NICHOLAS EVANS
W PĘTLI
(The Loop)
Tłumaczył Jerzy Łoziński
Wszystkie postacie i zdarzenia przedstawione w tej książce zostały wymyślone, podobnie
jak miasteczko Hope w stanie Montana. Wszelkie podobieństwa do rzeczy i miejsc są całkowicie
przypadkowe.
Wszystko, co sprawia Potęga Świata, układa się w koło. Niebo jest okrągłe, a słyszałem,
że okrągła jest też Ziemia, podobnie jak gwiazdy. Wiatr najsilniej dmie, kiedy zakręca się w
spiralę. Ptaki wiją okrągłe gniazda, albowiem ich religia nie różni się od naszej. Słońce wschodzi
i zachodzi, biegnąc po okręgu. Tak samo czyni księżyc, podobnie jak ono okrągły. Także i pory
roku układają się w wielkie koło, niezmiennie powracając w to samo miejsce. Życie człowieka to
koło, które od dzieciństwa wraca do dzieciństwa. I tak jest ze wszystkim, co sprawia Potęga.
Czarny Łoś, Siuks Oglala (1863 - 1950)
Książkę tę dedykuję mej matce, Eileen, oraz pamięci ojca, Tony‘ego Evansa
PODZIĘKOWANIA
Przygotowując się do napisania tej książki, najwięcej skorzystałem z prac: Of Volves and
Men Barry’ego Lopeza, War Against the Wolf pod redakcją Ricka Mclntyre’a, Wolf Wars Hanka
Fischera, The Wolf L. Davida Mecha, a także The Company of Volves Petera Steinharta.
Proszę, by szczególne podziękowania za pomoc zechciały przyjąć następujące osoby: Bob
Ream, Doug Smith, Dan McNulty, Ralph Thisted, Sara Walsh, Rachel Wolstenholme, Tim i
Terry Tew, Barbara i John Krause, J.T. Weisner, Ray Krone, Bob i Ernestine Neal, Richard
Kenck, Jason Campbell, Chuck Jonkel, Jeremy Mossop, Huw Alban Davies, John Clayton, Dan
Gibson, Ed Enos, Kim McCann, Sherry Heimgartner.
Słowa wdzięczności niech przyjmą: rodzina Cobbów, Ed Bangs, Mike Jiminez, Carter
Niemeyer, Bruce Weide, Pat Tucker, a także Koani, jedyny wilk, którego szczerze mogę nazwać
przyjacielem.
Ursula Mackenzie, Linda Shaughnessy, Tracy Devine, Robert Bookman, Caradoc King i
wspaniała Carole Baron to osoby, którym dziękuję za cierpliwość, wyrazy otuchy, radę,
przenikliwość i przyjaźń okazywane podczas pisania tej książki.
LATO
1.
Niektórzy sądzą, że zapach morderstwa może trwać w jakimś miejscu przez lata.
Powiadają, że napełnia on ziemię i powoli przenika do krętych korzeni, tak że w końcu wszystko,
co tu wyrasta, od kępki pleśni po najwyższe drzewo, daje o nim świadectwo.
Być może wilk czuł to, kiedy owego popołudnia milczkiem sunął przez las, a jego
kościsty grzbiet ocierał się o najniższe gałęzie sosen i jodeł. I być może owa wnikająca do jego
nozdrzy opowieść o tym, iż sto lat wcześniej padło tu tak wielu jego krewniaków, powinna była
go zawrócić.
A przecież szedł uparcie przed siebie.
Wyruszył poprzedniego wieczoru, pozostawiając pobratymców w górskiej krainie, gdzie
nawet teraz, w czerwcu, kwitły jeszcze wiosenne kwiaty, a płaty przybrudzonego śniegu kryły się
w szczelinach przed słońcem. Najpierw brzegiem grani skierował się na północ, a potem skręcił
na wschód i podążył śladem krętego kanionu, który wodę ze stopionego śniegu odprowadzał w
dół, ku dolinom i nizinom. Trzymał się zboczy i unikał ścieżek, szczególnie tych, które biegły
nad wodą, gdyż o tej porze spotykało się tutaj czasami ludzi. Nawet po nocy, jeśli tylko było to
możliwe, starał się nie porzucać mroku panującego pod drzewami. Poruszał się truchtem tak
lekkim, iż można by pomyśleć, że łapy nie dotykają w ogóle ziemi. A także, że dąży do jakiegoś
celu.
Kiedy wstało słońce, zatrzymał się przy wodzie, aby się napić, potem znalazł małą jamę
wysoko w skale i przespał w niej skwar południa.
Teraz, gdy schodził w kierunku dna doliny, podróż zrobiła się trudniejsza. Zbocze było
strome, a zwalone drzewa pokrywały je tak gęsto, jak gdyby były przygotowane na rozpałkę w
jakimś baśniowym piecu. Wilk musiał starannie wyszukiwać drogę, a niekiedy cofał się nawet i
wynajdywał inną ścieżkę, aby nie zakłócić ciszy zdradzieckim trzaskiem zeschłej gałęzi.
Gdzieniegdzie między konarami przeświecało słońce i wykrawało stawy jasnej zieloności, które
samiec zawsze ostrożnie omijał.
Był czterolatkiem, przywódcą stada. Miał długie nogi i niemal kruczoczarną sierść i tylko
na bokach, szyi i wokół nozdrzy widać było leciutkie smugi szarości. Co jakiś czas opuszczał łeb,
aby obwąchać krzak czy kępkę trawy, a potem zadzierał łapę, aby ów dawno porzucony teren
oznaczyć jako swój. Kiedy indziej zatrzymywał się, podnosił łeb i ze zmrużonymi, świecącymi
żółto ślepiami chwytał w nozdrza wonne informacje, niesione z dna doliny przez prądy
powietrzne.
Za którymś razem wyczuł coś znacznie bliższego, obejrzał się i dostrzegł dwie sarny o
białych ogonach, starą i młodą, które zastygły o kilkanaście jardów w snopie słonecznego światła
i wpatrywały się w niego. Także i on nie spuszczał z nich ślepi i trwali tak we wspólnocie, którą
rozumiała nawet sarenka; przez chwilę poruszały się tylko paprocie i owady wirujące nad łbami
zwierząt. A potem, jak gdyby sarny znaczyły dla niego tyle samo co insekty, wilk odwrócił pysk i
znowu zaczął węszyć.
Z odległości ponad półtorej mili nadpływały zmieszane zapachy doliny. Bydło, psy, ostra
woń należących do ludzi maszyn. A chociaż nawet bez żadnej wcześniejszej wiedzy powinien
rozumieć groźbę związaną z takimi rzeczami, to jednak ruszył dalej w dół, a sarny
nieodgadnionym spojrzeniem czarnych ślepi odprowadzały go, aż zniknął między drzewami.
Dolina, w którą wstępował wilk, ciągnęła się jakieś dziesięć mil na wschód, coraz szerszą
kotliną schodząc do miasteczka Hope. Jej brzegi wyznaczały dwie granie, zbocza pokrywał
gęsty, sosnowy las, a kiedy widziało sieją z góry, wydawało się, że wyciąga tęskne ramiona ku
wielkiej, wyblakłej od słońca równinie, która od wschodniego skraju miasta ciągnęła się aż po
horyzont, a nawet poza niego.
W najszerszym miejscu dolina liczyła sobie od grani do grani cztery mile. Trudno ją było
uznać za wymarzone miejsce na wypas zwierząt, chociaż wielu ludzi z tego się utrzymywało, a
paru stało się nawet bogaczami. Tak czy owak za dużo było tutaj bylicy, kamieni, a każdą
większą połać trawy przecinał znienacka strumień, zarośnięty krzewami, z głazami szczerzącymi
się z dna. W połowie doliny kilkanaście tych potoków łączyło się, tworząc rzeczkę, która
pomiędzy kępami topoli spływała do Hope, a potem dalej do Missouri.
Wszystko to można było dojrzeć z miejsca, gdzie wilk się zatrzymał. Stał na wapiennej
ostrodze, która wyzierała spomiędzy drzew niczym dziób skamieniałego statku. Niżej skaliste
zbocze stromo opadało do miejsca, gdzie las i góra ustępowały pastwiskom. W cieniu i na słońcu
pasły się grupkami czarne krowy i cielęta, a na skraju łąki stało małe gospodarstwo.
Spoglądało z góry na łuk potoku, którego brzegi porastały brzozy i dzikie wiśnie. Po
jednej stronie przytulały się do domu zabudowania i ogrodzony białym płotem wybieg dla koni.
Drewniane ściany pomalowane były na ciemnoczerwony kolor. Od południowej strony
znajdował się długi ganek, teraz, gdy słońce osiadało na wzgórzach, zalany ostatkami
słonecznego złota. Okna wzdłuż ganku stały otworem, a lekki wietrzyk poruszał firankami.
Gdzieś ze środka dobiegało gaworzenie radia i może dlatego nikt nie usłyszał płaczu
dziecka. Ciemnogranatowy wózek na ganku zakołysał się odrobinę, a para różowiutkich rączek
wzniosła się, żeby zwrócić na siebie uwagę, nikt się jednak nie zjawił. Uciszone w końcu
dotykiem słonecznych promieni na dłoniach, dziecko ucichło i samo zaczęło gaworzyć.
I słyszał to tylko wilk.
Kathy i Clyde Hicksowie żyli w bordowym domu już prawie od dwóch lat, a gdyby Kathy
chciała być szczera wobec siebie (czego, oczywiście, nie starała się robić, bo jeśli nic nie można
zmienić, to po co jeszcze zadręczać samą siebie), musiałaby powiedzieć, że go nienawidzi.
No dobrze, nienawiść była może za mocnym słowem. W lecie, na przykład, było zupełnie
przyjemnie, chociaż nawet wtedy miało się uczucie, że zbyt daleko stąd do cywilizacji: bez
żadnej osłony. A o zimach lepiej było w ogóle nie myśleć.
Przenieśli się tutaj przed dwoma laty, wkrótce po ślubie. Kathy miała nadzieję, że dziecko
zmieni jej opinię na temat miejsca i w pewnym sensie rzeczywiście tak się stało. Miała
przynajmniej do kogo otworzyć usta, kiedy Clyde zajmował się gospodarstwem, chociaż
rozmowa jak na razie była raczej jednostronna.
Miała dwadzieścia trzy lata i czasami żałowała, że nie poczekała trochę z małżeństwem,
zamiast zawierać je zaraz po college’u. Skończyła studia agrotechniczne na Montana State
University w Bozeman, a jedyną z tego korzyścią były trzy dni w tygodniu, które poświęcała na
załatwianiu dla ojca papierkowej roboty w głównym kompleksie rancza.
O miejscu, gdzie mieszkali rodzice, zawsze myślała jako o domu i często dochodziło do
kłótni z Clyde’em, gdy je tak głośno nazywała. Było to raptem kilka mil od nich, ilekroć jednak
wsiadała do samochodu, aby wracać, odczuwała w środku może nie tyle ból, ile tępy żal.
Natychmiast starała się go odegnać, przemawiając do dziecka siedzącego na tylnym fotelu albo
znajdując w radiu muzykę country, którą nastawiała naprawdę głośno, a jeszcze głośniej
przyśpiewywała.
Właśnie teraz miała nastawioną ulubioną stację i kiedy czyściła kukurydzę i patrzyła na
psy śpiące na słońcu pod stodołą, poczuła się trochę lepiej. Grali kawałek, który jej się podobał,
Kanadyjka o potężnym głosie opowiadała swojemu chłopakowi, jak to jest fajnie, kiedy
„podwozi ją na traktorze”. Kathy zawsze zaczynała się przy tym śmiać.
Mój Boże, nie powinna tak wydziwiać. Miała dobrego męża i piękne, zdrowe dziecko, a
nawet jeśli żyli gdzieś na końcu świata, to przynajmniej mieli swój własny kąt. W Hope było
wiele osób w jej wieku, które za coś takiego dałyby sobie obciąć rękę. A ona sama była wysoka,
miała wspaniałe włosy, a chociaż po ciąży nie odzyskała dawnej sylwetki, to przecież wiedziała,
że mogła się przejechać, na jakim by chciała traktorze.
Kathy nigdy nie miała kompleksu niższości. Była córką Bucka Caldera. A w tej okolicy to
naprawdę coś znaczyło. Ranczo ojca należało do największych po tej stronie Heleny i Kathy
wzrastając, czuła się lokalną księżniczką. Jedną z rzeczy, które nie podobały jej się w
małżeństwie, była konieczność porzucenia swojego nazwiska.
Zaproponowała nawet Clyde’owi, że wzorem kobiet, które robią dziś wielką karierę,
przyjmie podwójne nazwisko, Kathy Calder - Hicks. Clyde zgodził się, ponieważ jednak
widziała, że mu to nie w smak, więc aby go udobruchać, czyniąc tradycji zadość, została Kathy
Hicks.
Spojrzała na zegar. Zbliżała się szósta. Clyde i ojciec byli w polu i robili coś z irygacją, a
na kolację wszyscy mieli się stawić o siódmej. W każdej chwili mogła się zjawić matka z
ciastem, które upiekła na deser. Kathy uprzątnęła zlew i ułożyła kukurydzę w garnku. Wytarła
ręce w fartuch i ściszyła radio. Teraz musiała już tylko obrać kartofle, a kiedy upora się z nimi,
Buck Junior na ganku będzie już z pewnością domagał się w głos jedzenia, więc go nakarmi, a
potem jak najpiękniej wykąpie i wystroi na powitanie dziadka.
Krowy na górnej łące jak na komendę podniosły łby, gdy wilk wynurzył się spomiędzy
drzew. Zatrzymał się na skraju trawy, jak gdyby dając im okazję, żeby mu się dobrze
przypatrzyły. Nigdy dotąd nie widziały jeszcze takiego stworzenia. Być może uznały go za
kojota, większego od tych, które widywały, i ciemniejszego. Kojot był groźny tylko dla małego
cielaka. Być może wydał im się podobny do psów z rancza, które biegały czasami między nimi, a
trzeba było na nie zwracać uwagę tylko wtedy, gdy kłapały koło pęcin i trzeba było iść tam, gdzie
nie bardzo chciało się iść.
Wilk natomiast ledwie musnął je spojrzeniem. Wszystkie jego zmysły skupione były na
czymś innym, na czymś koło domu, opuścił więc łeb i spojrzał ponad łąką w tym kierunku.
Poruszał się teraz bardzo wolno, ostrożnie, ale krów nie ominął, tylko przeszedł między nimi,
jego brak zainteresowania był jednak tak wyraźny, iż bardzo szybko powróciły do skubania
trawy.
Wraz z tym, jak słońce chowało się za wzgórzami, linia cienia posuwała się po trawie
przed domem, a potem wpełzła na ganek, niczym przybierająca podczas przypływu woda, tak że
najpierw szarością zostały zalane koła, potem spód dziecięcego wózka, jednocześnie zaś bordowe
ściany jeszcze bardziej pociemniały.
Wilk doszedł już teraz do skraju łąki i zatrzymał się przy płocie, do którego Clyde
doprowadził rurę, pod nią ustawiając starą emaliowaną wannę dla bydła, na wypadek gdyby
strumień wysechł.
Para srok wzleciała z kępy wierzb nad strumieniem i zrobiła nad wilkiem kilka kręgów,
szydząc z niego, jak gdyby wiedziały, jaki ma tutaj interes, ale mało je to obchodziło. Nie zwrócił
na nie uwagi, natomiast z wózka odległego teraz nie więcej niż o dwadzieścia jardów dobiegł w
miarę udatnie podrobiony przez dziecko głos ptasi, z upodobaniem kilkakrotnie powtórzony.
W domu zaterkotał telefon. Dzwoniła matka Kathy. Ciasto się przypaliło, ale nie trzeba
się martwić, bo w lodówce znajdzie się coś innego.
- Aha, i Luke powiedział, że też przyjdzie, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Oczywiście, że nie.
Luke, brat Kathy, skończył właśnie osiemnaście lat. Był bardzo miły dla dziecka, ilekroć
spotkali się na ranczo, ale między nim i Kathy nie układało się zbyt dobrze, a od czasu jej
małżeństwa Luke pojawił się w domku ledwie kilka razy. W dzieciństwie nie byli ze sobą blisko,
ale nikt nie był blisko z Lukiem. Z wyjątkiem, oczywiście, mamy. Tylko ona potrafiła dać sobie
radę z jego jąkaniem.
Kathy była na to zawsze zbyt niecierpliwa. Nawet kiedy dorosła na tyle, aby być trochę
bardziej wyrozumiała, i tak nie mogła znieść faktu, że trzeba było za niego kończyć zdania, kiedy
się zablokował. Od czasu kiedy przed kilkoma miesiącami skończył liceum, nie widziała go
jeszcze. Miała wrażenie, że stawał się coraz większym odludkiem, zawsze sam na pustkowiu i
tylko z tym śmiesznym koniem do towarzystwa.
Tak czy owak miał przyjść na kolację. I dobrze.
Matka zapytała, jak dziecko, a Kathe powiedziała, że świetnie i że chyba muszą kończyć,
gdyż zbliża się czas karmienia, a poza tym ma jeszcze trochę rzeczy do zrobienia.
Odkładała słuchawkę, kiedy psy zaczęły warczeć.
Normalnie nie zwróciłaby na to uwagi, psy bowiem zawsze ujadały i srożyły się na tego
czy innego przybłędę. Teraz jednak było w ich głosach coś takiego, co kazało jej spojrzeć w
okno.
Maddie, stara suka collie, z ogonem podwiniętym pod siebie przemykała się pod ścianą
stodoły, powarkując do tyłu. Prince, żółty labrador, którego Kathy dostała od ojca, kiedy się tu
przenosiła, szczerzył kły i skakał to do przodu, to do tyłu. Uszy to stawały w szpic, to kładły się
gładko, jak gdyby pies nie był pewien siebie i dlatego szczekanie przeplatał pełnym niepokoju
popiskiwaniem. Ślepia wpatrywały się w coś poza domem, na łące.
Kathy zmarszczyła czoło. Chyba lepiej będzie, jeżeli wyjdzie, żeby zobaczyć, o co
chodzi. Garnek, w którym gotowała kukurydzę, zaczął syczeć, podeszła więc do piecyka i
przykręciła płomień. Kiedy wyszła na podwórko kuchennymi drzwiami z ekranem, collie już
gdzieś zniknęła. Prince, wydawało się, poczuł ulgę na jej widok.
- Ej, Prince, co tu się dzieje?
Pies zrobił ruch w jej kierunku, ale potem jakby zmienił zdanie. Być może jej obecność
dodała mu odwagi, szczekając bowiem na całą gardziel, rzucił się za róg domu, zostawiając za
sobą obłok kurzu.
Dopiero teraz spadło to na nią. Dziecko. Coś na ganku dobierało się do dziecka. Puściła
się biegiem. Niedźwiedź. Albo puma. Boże, jakżeż mogła być taka durna?
Kiedy wybiegła zza domu, natychmiast zobaczyła tuż pod gankiem wielkiego, czarnego
psa, przypominającego niemieckiego owczarka, który sprężył się, czekając na atak labradora.
- Wynoś się stąd! Won!!!
Zobaczyła żółty błysk ślepi i wtedy już wiedziała, że to nie pies.
Prince gwałtownie zatrzymał się przed wilkiem i przypadł do ziemi na łapach
rozstawionych tak szeroko, że brzuchem niemal dotykał piachu. Z obnażonymi kłami warczał i
poszczekiwał, ale zaciekłości było w tym tak niewiele, iż w każdej chwili mógł odwrócić się i
uciec. Wilk stał nieruchomo, tylko jakby bardziej jeszcze urósł, potężny naprzeciw psa. Puszysty
ogon uniósł sztywno, powoli ściągnął wargi, ukazał białe kły i warknął.
A potem znienacka chwytał już kłami gardło labradora, by powalić go i cisnąć nim w
powietrze, jak gdyby nie był cięższy od królika. Pies zaskowyczał, a Kathy w jednym błysku
wyobraziła sobie, jak wilk robi to samo z dzieckiem, wrzasnęła więc i skoczyła na ganek.
Wózek znajdował się na drugim końcu i można by pomyśleć, że biegła do niego całe
mile.
O Boże, błagam, nie pozwól mu umrzeć. Nie daj, proszę!
Nie widziała na wózku żadnych uszkodzeń, ale nawet pomimo psiego zawodzenia
słyszała, że dziecko się nie odzywa, i na samą myśl o tym, co zobaczy, targnął nią szloch.
Kiedy dobiegła w końcu, bała się zajrzeć do środka, ale przemogła się, dziecko zaś
spojrzało na nią i rozciągnęło buzię w gumowym uśmiechu, z krzykiem więc porwała je i
przytuliła. Zrobiła to tak gwałtownie, że malec uderzył w płacz, a przygarniała go tak mocno, iż
krzyczał coraz głośniej. Odwróciła się teraz, oparła plecami o ścianę i spojrzała w dół.
Wilk stał nad labradorem z opuszczonym pyskiem i Kathy natychmiast zrozumiała, że
pies zdycha; łapy drgnęły mu tak, jak to czasami działo się podczas snu, a potem znieruchomiały.
Miał rozerwane gardło, a brzuch otwarty niczym wypatroszona ryba. Pożółkłą trawę zalewała
czerwień. Kathy krzyknęła znowu, a wilk spojrzał na nią tak, jakby w ogóle nie pamiętał o jej
istnieniu. Patrzył na nią nieruchomo i widziała krew połyskującą na jego pysku.
- Wynoś się! Precz! Won!!!
Rozejrzała się za czymś do rzucenia, ale nie było już po co. Wilk uciekał i za moment
zanurkował pod płotem, by pobiec, klucząc pomiędzy krowami, które wszystkie oderwały się od
trawy i zaciekawione przyglądały się widowisku. Na skraju łąki zatrzymał się i obejrzał na
Kathy, która stała nad martwym psem, przyciskała dziecko i płakała. Potem odwrócił się i
zniknął w cieniu lasu.
2.
Biura zespołu tropienia wilków Służby Ochrony Przyrody Żywej Stanów Zjednoczonych
znajdowały się w spokojnej dzielnicy Heleny na trzecim piętrze budynku z czerwonej cegły. Na
zewnątrz nie było żadnego znaku, który by o tym informował, a gdyby nawet był, to i tak
zapewne nie pozostałby długo. Dookoła mieszkali ludzie, którzy nie przepadali za żadnymi
urzędami, a już zwłaszcza takimi, których jedynym celem była ochrona najbardziej obrzydliwych
stworzeń, jakimi mógł się popisać Pan Bóg. Dan Prior i jego podwładni dobrze wiedzieli, że
kiedy chodziło o wilki, najlepiej było nie robić zbyt wiele szumu wokół sprawy.
W poczekalni stała gablota, z której mniej czy bardziej przyjaźnie spoglądał na ich
wysiłki wypchany wilk. Plakietka z boku gabloty informowała, że jest to Canis lupus irremotus,
wilk z północnych Gór Skalistych, ale z przyczyny, której nie znał już nikt w biurze, znany on
był jako Fred.
Dan miał zwyczaj rozmawiania z Fredem, szczególnie podczas długich wieczorów, kiedy
wszyscy inni szli już do domów, jemu zostawiając zmaganie się z kolejną polityczną awanturą, w
jakie raz po raz wplątywali ich co bardziej żwawi pobratymcy Freda. Przy takich okazjach Dan
czasami obdarzał swego milczącego kompana bardziej dosadnymi określeniami.
Dzisiaj na szczęście na nic takiego się nie zanosiło. Po raz pierwszy od niepamiętnych
czasów Dan zamierzał wyjść; z pracy wcześnie. Miał randkę, a ponieważ nieostrożnie zdradził
się z tym, przez cały tydzień w biurze nabijano się z niego. Kiedy otwierał drzwi wyjściowe,
wcześniej wepchawszy do teczki jakieś papiery, wszyscy wykrzyknęli zgodnym chórem:
- Miłego wieczoru, Dan!
- Serdeczne dzięki - powiedział przez zaciśnięte zęby, co zostało powitane śmiechem. -
Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co jest tak cholernie interesującego w moim prywatnym życiu?
Donna, sekretarka, wyszczerzyła zęby. Była dużą, dobrotliwą kobietą pod czterdziestkę,
prowadzącą biuro z pogodą ducha, która nie opuszczała jej nawet w najtrudniejszych
momentach. Wzruszyła ramionami.
- Chyba to, że dotąd nic o nim nie było słychać.
- Wszyscy jesteście zwolnieni.
Machnął ręką, zasugerował Fredowi, żeby przepłoszył im trochę te uśmieszki z twarzy i
właśnie robił krok przez próg, kiedy zadzwonił telefon.
- Nic ma mnie - powiedział bezgłośnie do Donny i tyle go było widać.
Nacisnął guzik windy i czekał, słuchając, jak kable ocierają się o stalowe drzwi. Z lekkim
trzaskiem kabina stanęła.
- Dan!
Z ręką na klamce poczekał na nadbiegającą Donnę.
- Mam coś na początek tego twojego nowego prywatnego życia.
- Wiesz co, Donna? A ja już myślałem, żeby dać ci podwyżkę.
- Przepraszam, ale pomyślałam, że lepiej cię zawiadomić. Dzwonił farmer z Hope, Clyde
Hicks. Powiada, że przed chwilą wilk chciał pożreć jego dziecko.
Po dwudziestu minutach i sześciu telefonach Dan jechał samochodem do Hope. Cztery
rozmowy przeprowadził ze strażnikami dzikiej zwierzyny, leśnikami oraz innymi pracownikami
Służby Ochrony Przyrody Żywej, ale żaden z nich nic nie słyszał na temat wilka grasującego w
okolicach Hope. Piątą odbył z agentem kontroli drapieżników, Billem Rimmerem, po to aby on
także pojechał do Hope i przeprowadził sekcję zabitego psa.
Ostatni telefon przeznaczony był dla Sally Peters, niedawno rozwiedzionej dyrektor do
spraw marketingu w firmie sprzedającej paszę dla bydła. Dwa miesiące Dan zbierał się na
odwagę, aby zaproponować jej spotkanie. Sądząc po tym, jak zareagowała na informację, że musi
odwołać wspólną kolację, następnym razem - jeśli taki się w ogóle zdarzy - potrwa to jeszcze
dłużej.
Z Heleny do Hope była prawie godzina drogi i kiedy z autostrady międzystanowej Dan
skręcał na zachód w kierunku gór, które ciemniały na tle jasnoróżowego nieba, miał czas, aby
rozmyślać, dlaczego to tak jest, że każdy, kto zajmował się wilkami, musiał w końcu dostać od
nich za swoje.
Przez lata poznał wielu biologów, którzy specjalizowali się w innych zwierzętach, od
ryjówek po pingwiny, a chociaż było pomiędzy nimi paru popaprańców, to jednak zasadniczo
udawało im się brnąć przez życie w sposób, który nie różnił ich od reszty ludzkości. I tylko nauka
o wilkach okazywała się sferą nadzwyczaj niebezpieczną.
Jej reprezentanci przodowali we wszystkich kategoriach: rozwodach, kryzysach
nerwowych, samobójstwach. Na tym tle Dan wyróżniał się całkiem pozytywnie. Jego
małżeństwo trwało niemal szesnaście lat i niewykluczone, że stanowiło to jakiś rekord. I nawet
jeśli jego eks, Mary, nie rozmawiała z nim, to jednak Ginny, ich córka, która dwudziestego
kończyła czternaście lat, uważała, że jako ojciec jest w porządku. Więcej, uwielbiała go i było to
uczucie odwzajemniane. Jeśli jednak nie liczyć Ginny, jakimi jeszcze sukcesami mógłby się
popisać on, czterdziestojednolatek, po tych wszystkich latach spędzonych na opiece nad
wilkami?
Uciekając przed odpowiedzią na własne pytanie, Dan nachylił się i włączył radio.
Pomiędzy reklamami i wszędobylską muzyką country (której nie polubił po trzech latach
spędzonych w Montanie) natrafił na lokalne wiadomości. Ostatnia z nich ani trochę nie poprawiła
jego nastroju.
Mówiła o „wilczej napaści” na ranczo w pobliżu Hope i o tym, jak wnuk jednej z
najbardziej poważanych w okolicy osobistości, Bucka Caldera, uniknął pewnej śmierci tylko
dzięki poświęceniu domowego labradora, który przypłacił to życiem.
Dan jęknął. Media już się dorwały. Tego tylko było potrzeba. A co gorsza, zdążyli już
przeprowadzić telefoniczny wywiad z Calderem. Dan słyszał o nim, ale nigdy się nie poznali.
Głęboki, nieszczery głos polityka; wszystkie żądła ociekały miodem.
Rząd federalny rozpuścił te wszystkie dzikie wilki w Yellowstone, a teraz zaroiło się od
nich wszędzie i nie jest bezpieczna żadna matka ani żadne dziecko. A czy wolno nam bronić się
przed nimi, chronić nasz inwentarz i nasze majątki? Nie, nie wolno. I dlaczego? Ponieważ rząd
wmawia nam, że te bestie nadal należą do zagrożonych gatunków. Otóż tyle samo w tym sensu,
ile sprawiedliwości!
Wywiad skończył się i Dan wyłączył radio.
Facet miał trochę racji. Jeszcze parę lat temu w całym regionie było ledwie kilka wilków,
które kontynentalnym działem wodnym przywędrowały z Kanady. Potem, po zaciekłych sporach
pomiędzy ekologami a farmerami, rząd postanowił w ramach ochrony gatunku odnowić stado
wilków. Kosztem wielkich wydatków schwytano w Kanadzie sześćdziesiąt sześć wilków,
przewieziono do parku Yellowstone oraz Idaho i tam uwolniono.
W odpowiedzi na powszechne protesty farmerom mieszkającym na tak zwanych
„eksperymentalnych terenach” pozwolono zastrzelić każdego wilka, który zaatakowałby ich
dobytek. Tymczasem wilki szybko się mnożyły, a ponieważ kiepsko się znały na mapie (czy
może, przeciwnie, ponieważ nieźle się znały), przeniosły się w okolice, gdzie za zabicie wilka
groziła grzywna do 100 000 dolarów, a nawet więzienie.
Hope należało do takich właśnie okolic. Co więcej, wilków serdecznie tutaj
nienawidzono. Jeśli jeden istotnie pokazał się dzisiaj, trzeba go było jak najszybciej wytropić.
Mniej więcej dziesięć lat temu Służba Przyrody Żywej przeprowadziła w całym stanie
spotkania, na których ludzie mogli dać wyraz swoim opiniom o rządowym programie ochrony
wilków. Niektóre z nich odbywały się w bardzo burzliwej atmosferze, ale to w Hope pobiło
wszystkie rekordy.
Przed ratuszem stała spora grupa uzbrojonych młodych ranczerów i drwali, którzy przez
cały czas wznosili wrogie okrzyki, w środku zaś, gdzie broń była zakazana, wcale nie było mniej
groźnie. Poprzednikowi Dana, człowiekowi o legendarnych talentach dyplomatycznych, udało
się zapanować nad salą, kiedy jednak zebranie dobiegło końca, dwóch drwali przyparło go do
ściany, obrzucając pogróżkami. Wychodził z ratusza o wiele bledszy niż tam wchodził, na
schodach zaś zobaczył, że ktoś oblał jego samochód galonem czerwonej farby.
W oddali zamajaczyło Hope.
Należało do tego typu mieścin, przez które przejeżdża się i natychmiast o tym zapomina.
Jedna centralna ulica długa na kilkaset jardów, z żebrami kilku przecznic. Na jednym jej końcu
znajdował się podupadły hotel, na drugim szkoła, a między nimi były stacja benzynowa, sklep
spożywczy, sklep metalowy, gospoda, pralnia samoobsługowa i kuśnierz.
Większość z pięciu tysięcy mieszkańców żyła w dolinie, a zaspokojeniu ich różnorakich
potrzeb duchowych służyły dwa kościoły i dwie knajpy. Były też dwa sklepy z upominkami, co
świadczyło raczej o optymizmie niż ekonomicznym myśleniu, chociaż bowiem letni turyści
często przeciągali przez Hope, zatrzymywali się tutaj raczej rzadko.
Próbując temu zaradzić, a także wychodząc naprzeciw potrzebom skromnej lecz rosnącej
grupy tych, którzy kupowali tutaj działki, jeden z tych sklepów (bez wątpienia lepszy)
zainstalował automat cappuccino. Nazywał się „Paragon” i Dan, gdy czasami tędy przejeżdżał,
zatrzymywał się na kawę, a także za sprawą właścicielki.
Pochodziła z Nowego Jorku i była ładna. Nazywała się Ruth Michaels, a podczas dwóch
czy trzech rozmów udało mu się ustalić tyle, iż prowadziła galerię sztuki na Manhattanie, a gdy
rozpadło się jej małżeństwo, przyjechała do Montany na wakacje, po czym zakochawszy się w
okolicy - została. Z chęcią dowiedziałby się o niej znacznie więcej.
Cappuccino nie bardzo odpowiadało gustom miejscowych, którzy woleli kawę słabszą i
zaparzaną, taką, jaką serwowano po drugiej stronie ulicy w barze „U Nelly”. I oto ze smutkiem,
ale bez specjalnego zdziwienia Dan zobaczył na frontowym oknie Ruth informację „Na
sprzedaż”.
Dalej, przed zapuszczonym barem, trafnie nazwanym „Ostatni Postój”, gdzie umówił się
z Billem Rimmerem, zobaczył pick - upa i jego właściciela. Urodził się i wychował w Montanie,
czego potwierdzeniem był stetson i sumiaste blond wąsy. Ponieważ mierzył sześć stóp i sześć
cali, Dan zawsze czuł się przy nim jak karzełek. Był parę lat młodszy, znacznie lepiej się też
trzymał, a Dan nie potrafiłby właściwie wytłumaczyć, dlaczego go tak lubi.
Gdy wysiadł z samochodu, Bill powitał go siarczystym klepnięciem w ramię.
- No i jak tam, stary?
- Mówiąc szczerze, Bill, miałem na wieczór przyjemniejsze plany niż spotkanie z tobą.
- Ty dopiero potrafisz przemówić człowiekowi do serca, Dan. Co, jedziemy?
- Chyba tak, chociaż zdaje się, że nie będziemy wcale pierwsi. Słyszałeś w radio?
- Mhm. Podobno na miejscu jest już także ekipa TV.
- Cudownie.
- Sukinsyn znalazł sobie piękne miejsce na występ.
- Poczekaj, Bill, nie wiemy jeszcze, czy to na pewno był wilk.
Wsiedli do pick - upa i ruszyli ulicą Główną. Było już prawie wpół do ósmej i Dan zaczął
się martwić, że może zrobić się ciemno. Miejsce napadu zawsze lepiej oglądać za dnia, a poza
tym ci, których ściągnęła wieść o „wilczej napaści”, najpewniej zadeptali już wszystkie ślady.
On i Rimmer zaczęli pracować niemal w tym samym czasie. Ich poprzednicy byli w
znacznym stopniu odpowiedzialni za program „odbudowy wilczego stada” i niedługo po jego
rozpoczęciu podali się do dymisji właściwie z tych samych powodów. Przejechali się na wilkach:
mieli już dość nieustannych waśni z farmerami, którzy uważali, że urzędnicy nic nie robią, aby
kontrolować wilczą inwazję, oraz z ekologami, którzy zarzucali im brak opieki nad zagrożonymi
drapieżnikami. Trudno się wybronić w takiej sytuacji.
Rimmer był zatrudniony w Inspekcji Szkód Zwierzęcych, która podlegała
departamentowi rolnictwa, i to do niego zwracano się w pierwszej kolejności, kiedy gospodarze
mieli kłopoty z drapieżnikami: niedźwiedziami, kojotami, pumami czy wilkami. Był śledczym,
sędzią, a jeśli wymagała tego potrzeba - także wykonawcą wyroku. Biolog z wykształcenia, nie
afiszował się ze swoją miłością do dzikich zwierząt, a ponieważ sprawnie posługiwał się też
strzelbą i sidłami, szanowali go nawet ci, którzy z wrodzoną nieufnością odnosili się do
urzędników wszelkiej maści.
Nosił się jak kowboj, a ponieważ łatwo nawiązywał kontakt z ranczerami, lepiej od Dana
dawał sobie radę z rozsierdzonymi właścicielami cielaka czy owcy, gdy zwierzę powalił wilk,
prawdziwy czy rzekomy. Dla nich Dan był zawsze przybyszem ze Wschodniego Wybrzeża.
Główna jednak różnica polegała na tym, że o ile w Billu widzieli oni osobę, która może pomóc
rozwiązać problem, o tyle Dan był dla nich tym, który go powodował. Dlatego też Dan czuł się
zawsze pewniej, kiedy miał u boku Rimmera, szczególnie w obliczu takiej jak ta sytuacji.
Zjechali z asfaltu na szarą żwirówkę, która zakolami biegła w kierunku gór. Przez chwilę
milczeli, zasłuchani w terkot kół, które zostawiały za sobą welon pyłu. Dan czuł na twarzy
ciepły, wieczorny powiew. Nad pasem bylicy pomiędzy drogą a ciemniejącym pasmem
nadrzecznych topoli jastrząb zataczał koła, wypatrując wieczornej przekąski. Dan pierwszy
przerwał ciszę.
- Słyszałeś kiedyś, żeby wilk rzucił się na dziecko?
- Nie. Pewnie chodziło mu tylko o psa.
- I ja tak myślę. A co z tym Calderem? Znasz go?
- Spotkaliśmy się parę razy. Trudny facet.
- Co masz namyśli?
Rimmer uśmiechnął się i jednym palcem poprawił rondo kapelusza na czole.
- Sam zobaczysz.
Na szczycie masywnej bramy z sosnowych bali zatknięto czaszkę byka. Danowi
przypomniało to wejście do roller - coastera na Florydzie utrzymanego w stylu Dzikiego Zachodu
i nazwanego „Kanion Zagłady”, gdzie zeszłego lata bez pamięci zażywali przejażdżek z Ginny.
Podskakując na wybojach, minęli drewnianą tabliczkę „Ranczo Caldera”, obok którego
widniała mniejsza, świeżo namalowana: „Hicksowie”. „Może nie ma w tym żadnej drwiny”,
pomyślał Dan.
Ujechali jeszcze z milę pomiędzy porośniętymi krzewami pagórkami, aż zamajaczyło
przed nimi ranczo. Wyraźnie odcinało się na tle nieba, przysiadłe na południowym stoku niskiego
wzniesienia, które tyleż chroniło przed zimowymi wichurami, ile zapewniało widok na najlepsze
pastwiska w domenie Caldera. Chociaż dom zbudowany z masywnych, pobielonych bali miał
dwie kondygnacje, to jednak z racji swej długości wydawał się niski i mocno osadzony w ziemi.
Przed nim znajdowało się rozległe betonowe podwórze, po jednej stronie obramowane
ciągiem pokaźnych, świeżo odmalowanych na biało zabudowań, a po drugiej najeżone
sterczącymi w niebo trzema srebrnymi silosami, które niczym rakiety wznosiły się nad korralami.
Kawałek dalej rozpoczynało się pastwisko, na którego skraju rozłożysta topola wyrastała ze
skorupy forda T, którą rdza powlekła tą samą maścią, co pasące się wokół konie. Te podniosły
łby, śledząc pick - upa i ciągnący się za nim wachlarz pyłu.
Na rozjeździe skręcili w lewo, a po dwóch dalszych milach ze szczytu pagórka zobaczyli
w gęstniejącym mroku ciemny kształt domku Hicksów. Rimmer zwolnił, aby mogli się rozejrzeć.
Od frontu zaparkowało sześć czy siedem pojazdów, a chociaż narożnik domu zasłaniał
trochę widok, można było zobaczyć tłumek ludzi, który zebrał się wokół tylnego ganku. Ktoś
zainstalował reflektor i co kilka chwil błyskały flesze. Dan westchnął.
- A może by tak wrócić do domu?
- Chyba istotnie wygląda to trochę na cyrk.
- Mhm. A teraz jest czas klaunów.
- Ja raczej miałem na myśli cyrk rzymski, gdzie cię rzucali na pożarcie lwom.
- Serdeczne dzięki, Bill.
Zatrzymali się przy innych autach, a potem, okrążając dom, poszli na tył, gdzie
znajdowali się inni. Ktoś właśnie mówił i Dan natychmiast rozpoznał ten głos.
Na ganku, w powodzi światła, młoda reporterka telewizyjna przeprowadzała wywiad z
Buckiem Calderem. Miała na sobie czerwony kostium mniej więcej o dwa numery za mały.
Calder górował nad nią. Był wysoki, wzrostem dorównujący Billowi Rimmerowi, ale znacznie
od niego potężniejszy. Bary miał szerokie niczym okno, które widniało za nim.
Jasny stetson i biała koszula podkreślały opaleniznę. W światłach reflektora połyskiwały
szaroniebieskie oczy i Dan uznał, że to one właśnie, a nie postura decydowały o władczym
obejściu. Wpatrywały się w reporterkę z taką ironiczną natarczywością, że ta wydawała się
zahipnotyzowana. Dan spodziewał się zobaczyć dziadka, którym Calder bez wątpienia był,
tymczasem widział człowieka pewnego siebie i przekonanego, że robi na innych wrażenie.
Obok niego, o wiele bardziej speszeni, stali Kathy i Clyde Hicksowie. Kathy trzymała
dziecko, które rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma wpatrywało się w dziadka. Za nimi był stół,
a na nim coś pękatego i żółtego; dopiero po chwili Dan zorientował się, że to zwłoki psa.
- Wilk to morderczy automat - mówił Calder. - Pożre wszystko, co się nadarzy. I gdyby
nie ta biedna, dzielna psina, ofiarą padłby mój wnuk. Chociaż może ten tutaj Buck Junior
najpierw załatwiłby go sierpowym w pysk.
Tłum zareagował śmiechem. Z kilkunastoosobowego grona Dan znał tylko fotografa i
chłopaka z miejscowej gazety, który skrzętnie coś notował. Reszta ludzi to byli pewnie sąsiedzi i
rodzina. Dwie twarze zwróciły jego uwagę, urodziwa kobieta po czterdziestce i stojący obok
wysoki młodzieniec, który nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Stali odrobinę na uboczu i
nie podzielali ogólnego aplauzu.
- Żona i syn Caldera - mruknął Rimmer.
Kobieta miała gęste czarne włosy, utkane siwizną, które zebrane w luźny kok odsłaniały
długą, bladą szyję. Odblask jej melancholijnego piękna można było też dostrzec na twarzy syna.
Na ganku nagle zapanowała cisza. Reporterka, onieśmielona wzrokiem Caldera, zamilkła.
On, niczym gwiazdor, błysnął ku niej białymi zębami.
- Chcesz mnie jeszcze spytać o coś, kochanie, czy na tym już kończymy?
Tym razem śmiechy przyprawiły ją o rumieniec. Obejrzała się na kamerzystę, który skinął
głową.
- To chyba już wszystko - powiedziała. - Dziękuję, panie Calder. Bardzo dziękuję. To
było świetne wystąpienie.
Calder nieznacznie przytaknął, spojrzał w kierunku Dana i Billa i przesłał im powitalny
gest. Wszyscy się obrócili.
- Widzę tam dwóch panów, których też mogłabyś o coś spytać. Ja w każdym razie mam
do nich parę pytań.
Z mroku stodoły Luke Calder spoglądał na podwórze, gdzie robili sekcję. Klęczał obok
otwartych drzwi i głaskał Maddie, która leżała z pyskiem na łapach, od czasu do czasu
popiskując, zezując na niego i oblizując wargi. Wtedy Luke gładził ją jeszcze mocniej i znowu
się uspokajała.
Rimmer ułożył labradora na folii rozpostartej na opuszczonej klapie pick - upa. Dookoła
ustawił kilka lamp, aby móc posługiwać się skalpelem. Drugi facet, specjalista od wilków, który
przyjechał z Rimmerem, filmował wszystko na wideo, podczas gdy ojciec i Clyde milcząc stali z
boku. Matka i Kathy przygotowywały w domu kolację. Wszyscy inni, na szczęście, już się
wynieśli.
Ta upiorna reporterka z telewizji spytała, czy mogłaby zostać i nakręcić sekcję, ale
Rimmer powiedział „nie”. Ten od wilków, Prior, zgodził się odpowiedzieć na kilka
głupkowatych pytań, w istocie zbywając je niczym, a potem grzecznie odprawił kobietę, mówiąc,
że muszą zabierać się do roboty, dopóki ciało psa nie zesztywniało.
Zdejmowali z niego skórę jak z sarny, a Rimmer przez cały czas głośno komentował, co
robi i co spostrzegł. Luke widział, jak wyłaniają się zakrwawione, różowe mięśnie Prince’a.
- Silny krwotok wewnętrzny i kolejne ślady zębów u nasady szyi. Głębokie rany kłute.
Widzisz, Dan? Tutaj. Teraz je mierzę. Te dwa otwory są odległe o prawie dwa cale. Potężne
zwierzę.
To musiał być przewodnik, pomyślał Luke, ten wielki i czarny. Od wielu miesięcy
wiedział, że w okolicy są wilki. Po raz pierwszy usłyszał je w środku zimy, gdy wszystko było
przykryte grubą warstwą śniegu, on zaś wybrał się na narty, co najbardziej lubił, gdyż był wtedy
możliwie najdalej od ludzi i cywilizacji.
Znalazł tropy i natychmiast się zorientował, że są zbyt wielkie na kojota; po nich doszedł
do trupa zagryzionego łosia.
A potem, pewnego kwietniowego dnia zobaczył tego czarnego.
Najpierw na nartach, a potem już tylko w butach wdrapał się na wysoką grań i tam się
zatrzymał, aby odpocząć. Dzień był bezchmurny, ciągle mroźny, ale już wyczuwało się
zapowiedź wiosny. I kiedy tak siedział na skale, zapatrzony w sąsiednią dolinę, nagle jego uwagę
przyciągnął wynurzający się spomiędzy drzew wilk. Przebiegł przez pole topniejącego śniegu,
którego górny skraj przytykał do zbocza pokrytego kamieniami i gałęziami, a potem zniknął w
nim, każąc Luke’owi zastanawiać się, czy to wszystko mu się czasem nie przywidziało. Tam
właśnie była jama, w której przed porodem skryła się samica. W ciągu następnych tygodni Luke
zobaczył inne wilki. Kiedy śnieg stopniał, nieustannie jeździł tu konno, zawsze przedtem
upewniwszy się, że przybywa pod wiatr. Przywiązywał Księżycowe Oko spory kawałek
wcześniej, a potem pieszo już docierał na grań. Ostatnich kilka jardów pełzł na brzuchu, z
lornetką w ręku, aż wreszcie mógł spojrzeć w dolinę. Potrafił leżeć tutaj całymi godzinami,
czasami nie widząc ani jednego, a czasami wszystkie.
Nikomu o tym nie powiedział.
Potem któregoś popołudnia pierwszego tygodnia w maju zobaczył małe. Były puchate i
czarne, niezbyt pewnie trzymały się na łapach, ale cała piątka wygrzebała się z nory, mrużąc w
słońcu ślepka. Matka z obwisłymi sutkami dumnie stanęła z boku, podczas gdy ojciec i dwójka
starszych wilcząt obwąchiwała szczenięta, jak gdyby witając je w świecie.
Pod koniec czerwca zniknęły i zaczął się niepokoić, że ktoś je zabił. Potem jednak
odnalazł je na innej łące, dalej w górę kanionu. Luke’owi wydawało się, że to bezpieczniejsze
miejsce, okolone drzewami i łagodnym stokiem zbiegające ku potokowi, w którym małe taplały
się i bawiły. Któregoś poranka zobaczył, jak jedno ze starszych wilcząt powraca truchtem z
polowania, dumne jak gdyby wygrało los na loterii, a szczeniaki biegną przez łąkę na powitanie,
obskakując je i liżąc po pysku, aż wreszcie przystanęło, ziewnęło i zwymiotowało dla nich
pożywienie, dokładnie jak w książkach.
Łąka zakwitła, a Luke obserwował, jak szczeniaki próbują złapać pszczołę czy motyla i
uczą się polować na myszy, a było to często tak komiczne, iż tylko z najwyższym trudem
udawało mu się nie ryknąć śmiechem. Czasami, gdy matka lub ojciec wylegiwali się w słońcu,
malcy podkradali się do nich, na brzuchach pełznąc przez krzaki i bujną trawę. Luke był pewien,
że rodzice dobrze wiedzieli, co się dzieje, i tylko udawali sen. Kiedy szczeniaki były już
dostatecznie blisko, rzucały się na starych i wtedy zaczynał się harmider, gdyż całe stado ganiało
się po łące, przewracając jedno drugie i podskubując, aż wreszcie wszyscy zwalali się w jedną
gromadkę zmęczonych wilków.
Przypatrując się temu, Luke zanosił milczące modły, może niekoniecznie do Boga,
którego istnienia niewiele dotąd znajdował świadectw, ale przynajmniej do siły, która rządziła
tymi sprawami, aby wilkom starczyło sprytu na to, aby pozostać tu, gdzie były bezpieczne, i nie
schodzić w dół doliny.
Modły się nie spełniły.
I wpatrując się teraz w ojca dumnie stojącego na ganku, Luke był zły na wilka. Nie za to,
że zabił psa siostry, chociaż było mu go szkoda, ale za tak idiotyczne narażanie reszty. Czyż to
niemądre zwierzę naprawdę nie wiedziało, jak ludzie tutaj reagują na wilki?
Ojciec dobrze znał miłość Luke’a do gór i wiedział, że jego pasja do samotnych
wędrówek odciąga go od rancza, gdzie powinien pracować jak pozostali synowie. I dzisiaj, zanim
pojawili się wszyscy ci ludzie, spytał go, czy nigdzie nie dostrzegł śladu wilków.
Luke potrząsnął głową, ale zamiast poprzestać na tym, z jakiejś idiotycznej przyczyny
spróbował powiedzieć, że nie, nie widział żadnych śladów. Kłamstwo tak zasznurowało mu
krtań, że ojciec odszedł, zanim jemu udało się rozpocząć zdanie.
I pozostało nie wymówione, jak milion innych martwych zdań, które niósł w sobie.
Na podwórzu sekcja dobiegła końca; Dan Prior wyłączył kamerę i pomagał teraz
Rimmerowi przy sprzątaniu. Ojciec i Clyde podeszli bliżej; cała czwórka zaczęła rozmawiać, z
czego Luke nie mógł już teraz wyłowić ani słowa. Poklepał collie, wstał i wyszedł ze stodoły,
zatrzymując się kawałek od nich w nadziei, że go nie spostrzegą.
- No cóż, nie ulega wątpliwości, że to wilk - oznajmił Rimmer.
- A czy były tu w ogóle jakieś wątpliwości? - zaśmiał się ojciec Luke’a. - Moja córka
widziała go na własne oczy, a mam wrażenie, iż potrafi odróżnić wilka od dzięcioła.
- Z pewnością, proszę pana.
Ojciec zauważył Luke’a, który teraz był już zły na siebie, że ruszył się z bezpiecznego
ukrycia.
- Panowie, to mój syn, Luke. Luke, poznaj panów Priora i Rimmera.
Walcząc z chęcią, aby odwrócić się i uciec, Luke podszedł i uścisnął dłonie obydwóm.
Powiedzieli „Cześć”, na co Luke tylko kiwnął głową, unikając ich spojrzeń, aby czasem nie
próbowali go zmusić do rozmowy. Jak zwykle, ojciec natychmiast zaczął mówić, zarazem ratując
go przed kompromitacją, jak i skazując na kolejną porażkę. W istocie chodziło tylko o niego: nie
znosił tych momentów, gdy ludzie dowiadywali się, że wspaniały Buck Calder ma syna jąkałę.
- Wyjaśnijcie zatem panowie, jak to możliwe, że nikt nas nie uprzedził o obecności
wilków.
- Panie Calder - odparł Dan - od dawna wiadomo, że potrafią odbywać bardzo długie
wędrówki. A ponieważ, jak pan wie, ich populacja w naszym stanie wzrosła...
Buck zachichotał szyderczo:
- Ach, tak, obiło mi się coś o uszy.
- ...więc nie jest tak łatwo powiedzieć, gdzie który z nich jest w tym właśnie momencie.
- Aczkolwiek wszystkie rzekomo mają obroże sygnalizacyjne.
- Niektóre tak, ale nie wszystkie. Pańska córka jest pewna, że ten wilk był bez obroży. Jak
do tej chwili nie mamy żadnych informacji o wilkach w tych stronach. To może być basior, który
odłączył się od stada, kto wie, może wiele, wiele mil stąd. Nie można wykluczyć, iż przyłączył
się teraz do jakichś oznakowanych wilków; będziemy to sprawdzać. Zaczniemy jutro rano.
- Taką mam nadzieję, panie Prior, że dołożycie wszelkich starań. Myślę, że tego samego
oczekuje Clyde. - Buck objął ramieniem zięcia, a ten ponuro przytaknął. - No dobrze, a co
zrobicie, jak je już znajdziecie?
- Zanim podejmiemy jakąkolwiek decyzję, musimy trochę więcej się dowiedzieć - odrzekł
Dan. - Rozumiem, oczywiście, panów zaniepokojenie, ale jeśli to może być jakimś pocieszeniem,
to muszę stwierdzić, że nie wydarzyło się jeszcze w Ameryce Północnej, aby zdrowy wilk zabił
człowieka.
- Tak pan twierdzi?
- Tak. Jestem niemal pewien, że temu tutaj chodziło tylko o psa. To poczucie własności
terytorium.
- Doprawdy? A skąd pan jest, panie Prior, że ośmielę się spytać?
- Pracuję w Helenie, panie Calder.
- Nie, mnie chodzi o miejsce, gdzie się pan urodził i wychował. Zgaduję, że gdzieś na
wschodzie.
- Całkiem słusznie. W Pittsburghu.
- Hm, w Pittsburghu. Dorastał pan w mieście?
- Istotnie.
- Więc pańskim terytorium jest miasto?
- W pewnym sensie tak.
- Więc niech pan pozwoli, że coś panu powiem. - Ojciec zawiesił głos, a Luke dojrzał w
jego oczach ten wyraz ironicznej pogardy, której bał się przez całe życie, zawsze bowiem
poprzedzała uwagę tak zjadliwą i bezlitosną, że chciało się przed nią uciekać na kraj świata. -
Tutaj jest nasze terytorium i my także znamy coś takiego jak „poczucie własności terytorium”. -
Zapadła ciężka cisza, a Buck nie spuszczał oczu z Dana. - I nie chcemy tutaj żadnych wilków,
panie Prior.
3.
Buck Calder został ochrzczony jako Henry Clay Calder III, nigdy jednak nie podobała mu
się myśl, że miałby być w jakiejkolwiek dziedzinie trzeci czy choćby drugi, i dla tych, którzy go
lubili i nie lubili, zawsze o wiele bardziej był „Buckiem”, „Bysiorem” niż Henrym.
Przydomek przylgnął do niego wtedy, gdy jako czternastolatek zebrał wszystkie możliwe
nagrody podczas szkolnego rodeo, a gdy nic już nie było do zdobycia, okazało się, że ma
złamane dwa palce i pęknięty obojczyk. Już wtedy bardziej zorientowanym w sprawach świata
koleżankom szkolnym nie umknął zmysłowy aspekt przydomku. Był bohaterem plotek
powtarzanych z szeroko otwartymi oczyma, a także surowego i ściśle damskiego dochodzenia,
które przeprowadzono po tym, gdy jego przydomek pojawił się na ścianie dziewczęcej toalety
zrymowany z czasownikiem różniącym się tylko jedną literą.
Gdyby dziewczęta uznały za stosowne podzielić się tymi sekretami ze swymi matkami, te
okazałyby może niewielkie zaskoczenie, jako że w poprzedniej generacji uczennice z Hope
bardzo podobne uczucia żywiły do ojca Bucka, Henry’ego II, który, jak wszystko na to wskazuje,
wypracował tak swoistą metodę pocałunku, że dziewczęta nigdy już tego nie zapominały. Można
przeto przypuścić, że zdobywczość wobec kobiet była dobrze zabezpieczona w genetycznych
zasobach męskiej linii Calderów.
Żadne tego typu informacje nie zachowały się o dziadku Bucka, Henrym I, a historia
zaświadczyła jedynie o jego wielkiej niezłomności, gdyż to on w roku 1912 załadował do
pociągu zmierzającego do Akron w Ohio kilka krów i kur, młodą żonę oraz jej pianino, i ruszył
na Zachód.
Po dotarciu na miejsce zorientowali się, że wszystkie najlepsze grunty zostały już
rozchwytane, Henry wypełnił więc papiery na ziemię daleko pod górami, gdzie nikt się nie
spieszył, aby próbować szczęścia. Dom powstał w miejscu, gdzie dzisiaj rozsiadał się główny
budynek rancza. A chociaż niezliczone rzesze innych poddawały się, nie mogąc podołać suszom,
wiatrowi i zimom, podczas których padały nawet najbardziej odporne zwierzęta, Calderowie
jakoś wszystko przetrzymali i tylko pianino nigdy już nie brzmiało tak jak przed podróżą.
Henry kupował działki, których jego sąsiedzi nie mogli spłacić, tak więc domena Caldera
powoli pełzła coraz dalej w kierunku Hope. Mając wyraźne ambicje dynastyczne, nadał synowi
swoje imię, aby inicjał H.C. stał się przedmiotem dumy.
NICHOLAS EVANS W PĘTLI (The Loop) Tłumaczył Jerzy Łoziński
Wszystkie postacie i zdarzenia przedstawione w tej książce zostały wymyślone, podobnie jak miasteczko Hope w stanie Montana. Wszelkie podobieństwa do rzeczy i miejsc są całkowicie przypadkowe. Wszystko, co sprawia Potęga Świata, układa się w koło. Niebo jest okrągłe, a słyszałem, że okrągła jest też Ziemia, podobnie jak gwiazdy. Wiatr najsilniej dmie, kiedy zakręca się w spiralę. Ptaki wiją okrągłe gniazda, albowiem ich religia nie różni się od naszej. Słońce wschodzi i zachodzi, biegnąc po okręgu. Tak samo czyni księżyc, podobnie jak ono okrągły. Także i pory roku układają się w wielkie koło, niezmiennie powracając w to samo miejsce. Życie człowieka to koło, które od dzieciństwa wraca do dzieciństwa. I tak jest ze wszystkim, co sprawia Potęga. Czarny Łoś, Siuks Oglala (1863 - 1950)
Książkę tę dedykuję mej matce, Eileen, oraz pamięci ojca, Tony‘ego Evansa
PODZIĘKOWANIA Przygotowując się do napisania tej książki, najwięcej skorzystałem z prac: Of Volves and Men Barry’ego Lopeza, War Against the Wolf pod redakcją Ricka Mclntyre’a, Wolf Wars Hanka Fischera, The Wolf L. Davida Mecha, a także The Company of Volves Petera Steinharta. Proszę, by szczególne podziękowania za pomoc zechciały przyjąć następujące osoby: Bob Ream, Doug Smith, Dan McNulty, Ralph Thisted, Sara Walsh, Rachel Wolstenholme, Tim i Terry Tew, Barbara i John Krause, J.T. Weisner, Ray Krone, Bob i Ernestine Neal, Richard Kenck, Jason Campbell, Chuck Jonkel, Jeremy Mossop, Huw Alban Davies, John Clayton, Dan Gibson, Ed Enos, Kim McCann, Sherry Heimgartner. Słowa wdzięczności niech przyjmą: rodzina Cobbów, Ed Bangs, Mike Jiminez, Carter Niemeyer, Bruce Weide, Pat Tucker, a także Koani, jedyny wilk, którego szczerze mogę nazwać przyjacielem. Ursula Mackenzie, Linda Shaughnessy, Tracy Devine, Robert Bookman, Caradoc King i wspaniała Carole Baron to osoby, którym dziękuję za cierpliwość, wyrazy otuchy, radę, przenikliwość i przyjaźń okazywane podczas pisania tej książki.
LATO
1. Niektórzy sądzą, że zapach morderstwa może trwać w jakimś miejscu przez lata. Powiadają, że napełnia on ziemię i powoli przenika do krętych korzeni, tak że w końcu wszystko, co tu wyrasta, od kępki pleśni po najwyższe drzewo, daje o nim świadectwo. Być może wilk czuł to, kiedy owego popołudnia milczkiem sunął przez las, a jego kościsty grzbiet ocierał się o najniższe gałęzie sosen i jodeł. I być może owa wnikająca do jego nozdrzy opowieść o tym, iż sto lat wcześniej padło tu tak wielu jego krewniaków, powinna była go zawrócić. A przecież szedł uparcie przed siebie. Wyruszył poprzedniego wieczoru, pozostawiając pobratymców w górskiej krainie, gdzie nawet teraz, w czerwcu, kwitły jeszcze wiosenne kwiaty, a płaty przybrudzonego śniegu kryły się w szczelinach przed słońcem. Najpierw brzegiem grani skierował się na północ, a potem skręcił na wschód i podążył śladem krętego kanionu, który wodę ze stopionego śniegu odprowadzał w dół, ku dolinom i nizinom. Trzymał się zboczy i unikał ścieżek, szczególnie tych, które biegły nad wodą, gdyż o tej porze spotykało się tutaj czasami ludzi. Nawet po nocy, jeśli tylko było to możliwe, starał się nie porzucać mroku panującego pod drzewami. Poruszał się truchtem tak lekkim, iż można by pomyśleć, że łapy nie dotykają w ogóle ziemi. A także, że dąży do jakiegoś celu. Kiedy wstało słońce, zatrzymał się przy wodzie, aby się napić, potem znalazł małą jamę wysoko w skale i przespał w niej skwar południa. Teraz, gdy schodził w kierunku dna doliny, podróż zrobiła się trudniejsza. Zbocze było strome, a zwalone drzewa pokrywały je tak gęsto, jak gdyby były przygotowane na rozpałkę w jakimś baśniowym piecu. Wilk musiał starannie wyszukiwać drogę, a niekiedy cofał się nawet i wynajdywał inną ścieżkę, aby nie zakłócić ciszy zdradzieckim trzaskiem zeschłej gałęzi. Gdzieniegdzie między konarami przeświecało słońce i wykrawało stawy jasnej zieloności, które samiec zawsze ostrożnie omijał. Był czterolatkiem, przywódcą stada. Miał długie nogi i niemal kruczoczarną sierść i tylko na bokach, szyi i wokół nozdrzy widać było leciutkie smugi szarości. Co jakiś czas opuszczał łeb, aby obwąchać krzak czy kępkę trawy, a potem zadzierał łapę, aby ów dawno porzucony teren oznaczyć jako swój. Kiedy indziej zatrzymywał się, podnosił łeb i ze zmrużonymi, świecącymi
żółto ślepiami chwytał w nozdrza wonne informacje, niesione z dna doliny przez prądy powietrzne. Za którymś razem wyczuł coś znacznie bliższego, obejrzał się i dostrzegł dwie sarny o białych ogonach, starą i młodą, które zastygły o kilkanaście jardów w snopie słonecznego światła i wpatrywały się w niego. Także i on nie spuszczał z nich ślepi i trwali tak we wspólnocie, którą rozumiała nawet sarenka; przez chwilę poruszały się tylko paprocie i owady wirujące nad łbami zwierząt. A potem, jak gdyby sarny znaczyły dla niego tyle samo co insekty, wilk odwrócił pysk i znowu zaczął węszyć. Z odległości ponad półtorej mili nadpływały zmieszane zapachy doliny. Bydło, psy, ostra woń należących do ludzi maszyn. A chociaż nawet bez żadnej wcześniejszej wiedzy powinien rozumieć groźbę związaną z takimi rzeczami, to jednak ruszył dalej w dół, a sarny nieodgadnionym spojrzeniem czarnych ślepi odprowadzały go, aż zniknął między drzewami. Dolina, w którą wstępował wilk, ciągnęła się jakieś dziesięć mil na wschód, coraz szerszą kotliną schodząc do miasteczka Hope. Jej brzegi wyznaczały dwie granie, zbocza pokrywał gęsty, sosnowy las, a kiedy widziało sieją z góry, wydawało się, że wyciąga tęskne ramiona ku wielkiej, wyblakłej od słońca równinie, która od wschodniego skraju miasta ciągnęła się aż po horyzont, a nawet poza niego. W najszerszym miejscu dolina liczyła sobie od grani do grani cztery mile. Trudno ją było uznać za wymarzone miejsce na wypas zwierząt, chociaż wielu ludzi z tego się utrzymywało, a paru stało się nawet bogaczami. Tak czy owak za dużo było tutaj bylicy, kamieni, a każdą większą połać trawy przecinał znienacka strumień, zarośnięty krzewami, z głazami szczerzącymi się z dna. W połowie doliny kilkanaście tych potoków łączyło się, tworząc rzeczkę, która pomiędzy kępami topoli spływała do Hope, a potem dalej do Missouri. Wszystko to można było dojrzeć z miejsca, gdzie wilk się zatrzymał. Stał na wapiennej ostrodze, która wyzierała spomiędzy drzew niczym dziób skamieniałego statku. Niżej skaliste zbocze stromo opadało do miejsca, gdzie las i góra ustępowały pastwiskom. W cieniu i na słońcu pasły się grupkami czarne krowy i cielęta, a na skraju łąki stało małe gospodarstwo. Spoglądało z góry na łuk potoku, którego brzegi porastały brzozy i dzikie wiśnie. Po jednej stronie przytulały się do domu zabudowania i ogrodzony białym płotem wybieg dla koni. Drewniane ściany pomalowane były na ciemnoczerwony kolor. Od południowej strony znajdował się długi ganek, teraz, gdy słońce osiadało na wzgórzach, zalany ostatkami
słonecznego złota. Okna wzdłuż ganku stały otworem, a lekki wietrzyk poruszał firankami. Gdzieś ze środka dobiegało gaworzenie radia i może dlatego nikt nie usłyszał płaczu dziecka. Ciemnogranatowy wózek na ganku zakołysał się odrobinę, a para różowiutkich rączek wzniosła się, żeby zwrócić na siebie uwagę, nikt się jednak nie zjawił. Uciszone w końcu dotykiem słonecznych promieni na dłoniach, dziecko ucichło i samo zaczęło gaworzyć. I słyszał to tylko wilk. Kathy i Clyde Hicksowie żyli w bordowym domu już prawie od dwóch lat, a gdyby Kathy chciała być szczera wobec siebie (czego, oczywiście, nie starała się robić, bo jeśli nic nie można zmienić, to po co jeszcze zadręczać samą siebie), musiałaby powiedzieć, że go nienawidzi. No dobrze, nienawiść była może za mocnym słowem. W lecie, na przykład, było zupełnie przyjemnie, chociaż nawet wtedy miało się uczucie, że zbyt daleko stąd do cywilizacji: bez żadnej osłony. A o zimach lepiej było w ogóle nie myśleć. Przenieśli się tutaj przed dwoma laty, wkrótce po ślubie. Kathy miała nadzieję, że dziecko zmieni jej opinię na temat miejsca i w pewnym sensie rzeczywiście tak się stało. Miała przynajmniej do kogo otworzyć usta, kiedy Clyde zajmował się gospodarstwem, chociaż rozmowa jak na razie była raczej jednostronna. Miała dwadzieścia trzy lata i czasami żałowała, że nie poczekała trochę z małżeństwem, zamiast zawierać je zaraz po college’u. Skończyła studia agrotechniczne na Montana State University w Bozeman, a jedyną z tego korzyścią były trzy dni w tygodniu, które poświęcała na załatwianiu dla ojca papierkowej roboty w głównym kompleksie rancza. O miejscu, gdzie mieszkali rodzice, zawsze myślała jako o domu i często dochodziło do kłótni z Clyde’em, gdy je tak głośno nazywała. Było to raptem kilka mil od nich, ilekroć jednak wsiadała do samochodu, aby wracać, odczuwała w środku może nie tyle ból, ile tępy żal. Natychmiast starała się go odegnać, przemawiając do dziecka siedzącego na tylnym fotelu albo znajdując w radiu muzykę country, którą nastawiała naprawdę głośno, a jeszcze głośniej przyśpiewywała. Właśnie teraz miała nastawioną ulubioną stację i kiedy czyściła kukurydzę i patrzyła na psy śpiące na słońcu pod stodołą, poczuła się trochę lepiej. Grali kawałek, który jej się podobał, Kanadyjka o potężnym głosie opowiadała swojemu chłopakowi, jak to jest fajnie, kiedy „podwozi ją na traktorze”. Kathy zawsze zaczynała się przy tym śmiać. Mój Boże, nie powinna tak wydziwiać. Miała dobrego męża i piękne, zdrowe dziecko, a
nawet jeśli żyli gdzieś na końcu świata, to przynajmniej mieli swój własny kąt. W Hope było wiele osób w jej wieku, które za coś takiego dałyby sobie obciąć rękę. A ona sama była wysoka, miała wspaniałe włosy, a chociaż po ciąży nie odzyskała dawnej sylwetki, to przecież wiedziała, że mogła się przejechać, na jakim by chciała traktorze. Kathy nigdy nie miała kompleksu niższości. Była córką Bucka Caldera. A w tej okolicy to naprawdę coś znaczyło. Ranczo ojca należało do największych po tej stronie Heleny i Kathy wzrastając, czuła się lokalną księżniczką. Jedną z rzeczy, które nie podobały jej się w małżeństwie, była konieczność porzucenia swojego nazwiska. Zaproponowała nawet Clyde’owi, że wzorem kobiet, które robią dziś wielką karierę, przyjmie podwójne nazwisko, Kathy Calder - Hicks. Clyde zgodził się, ponieważ jednak widziała, że mu to nie w smak, więc aby go udobruchać, czyniąc tradycji zadość, została Kathy Hicks. Spojrzała na zegar. Zbliżała się szósta. Clyde i ojciec byli w polu i robili coś z irygacją, a na kolację wszyscy mieli się stawić o siódmej. W każdej chwili mogła się zjawić matka z ciastem, które upiekła na deser. Kathy uprzątnęła zlew i ułożyła kukurydzę w garnku. Wytarła ręce w fartuch i ściszyła radio. Teraz musiała już tylko obrać kartofle, a kiedy upora się z nimi, Buck Junior na ganku będzie już z pewnością domagał się w głos jedzenia, więc go nakarmi, a potem jak najpiękniej wykąpie i wystroi na powitanie dziadka. Krowy na górnej łące jak na komendę podniosły łby, gdy wilk wynurzył się spomiędzy drzew. Zatrzymał się na skraju trawy, jak gdyby dając im okazję, żeby mu się dobrze przypatrzyły. Nigdy dotąd nie widziały jeszcze takiego stworzenia. Być może uznały go za kojota, większego od tych, które widywały, i ciemniejszego. Kojot był groźny tylko dla małego cielaka. Być może wydał im się podobny do psów z rancza, które biegały czasami między nimi, a trzeba było na nie zwracać uwagę tylko wtedy, gdy kłapały koło pęcin i trzeba było iść tam, gdzie nie bardzo chciało się iść. Wilk natomiast ledwie musnął je spojrzeniem. Wszystkie jego zmysły skupione były na czymś innym, na czymś koło domu, opuścił więc łeb i spojrzał ponad łąką w tym kierunku. Poruszał się teraz bardzo wolno, ostrożnie, ale krów nie ominął, tylko przeszedł między nimi, jego brak zainteresowania był jednak tak wyraźny, iż bardzo szybko powróciły do skubania trawy. Wraz z tym, jak słońce chowało się za wzgórzami, linia cienia posuwała się po trawie
przed domem, a potem wpełzła na ganek, niczym przybierająca podczas przypływu woda, tak że najpierw szarością zostały zalane koła, potem spód dziecięcego wózka, jednocześnie zaś bordowe ściany jeszcze bardziej pociemniały. Wilk doszedł już teraz do skraju łąki i zatrzymał się przy płocie, do którego Clyde doprowadził rurę, pod nią ustawiając starą emaliowaną wannę dla bydła, na wypadek gdyby strumień wysechł. Para srok wzleciała z kępy wierzb nad strumieniem i zrobiła nad wilkiem kilka kręgów, szydząc z niego, jak gdyby wiedziały, jaki ma tutaj interes, ale mało je to obchodziło. Nie zwrócił na nie uwagi, natomiast z wózka odległego teraz nie więcej niż o dwadzieścia jardów dobiegł w miarę udatnie podrobiony przez dziecko głos ptasi, z upodobaniem kilkakrotnie powtórzony. W domu zaterkotał telefon. Dzwoniła matka Kathy. Ciasto się przypaliło, ale nie trzeba się martwić, bo w lodówce znajdzie się coś innego. - Aha, i Luke powiedział, że też przyjdzie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Oczywiście, że nie. Luke, brat Kathy, skończył właśnie osiemnaście lat. Był bardzo miły dla dziecka, ilekroć spotkali się na ranczo, ale między nim i Kathy nie układało się zbyt dobrze, a od czasu jej małżeństwa Luke pojawił się w domku ledwie kilka razy. W dzieciństwie nie byli ze sobą blisko, ale nikt nie był blisko z Lukiem. Z wyjątkiem, oczywiście, mamy. Tylko ona potrafiła dać sobie radę z jego jąkaniem. Kathy była na to zawsze zbyt niecierpliwa. Nawet kiedy dorosła na tyle, aby być trochę bardziej wyrozumiała, i tak nie mogła znieść faktu, że trzeba było za niego kończyć zdania, kiedy się zablokował. Od czasu kiedy przed kilkoma miesiącami skończył liceum, nie widziała go jeszcze. Miała wrażenie, że stawał się coraz większym odludkiem, zawsze sam na pustkowiu i tylko z tym śmiesznym koniem do towarzystwa. Tak czy owak miał przyjść na kolację. I dobrze. Matka zapytała, jak dziecko, a Kathe powiedziała, że świetnie i że chyba muszą kończyć, gdyż zbliża się czas karmienia, a poza tym ma jeszcze trochę rzeczy do zrobienia. Odkładała słuchawkę, kiedy psy zaczęły warczeć. Normalnie nie zwróciłaby na to uwagi, psy bowiem zawsze ujadały i srożyły się na tego czy innego przybłędę. Teraz jednak było w ich głosach coś takiego, co kazało jej spojrzeć w okno.
Maddie, stara suka collie, z ogonem podwiniętym pod siebie przemykała się pod ścianą stodoły, powarkując do tyłu. Prince, żółty labrador, którego Kathy dostała od ojca, kiedy się tu przenosiła, szczerzył kły i skakał to do przodu, to do tyłu. Uszy to stawały w szpic, to kładły się gładko, jak gdyby pies nie był pewien siebie i dlatego szczekanie przeplatał pełnym niepokoju popiskiwaniem. Ślepia wpatrywały się w coś poza domem, na łące. Kathy zmarszczyła czoło. Chyba lepiej będzie, jeżeli wyjdzie, żeby zobaczyć, o co chodzi. Garnek, w którym gotowała kukurydzę, zaczął syczeć, podeszła więc do piecyka i przykręciła płomień. Kiedy wyszła na podwórko kuchennymi drzwiami z ekranem, collie już gdzieś zniknęła. Prince, wydawało się, poczuł ulgę na jej widok. - Ej, Prince, co tu się dzieje? Pies zrobił ruch w jej kierunku, ale potem jakby zmienił zdanie. Być może jej obecność dodała mu odwagi, szczekając bowiem na całą gardziel, rzucił się za róg domu, zostawiając za sobą obłok kurzu. Dopiero teraz spadło to na nią. Dziecko. Coś na ganku dobierało się do dziecka. Puściła się biegiem. Niedźwiedź. Albo puma. Boże, jakżeż mogła być taka durna? Kiedy wybiegła zza domu, natychmiast zobaczyła tuż pod gankiem wielkiego, czarnego psa, przypominającego niemieckiego owczarka, który sprężył się, czekając na atak labradora. - Wynoś się stąd! Won!!! Zobaczyła żółty błysk ślepi i wtedy już wiedziała, że to nie pies. Prince gwałtownie zatrzymał się przed wilkiem i przypadł do ziemi na łapach rozstawionych tak szeroko, że brzuchem niemal dotykał piachu. Z obnażonymi kłami warczał i poszczekiwał, ale zaciekłości było w tym tak niewiele, iż w każdej chwili mógł odwrócić się i uciec. Wilk stał nieruchomo, tylko jakby bardziej jeszcze urósł, potężny naprzeciw psa. Puszysty ogon uniósł sztywno, powoli ściągnął wargi, ukazał białe kły i warknął. A potem znienacka chwytał już kłami gardło labradora, by powalić go i cisnąć nim w powietrze, jak gdyby nie był cięższy od królika. Pies zaskowyczał, a Kathy w jednym błysku wyobraziła sobie, jak wilk robi to samo z dzieckiem, wrzasnęła więc i skoczyła na ganek. Wózek znajdował się na drugim końcu i można by pomyśleć, że biegła do niego całe mile. O Boże, błagam, nie pozwól mu umrzeć. Nie daj, proszę! Nie widziała na wózku żadnych uszkodzeń, ale nawet pomimo psiego zawodzenia
słyszała, że dziecko się nie odzywa, i na samą myśl o tym, co zobaczy, targnął nią szloch. Kiedy dobiegła w końcu, bała się zajrzeć do środka, ale przemogła się, dziecko zaś spojrzało na nią i rozciągnęło buzię w gumowym uśmiechu, z krzykiem więc porwała je i przytuliła. Zrobiła to tak gwałtownie, że malec uderzył w płacz, a przygarniała go tak mocno, iż krzyczał coraz głośniej. Odwróciła się teraz, oparła plecami o ścianę i spojrzała w dół. Wilk stał nad labradorem z opuszczonym pyskiem i Kathy natychmiast zrozumiała, że pies zdycha; łapy drgnęły mu tak, jak to czasami działo się podczas snu, a potem znieruchomiały. Miał rozerwane gardło, a brzuch otwarty niczym wypatroszona ryba. Pożółkłą trawę zalewała czerwień. Kathy krzyknęła znowu, a wilk spojrzał na nią tak, jakby w ogóle nie pamiętał o jej istnieniu. Patrzył na nią nieruchomo i widziała krew połyskującą na jego pysku. - Wynoś się! Precz! Won!!! Rozejrzała się za czymś do rzucenia, ale nie było już po co. Wilk uciekał i za moment zanurkował pod płotem, by pobiec, klucząc pomiędzy krowami, które wszystkie oderwały się od trawy i zaciekawione przyglądały się widowisku. Na skraju łąki zatrzymał się i obejrzał na Kathy, która stała nad martwym psem, przyciskała dziecko i płakała. Potem odwrócił się i zniknął w cieniu lasu.
2. Biura zespołu tropienia wilków Służby Ochrony Przyrody Żywej Stanów Zjednoczonych znajdowały się w spokojnej dzielnicy Heleny na trzecim piętrze budynku z czerwonej cegły. Na zewnątrz nie było żadnego znaku, który by o tym informował, a gdyby nawet był, to i tak zapewne nie pozostałby długo. Dookoła mieszkali ludzie, którzy nie przepadali za żadnymi urzędami, a już zwłaszcza takimi, których jedynym celem była ochrona najbardziej obrzydliwych stworzeń, jakimi mógł się popisać Pan Bóg. Dan Prior i jego podwładni dobrze wiedzieli, że kiedy chodziło o wilki, najlepiej było nie robić zbyt wiele szumu wokół sprawy. W poczekalni stała gablota, z której mniej czy bardziej przyjaźnie spoglądał na ich wysiłki wypchany wilk. Plakietka z boku gabloty informowała, że jest to Canis lupus irremotus, wilk z północnych Gór Skalistych, ale z przyczyny, której nie znał już nikt w biurze, znany on był jako Fred. Dan miał zwyczaj rozmawiania z Fredem, szczególnie podczas długich wieczorów, kiedy wszyscy inni szli już do domów, jemu zostawiając zmaganie się z kolejną polityczną awanturą, w jakie raz po raz wplątywali ich co bardziej żwawi pobratymcy Freda. Przy takich okazjach Dan czasami obdarzał swego milczącego kompana bardziej dosadnymi określeniami. Dzisiaj na szczęście na nic takiego się nie zanosiło. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów Dan zamierzał wyjść; z pracy wcześnie. Miał randkę, a ponieważ nieostrożnie zdradził się z tym, przez cały tydzień w biurze nabijano się z niego. Kiedy otwierał drzwi wyjściowe, wcześniej wepchawszy do teczki jakieś papiery, wszyscy wykrzyknęli zgodnym chórem: - Miłego wieczoru, Dan! - Serdeczne dzięki - powiedział przez zaciśnięte zęby, co zostało powitane śmiechem. - Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co jest tak cholernie interesującego w moim prywatnym życiu? Donna, sekretarka, wyszczerzyła zęby. Była dużą, dobrotliwą kobietą pod czterdziestkę, prowadzącą biuro z pogodą ducha, która nie opuszczała jej nawet w najtrudniejszych momentach. Wzruszyła ramionami. - Chyba to, że dotąd nic o nim nie było słychać. - Wszyscy jesteście zwolnieni. Machnął ręką, zasugerował Fredowi, żeby przepłoszył im trochę te uśmieszki z twarzy i właśnie robił krok przez próg, kiedy zadzwonił telefon.
- Nic ma mnie - powiedział bezgłośnie do Donny i tyle go było widać. Nacisnął guzik windy i czekał, słuchając, jak kable ocierają się o stalowe drzwi. Z lekkim trzaskiem kabina stanęła. - Dan! Z ręką na klamce poczekał na nadbiegającą Donnę. - Mam coś na początek tego twojego nowego prywatnego życia. - Wiesz co, Donna? A ja już myślałem, żeby dać ci podwyżkę. - Przepraszam, ale pomyślałam, że lepiej cię zawiadomić. Dzwonił farmer z Hope, Clyde Hicks. Powiada, że przed chwilą wilk chciał pożreć jego dziecko. Po dwudziestu minutach i sześciu telefonach Dan jechał samochodem do Hope. Cztery rozmowy przeprowadził ze strażnikami dzikiej zwierzyny, leśnikami oraz innymi pracownikami Służby Ochrony Przyrody Żywej, ale żaden z nich nic nie słyszał na temat wilka grasującego w okolicach Hope. Piątą odbył z agentem kontroli drapieżników, Billem Rimmerem, po to aby on także pojechał do Hope i przeprowadził sekcję zabitego psa. Ostatni telefon przeznaczony był dla Sally Peters, niedawno rozwiedzionej dyrektor do spraw marketingu w firmie sprzedającej paszę dla bydła. Dwa miesiące Dan zbierał się na odwagę, aby zaproponować jej spotkanie. Sądząc po tym, jak zareagowała na informację, że musi odwołać wspólną kolację, następnym razem - jeśli taki się w ogóle zdarzy - potrwa to jeszcze dłużej. Z Heleny do Hope była prawie godzina drogi i kiedy z autostrady międzystanowej Dan skręcał na zachód w kierunku gór, które ciemniały na tle jasnoróżowego nieba, miał czas, aby rozmyślać, dlaczego to tak jest, że każdy, kto zajmował się wilkami, musiał w końcu dostać od nich za swoje. Przez lata poznał wielu biologów, którzy specjalizowali się w innych zwierzętach, od ryjówek po pingwiny, a chociaż było pomiędzy nimi paru popaprańców, to jednak zasadniczo udawało im się brnąć przez życie w sposób, który nie różnił ich od reszty ludzkości. I tylko nauka o wilkach okazywała się sferą nadzwyczaj niebezpieczną. Jej reprezentanci przodowali we wszystkich kategoriach: rozwodach, kryzysach nerwowych, samobójstwach. Na tym tle Dan wyróżniał się całkiem pozytywnie. Jego małżeństwo trwało niemal szesnaście lat i niewykluczone, że stanowiło to jakiś rekord. I nawet jeśli jego eks, Mary, nie rozmawiała z nim, to jednak Ginny, ich córka, która dwudziestego
kończyła czternaście lat, uważała, że jako ojciec jest w porządku. Więcej, uwielbiała go i było to uczucie odwzajemniane. Jeśli jednak nie liczyć Ginny, jakimi jeszcze sukcesami mógłby się popisać on, czterdziestojednolatek, po tych wszystkich latach spędzonych na opiece nad wilkami? Uciekając przed odpowiedzią na własne pytanie, Dan nachylił się i włączył radio. Pomiędzy reklamami i wszędobylską muzyką country (której nie polubił po trzech latach spędzonych w Montanie) natrafił na lokalne wiadomości. Ostatnia z nich ani trochę nie poprawiła jego nastroju. Mówiła o „wilczej napaści” na ranczo w pobliżu Hope i o tym, jak wnuk jednej z najbardziej poważanych w okolicy osobistości, Bucka Caldera, uniknął pewnej śmierci tylko dzięki poświęceniu domowego labradora, który przypłacił to życiem. Dan jęknął. Media już się dorwały. Tego tylko było potrzeba. A co gorsza, zdążyli już przeprowadzić telefoniczny wywiad z Calderem. Dan słyszał o nim, ale nigdy się nie poznali. Głęboki, nieszczery głos polityka; wszystkie żądła ociekały miodem. Rząd federalny rozpuścił te wszystkie dzikie wilki w Yellowstone, a teraz zaroiło się od nich wszędzie i nie jest bezpieczna żadna matka ani żadne dziecko. A czy wolno nam bronić się przed nimi, chronić nasz inwentarz i nasze majątki? Nie, nie wolno. I dlaczego? Ponieważ rząd wmawia nam, że te bestie nadal należą do zagrożonych gatunków. Otóż tyle samo w tym sensu, ile sprawiedliwości! Wywiad skończył się i Dan wyłączył radio. Facet miał trochę racji. Jeszcze parę lat temu w całym regionie było ledwie kilka wilków, które kontynentalnym działem wodnym przywędrowały z Kanady. Potem, po zaciekłych sporach pomiędzy ekologami a farmerami, rząd postanowił w ramach ochrony gatunku odnowić stado wilków. Kosztem wielkich wydatków schwytano w Kanadzie sześćdziesiąt sześć wilków, przewieziono do parku Yellowstone oraz Idaho i tam uwolniono. W odpowiedzi na powszechne protesty farmerom mieszkającym na tak zwanych „eksperymentalnych terenach” pozwolono zastrzelić każdego wilka, który zaatakowałby ich dobytek. Tymczasem wilki szybko się mnożyły, a ponieważ kiepsko się znały na mapie (czy może, przeciwnie, ponieważ nieźle się znały), przeniosły się w okolice, gdzie za zabicie wilka groziła grzywna do 100 000 dolarów, a nawet więzienie. Hope należało do takich właśnie okolic. Co więcej, wilków serdecznie tutaj
nienawidzono. Jeśli jeden istotnie pokazał się dzisiaj, trzeba go było jak najszybciej wytropić. Mniej więcej dziesięć lat temu Służba Przyrody Żywej przeprowadziła w całym stanie spotkania, na których ludzie mogli dać wyraz swoim opiniom o rządowym programie ochrony wilków. Niektóre z nich odbywały się w bardzo burzliwej atmosferze, ale to w Hope pobiło wszystkie rekordy. Przed ratuszem stała spora grupa uzbrojonych młodych ranczerów i drwali, którzy przez cały czas wznosili wrogie okrzyki, w środku zaś, gdzie broń była zakazana, wcale nie było mniej groźnie. Poprzednikowi Dana, człowiekowi o legendarnych talentach dyplomatycznych, udało się zapanować nad salą, kiedy jednak zebranie dobiegło końca, dwóch drwali przyparło go do ściany, obrzucając pogróżkami. Wychodził z ratusza o wiele bledszy niż tam wchodził, na schodach zaś zobaczył, że ktoś oblał jego samochód galonem czerwonej farby. W oddali zamajaczyło Hope. Należało do tego typu mieścin, przez które przejeżdża się i natychmiast o tym zapomina. Jedna centralna ulica długa na kilkaset jardów, z żebrami kilku przecznic. Na jednym jej końcu znajdował się podupadły hotel, na drugim szkoła, a między nimi były stacja benzynowa, sklep spożywczy, sklep metalowy, gospoda, pralnia samoobsługowa i kuśnierz. Większość z pięciu tysięcy mieszkańców żyła w dolinie, a zaspokojeniu ich różnorakich potrzeb duchowych służyły dwa kościoły i dwie knajpy. Były też dwa sklepy z upominkami, co świadczyło raczej o optymizmie niż ekonomicznym myśleniu, chociaż bowiem letni turyści często przeciągali przez Hope, zatrzymywali się tutaj raczej rzadko. Próbując temu zaradzić, a także wychodząc naprzeciw potrzebom skromnej lecz rosnącej grupy tych, którzy kupowali tutaj działki, jeden z tych sklepów (bez wątpienia lepszy) zainstalował automat cappuccino. Nazywał się „Paragon” i Dan, gdy czasami tędy przejeżdżał, zatrzymywał się na kawę, a także za sprawą właścicielki. Pochodziła z Nowego Jorku i była ładna. Nazywała się Ruth Michaels, a podczas dwóch czy trzech rozmów udało mu się ustalić tyle, iż prowadziła galerię sztuki na Manhattanie, a gdy rozpadło się jej małżeństwo, przyjechała do Montany na wakacje, po czym zakochawszy się w okolicy - została. Z chęcią dowiedziałby się o niej znacznie więcej. Cappuccino nie bardzo odpowiadało gustom miejscowych, którzy woleli kawę słabszą i zaparzaną, taką, jaką serwowano po drugiej stronie ulicy w barze „U Nelly”. I oto ze smutkiem, ale bez specjalnego zdziwienia Dan zobaczył na frontowym oknie Ruth informację „Na
sprzedaż”. Dalej, przed zapuszczonym barem, trafnie nazwanym „Ostatni Postój”, gdzie umówił się z Billem Rimmerem, zobaczył pick - upa i jego właściciela. Urodził się i wychował w Montanie, czego potwierdzeniem był stetson i sumiaste blond wąsy. Ponieważ mierzył sześć stóp i sześć cali, Dan zawsze czuł się przy nim jak karzełek. Był parę lat młodszy, znacznie lepiej się też trzymał, a Dan nie potrafiłby właściwie wytłumaczyć, dlaczego go tak lubi. Gdy wysiadł z samochodu, Bill powitał go siarczystym klepnięciem w ramię. - No i jak tam, stary? - Mówiąc szczerze, Bill, miałem na wieczór przyjemniejsze plany niż spotkanie z tobą. - Ty dopiero potrafisz przemówić człowiekowi do serca, Dan. Co, jedziemy? - Chyba tak, chociaż zdaje się, że nie będziemy wcale pierwsi. Słyszałeś w radio? - Mhm. Podobno na miejscu jest już także ekipa TV. - Cudownie. - Sukinsyn znalazł sobie piękne miejsce na występ. - Poczekaj, Bill, nie wiemy jeszcze, czy to na pewno był wilk. Wsiedli do pick - upa i ruszyli ulicą Główną. Było już prawie wpół do ósmej i Dan zaczął się martwić, że może zrobić się ciemno. Miejsce napadu zawsze lepiej oglądać za dnia, a poza tym ci, których ściągnęła wieść o „wilczej napaści”, najpewniej zadeptali już wszystkie ślady. On i Rimmer zaczęli pracować niemal w tym samym czasie. Ich poprzednicy byli w znacznym stopniu odpowiedzialni za program „odbudowy wilczego stada” i niedługo po jego rozpoczęciu podali się do dymisji właściwie z tych samych powodów. Przejechali się na wilkach: mieli już dość nieustannych waśni z farmerami, którzy uważali, że urzędnicy nic nie robią, aby kontrolować wilczą inwazję, oraz z ekologami, którzy zarzucali im brak opieki nad zagrożonymi drapieżnikami. Trudno się wybronić w takiej sytuacji. Rimmer był zatrudniony w Inspekcji Szkód Zwierzęcych, która podlegała departamentowi rolnictwa, i to do niego zwracano się w pierwszej kolejności, kiedy gospodarze mieli kłopoty z drapieżnikami: niedźwiedziami, kojotami, pumami czy wilkami. Był śledczym, sędzią, a jeśli wymagała tego potrzeba - także wykonawcą wyroku. Biolog z wykształcenia, nie afiszował się ze swoją miłością do dzikich zwierząt, a ponieważ sprawnie posługiwał się też strzelbą i sidłami, szanowali go nawet ci, którzy z wrodzoną nieufnością odnosili się do urzędników wszelkiej maści.
Nosił się jak kowboj, a ponieważ łatwo nawiązywał kontakt z ranczerami, lepiej od Dana dawał sobie radę z rozsierdzonymi właścicielami cielaka czy owcy, gdy zwierzę powalił wilk, prawdziwy czy rzekomy. Dla nich Dan był zawsze przybyszem ze Wschodniego Wybrzeża. Główna jednak różnica polegała na tym, że o ile w Billu widzieli oni osobę, która może pomóc rozwiązać problem, o tyle Dan był dla nich tym, który go powodował. Dlatego też Dan czuł się zawsze pewniej, kiedy miał u boku Rimmera, szczególnie w obliczu takiej jak ta sytuacji. Zjechali z asfaltu na szarą żwirówkę, która zakolami biegła w kierunku gór. Przez chwilę milczeli, zasłuchani w terkot kół, które zostawiały za sobą welon pyłu. Dan czuł na twarzy ciepły, wieczorny powiew. Nad pasem bylicy pomiędzy drogą a ciemniejącym pasmem nadrzecznych topoli jastrząb zataczał koła, wypatrując wieczornej przekąski. Dan pierwszy przerwał ciszę. - Słyszałeś kiedyś, żeby wilk rzucił się na dziecko? - Nie. Pewnie chodziło mu tylko o psa. - I ja tak myślę. A co z tym Calderem? Znasz go? - Spotkaliśmy się parę razy. Trudny facet. - Co masz namyśli? Rimmer uśmiechnął się i jednym palcem poprawił rondo kapelusza na czole. - Sam zobaczysz. Na szczycie masywnej bramy z sosnowych bali zatknięto czaszkę byka. Danowi przypomniało to wejście do roller - coastera na Florydzie utrzymanego w stylu Dzikiego Zachodu i nazwanego „Kanion Zagłady”, gdzie zeszłego lata bez pamięci zażywali przejażdżek z Ginny. Podskakując na wybojach, minęli drewnianą tabliczkę „Ranczo Caldera”, obok którego widniała mniejsza, świeżo namalowana: „Hicksowie”. „Może nie ma w tym żadnej drwiny”, pomyślał Dan. Ujechali jeszcze z milę pomiędzy porośniętymi krzewami pagórkami, aż zamajaczyło przed nimi ranczo. Wyraźnie odcinało się na tle nieba, przysiadłe na południowym stoku niskiego wzniesienia, które tyleż chroniło przed zimowymi wichurami, ile zapewniało widok na najlepsze pastwiska w domenie Caldera. Chociaż dom zbudowany z masywnych, pobielonych bali miał dwie kondygnacje, to jednak z racji swej długości wydawał się niski i mocno osadzony w ziemi. Przed nim znajdowało się rozległe betonowe podwórze, po jednej stronie obramowane ciągiem pokaźnych, świeżo odmalowanych na biało zabudowań, a po drugiej najeżone
sterczącymi w niebo trzema srebrnymi silosami, które niczym rakiety wznosiły się nad korralami. Kawałek dalej rozpoczynało się pastwisko, na którego skraju rozłożysta topola wyrastała ze skorupy forda T, którą rdza powlekła tą samą maścią, co pasące się wokół konie. Te podniosły łby, śledząc pick - upa i ciągnący się za nim wachlarz pyłu. Na rozjeździe skręcili w lewo, a po dwóch dalszych milach ze szczytu pagórka zobaczyli w gęstniejącym mroku ciemny kształt domku Hicksów. Rimmer zwolnił, aby mogli się rozejrzeć. Od frontu zaparkowało sześć czy siedem pojazdów, a chociaż narożnik domu zasłaniał trochę widok, można było zobaczyć tłumek ludzi, który zebrał się wokół tylnego ganku. Ktoś zainstalował reflektor i co kilka chwil błyskały flesze. Dan westchnął. - A może by tak wrócić do domu? - Chyba istotnie wygląda to trochę na cyrk. - Mhm. A teraz jest czas klaunów. - Ja raczej miałem na myśli cyrk rzymski, gdzie cię rzucali na pożarcie lwom. - Serdeczne dzięki, Bill. Zatrzymali się przy innych autach, a potem, okrążając dom, poszli na tył, gdzie znajdowali się inni. Ktoś właśnie mówił i Dan natychmiast rozpoznał ten głos. Na ganku, w powodzi światła, młoda reporterka telewizyjna przeprowadzała wywiad z Buckiem Calderem. Miała na sobie czerwony kostium mniej więcej o dwa numery za mały. Calder górował nad nią. Był wysoki, wzrostem dorównujący Billowi Rimmerowi, ale znacznie od niego potężniejszy. Bary miał szerokie niczym okno, które widniało za nim. Jasny stetson i biała koszula podkreślały opaleniznę. W światłach reflektora połyskiwały szaroniebieskie oczy i Dan uznał, że to one właśnie, a nie postura decydowały o władczym obejściu. Wpatrywały się w reporterkę z taką ironiczną natarczywością, że ta wydawała się zahipnotyzowana. Dan spodziewał się zobaczyć dziadka, którym Calder bez wątpienia był, tymczasem widział człowieka pewnego siebie i przekonanego, że robi na innych wrażenie. Obok niego, o wiele bardziej speszeni, stali Kathy i Clyde Hicksowie. Kathy trzymała dziecko, które rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma wpatrywało się w dziadka. Za nimi był stół, a na nim coś pękatego i żółtego; dopiero po chwili Dan zorientował się, że to zwłoki psa. - Wilk to morderczy automat - mówił Calder. - Pożre wszystko, co się nadarzy. I gdyby nie ta biedna, dzielna psina, ofiarą padłby mój wnuk. Chociaż może ten tutaj Buck Junior najpierw załatwiłby go sierpowym w pysk.
Tłum zareagował śmiechem. Z kilkunastoosobowego grona Dan znał tylko fotografa i chłopaka z miejscowej gazety, który skrzętnie coś notował. Reszta ludzi to byli pewnie sąsiedzi i rodzina. Dwie twarze zwróciły jego uwagę, urodziwa kobieta po czterdziestce i stojący obok wysoki młodzieniec, który nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Stali odrobinę na uboczu i nie podzielali ogólnego aplauzu. - Żona i syn Caldera - mruknął Rimmer. Kobieta miała gęste czarne włosy, utkane siwizną, które zebrane w luźny kok odsłaniały długą, bladą szyję. Odblask jej melancholijnego piękna można było też dostrzec na twarzy syna. Na ganku nagle zapanowała cisza. Reporterka, onieśmielona wzrokiem Caldera, zamilkła. On, niczym gwiazdor, błysnął ku niej białymi zębami. - Chcesz mnie jeszcze spytać o coś, kochanie, czy na tym już kończymy? Tym razem śmiechy przyprawiły ją o rumieniec. Obejrzała się na kamerzystę, który skinął głową. - To chyba już wszystko - powiedziała. - Dziękuję, panie Calder. Bardzo dziękuję. To było świetne wystąpienie. Calder nieznacznie przytaknął, spojrzał w kierunku Dana i Billa i przesłał im powitalny gest. Wszyscy się obrócili. - Widzę tam dwóch panów, których też mogłabyś o coś spytać. Ja w każdym razie mam do nich parę pytań. Z mroku stodoły Luke Calder spoglądał na podwórze, gdzie robili sekcję. Klęczał obok otwartych drzwi i głaskał Maddie, która leżała z pyskiem na łapach, od czasu do czasu popiskując, zezując na niego i oblizując wargi. Wtedy Luke gładził ją jeszcze mocniej i znowu się uspokajała. Rimmer ułożył labradora na folii rozpostartej na opuszczonej klapie pick - upa. Dookoła ustawił kilka lamp, aby móc posługiwać się skalpelem. Drugi facet, specjalista od wilków, który przyjechał z Rimmerem, filmował wszystko na wideo, podczas gdy ojciec i Clyde milcząc stali z boku. Matka i Kathy przygotowywały w domu kolację. Wszyscy inni, na szczęście, już się wynieśli. Ta upiorna reporterka z telewizji spytała, czy mogłaby zostać i nakręcić sekcję, ale Rimmer powiedział „nie”. Ten od wilków, Prior, zgodził się odpowiedzieć na kilka głupkowatych pytań, w istocie zbywając je niczym, a potem grzecznie odprawił kobietę, mówiąc,
że muszą zabierać się do roboty, dopóki ciało psa nie zesztywniało. Zdejmowali z niego skórę jak z sarny, a Rimmer przez cały czas głośno komentował, co robi i co spostrzegł. Luke widział, jak wyłaniają się zakrwawione, różowe mięśnie Prince’a. - Silny krwotok wewnętrzny i kolejne ślady zębów u nasady szyi. Głębokie rany kłute. Widzisz, Dan? Tutaj. Teraz je mierzę. Te dwa otwory są odległe o prawie dwa cale. Potężne zwierzę. To musiał być przewodnik, pomyślał Luke, ten wielki i czarny. Od wielu miesięcy wiedział, że w okolicy są wilki. Po raz pierwszy usłyszał je w środku zimy, gdy wszystko było przykryte grubą warstwą śniegu, on zaś wybrał się na narty, co najbardziej lubił, gdyż był wtedy możliwie najdalej od ludzi i cywilizacji. Znalazł tropy i natychmiast się zorientował, że są zbyt wielkie na kojota; po nich doszedł do trupa zagryzionego łosia. A potem, pewnego kwietniowego dnia zobaczył tego czarnego. Najpierw na nartach, a potem już tylko w butach wdrapał się na wysoką grań i tam się zatrzymał, aby odpocząć. Dzień był bezchmurny, ciągle mroźny, ale już wyczuwało się zapowiedź wiosny. I kiedy tak siedział na skale, zapatrzony w sąsiednią dolinę, nagle jego uwagę przyciągnął wynurzający się spomiędzy drzew wilk. Przebiegł przez pole topniejącego śniegu, którego górny skraj przytykał do zbocza pokrytego kamieniami i gałęziami, a potem zniknął w nim, każąc Luke’owi zastanawiać się, czy to wszystko mu się czasem nie przywidziało. Tam właśnie była jama, w której przed porodem skryła się samica. W ciągu następnych tygodni Luke zobaczył inne wilki. Kiedy śnieg stopniał, nieustannie jeździł tu konno, zawsze przedtem upewniwszy się, że przybywa pod wiatr. Przywiązywał Księżycowe Oko spory kawałek wcześniej, a potem pieszo już docierał na grań. Ostatnich kilka jardów pełzł na brzuchu, z lornetką w ręku, aż wreszcie mógł spojrzeć w dolinę. Potrafił leżeć tutaj całymi godzinami, czasami nie widząc ani jednego, a czasami wszystkie. Nikomu o tym nie powiedział. Potem któregoś popołudnia pierwszego tygodnia w maju zobaczył małe. Były puchate i czarne, niezbyt pewnie trzymały się na łapach, ale cała piątka wygrzebała się z nory, mrużąc w słońcu ślepka. Matka z obwisłymi sutkami dumnie stanęła z boku, podczas gdy ojciec i dwójka starszych wilcząt obwąchiwała szczenięta, jak gdyby witając je w świecie. Pod koniec czerwca zniknęły i zaczął się niepokoić, że ktoś je zabił. Potem jednak
odnalazł je na innej łące, dalej w górę kanionu. Luke’owi wydawało się, że to bezpieczniejsze miejsce, okolone drzewami i łagodnym stokiem zbiegające ku potokowi, w którym małe taplały się i bawiły. Któregoś poranka zobaczył, jak jedno ze starszych wilcząt powraca truchtem z polowania, dumne jak gdyby wygrało los na loterii, a szczeniaki biegną przez łąkę na powitanie, obskakując je i liżąc po pysku, aż wreszcie przystanęło, ziewnęło i zwymiotowało dla nich pożywienie, dokładnie jak w książkach. Łąka zakwitła, a Luke obserwował, jak szczeniaki próbują złapać pszczołę czy motyla i uczą się polować na myszy, a było to często tak komiczne, iż tylko z najwyższym trudem udawało mu się nie ryknąć śmiechem. Czasami, gdy matka lub ojciec wylegiwali się w słońcu, malcy podkradali się do nich, na brzuchach pełznąc przez krzaki i bujną trawę. Luke był pewien, że rodzice dobrze wiedzieli, co się dzieje, i tylko udawali sen. Kiedy szczeniaki były już dostatecznie blisko, rzucały się na starych i wtedy zaczynał się harmider, gdyż całe stado ganiało się po łące, przewracając jedno drugie i podskubując, aż wreszcie wszyscy zwalali się w jedną gromadkę zmęczonych wilków. Przypatrując się temu, Luke zanosił milczące modły, może niekoniecznie do Boga, którego istnienia niewiele dotąd znajdował świadectw, ale przynajmniej do siły, która rządziła tymi sprawami, aby wilkom starczyło sprytu na to, aby pozostać tu, gdzie były bezpieczne, i nie schodzić w dół doliny. Modły się nie spełniły. I wpatrując się teraz w ojca dumnie stojącego na ganku, Luke był zły na wilka. Nie za to, że zabił psa siostry, chociaż było mu go szkoda, ale za tak idiotyczne narażanie reszty. Czyż to niemądre zwierzę naprawdę nie wiedziało, jak ludzie tutaj reagują na wilki? Ojciec dobrze znał miłość Luke’a do gór i wiedział, że jego pasja do samotnych wędrówek odciąga go od rancza, gdzie powinien pracować jak pozostali synowie. I dzisiaj, zanim pojawili się wszyscy ci ludzie, spytał go, czy nigdzie nie dostrzegł śladu wilków. Luke potrząsnął głową, ale zamiast poprzestać na tym, z jakiejś idiotycznej przyczyny spróbował powiedzieć, że nie, nie widział żadnych śladów. Kłamstwo tak zasznurowało mu krtań, że ojciec odszedł, zanim jemu udało się rozpocząć zdanie. I pozostało nie wymówione, jak milion innych martwych zdań, które niósł w sobie. Na podwórzu sekcja dobiegła końca; Dan Prior wyłączył kamerę i pomagał teraz Rimmerowi przy sprzątaniu. Ojciec i Clyde podeszli bliżej; cała czwórka zaczęła rozmawiać, z
czego Luke nie mógł już teraz wyłowić ani słowa. Poklepał collie, wstał i wyszedł ze stodoły, zatrzymując się kawałek od nich w nadziei, że go nie spostrzegą. - No cóż, nie ulega wątpliwości, że to wilk - oznajmił Rimmer. - A czy były tu w ogóle jakieś wątpliwości? - zaśmiał się ojciec Luke’a. - Moja córka widziała go na własne oczy, a mam wrażenie, iż potrafi odróżnić wilka od dzięcioła. - Z pewnością, proszę pana. Ojciec zauważył Luke’a, który teraz był już zły na siebie, że ruszył się z bezpiecznego ukrycia. - Panowie, to mój syn, Luke. Luke, poznaj panów Priora i Rimmera. Walcząc z chęcią, aby odwrócić się i uciec, Luke podszedł i uścisnął dłonie obydwóm. Powiedzieli „Cześć”, na co Luke tylko kiwnął głową, unikając ich spojrzeń, aby czasem nie próbowali go zmusić do rozmowy. Jak zwykle, ojciec natychmiast zaczął mówić, zarazem ratując go przed kompromitacją, jak i skazując na kolejną porażkę. W istocie chodziło tylko o niego: nie znosił tych momentów, gdy ludzie dowiadywali się, że wspaniały Buck Calder ma syna jąkałę. - Wyjaśnijcie zatem panowie, jak to możliwe, że nikt nas nie uprzedził o obecności wilków. - Panie Calder - odparł Dan - od dawna wiadomo, że potrafią odbywać bardzo długie wędrówki. A ponieważ, jak pan wie, ich populacja w naszym stanie wzrosła... Buck zachichotał szyderczo: - Ach, tak, obiło mi się coś o uszy. - ...więc nie jest tak łatwo powiedzieć, gdzie który z nich jest w tym właśnie momencie. - Aczkolwiek wszystkie rzekomo mają obroże sygnalizacyjne. - Niektóre tak, ale nie wszystkie. Pańska córka jest pewna, że ten wilk był bez obroży. Jak do tej chwili nie mamy żadnych informacji o wilkach w tych stronach. To może być basior, który odłączył się od stada, kto wie, może wiele, wiele mil stąd. Nie można wykluczyć, iż przyłączył się teraz do jakichś oznakowanych wilków; będziemy to sprawdzać. Zaczniemy jutro rano. - Taką mam nadzieję, panie Prior, że dołożycie wszelkich starań. Myślę, że tego samego oczekuje Clyde. - Buck objął ramieniem zięcia, a ten ponuro przytaknął. - No dobrze, a co zrobicie, jak je już znajdziecie? - Zanim podejmiemy jakąkolwiek decyzję, musimy trochę więcej się dowiedzieć - odrzekł Dan. - Rozumiem, oczywiście, panów zaniepokojenie, ale jeśli to może być jakimś pocieszeniem,
to muszę stwierdzić, że nie wydarzyło się jeszcze w Ameryce Północnej, aby zdrowy wilk zabił człowieka. - Tak pan twierdzi? - Tak. Jestem niemal pewien, że temu tutaj chodziło tylko o psa. To poczucie własności terytorium. - Doprawdy? A skąd pan jest, panie Prior, że ośmielę się spytać? - Pracuję w Helenie, panie Calder. - Nie, mnie chodzi o miejsce, gdzie się pan urodził i wychował. Zgaduję, że gdzieś na wschodzie. - Całkiem słusznie. W Pittsburghu. - Hm, w Pittsburghu. Dorastał pan w mieście? - Istotnie. - Więc pańskim terytorium jest miasto? - W pewnym sensie tak. - Więc niech pan pozwoli, że coś panu powiem. - Ojciec zawiesił głos, a Luke dojrzał w jego oczach ten wyraz ironicznej pogardy, której bał się przez całe życie, zawsze bowiem poprzedzała uwagę tak zjadliwą i bezlitosną, że chciało się przed nią uciekać na kraj świata. - Tutaj jest nasze terytorium i my także znamy coś takiego jak „poczucie własności terytorium”. - Zapadła ciężka cisza, a Buck nie spuszczał oczu z Dana. - I nie chcemy tutaj żadnych wilków, panie Prior.
3. Buck Calder został ochrzczony jako Henry Clay Calder III, nigdy jednak nie podobała mu się myśl, że miałby być w jakiejkolwiek dziedzinie trzeci czy choćby drugi, i dla tych, którzy go lubili i nie lubili, zawsze o wiele bardziej był „Buckiem”, „Bysiorem” niż Henrym. Przydomek przylgnął do niego wtedy, gdy jako czternastolatek zebrał wszystkie możliwe nagrody podczas szkolnego rodeo, a gdy nic już nie było do zdobycia, okazało się, że ma złamane dwa palce i pęknięty obojczyk. Już wtedy bardziej zorientowanym w sprawach świata koleżankom szkolnym nie umknął zmysłowy aspekt przydomku. Był bohaterem plotek powtarzanych z szeroko otwartymi oczyma, a także surowego i ściśle damskiego dochodzenia, które przeprowadzono po tym, gdy jego przydomek pojawił się na ścianie dziewczęcej toalety zrymowany z czasownikiem różniącym się tylko jedną literą. Gdyby dziewczęta uznały za stosowne podzielić się tymi sekretami ze swymi matkami, te okazałyby może niewielkie zaskoczenie, jako że w poprzedniej generacji uczennice z Hope bardzo podobne uczucia żywiły do ojca Bucka, Henry’ego II, który, jak wszystko na to wskazuje, wypracował tak swoistą metodę pocałunku, że dziewczęta nigdy już tego nie zapominały. Można przeto przypuścić, że zdobywczość wobec kobiet była dobrze zabezpieczona w genetycznych zasobach męskiej linii Calderów. Żadne tego typu informacje nie zachowały się o dziadku Bucka, Henrym I, a historia zaświadczyła jedynie o jego wielkiej niezłomności, gdyż to on w roku 1912 załadował do pociągu zmierzającego do Akron w Ohio kilka krów i kur, młodą żonę oraz jej pianino, i ruszył na Zachód. Po dotarciu na miejsce zorientowali się, że wszystkie najlepsze grunty zostały już rozchwytane, Henry wypełnił więc papiery na ziemię daleko pod górami, gdzie nikt się nie spieszył, aby próbować szczęścia. Dom powstał w miejscu, gdzie dzisiaj rozsiadał się główny budynek rancza. A chociaż niezliczone rzesze innych poddawały się, nie mogąc podołać suszom, wiatrowi i zimom, podczas których padały nawet najbardziej odporne zwierzęta, Calderowie jakoś wszystko przetrzymali i tylko pianino nigdy już nie brzmiało tak jak przed podróżą. Henry kupował działki, których jego sąsiedzi nie mogli spłacić, tak więc domena Caldera powoli pełzła coraz dalej w kierunku Hope. Mając wyraźne ambicje dynastyczne, nadał synowi swoje imię, aby inicjał H.C. stał się przedmiotem dumy.