głębi teczki dostrzegł jeszcze inne kartki zapisane tym samym pismem, ale postanowił trzymać się chronologii i systematycznie zapoznawać z dossier Rogera. Choć był ciekaw, jak dalej rozwinął się ten dziwaczny romans – bo skoro w teczce były inne fragmenty pamiętnika Talbota, romans musiał trwać – nie żałował, że na dalszy ciąg musi poczekać. To, na co natknął się teraz, było o wiele bardziej frapujące niż intymne wyznania homoseksualisty. Z szarej koperty wypadła na kolana Prévôta taśma magnetofonowa na niewielkiej srebrzystej szpuli, jak większość dokumentów pozbawiona opisu. Autor dossier miał widać zaufanie do inteligencji Chevaliera i jego człowieka. Prévôt umieścił taśmę na magnetofonie i ponownie zagłębił się w fotelu. Z głośnika zaczęły dobiegać dość dziwne odgłosy: szum drzew, świergot ptaków i odgłos kroków na żwirowej ścieżce. „Miłosna scena w parku? – zapytał sam siebie w myślach. – Raczej nie, pewnie jakieś tajne spotkanie bez świadków, pomijając oczywiście ukryty przez kogoś, wciąż spacerującego po ścieżce, mikrofon. – Widzę, że wybrał pan najlepszą ławkę w Central Parku – głos z taśmy przerwał tok myśli Prévôta. – Zaproponowano mi, bym na niej usiadł – to był ktoś inny. – Ten, kto to panu zaproponował, miał rację. – I ja tak myślę. – Cieszę się, że nie zapomniał pan hasła, panie Roger. – Zapamiętałem, choć nie bardzo wiem po co – Prévôt dopiero teraz rozpoznał głos Rogera, nagranie było dobre, ale głos jednak nieco zniekształcony. – Zaraz ci to wyjaśnię. Na imię mam Chris. – Bernard. – Nie traćmy czasu. Powiem ci od razu, o co chodzi. Jesteś przyjacielem Jamesa Talbota, tego z Sekretariatu ONZ – Chris dobitnie wypowiedział słowo „przyjaciel”, nikt nie mógł mieć wątpliwości, jak je rozumie. – Owszem, znam Talbota – głos Rogera wydawał się zupełnie obojętny. – Instytucja, dla której pracuję, jest, powiedzmy... dość mocno zainteresowana twoim przyjacielem. Chcielibyśmy wiedzieć o nim o wiele więcej, niż możemy się dowiedzieć oficjalnymi kanałami. Potrzebny nam ktoś, do kogo Talbot ma zaufanie, komu się zwierza i kto mógłby te informacje przekazywać nam. – Nam to znaczy komu? – Jeszcze nie wyraziłeś zgody na to, aby załatwić z nami ten interes, a już chcesz wiedzieć, kto ci go proponuje.

– To chyba logiczne. – W takim razie zapomnij o logice i odpowiedz, czy zgadzasz się na współpracę. – A jeśli odmówię? – Nie widzę powodu, dla którego miałbyś odmawiać. Przecież nie darzysz Talbota prawdziwym uczuciem, tylko masz nadzieję, że pomoże ci zrobić karierę w Stanach. Czyż nie? – Skąd ta pewność? – Posłuchaj mnie. Koniec listopada to nie jest najlepsza pora na długie przesiadywanie na parkowych ławkach. Nie bawmy się zatem w słowne szermierki. Jeżeli odmówisz, w ciągu trzech dni zostaniesz wydalony z USA i mogę ci zaręczyć, że nawet w Europie będziesz miał kłopoty z kontynuowaniem swej artystycznej kariery. Jeżeli się zgodzisz, my także będziemy mogli ci pomóc, a pozę, tym dostaniesz tysiąc dolarów miesięcznie i dalsze honoraria za każdą dostarczoną informację. Oczywiście nie do ręki i nie w gotówce. Jutro otworzymy ci konto w First Alabama Bank i tam będziemy przekazywać pieniądze tak, aby Talbot nie zorientował się, że masz jakieś dodatkowe dochody poza kieszonkowym, które od niego dostajesz. – To też wiecie? – Roger nie mógł ukryć zdziwienia. – Więc jak? – Chris zignorował pytanie. – Zgadzasz się? Prévôt w napięciu obserwował obracające się szpule magnetofonu. Wiedział, że Roger się zgodził. Był jedynie ciekaw, ile czasu będzie potrzebował na podjęcie decyzji. Potrzebował go mniej, niż Prévôt przypuszczał. – Zgadzam się – w głosie Rogera nie było nawet cienia wahania czy żalu, że zdradza swego przyjaciela. Był równie obojętny jak na początku rozmowy. – Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. – Co was interesuje? – Talbot z ramienia Sekretariatu ONZ zajmuje się sytuacją wewnętrzną, problemami społecznymi i narodowościowymi w krajach Ameryki Łacińskiej. Odbywa liczne spotkania z dyplomatami tych krajów, prowadzi poufne rozmowy i pertraktacje. To wszystko interesuje nas, a od tego momentu także ciebie. Czy to jest jasne? – Tak. W jaki sposób będę przekazywał zdobyte informacje? Na taśmie coś zgrzytnęło i choć szpule kręciły się dalej, głośnik milczał. Widocznie kompletujący dossier uznał, że dalsze informacje są Prévôtowi zbędne. Komisarz nie mógł wyjść z podziwu, jak to nagranie mogło opuścić archiwa CIA. Takie rzeczy co prawda się zdarzały, a nawet przybierały rozmiary światowego skandalu, ale nie dotyczyły werbowania agentów. Jasne! Tylko Chevalier, a raczej jego miliony mogły sforsować tak potężne bariery. „Cholera! Chyba niewiele miałbym szans w spotkaniu z tym tłustym draniem” – Prévôt poczuł mrowienie w krzyżu. Wyłączył magnetofon, schował taśmę do koperty, lecz nie sięgał po następną.

„Zaraz, zaraz... Roger poznał Talbota 17 listopada. Już kilka dni później zostali... mhm... przyjaciółmi. W końcu listopada przyjął ofertę CIA, a już w święta chciał wyjechać do Hollywood... Wszystko w ciągu jednego miesiąca! Tempo iście amerykańskie. Ale dlaczego do Hollywood?” Następna koperta nie zawierała odpowiedzi na to pytanie. Było w niej kilkanaście zdjęć zrobionych za pomocą teleobiektywu z budynku stojącego naprzeciwko domu, w którym mieszkali Talbot i Roger. Nie mieli zwyczaju zasłaniania okien, nawet od sypialni, czym zdecydowanie ułatwili pracę fotografowi. Obok zdjęć robionych przez okno mieszkania Talbota w kopercie były także fotografie prawdopodobnie wykonane w jego letniej wilii i w jej okolicach. Na wszystkich zdjęciach widać było dwóch, zawsze tych samych mężczyzn, zagłębionych w rozmowie, spacerujących, przytulonych... Prévôt przyjrzał się twarzy Talbota. Miał około pięćdziesiątki, niski, nieco łysawy, z oczami przesłoniętymi grubymi szkłami. „Naiwny frajer” – powiedział do siebie komisarz, wsuwając plik zdjęć do koperty. Spojrzał na zegarek. Dochodziła północ, ale chęć poznania przyczyny tak nagłego wyjazdu Rogera do Hollywood była silniejsza niż potrzeba snu. Zawartość następnej koperty wyjaśniła wszystko. Było to sprawozdanie agenta CIA, przedstawiającego się nadal imieniem Chris, które teraz było już po prostu jego pseudonimem, z przekazania Rogerowi, określanemu kryptonimem Cortez-C273, polecenia wykonania zadania właśnie w Hollywood. Chris nie precyzował, o co chodziło, meldował jedynie, że zadanie przekazał i że zostało ono przyjęte. Wyjazd Corteza-C273 do Hollywood miał nastąpić w połowie stycznia. Prévôt jeszcze raz zajrzał do koperty w poszukiwaniu czegoś, co wyjaśniłoby misję Rogera w Hollywood. Nie mylił się. W kopercie znajdował się wycinek prasowy, jak zwykle nie opisany, na jego brzegu zaś dopisano ołówkiem jedno słowo „prawdopodobnie”. 12 czerwca został aresztowany w Los Angeles Imre Csorba, węgierski tancerz, zatrudniony w balecie wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. Jest on podejrzany o prowadzenie na terenie Stanów Zjednoczonych działalności sprzecznej z konstytucją naszego kraju, tworzenie związków o zabarwieniu komunistycznym, nawoływanie do dokonania lewicowego zamachu stanu. Imre Csorba został aresztowany w swoim domu. W momencie aresztowania policja zastała go w towarzystwie dwóch czternastoletnich dziewcząt, które zeznały, że Csorba namawiał je do czynów nierządnych. Proces rozpocznie się wkrótce. „Rok 1958 – zadumał się Prévôt – rok po śmierci Josepha McCarthy’ego, słynnego pożeracza komunistów. Od trzech lat było już nieco spokojniej, ale wciąż zarzut komunizmu należał do najcięższych. A jeśli do tego dodać uwodzenie nieletnich, nawet jeżeli w rzeczywistości nie miało miejsca... to już koniec”. I znów w rękach Prévôta znalazły się kartki z intymnego pamiętnika Jamesa Talbota. Już po przeczytaniu pierwszej zorientował się, dlaczego zleceniodawcy Rogera tak nagle oderwali go od jednego obiektu inwigilacji i przerzucili do drugiego. Od połowy lutego 1958 roku do

końca maja Talbot odbywał podróż służbową po Ameryce Łacińskiej. Szefowie CIA musieli o niej wiedzieć wcześniej. Zdawali sobie sprawę, że Talbot nie zabierze Rogera ze sobą, a nie mieli zamiaru płacić agentowi za nic i dlatego wysłali go do Hollywood. 13 czerwca 1958 Moja świętej pamięci Matka wpoiła mi zasadę szczególnej ostrożności w dniu trzynastego każdego miesiąca. Przez całe życie, aż do dziś, nie lubiłem trzynastki, a nawet się jej bałem. Dziś wszystko się zmieniło! Właśnie dziś, trzynastego, wrócił do mnie mój cudowny Bernard. Jest jakby odmieniony. Nie chce nic mówić o Hollywood, ale wydaje mi się, że nie zrobił tam kariery. Skoro jednak nie chce mówić, nie pytam go o to. Jestem szczęśliwy, że wrócił, reszta nie ma znaczenia. 15 czerwca Dziś Bernard oświadczył mi, że kończy z baletem raz na zawsze. Nie chce już tańczyć, chce sprzedawać obrazy. Jak twierdzi, ma małą sumkę, którą uciułał pracując w Hollywood, i to będzie jego kapitał na początek. Ode mnie nie chce pieniędzy, jedynie listów polecających i wprowadzenia w świat antykwariuszy, marszandów i malarzy. Nie bardzo rozumiem, jak mógł zdobyć ten swój kapitał, ale nie chcę w to wnikać. Wystarczy mi, że jest ze mną. „Gdybyś jednak trochę pownikał, byłoby dla ciebie lepiej” – Prévôt kręcił głową, wprost nie mogąc uwierzyć w naiwność i zaślepienie Talbota. Kilka następnych kartek zawierało dość drastyczne dla normalnego mężczyzny opisy homoseksualnej miłości Talbota i Rogera, które jednak wyraźnie przypadły do gustu autorowi dossier, bo podkreślenia, wykrzykniki, znaki zapytania, a nawet rysuneczki pochodziły niewątpliwie od niego. Było już bardzo późno i Prévôt nie miał ochoty uczestniczyć w tej zabawie, zwłaszcza że jego poczucie humoru nie było wyczulone na tego rodzaju rozrywki. Sięgnął do teczki i oto trzymał w ręce potężny plik wycinków prasowych, listów i zdjęć. Talbot na serio przystąpił do lansowania Rogera. Napisał kilkanaście listów do najbardziej znanych w Nowym Jorku, Chicago, Los Angeles i San Francisco marszandów, dyrektorów muzeów, właścicieli galerii. Pojawiał się z Rogerem na przyjęciach urządzanych przez wielkich świata sztuki, sam wydawał koktajle, na których bywali nie tylko wielcy malarze i marszandzi, ale także aktorzy, reżyserzy, scenarzyści. Na jednym ze zdjęć Roger wprost tonął w objęciach Marylin Monroe, która jak zwykle posyłała w stronę obiektywu swój czarujący uśmiech. Na innym Roger ściskał serdecznie rękę Franka Sinatry, a na jeszcze innym zgodnym ruchem wznosił toast z Marlonem Brando. Wielu uwiecznionych na fotografiach postaci komisarz nie znał, ale podpisy informowały go, że oto ma przed sobą Maurice’a Epsteina, właściciela galerii „Art” w Nowym Jorku, Edwina Taylora, dyrektora muzeum w Filadelfii, Briana Robertsa, największego marszanda zachodniego wybrzeża itd, itd. W artykułach i relacjach, których ozdobą były zdjęcia, dziennikarze wprost piali z zachwytu nad wystawnością tych przyjęć i rautów, znakomitym doborem gości, wysoką

kulturą i głębią intelektu prowadzonych tam rozmów i dyskusji. Z czasem zaczęto pisać, że to za sprawą coraz bardziej znanego i poważanego marszanda Bernarda Rogera w Nowym Jorku tworzy się nowe centrum amerykańskiej, a nawet światowej sztuki. Tę idyllę zaczęły jednak psuć krótkie, kilkuzdaniowe notatki, w których dziennikarze zastanawiali się nad obecnością na tych ściśle artystycznych i intelektualnych przyjęciach wysokiego urzędnika Sekretariatu ONZ, Jamesa Talbota. Talbot począł zajmować coraz więcej miejsca w prasowych relacjach, jako że jego zachowanie było coraz mniej dystyngowane, a momentami nawet niekulturalne. Pił zbyt dużo, po czym urządzał karczemne awantury, przede wszystkim Bernardowi Rogerowi i otaczającym go gościom. Wreszcie James Talbot przebrał miarę. „New York Times”, którego cały numer z 5 stycznia 1959 roku znalazł się w teczce, donosił: W dniu wczorajszym odbyło się kolejne wielkie przyjęcie zorganizowane przez pana Bernarda Rogera, tym razem w hotelu Waldorff-Astoria. Zjawili się na nim artyści z różnych dziedzin sztuki. Aktorzy: Marylin Monroe, Gary Cooper, John Wayne i Marlon Brando, piosenkarze: Frank Sinatra i Elvis Presley, malarze: Bili Scanlon, Robert Maan i Edward Czayewski, marszandzi Maurice Epstein i Brian Roberts, i wielu innych znamienitych gości, których ze względu na brak miejsca w naszej gazecie nie jesteśmy w stanie wymienić. Tym razem nie pojawił się pan James Talbot, który, jak stwierdził Bernard Roger w rozmowie z naszym wysłannikiem, nie był po prostu zaproszony. Ale pan Talbot nie zrezygnował z uczestniczenia w przyjęciu i około godziny dziesiątej wdarł się na nie siłą, w stanie silnego upojenia alkoholowego. Natychmiast przedostał się przez tłum gości do gospodarza i obrzucając go stekiem niewybrednych wyzwisk, wezwał do natychmiastowego udania się z nim na górę, do któregoś z hotelowych apartamentów, i spełnienia jego erotycznych żądań, które wypowiedział w formie tyle brutalnej, co niedwuznacznej. Gdy pan Roger odmówił, Talbot rzucił się na niego z wyraźnym zamiarem uduszenia. Interwencja służby porządkowej przerwała tę pożałowania godną scenę i, kto wie, może uratowała życie panu Rogerowi. Przyjęcie trwało dalej, tylko gospodarz poprosił gości o kilka minut cierpliwości i udał się do toalety w celu poprawienia swego nieco nadwerężonego stroju. James Talbot został zabrany z hotelu przez wóz policyjny. Dalej następowały dłuższe dywagacje na temat moralności wysokich urzędników ONZ, ich nieodpowiedzialności, braku taktu, honoru, kultury i tym podobne. Dziennikarz, najwidoczniej przez kogoś zachęcony, przypadek Talbota rozszerzył na niemal wszystkich pracowników ONZ. Prévôta niewiele obchodziły stosunki między amerykańską administracją a Organizacją Narodów Zjednoczonych, był za to ciekaw dalszego losu Talbota i Rogera. Sięgnął do teczki i jeszcze raz w jego ręce trafiła kartka z pamiętnika Talbota. 6 stycznia 1959

Wczoraj ostatecznie przekonałem się o zdradzie Bernarda. To już koniec. Doprowadziłem do skandalu, ale to nic nie zmieni. Pozostało mi tylko jedno. Ale najpierw dokonam aktu zemsty. Napisałem list, w którym jest wszystko, co wiem o Bernardzie. Prawdopodobnie jest on szpiegiem, bo wreszcie zrozumiałem, że jego zainteresowanie moją pracą nie wynikało z uczucia. Napisałem też o tych dziwnych pieniądzach, które przywiózł z Hollywood, i jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Mnie to już nie pomoże, ale jemu może zaszkodzić. Oby. Jak podała Komenda Policji w Nowym Jorku – Prévôt znów trzymał w rękach plik wycinków prasowych – dziś rano znaleziono ciało Jamesa Talbota, doradcy sekretarza generalnego ONZ do spraw Ameryki Południowej. James Talbot po wywołaniu skandalu na przyjęciu w hotelu Waldorff-Astoria w dniu 4 stycznia następny dzień spędził w samotności w swym mieszkaniu, a w nocy z 5 na 6 stycznia popełnił samobójstwo, strzelając sobie w usta. Jak stwierdził rzecznik policji, nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, że było to samobójstwo. Motywy nie są znane. Być może miało to związek z zatargami, jakie nastąpiły między Jamesem Talbotem a jego niegdysiejszym przyjacielem Bernardem Rogerem, choć ten ostatni stanowczo temu zaprzecza. Rzecznik policji podał także, że przeciwko Jamesowi Tałbotowi prowadzone było od kilku tygodni śledztwo w związku z podejrzeniem o podejmowanie sprzecznej z interesami USA działalności na terenie kilku krajów Ameryki Łacińskiej. Prévôt gwizdnął przez zęby. Sposób, w jaki Roger zrobił w Stanach karierę, a potem pozbył się niepotrzebnego już mecenasa, zaimponował mu. Im głębiej wchodził w życie Rogera, tym więcej miał podziwu dla przeciwnika i chęci zmierzenia się z nim. „Ale co stało się z listem, o którym wspominał Talbot?” Nie było go w teczce. Prévôt znalazł tam za to krótki tekst napisany przez autora dossier: Pomimo ogromnych wysiłków nie udało się odszukać nawet śladu listu Jamesa Talbota. Być może został on zniszczony, a może tkwi nadal ukryty gdzieś głęboko w archiwach Centralnej Agencji Wywiadowczej. „I nic dziwnego – pomyślał Prévôt – CIA nie widziała żadnego interesu w kompromitowaniu agenta, który miał na swym koncie już dwa sukcesy. Pierwszy to tancerz z Hollywood, a drugi – James Talbot. Trzymają ten list w archiwum, a jak będzie trzeba, wyciągną go i zrobią z niego użytek. Co do tego nie ma wątpliwości”. Komisarz miał i tak wiele uznania dla autora dossier, zwłaszcza za zdobycie taśmy z nagraną rozmową w parku. Agent Chris musiał zachować sobie kopię albo autor dossier miał dojście do przynajmniej niektórych oddziałów archiwów CIA. To drugie było jednak mało prawdopodobne, choć nigdy nie wiadomo. Prévôt sięgnął po następną szarą kopertę, ale z góry postanowił, że ta będzie ostatnia. Zrobiło się późno i na skończenie pracy nad dossier Rogera nie miał dziś szans. Jutro czekała go wizyta na wernisażu w „Galerie Dauphine”, gdzie Roger otwierał swą wystawę.

Ta ostatnia koperta także zawierała taśmę magnetofonową, tym razem opisaną: Zapis rozmowy telefonicznej Bernarda Rogera z dyrektorem muzeum w Denver. Prévôt włączył magnetofon. – Halo... Czy pan Roger? – Tak, słucham. – Tu Mark Jones, dyrektor muzeum w Denver. Czy pan mnie sobie przypomina? – Ależ oczywiście, panie Jones. Jak mógłbym pana nie pamiętać! Szczycę się tym, że nigdy nie zapominam twarzy i nazwisk moich klientów. – Cieszę się, ale przejdźmy do sprawy. Trzy miesiące temu sprzedał mi pan pięć obrazów. Czy mam panu przypomnieć, jakie to były dzieła? – Ach, nie musi pan, doskonale pamiętam. Były to dwa portrety kobiece Amadeo Modiglianiego, martwa natura Georgesa Braque’a, szkic Pabla Picassa i „Żółte wnętrze” Henri Matisse’a. Czy mam rację? – Tak, rzeczywiście ma pan fenomenalną pamięć. Chodzi mi właśnie o ten obraz Matisse’a. Proszę sobie wyobrazić, że jeden ze zwiedzających złożył mi wizytę i zakwestionował autentyczność tego dzieła. Oczywiście wyrzuciłem go za drzwi, ale ten sukinsyn opisał nasz obraz w miejscowej gazecie... – Co? To niemożliwe! Skąd taki pomysł?! – Nie mam pojęcia... To zresztą nieważne... tylko ta gazeta. Pan rozumie... obraz zafundował nam jeden z businessmanów z rady miejskiej... Monsieur Roger, gdyby pan zechciał osobiście zaangażować się w obronę naszego autorytetu... pomogłoby mi to... to jest, chciałem powiedzieć, pomogłoby muzeum, głównie w sprawie dalszych możliwości zakupów. Oczywiście poprzez pańską galerię i z pańskimi certyfikatami. Nawet muzeum z San Francisco prosiło mnie o pośrednictwo w zakupach u pana... – Drogi panie dyrektorze, mogę w każdej chwili przywieźć do pańskiego muzeum dwunastu ekspertów, którzy z równie wielką pewnością stwierdzą, że obraz jest absolutnie autentyczny. – Ilu? Dwunastu? Dla jednego kretyńskiego pismaka? Żeby znowu dostał czkawki w tym swoim piśmidle? To ścierwo nie zasłużyło nawet na ćwierć eksperta... – Zrobimy zatem inaczej. Jutro wyjeżdżam do Francji. Jak panu zapewne wiadomo, żyje tam siostra Matisse’a. Przywiozę specjalnie dla pana wydany przez nią certyfikat dla wątpliwego, jak twierdzą niektórzy dyletanci, obrazu. Czy to będzie pana satysfakcjonowało? – Tak... oczywiście... tak byłoby najlepiej. – A zatem proszę być cierpliwym i zaczekać na mój powrót z Francji. – Mówi to pan z taką pewnością, że nie wiem... – Proszę zaczekać na mój powrót! – Chciałbym pana przepro... – Żegnam.