J.D. ROBB – A PO GRÓB
Dla bogów jesteśmy niczym muchy dla swawolnych chłopców,
zabijają nas dla zabawy
Szekspir
Polityka, w pospolitym rozumieniu tego słowa, jest rzeczą nieczystą
Jonathan Swift
Prolog
Drogi Towarzyszu.
My, Kasandra.
Zaczęło się.
Wszystko, nad czym pracowaliśmy, do czego przygotowywaliśmy się, ćwicząc,
czemu poświęciliśmy ycie, jest gotowe do akcji. Po jak e dlugim brzasku
nareszcie nadchodzi świt. Osiągniemy postawiony ponad trzydzieści lat temu
cel. Spełnimy obietnicę. Pomścimy krew męczennika.
Wiemy, e się o nas troszczysz- Wiemy, e jesteś rozwa ny. To cechy mądrego
przywódcy. Uwierz, e wzięliśmy do serca Twoje rady i ostrze enia. Moratorium
w tej sprawiedliwej i okrutnej wojnie nie przerwiemy bitwą, która mogłaby się
skończyć pora ką. Jesteśmy doskonale wyposa eni, nasza sprawa ma wielkie
poparcie finansowe, rozwa yliśmy wszelkie ewentualności i posunięcia.
Wysyłamy Ci, Drogi Przyjacielu i Towarzyszu, tę transmisję, radośnie
przygotowując się do kontynuowania naszej misji. Cieszymy się, przelana ju
została bowiem pierwsza krew. Okoliczności postawiły na naszej drodze
godnego, jak się o tym przekonasz, przeciwnika. Dołączyliśmy do tego przekazu
dossier porucznik Eve Dallas z tak zwanej Policji Miasta Nowy Jork, Wydziału
Zabójstw, abyś mógł poznać ją lepiej.
Pokonanie takiego przeciwnika sprawi, e nasze zwycięstwo będzie jeszcze
słodsze. Ponadto jest ona jednym z symboli zepsutego i represyjnego ustroju,
który zamierzamy zniszczyć.
Na to miejsce skierowała nas Twoja mądra rada. yjemy wśród ałosnych
pachołków stojącego na glinianych nogach ustroju, nosimy nasze uśmiechnięte
maski, ale gardzimy ich miastem i całym systemem ucisku i rozkładu. Dla ich
ślepych oczu staliśmy się jednymi z nich.
Gdy poruszamy się po rozpustnych i plugawych ulicach, nikt nie zadaje nam
pytań. Jesteśmy niewidzialni, cienie pośród cieni, tacy, jakimi Zgodnie z Twoją
nauką i Tego, którego oboje kochaliśmy, powinni być najprzebieglejsi
bojownicy.
A gdy zniszczymy jeden po drugim symbole tego spasionego społeczeństwa,
demonstrując naszą sile. i nasz jasny projekt nowego królestwa, tamci zadr ą.
Zobaczą nas i przypomną sobie o Nim. Pierwszym symbolem pełnego chwaty
naszego zwycięstwa będzie Jego pomnik. Na Jego podobieństwo.
Jesteśmy wierni i mamy długą pamięć.
Jutro usłyszysz pierwszy odgłos bitwy.
Opowiadaj o nas wszystkim zwolennikom, wszystkim wiernym.
My, Kasandra.
1
Tej właśnie nocy jakiś ebrak umarł niezauwa ony pod ławką w Parku
Greenpeace. Profesor historii upadł zakrwawiony z podciętym gardłem metr od
frontowych drzwi swego mieszkania za dwanaście kredytów, które miał w
kieszeni. Jakiejś kobiecie ugrzązł w gardle ostatni okrzyk, gdy padała pod
pięściami kochanka.
Ale niezaspokojona śmierć nadal zataczała koło swym kościstym palcem, a
wetknęła go radośnie między oczy niejakiego J. Clarence'a Bransona,
pięćdziesięcioletniego wiceprezesa firmy “Narzędzia i Zabawki Bransona".
Był to człowiek sukcesu, bogaty, nie onaty, nie byle kto i nie bez przyczyny
współwłaściciel wielkiej międzyplanetarnej korporacji. Drugi syn z trzeciej
generacji Bransonów, zaopatrujących świat i jego satelity w urządzenia i
przyrządy słu ące rozrywce, ył z gestem.
I tak samo umarł.
Serce J. Clarence'a przeszyła jednym z jego przegubowych wierteł stalowooka
kochanka, która, po przyszpileniu go do ściany, zgłosiła wydarzenie policji, po
czym usiadła, sącząc spokojnie czerwone wino do chwili, gdy na miejsce
przybyli pierwsi funkcjonariusze.
Siedząc wygodnie w fotelu z wysokim oparciem, ustawionym naprzeciwko
wirtualnego ognia, nadal sączyła wino, podczas gdy porucznik Eve Dallas
badała zwłoki.
- Jest z całą pewnością martwy - rzuciła zimno do Eve. Nazywała się Lisbeth
Cooke i zarabiała na ycie jako szef reklamy w firmie swego nie yjącego
kochanka. Miała czterdzieści lat, była niewątpliwie pociągająca i uchodziła za
świetnego pracownika. Wiertło Branson 8000 jest znakomitym narzędziem,
zaprojektowanym po to, by zadowolić zarówno fachowców, jak hobbystów. Jest
bardzo mocne i precyzyjne.
- Ho, ho. - Eve przypatrywała się twarzy ofiary. Wypielęgnowanej i
interesującej, na której śmierć wyrzeźbiła rys przykrego zdumienia. Przód
niebieskiego szlafroka nasiąknięty był krwią, która rozlewała się połyskliwą
kału ą po podłodze. - Nie ma wątpliwości, dokonano tego tutaj. Peabody,
poinformuj pannę Cooke o przysługujących jej prawach.
Gdy asystentka przystąpiła do działania, Eve nadal dokumentowała czas i
przyczynę śmierci. Nawet w przypadku dobrowolnego przyznania się do winy
sprawcy morderstwa nale ało postępować zgodnie z przepisami. Narzędzie
będzie wzięte jako dowód rzeczowy, ciało zabrane i poddane sekcji, a miejsce
zabezpieczone.
Dając znak ekipie dochodzeniowej, aby przystąpiła do pracy, Eve przeszła kilka
kroków po królewskim czerwonym dywanie i siadła naprzeciwko Lisbeth przy
interesującym ogniu kominka, który bił obfitym ciepłem oraz światłem. Nic nie
mówiła, czekając przez chwilę na reakcję szykownej brunetki w ółtym
jedwabnym kostiumie, śmiesznie spryskanym świe ą krwią.
Nie uzyskała jednak niczego więcej oprócz uprzejmie pytającego spojrzenia.
- A więc... czy zechce mi pani o tym opowiedzieć?
- Oszukiwał mnie - stwierdziła apatycznie Lisbeth. - Zabiłam go. Eve przyjrzała
się jej stanowczym zielonym oczom, zobaczyła w nich
gniew, ale nie dostrzegła ani wstrząsu, ani alu.
- Czy pokłóciliście się?
- Powiedzieliśmy sobie parę słów. - Lisbeth podniosła kieliszek z winem do
swych pełnych, umalowanych warg, mających ten sam intensywny winny kolor.
- Większość z nich wyszła ode mnie. J.C. myślał powoli. -Wzruszyła
ramionami, wywołując szelest jedwabiu. - Akceptowałam to, a nawet uwa ałam,
e pod wieloma względami jest to miłe. Ale my zawarliśmy układ. Poświęciłam
mu trzy lata ycia.
Nachyliła się, jej oczy przepełniły się złością, kryjącą się pod pozorami chłodu.
- Trzy lata, czas, w którym mogłabym zainteresować się czymś innym, zawrzeć
jakiś inny układ, być w innych związkach. Ale byłam wierna. On nie był.
Wciągnęła powietrze, znów się wyprostowała, niemal się uśmiechnęła.
- Teraz on nie yje.
- Tak, to zauwa yliśmy. - Eve usłyszała obrzydliwe cmoknięcie oraz zgrzyt, gdy
ekipa usiłowała usunąć z ciała i kości długi stalowy brzeszczot. - Panno Cooke,
czy przyniosła pani to narzędzie z zamiarem u ycia go jako broni?
- Nie, nale ało do J.C. On czasem zajmował się majsterkowaniem. Chyba
właśnie to czynił - zastanawiała się, rzucając przelotne spojrzenie na ciało, które
w balecie upiornych ruchów odrywała od ściany ekipa działająca na miejscu
zbrodni. - Zobaczyłam je tutaj, na stole, i pomyślałam sobie, och, e się
znakomicie nadaje. Prawda? Więc podniosłam je i włączyłam. No i u yłam go.
Nie mo na było prościej, pomyślała Eve i podniosła się.
- Panno Cooke, ci funkcjonariusze wezmą panią na komendę. Będę musiała
zadać pani trochę więcej pytań.
Lisbeth posłusznie dopiła resztkę wina i odstawiła kieliszek.
- Wezmę tylko płaszcz.
Peabody kiwała głową, widząc, jak Lisbeth narzuca drugie, czarne futro z norek
na zakrwawiony jedwab i prześlizguje się między dwoma mundurami
policjantów z całą ostentacją kobiety zmierzającej na następną, ekscytującą
imprezę towarzyską.
- Rety, to przekracza wszelkie wyobra enia. Przewierca faceta, a potem podaje
nam sprawę jak na talerzu.
Eve otuliła się skórzaną kurtką i uwa nie, u ywając rozpuszczalnika, oczyściła
ręce z krwi oraz posmarowała je kremem.
- Ekipa, kiedy skończy pracę, niech opieczętuje to miejsce. Nie udowodnimy jej
morderstwa pierwszego stopnia. Takie właśnie było, ale zało ę się, e w ciągu
czterdziestu ośmiu godzin wniesiona zostanie prośba o uznanie go za zabójstwo
bez premedytacji.
- Nieumyślne zabójstwo? - Autentycznie wstrząśnięta, Peabody z otwartymi
ustami patrzyła na Eve. Wchodziły właśnie do windy, aby zjechać na dół. - Daj
spokój, Dallas. W adnym wypadku.
- Oto sposób. - Eve spoglądała w ciemne, oddane oczy Peabody, przyglądała się
jej prostej, szczerej twarzy, ukrytej pod przyciętymi równo włosami i policyjną
czapką. Prawie ałowała, e musi zachwiać jej niezłomną wiarą w system. -
Potwierdzenie, e wiertło nale ało do zamordowanego, będzie wskazaniem, e
nie ona przyniosła narzędzie zbrodni. Wyklucza to premedytację. Teraz jest w
niej duma i spora doza szaleństwa, ale po kilku godzinach w celi, jeśli jeszcze
nie przed osadzeniem w areszcie, odezwie się w niej instynkt
samozachowawczy i wezwie prawnika. Jest inteligentna, więc będzie się mądrze
broniła.
- Tak, ale mamy tu zamiar. Zły zamiar. Właśnie zło yła zeznanie do akt.
Była to wielka księga praw. O ile Eve wierzyła bardzo w tę księgę, jednocześnie
wiedziała, e jej karty często bywają zamazane.
- I wcale nie musi się wypierać tego zabójstwa, wystarczy, aby upiększyła
sytuację. Kłócili się. Była zdruzgotana, wyprowadzona z równowagi. Być mo e
groził jej. W chwili gniewu, a mo e lęku, chwyciła za wiertło.
Eve wyszła z windy, przeszła przez obszerny hali z ró owymi, marmurowymi
kolumnami i lśniącymi ornamentami z motywem drzew.
- Chwilowe ograniczenie poczytalności -kontynuowała. -Mo liwe, e
szarpanina w obronie własnej, chocia to bzdura. Ale Branson miał około metra
osiemdziesięciu centymetrów wzrostu przy wadze stu kilogramów, a ona około
metra sześćdziesięciu i pięćdziesięciu kilogramów. Mogło tak być. Następnie w
szoku natychmiast powiadamia policję. Nie próbuje uciekać albo zaprzeczać
temu, co zrobiła. Bierze na siebie odpowiedzialność, czym zyskuje w oczach
członków ławy przysięgłych, jeśli w ogóle dojdzie do procesu. Oskar yciel
publiczny wie o tym, więc będzie apelował.
- To przykre.
- Będzie miała czas - powiedziała Eve, gdy wyszły na zewnątrz i przejął je
chłód tak dojmujący, jak dojmujące było cierpienie wzgardzonej kochanki, teraz
ju znajdującej się w areszcie. - Straci pracę, zaciągnie niemały kredyt na
adwokata. Zrobi, co tylko będzie mogła.
Peabody rzuciła okiem na pojazd do przewo enia zwłok.
- Ta sprawa powinna pójść gładko.
- Bywa, e często najwięcej kantów mają te na pozór gładkie. -Otwierające
drzwi swego samochodu, Eve uśmiechnęła się. - Rozchmurz się, Peabody.
Doprowadzimy sprawę do końca, ona z tego nie wyjdzie. Czasem trzeba się
zadowolić tym, co się ma.
- Nie wygląda na to, by go kochała. - Jakby w odpowiedzi na uniesione brwi
Eve, Peabody wzruszyła ramionami. - To dało się łatwo poznać. Była tylko
wściekła, bo on r nął inne.
- Ale ostatecznie to ona go przer nęła. A więc pamiętaj, wierność popłaca.
Natychmiast po włączeniu silnika zapiszczał samochodowy wideofon.
- Tu Dallas.
- Cześć, Dallas. Tu Ratso.
Eve spojrzała na szczurzą twarz i niebieskie, rozbiegane jak szklane kulki oczy,
które pojawiły się na ekranie.
- Nigdy bym tego nie odgadła.
Wciągnął ze świstem powietrze, co mogło uchodzić za śmiech.
- Taa, prawda. Taa. Więc słuchaj, Dallas, mam cosik dla ciebie. A mo e byśmy
się spiknęli i ubili interes? W porząsiu?
- Jadę teraz do centrali. Prowadzę sprawę. A moja zmiana skończyła się przed
dziesięcioma minutami, więc...
- Mam cosik dla ciebie. Prima wiadomości. Warte czegoś.
- No, zawsze tak mówisz. Nie zabieraj mi czasu, Ratso.
- To jest naprawdę niezłe. - Niebieskie oczy ruszały się na jego chudej twarzy
jak paciorki. - Mogę być w Brew w ciągu dziesięciu minut.
- Daję ci pięć, Ratso. Na razie ćwicz zwięzłość wypowiedzi. Przerwała
połączenie i ruszyła szybko w kierunku centrum.
- Pamiętam go z akt - zauwa yła Peabody. - To jeden z twoich informatorów.
- Tak, właśnie siedział dziewięćdziesiąt dni za drobne szwindle. Udało się
odrzucić oskar enie o nieprzyzwoite obna anie się. Ratso lubi spuszczać
spodnie, gdy jest wstawiony. Jest nieszkodliwy - dodała Eye. - Na ogół zarzuca
mnie bzdetami, ale od czasu do czasu przychodzi z solidnymi informacjami.
Brew jest po drodze, a ta Cooke mo e jeszcze trochę poczekać. Znajdź numer
seryjny narzędzia zbrodni. Sprawdź, czy nale ało do ofiary. Potem odszukaj
najbli szych krewnych. Powiadomię ich natychmiast, gdy Cooke znajdzie się w
areszcie.
Noc była czysta i zimna, ostry wiatr wciskał się do miejskich wąwozów,
ścigając przechodniów a do ich mieszkań. Uliczni kramarze trwali przy swych
wózkach, dr ąc w dymie i smrodzie sma onych na grillu sojowych hot dogów, z
nadzieją doczekania się paru głodnych dusz, dość odwa nych, by stawić czoło
kąsającemu mrozem lutemu.
Zima roku 2059 była sroga i spadły zarobki.
Eve i Peabody opuściły okolicę eleganckiej Upper East Side z czystymi,
niepopękanymi chodnikami oraz umundurowanymi odźwiernymi, i jechały na
południowy zachód, gdzie ulice były wąskie, hałaśliwe, a okoliczni mieszkańcy
poruszali się szybko, z oczami wbitymi w ziemię i dłońmi zaciśniętymi na
portfelach.
Odrzucone na krawę niki resztki ostatniej śnie ycy były brudne od sadzy. Mało
widoczne zamarznięte kału e nadal czyhały na nieuwa nych przechodniów. Nad
głowami migotał billboard z niebieskim, południowym morzem, okolonym
białym jak cukier piaskiem. Baraszkująca wśród fal piersiasta blondyna miała na
sobie niemal wyłącznie opaleniznę i zapraszała cały Nowy Jork, aby przybywał
na wyspę i się bawił.
Eve pomyślała o paru dniach na wyspie Roarke'a. Słońce, piasek i seks,
popuściła wodze wyobraźni, przeciskając się przez rozgorączkowany wieczorny
tłum. Jej mą z radością dostarczyłby jej tych trzech rzeczy, a ona była prawie
gotowa mu to zasugerować. Za tydzień lub dwa, zadecydowała. Kiedy upora się
z robotą papierkową, wypełni zaległe wezwania sądowe i znajdzie kilka
brakujących ogniw.
Poza tym uznała, e musi poczuć się trochę pewniej, by mogła pozostawić
pracę.
Niedawno przecie utraciła odznakę i niemal zagubiła się na swej drodze, więc
odczuwała wyrzuty sumienia. Gdy wszystko dopiero co wróciło do normy, nie
mogła palić się do odło enia obowiązków i oddania się przyjemnościom.
Zanim znalazła miejsce do parkowania na rampie drugiego poziomu ulicy w
pobli u Brew, Peabody dysponowała ju informacjami, o które ją prosiła.
- Zgodnie z seryjnym numerem, narzędzie zbrodni nale ało do ofiary.
- Zaraz weźmiemy się do sprawy morderstwa - powiedziała Eve, schodząc w
dół na pierwszy poziom. - Prokurator nie będzie tracił czasu, zajmując się
udowadnianiem premedytacji.
- Ale ty myślisz, e poszła tam, aby go zabić.
- O, tak. - Eve przecięła chodnik, idąc w kierunku przytłumionych świateł
reklamy ruchomego kufla z piwem ze spływającą mętną pianą.
Brew serwował tanie drinki i stęchłe orzeszki do piwa. Jego klientelę tworzyli
drobni przestępcy, urzędnicy najni szego szczebla z niedrogimi towarzyszkami,
jak równie nieliczne dziewczyny, zajmujące się naciąganiem facetów,
aczkolwiek tutaj naciągać nie miały kogo.
Powietrze było zatęchłe i przegrzane, rozmowy rozproszone i sekretne.
Nieliczne spojrzenia, jakie dało się dostrzec w mętnym świetle, zatrzymały się
na Eve i natychmiast uciekły.
Gdyby nawet nie było przy niej umundurowanej Peabody, szeptano by, e to
glina. Rozpoznano by ją po tym, jak stała: czujne, wysokie, smukłe ciało, bystre
brązowe oczy, skoncentrowane i beznamiętne, rejestrujące twarze i istotne
szczegóły.
Tylko niewtajemniczeni widzieliby w niej jedynie kobietę z krótkimi, trochę
nierówno przyciętymi kasztanowatymi włosami, o szczupłej twarzy z ostrymi
rysami i z płytkim dołeczkiem na brodzie. Bywalcy Brew, w większości tu
obecni, potrafili wyczuć glinę na odległość.
Wypatrzyła Ratsa, którego wydłu ona, szczurza twarz była prawie zupełnie
ukryta w kuflu z piwem. Idąc w jego kierunku, słyszała hałas kilku
odsuwających się niepewnie krzesełek i zobaczyła trochę pleców, które zgarbiły
się lękliwie.
Ka dy ma coś na sumieniu, pomyślała i szczerząc zęby, posłała Ratsowi ostry
uśmiech.
- Ta speluna nie zmienia się, Ratso, i ty tak e nie. Zrewan ował się jej swym
świszczącym śmiechem, niemniej
nerwowo błądził wzrokiem po porządnym, jak spod igły, mundurze Peabody.
- Nie trza było brać obstawy, Dallas. O Jezu, myślałem, eśmy kumple.
- Moi kumple kąpią się regularnie. - Skinęła głową, domagając się krzesła dla
Peabody, potem siadła. - Ona jest moja - powiedziała zwyczajnie.
- Taa, słyszałem, eś wzięła szczeniaka do tresury. - Spróbował się uśmiechnąć,
demonstrując pogardę dla higieny jamy ustnej, ale Peabody przyjęła to
chłodnym spojrzeniem. - Ona jest w porządku, no nie, jest w porządku, bo jest
twoja. Ja te twój, no nie, Dallas? Prawda?
- No, nie mam tu wielkiego szczęścia. - Kelnerka zmierzała do nich, ale
wystarczyło jedno spojrzenie Eve, by zmieniła kierunek, zostawiając ich w
spokoju. - Co masz dla mnie, Ratso?
- Mam dobry towar i mogę dostać więcej. - Wykrzywił swą nieszczęsną twarz
w grymasie, który, jak domyślała się Eve, uwa ał za oznakę przebiegłości. -
Gdybym miał ciut gotówki.
- Nie płacę z góry. Z tej racji, e mogłabym nie zobaczyć twej okropnej mordy
przez następnych sześć miesięcy.
Znów wydał swój charakterystyczny świst, siorbnął piwo i posłał jej pełne
nadziei spojrzenie maleńkich, załzawionych oczek.
- Prowadzę z tobą uczciwy interes, Dallas.
- Więc zacznij go prowadzić.
- Dobra, dobra. - Wygiął swoje małe, chude ciało nad tym, co pozostało w
kuflu. Na czubku jego głowy ukazało się idealnie równe kółko łysiny, nagiej jak
pupa niemowlęcia. Było ono prawie rozczulające, a z pewnością atrakcyjniejsze
od zwisających wokół niego tłustych kosmyków szarych włosów. - Znasz
Fixera?
- Jasne. - Odchyliła się trochę, nie tyle, by się rozluźnić, co uniknąć falowania
nieświe ego oddechu swego informatora. - Jeszcze na chodzie? Chryste, musi
mieć ze sto pięćdziesiąt lat.
- No, nie jest taki stary. Dziewięćdziesiątka, mo e ze dwa lata więcej, i całkiem
wawy. - Ratso z zapałem pokiwał głową, tak e jego tłuste kosmyki zaczęły
podskakiwać. - Dbał zawsze o siebie. Jadł zdrowo, uprawiał regularnie seks
zjedna dziewczyną z Avenue B. No wiesz, mówił, e seks trzyma ciało i umysł
zestrojone.
- Opowiedz mi o tym - mruknęła Peabody, zarabiając łagodną naganę w
spojrzeniu Eve.
- Mówisz o nim w czasie przeszłym. Ratso zamrugał.
- Hę?
- Czy coś się stało Fixerowi?
- Taa, ale czekaj. Nie tak do przodu. - Zanurzył chude palce w płytkiej miseczce
smutno wyglądających orzeszków. Gryzł je resztką zębów, patrząc w sufit i
starając się uporządkować rozbiegane myśli. - Jakiś miesiąc temu musiałem...
Miałem ekran ścienny, trzeba było przy nim trochę popracować...
Brwi Eve uniosły się pod grzywką.
- Aby przestał być gorącym towarem - powiedziała łagodnie. Znów wciągnął
powietrze i zasiorbał.
- Widzisz, on niby upadł, a ja wzionem go do Fixera, aby cosik z tym zrobić.
Facet, myślę, jest geniusz, nie? Ze wszystkim potrafi zrobić, eby pracowało jak
cholernie, fabrycznie nowe.
- I jest tak zdolny, e potrafi zmienić numery seryjne.
- Taa, no dobra. - Uśmiech Ratsa był niemal słodki. - Zaczelim gadać, a Fixer,
on wie, e ja zawsze szukam okazyjnej roboty. Mówi, jak dostał fuchę. Wielka.
Prawdziwa bomba. Kazali mu robić zapalniki czasowe i zdalne sterowanie, i
małe pluskwy, i inne gówno. Zrobił ty trochę detonatorów.
- Powiedział ci, e składał urządzenia wybuchowe?
- No, niby byliśmy kumplami, więc tak, mówił mi. Powiedział,
e oni słyszeli, e robił takie rzeczy, kiedy był w wojsku. A oni płacili cię ką
forsę.
- Kto płacił?
- Nie wiem. On te , niech ci się nie wydaje, e wiedział. Mówił o dwóch
facetach, przychodzili do niego i dawali listę towaru i trochę kredytów. On to
gówno budował, wiesz? Wtedy dzwonił pod numer, co mu dali, zostawiał
wiadomość. Niby, e produkty są gotowe, a te dwa facety przychodzili znów,
brali towar i dawali resztę pieniędzy.
- A on, co myślał, e po co to chcieli?
Ratso uniósł kościste ramiona, potem spojrzał ałośnie na pusty kufel. Znając
zwyczaj, Eve uniosła palec i obróciła go w kierunku kufla Ratsa. Rozjaśnił się
natychmiast.
- Dzięki, Dallas. Dzięki. Suszy mnie, wiesz? Suszy mnie, kiedy mówię.
- Więc do rzeczy, Ratso, dopóki masz jeszcze trochę śliny w ustach. Gdy
podeszła kelnerka, aby nalać do jego kufla płynu o barwie moczu, rozpromienił
się.
- Dobrze, dobrze. Więc on mówił, e sobie myśli, e ci faceci wyglądają, jakby
chcieli rozwalić bank albo sklep jubilerski, albo co. Pracował nad jakimś
obwodem omijającym dla nich i wykapował, e zapalniki czasowe i zdalnie
sterowane mają dać wybuch tym ładunkom, które dla nich sporządził.
Powiedział, e mo e będą chcieli mieć jakiegoś kurdupla, co będzie umiał
znaleźć drogę pod ulicą. No i e mo e wtrąci jakie słówko za mną.
- Od czego są przyjaciele.
- Taa, no właśnie. Potem, jakie dwa tygodnie później, mam od niego telefon.
Jest, widzisz, naprawdę nerwowy. Mówi, e interes nie jest taki, jak myślał. e
to cholerne gówno. Prawdziwe gówno. Nie widzi w tym adnego sensu. Jeszcze
nigdy nie słyszałem, eby stary Fixer tak gadał. Miał prawdziwego pietra.
Powiedział coś, e się boi, aby to nie było drugie Arlington, i e musi się ukryć
na chwilę. I czy mo e zamelinować się u mnie, a wykapuje, co robić dalej. To
ja powiedziałem jasne, no jasne, wpadnij tu. Ale on ju nie wpadł.
- Mo e ukrył się gdzie indziej?
- Taa, ukrył się. Pod wodą, wyłowili go z rzeki dwa dni temu. Po stronie Jersey.
- O, bardzo mi przykro.
- Taa. - Ratso w zadumie wpatrywał się w piwo. - Był w porządku, wiesz?
Słyszałem, e ktoś odciął mu język. - Podniósł małe oczka i patrzył ponuro na
Eve. - Co to za człowiek, eby zrobić takie świństwo?
- To niedobra sprawa, Ratso. Źli ludzie. To nie moja działka -dodała. - Mogę
rzucić okiem na teczkę z aktami, ale niewiele mogę zrobić.
- Wykończyli go, bo wykapował, co chcą zrobić? Prawda?
- Tak, mo na powiedzieć, e to pasuje.
- No to musisz wykapować, co chcą zmalować, prawda? Wykapujesz, Dallas,
zatrzymasz ich i dasz im po nosie za to, co zrobili Fixerowi. Jesteś gliną od
morderstw, a oni go zamordowali.
- To nie takie proste. Ta sprawa nie nale y do mnie - powtórzyła. -Jeśli go
wyłowili w New Jersey, to nawet nie jest rejon tego cholernego miasta. Mało
prawdopodobne, aby gliny, które nad tym pracują, uprzejmie zgodziły się na
wścibianie nosa w ich śledztwo.
- Jak myślisz, ilu gliniarzy będzie się troszczyć o kogoś takiego jak Fixer?
Stłumiła westchnienie.
- Jest mnóstwo gliniarzy, którzy będą. Mnóstwo takich, Ratso, co wyprują yły,
aby doprowadzić do końca sprawę, którą się zajmują.
- Ty będziesz pracowała cię ej.
Powiedział to prosto, z niemal dziecięcą wiarą w oczach. Sumienie Eve dało
znać o sobie niepokojem.
- A ja znajdę dla ciebie kupę materiału. Jeśli Fixer mówił coś do mnie,
mo ebne, e mówił te komu innemu. On nie bał się tak łatwo, wiesz. Przeszedł
przez wojny miejskie. Ale tamtego wieczoru, kiedy do mnie dzwonił, miał
cholernego pietra. Nie załatwiliby go w taki sposób, jakby chcieli obrobić bank.
- Mo e i nie. - Ale wiedziała, e byli tacy, co wypatroszyliby turystę za zegarek
i parę powietrznych butów. - Zajrzę do tego. Nie mogę obiecać niczego więcej.
Znajdź, co się da, co mo na by dodać do tej sprawy, i bądź ze mną w kontakcie.
- Taa, dobrze. W porządku. - Wykrzywił usta w uśmiechu. -Dojdziesz, kto tak
załatwił Fixera. Inne gliny, one nie wiedzą o tym gównie, w które wpadł, nie?
Więc to jest dobry materiał, jaki ja ci daję.
- Tak, całkiem dobry, Ratso. - Wstała, wydobyła z kieszeni czek i poło yła na
stole.
- Chcesz, abym znalazła teczkę tego topielca? - spytała Peabody, gdy wyszły na
zewnątrz.
- Tak. Jutro, i to dość wcześnie. - Gdy wspięły się do samochodu, Eve wło yła
ręce do kieszeni. - Zajmij się te Arlington. Zobacz, jakie budynki, ulice, ludzie,
przedsiębiorstwa, i tak dalej, mają tę nazwę. Jeśli coś znajdziemy, będziemy
mogły to przekazać oficerowi prowadzącemu śledztwo.
- Ten Fixer, czy dla kogoś pracował?
- Nie. - Eve wcisnęła się za kółko. - Nie znosił glin. - Zmarszczyła na chwilę
brwi i zabębniła palcami. - Ratso ma mózg wielkości ziarnka soi, ale co do
Fixera, trafił w sedno. Fixer nie bał się i był chciwy. Zakład miał otwarty przez
siedem dni w tygodniu, pracował w nim sam. Krą yły plotki, e pod kontuarem
trzyma swój stary wojskowy miotacz ognia i nó myśliwski. Zwykł się chełpić,
e mo e pofiletować człowieka tak szybko i łatwo jak pstrąga.
- Wygląda na niezłego dowcipnisia.
- Był twardy i zgorzkniały, więc prędzej nasikałby policjantowi w oczy, ni w
nie spojrzał. Jeśli chciał się wycofać z tego interesu, to musiał być na krawędzi
przepaści. Nic innego nie zepchnęłoby tego starucha z drogi.
- Chyba coś słyszę? - Pochylając głowę, Peabody przyło yła do ucha dłoń
zwiniętą w trąbkę. - Aha, to pewnie odgłos twojego wsysania się w sprawę.
Eve odbiła od ulicy trochę silniej, ni to było konieczne.
- Zamknij się, Peabody.
Straciła kolację, co było tylko z lekka irytujące. Ale fakt, e miała rację co do
zachowania prokuratora i jego zgody na prośbę Lis Cooke, doprowadzał ją do
wściekłości. Ostatecznie zarzut o morderstwo drugiego stopnia, myślała Eve,
wchodząc do domu, mógłby pole eć odrobinę dłu ej.
Teraz, po niewielu godzinach od chwili, gdy Eve zaaresztowała ją pod zarzutem
zabójstwa J. Clarence'a Bransona, Lisbeth wyszła za kaucją i bardzo mo liwe,
e teraz siedziała wygodnie we własnym apartamencie z kieliszkiem
czerwonego wina i uśmiechem zadowolenia na twarzy.
Summerset, lokaj Roarke'a, wśliznął się do foyer, aby powitać ją zbolałym
spojrzeniem i dezaprobującym prychnięciem.
- Znów jest pani bardzo późno.
- Tak? A ty znów jesteś antypatyczny. - Rzuciła kurtkę na balustradę schodów. -
Ró nica między nami jest taka, e ja jutro mogę być punktualna.
Zauwa ył, e nie była blada i nie wyglądała na znu oną, co było dwoma
wczesnymi objawami przepracowania. Wolałby znosić potępieńcze męki, ni
przyznać, nawet przed samym sobą, e sprawiło mu to przyjemność.
- Roarke - powiedział zimnym tonem, gdy przefrunęła obok niego i zaczęła
wchodzić na schody -jest w sali magnetowidowej. - Summerset lekko uniósł
brwi. - Drugi poziom, czwarte drzwi po prawej.
- Wiem, gdzie to jest - mruknęła niezgodnie z prawdą. Ale znalazłaby to
miejsce, chocia dom był ogromny, z labiryntem pokoi, z mnóstwem skarbów i
niespodzianek.
Ten człowiek niczego sobie nie odmawia, pomyślała. A dlaczego miałby to
robić? Odmawiano mu wszystkiego w dzieciństwie, a on zarobił, w ten czy inny
sposób, na wszelkie wygody, które teraz miał do dyspozycji.
Jednak w rzeczywistości jeszcze po roku nie przywykła do tego domu, do
ogromnej kamiennej budowli z jej występami, wie ami i ziemią, obfitującą w
rzadkie rośliny. Nie przywykła do bogactwa i sądziła, e nigdy nie przywyknie.
Był to ten rodzaj finansowej potęgi, która mogła władać zarówno hektarami
polerowanego drewna, iskrzącego szkła, artystycznymi przedmiotami z innych
krajów i stuleci, jak dostarczać prostych przyjemności obcowania z miękkimi
tkaninami, aksamitnymi poduszkami.
W rzeczywistości poślubiła Roarke'a niezale nie od jego pieniędzy, niezale nie
od sposobu, w jaki zarobił znaczną ich część. Miała wra enie, e zadurzyła się
w nim w tym samym stopniu dla jego ciemnych, jak jasnych stron.
Weszła do sali z długimi, luksusowymi sofami, ogromnymi ekranami i
skomplikowanym pulpitem sterowniczym. Był tam uroczy staroświecki barek,
połyskujący wiśniowym drewnem, stołki obite skórą i wykończone miedzią.
Rzeźbiona komoda z toczonymi drzwiami mieściła, przypominała to sobie
słabo, mnóstwo dyskietek ze starymi nagraniami, które jej mą tak bardzo lubił.
Lśniącą podłogę pokrywały chodniki o bogatych wzorach. Płonący ogień - a nie
komputerowo generowane złudzenie - wypełniał palenisko z czarnego marmuru
i ogrzewał śpiącego przed nim, tłustego, zwiniętego w kłębek kota. Zapach
trzaskających, palących się szczap mieszał się z upojnym, narkotycznym
zapachem świe ych kwiatów, strzelających z miedzianego wazonu, prawie tak
wysokiego jak Eve, i z wonią świec jarzących się złoto nad lśniącym
obramowaniem kominka.
Na ekranie widoczne było w czarno-białym kolorze eleganckie przyjęcie. Ale
całą jej uwagę przyciągał, i władał nią niepodzielnie, mę czyzna wyciągnięty
wygodnie na pluszowej sofie z kieliszkiem wina w ręce.
Jakkolwiek romantyczne i zmysłowe mogły być stare filmy na taśmie wideo z
ich nastrojowymi cieniami i tajemniczą atmosferą, mę czyzna, który je oglądał,
o wiele je przewy szał. A w dodatku istniał w trzech realnych wymiarach.
Te był ubrany na czarno i biało, kołnierz miękkiej białej koszuli miał niedbale
odpięty. Długie, zasłonięte ciemnymi spodniami nogi kończyły się białymi,
gołymi stopami. Zastanowiło ją, e nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego jest to dla
niej tak wyjątkowo seksowne.
Ale to jego twarz przykuwała zawsze jej uwagę, ta wspaniała twarz anioła
skaczącego do piekła ze światłem grzechu w ywych niebieskich oczach, z
uśmiechem wykrzywiającym usta pełne poezji. Ta twarz obramowana była
gładkimi, opadającymi prawie do ramion czarnymi włosami stanowiącymi
pokusę dla kobiecych palców i dłoni.
Teraz jego twarz uderzyła ją tak, jak uderzała często wtedy, gdy ujrzała ją po raz
pierwszy: na ekranie komputera w swoim biurze, w czasie śledztwa w sprawie
morderstwa. Był na skromnej liście podejrzanych.
Rok temu, uprzytomniła sobie. Minął tylko rok od chwili, gdy ich losy się
skrzy owały. I odmieniły nieodwracalnie.
Teraz, chocia nie wydobyła z siebie najcichszego dźwięku, chocia nie
'podeszła bli ej, on odwrócił głowę. Ich oczy się spotkały. Uśmiechnął się. Serce
w jej piersi wykonało długie, powolne wahnięcie, co nieodmiennie zdumiewało
ją i enowało.
- Halo, pani porucznik. - Wyciągnął rękę na przywitanie. Podeszła do niego
przez cały pokój, ich palce połączyły się.
- Hej! Co oglądasz?
- “Ciemne zwycięstwo". Bette Davis. Ślepnie i na koniec umiera.
- No tak, to wciąga.
- Ona robi to tak odwa nie. - Pociągnął ją lekko za rękę, aby Poło yła się przy
nim na sofie.
Gdy się uło yła, a jej ciało łatwo i naturalnie przylgnęło do niego, uśmiechnął
się. Wiele potrzeba było czasu i wzajemnego zaufania, zanim udało mu się
namówić ją do odpoczynku w taki sposób, zanim zaakceptowała jego i to, co
chciał jej dawać.
Moja policjantka, myślał, bawiąc się jej włosami. Jej mroczne zaułki i
przera ająca odwaga. Moja ona z jej opanowaniem i potrzebami.
Przesunął się lekko, zadowolony, e umieściła głowę na jego ramieniu.
Gdy ju posunęła się tak daleko, Eve pomyślała, e byłoby całkiem nieźle,
gdyby zdjęła buty i pociągnęła łyk z jego kieliszka z winem.
- Dlaczego oglądasz ten stary film, przecie znasz finał?
- Tylko być, oto co się liczy. Czy jadłaś kolację? Zaprzeczyła i oddała mu wino.
- Zaraz coś sobie wezmę. Zmitrę yłam tyle czasu przez sprawę, która
wydarzyła się tu przed końcem zmiany. Kobieta przyszpiliła do ściany
pewnego mę czyznę jego własnym wiertłem przegubowym.
Roarke z trudem przełknął wino.
- Dosłownie czy w przenośni?
Zachichotała lekko, z przyjemnością smakując wino, które sobie podawali.
- Dosłownie. Bransonem 8000.
- Uff!
- Na mur.
- Skąd wiesz, e to była kobieta?
- Bo gdy przygwoździła go do ściany, zgłosiła to i czekała na nas. Byli
kochankami, on robił skoki w bok, więc ona przewierciła jego zdradliwe serce
długim na sześćdziesiąt centymetrów stalowym wiertłem.
- Dobrze, to go nauczy. - W tonie jego głosu wyczuła Irlandię, więc podniosła
głowę, aby mu się przyjrzeć.
- Zaatakowała serce. Ja, ja bym mu przewierciła jaja. Samo sedno, nie sądzisz?
- Kochana Eve, jesteś kobietą bardzo prostolinijną. - Pochylił głowę, aby ustami
dotknąć jej warg, jedno muśnięcie, potem dwa.
Usta jej zapłonęły, ręce uniosły się, by pochwycić jego gęste, czarne włosy i
przyciągnąć go jeszcze bli ej. Wziąć go jeszcze głębiej. Zanim zdołał się
przesunąć, aby odstawić wino, ona skoczyła i siadając na nim okrakiem, strąciła
kieliszek na podłogę.
Uniósł brwi i gdy zręcznymi palcami zaczął rozpinać jej bluzkę, oczy mu
zajaśniały.
- Powiedziałbym, e teraz te wiemy, jaki będzie finał.
- Tak. - Szczerząc zęby, schyliła się, by ugryźć go w pośladek.
- Tylko być, niebawem się przekonamy, jak to będzie tym razem.
2
Zakończywszy rozmowę z biurem prokuratora, Eve zachmurzyła się nad swym
biurkowym wideofonem. Prokurator przychylił się do prośby o drugi stopień dla
Lisbeth Cooke.
Zabójstwo drugiego stopnia, myślała z obrzydzeniem, dla kobiety, która na
trzeźwo, z zimną krwią przerwała ycie kogoś, kto nie potrafił zapanować nad
swoim fiutem.
W najlepszym razie odsiedzi rok w zakładzie o najl ejszym rygorze, gdzie
będzie malowała paznokcie i poprawiała swój pieprzony tenisowy serwis.
Bardzo prawdopodobne, e za jakąś okrągłą sumkę podpisze kontrakt na dysk i
wideo opisujące jej historie, następnie zrezygnuje z pracy i przeprowadzi się na
Martynikę.
Eve pamiętała, e powiedziała Peabody, aby cieszyła się tym, co mo na zyskać,
ale sama nie spodziewała się, e będzie to tak niewiele.
Była pewna, e ka e prokuratorowi, a powie to temu pozbawionemu kręgosłupa
J.D. ROBB – A PO GRÓB Dla bogów jesteśmy niczym muchy dla swawolnych chłopców, zabijają nas dla zabawy Szekspir Polityka, w pospolitym rozumieniu tego słowa, jest rzeczą nieczystą Jonathan Swift
Prolog Drogi Towarzyszu. My, Kasandra. Zaczęło się. Wszystko, nad czym pracowaliśmy, do czego przygotowywaliśmy się, ćwicząc, czemu poświęciliśmy ycie, jest gotowe do akcji. Po jak e dlugim brzasku nareszcie nadchodzi świt. Osiągniemy postawiony ponad trzydzieści lat temu cel. Spełnimy obietnicę. Pomścimy krew męczennika. Wiemy, e się o nas troszczysz- Wiemy, e jesteś rozwa ny. To cechy mądrego przywódcy. Uwierz, e wzięliśmy do serca Twoje rady i ostrze enia. Moratorium w tej sprawiedliwej i okrutnej wojnie nie przerwiemy bitwą, która mogłaby się skończyć pora ką. Jesteśmy doskonale wyposa eni, nasza sprawa ma wielkie poparcie finansowe, rozwa yliśmy wszelkie ewentualności i posunięcia. Wysyłamy Ci, Drogi Przyjacielu i Towarzyszu, tę transmisję, radośnie przygotowując się do kontynuowania naszej misji. Cieszymy się, przelana ju została bowiem pierwsza krew. Okoliczności postawiły na naszej drodze godnego, jak się o tym przekonasz, przeciwnika. Dołączyliśmy do tego przekazu dossier porucznik Eve Dallas z tak zwanej Policji Miasta Nowy Jork, Wydziału Zabójstw, abyś mógł poznać ją lepiej. Pokonanie takiego przeciwnika sprawi, e nasze zwycięstwo będzie jeszcze
słodsze. Ponadto jest ona jednym z symboli zepsutego i represyjnego ustroju, który zamierzamy zniszczyć. Na to miejsce skierowała nas Twoja mądra rada. yjemy wśród ałosnych pachołków stojącego na glinianych nogach ustroju, nosimy nasze uśmiechnięte maski, ale gardzimy ich miastem i całym systemem ucisku i rozkładu. Dla ich ślepych oczu staliśmy się jednymi z nich. Gdy poruszamy się po rozpustnych i plugawych ulicach, nikt nie zadaje nam pytań. Jesteśmy niewidzialni, cienie pośród cieni, tacy, jakimi Zgodnie z Twoją nauką i Tego, którego oboje kochaliśmy, powinni być najprzebieglejsi bojownicy. A gdy zniszczymy jeden po drugim symbole tego spasionego społeczeństwa, demonstrując naszą sile. i nasz jasny projekt nowego królestwa, tamci zadr ą. Zobaczą nas i przypomną sobie o Nim. Pierwszym symbolem pełnego chwaty naszego zwycięstwa będzie Jego pomnik. Na Jego podobieństwo. Jesteśmy wierni i mamy długą pamięć. Jutro usłyszysz pierwszy odgłos bitwy. Opowiadaj o nas wszystkim zwolennikom, wszystkim wiernym. My, Kasandra. 1 Tej właśnie nocy jakiś ebrak umarł niezauwa ony pod ławką w Parku Greenpeace. Profesor historii upadł zakrwawiony z podciętym gardłem metr od frontowych drzwi swego mieszkania za dwanaście kredytów, które miał w
kieszeni. Jakiejś kobiecie ugrzązł w gardle ostatni okrzyk, gdy padała pod pięściami kochanka. Ale niezaspokojona śmierć nadal zataczała koło swym kościstym palcem, a wetknęła go radośnie między oczy niejakiego J. Clarence'a Bransona, pięćdziesięcioletniego wiceprezesa firmy “Narzędzia i Zabawki Bransona". Był to człowiek sukcesu, bogaty, nie onaty, nie byle kto i nie bez przyczyny współwłaściciel wielkiej międzyplanetarnej korporacji. Drugi syn z trzeciej generacji Bransonów, zaopatrujących świat i jego satelity w urządzenia i przyrządy słu ące rozrywce, ył z gestem. I tak samo umarł. Serce J. Clarence'a przeszyła jednym z jego przegubowych wierteł stalowooka kochanka, która, po przyszpileniu go do ściany, zgłosiła wydarzenie policji, po czym usiadła, sącząc spokojnie czerwone wino do chwili, gdy na miejsce przybyli pierwsi funkcjonariusze. Siedząc wygodnie w fotelu z wysokim oparciem, ustawionym naprzeciwko wirtualnego ognia, nadal sączyła wino, podczas gdy porucznik Eve Dallas badała zwłoki. - Jest z całą pewnością martwy - rzuciła zimno do Eve. Nazywała się Lisbeth Cooke i zarabiała na ycie jako szef reklamy w firmie swego nie yjącego kochanka. Miała czterdzieści lat, była niewątpliwie pociągająca i uchodziła za świetnego pracownika. Wiertło Branson 8000 jest znakomitym narzędziem, zaprojektowanym po to, by zadowolić zarówno fachowców, jak hobbystów. Jest
bardzo mocne i precyzyjne. - Ho, ho. - Eve przypatrywała się twarzy ofiary. Wypielęgnowanej i interesującej, na której śmierć wyrzeźbiła rys przykrego zdumienia. Przód niebieskiego szlafroka nasiąknięty był krwią, która rozlewała się połyskliwą kału ą po podłodze. - Nie ma wątpliwości, dokonano tego tutaj. Peabody, poinformuj pannę Cooke o przysługujących jej prawach. Gdy asystentka przystąpiła do działania, Eve nadal dokumentowała czas i przyczynę śmierci. Nawet w przypadku dobrowolnego przyznania się do winy sprawcy morderstwa nale ało postępować zgodnie z przepisami. Narzędzie będzie wzięte jako dowód rzeczowy, ciało zabrane i poddane sekcji, a miejsce zabezpieczone. Dając znak ekipie dochodzeniowej, aby przystąpiła do pracy, Eve przeszła kilka kroków po królewskim czerwonym dywanie i siadła naprzeciwko Lisbeth przy interesującym ogniu kominka, który bił obfitym ciepłem oraz światłem. Nic nie mówiła, czekając przez chwilę na reakcję szykownej brunetki w ółtym jedwabnym kostiumie, śmiesznie spryskanym świe ą krwią. Nie uzyskała jednak niczego więcej oprócz uprzejmie pytającego spojrzenia. - A więc... czy zechce mi pani o tym opowiedzieć? - Oszukiwał mnie - stwierdziła apatycznie Lisbeth. - Zabiłam go. Eve przyjrzała się jej stanowczym zielonym oczom, zobaczyła w nich gniew, ale nie dostrzegła ani wstrząsu, ani alu.
- Czy pokłóciliście się? - Powiedzieliśmy sobie parę słów. - Lisbeth podniosła kieliszek z winem do swych pełnych, umalowanych warg, mających ten sam intensywny winny kolor. - Większość z nich wyszła ode mnie. J.C. myślał powoli. -Wzruszyła ramionami, wywołując szelest jedwabiu. - Akceptowałam to, a nawet uwa ałam, e pod wieloma względami jest to miłe. Ale my zawarliśmy układ. Poświęciłam mu trzy lata ycia. Nachyliła się, jej oczy przepełniły się złością, kryjącą się pod pozorami chłodu. - Trzy lata, czas, w którym mogłabym zainteresować się czymś innym, zawrzeć jakiś inny układ, być w innych związkach. Ale byłam wierna. On nie był. Wciągnęła powietrze, znów się wyprostowała, niemal się uśmiechnęła. - Teraz on nie yje. - Tak, to zauwa yliśmy. - Eve usłyszała obrzydliwe cmoknięcie oraz zgrzyt, gdy ekipa usiłowała usunąć z ciała i kości długi stalowy brzeszczot. - Panno Cooke, czy przyniosła pani to narzędzie z zamiarem u ycia go jako broni? - Nie, nale ało do J.C. On czasem zajmował się majsterkowaniem. Chyba właśnie to czynił - zastanawiała się, rzucając przelotne spojrzenie na ciało, które w balecie upiornych ruchów odrywała od ściany ekipa działająca na miejscu zbrodni. - Zobaczyłam je tutaj, na stole, i pomyślałam sobie, och, e się znakomicie nadaje. Prawda? Więc podniosłam je i włączyłam. No i u yłam go. Nie mo na było prościej, pomyślała Eve i podniosła się. - Panno Cooke, ci funkcjonariusze wezmą panią na komendę. Będę musiała
zadać pani trochę więcej pytań. Lisbeth posłusznie dopiła resztkę wina i odstawiła kieliszek. - Wezmę tylko płaszcz. Peabody kiwała głową, widząc, jak Lisbeth narzuca drugie, czarne futro z norek na zakrwawiony jedwab i prześlizguje się między dwoma mundurami policjantów z całą ostentacją kobiety zmierzającej na następną, ekscytującą imprezę towarzyską. - Rety, to przekracza wszelkie wyobra enia. Przewierca faceta, a potem podaje nam sprawę jak na talerzu. Eve otuliła się skórzaną kurtką i uwa nie, u ywając rozpuszczalnika, oczyściła ręce z krwi oraz posmarowała je kremem. - Ekipa, kiedy skończy pracę, niech opieczętuje to miejsce. Nie udowodnimy jej morderstwa pierwszego stopnia. Takie właśnie było, ale zało ę się, e w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wniesiona zostanie prośba o uznanie go za zabójstwo bez premedytacji. - Nieumyślne zabójstwo? - Autentycznie wstrząśnięta, Peabody z otwartymi ustami patrzyła na Eve. Wchodziły właśnie do windy, aby zjechać na dół. - Daj spokój, Dallas. W adnym wypadku. - Oto sposób. - Eve spoglądała w ciemne, oddane oczy Peabody, przyglądała się jej prostej, szczerej twarzy, ukrytej pod przyciętymi równo włosami i policyjną czapką. Prawie ałowała, e musi zachwiać jej niezłomną wiarą w system. - Potwierdzenie, e wiertło nale ało do zamordowanego, będzie wskazaniem, e
nie ona przyniosła narzędzie zbrodni. Wyklucza to premedytację. Teraz jest w niej duma i spora doza szaleństwa, ale po kilku godzinach w celi, jeśli jeszcze nie przed osadzeniem w areszcie, odezwie się w niej instynkt samozachowawczy i wezwie prawnika. Jest inteligentna, więc będzie się mądrze broniła. - Tak, ale mamy tu zamiar. Zły zamiar. Właśnie zło yła zeznanie do akt. Była to wielka księga praw. O ile Eve wierzyła bardzo w tę księgę, jednocześnie wiedziała, e jej karty często bywają zamazane. - I wcale nie musi się wypierać tego zabójstwa, wystarczy, aby upiększyła sytuację. Kłócili się. Była zdruzgotana, wyprowadzona z równowagi. Być mo e groził jej. W chwili gniewu, a mo e lęku, chwyciła za wiertło. Eve wyszła z windy, przeszła przez obszerny hali z ró owymi, marmurowymi kolumnami i lśniącymi ornamentami z motywem drzew. - Chwilowe ograniczenie poczytalności -kontynuowała. -Mo liwe, e szarpanina w obronie własnej, chocia to bzdura. Ale Branson miał około metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu przy wadze stu kilogramów, a ona około metra sześćdziesięciu i pięćdziesięciu kilogramów. Mogło tak być. Następnie w szoku natychmiast powiadamia policję. Nie próbuje uciekać albo zaprzeczać temu, co zrobiła. Bierze na siebie odpowiedzialność, czym zyskuje w oczach członków ławy przysięgłych, jeśli w ogóle dojdzie do procesu. Oskar yciel publiczny wie o tym, więc będzie apelował. - To przykre.
- Będzie miała czas - powiedziała Eve, gdy wyszły na zewnątrz i przejął je chłód tak dojmujący, jak dojmujące było cierpienie wzgardzonej kochanki, teraz ju znajdującej się w areszcie. - Straci pracę, zaciągnie niemały kredyt na adwokata. Zrobi, co tylko będzie mogła. Peabody rzuciła okiem na pojazd do przewo enia zwłok. - Ta sprawa powinna pójść gładko. - Bywa, e często najwięcej kantów mają te na pozór gładkie. -Otwierające drzwi swego samochodu, Eve uśmiechnęła się. - Rozchmurz się, Peabody. Doprowadzimy sprawę do końca, ona z tego nie wyjdzie. Czasem trzeba się zadowolić tym, co się ma. - Nie wygląda na to, by go kochała. - Jakby w odpowiedzi na uniesione brwi Eve, Peabody wzruszyła ramionami. - To dało się łatwo poznać. Była tylko wściekła, bo on r nął inne. - Ale ostatecznie to ona go przer nęła. A więc pamiętaj, wierność popłaca. Natychmiast po włączeniu silnika zapiszczał samochodowy wideofon. - Tu Dallas. - Cześć, Dallas. Tu Ratso. Eve spojrzała na szczurzą twarz i niebieskie, rozbiegane jak szklane kulki oczy, które pojawiły się na ekranie. - Nigdy bym tego nie odgadła. Wciągnął ze świstem powietrze, co mogło uchodzić za śmiech. - Taa, prawda. Taa. Więc słuchaj, Dallas, mam cosik dla ciebie. A mo e byśmy
się spiknęli i ubili interes? W porząsiu? - Jadę teraz do centrali. Prowadzę sprawę. A moja zmiana skończyła się przed dziesięcioma minutami, więc... - Mam cosik dla ciebie. Prima wiadomości. Warte czegoś. - No, zawsze tak mówisz. Nie zabieraj mi czasu, Ratso. - To jest naprawdę niezłe. - Niebieskie oczy ruszały się na jego chudej twarzy jak paciorki. - Mogę być w Brew w ciągu dziesięciu minut. - Daję ci pięć, Ratso. Na razie ćwicz zwięzłość wypowiedzi. Przerwała połączenie i ruszyła szybko w kierunku centrum. - Pamiętam go z akt - zauwa yła Peabody. - To jeden z twoich informatorów. - Tak, właśnie siedział dziewięćdziesiąt dni za drobne szwindle. Udało się odrzucić oskar enie o nieprzyzwoite obna anie się. Ratso lubi spuszczać spodnie, gdy jest wstawiony. Jest nieszkodliwy - dodała Eye. - Na ogół zarzuca mnie bzdetami, ale od czasu do czasu przychodzi z solidnymi informacjami. Brew jest po drodze, a ta Cooke mo e jeszcze trochę poczekać. Znajdź numer seryjny narzędzia zbrodni. Sprawdź, czy nale ało do ofiary. Potem odszukaj najbli szych krewnych. Powiadomię ich natychmiast, gdy Cooke znajdzie się w areszcie. Noc była czysta i zimna, ostry wiatr wciskał się do miejskich wąwozów, ścigając przechodniów a do ich mieszkań. Uliczni kramarze trwali przy swych wózkach, dr ąc w dymie i smrodzie sma onych na grillu sojowych hot dogów, z nadzieją doczekania się paru głodnych dusz, dość odwa nych, by stawić czoło
kąsającemu mrozem lutemu. Zima roku 2059 była sroga i spadły zarobki. Eve i Peabody opuściły okolicę eleganckiej Upper East Side z czystymi, niepopękanymi chodnikami oraz umundurowanymi odźwiernymi, i jechały na południowy zachód, gdzie ulice były wąskie, hałaśliwe, a okoliczni mieszkańcy poruszali się szybko, z oczami wbitymi w ziemię i dłońmi zaciśniętymi na portfelach. Odrzucone na krawę niki resztki ostatniej śnie ycy były brudne od sadzy. Mało widoczne zamarznięte kału e nadal czyhały na nieuwa nych przechodniów. Nad głowami migotał billboard z niebieskim, południowym morzem, okolonym białym jak cukier piaskiem. Baraszkująca wśród fal piersiasta blondyna miała na sobie niemal wyłącznie opaleniznę i zapraszała cały Nowy Jork, aby przybywał na wyspę i się bawił. Eve pomyślała o paru dniach na wyspie Roarke'a. Słońce, piasek i seks, popuściła wodze wyobraźni, przeciskając się przez rozgorączkowany wieczorny tłum. Jej mą z radością dostarczyłby jej tych trzech rzeczy, a ona była prawie gotowa mu to zasugerować. Za tydzień lub dwa, zadecydowała. Kiedy upora się z robotą papierkową, wypełni zaległe wezwania sądowe i znajdzie kilka brakujących ogniw. Poza tym uznała, e musi poczuć się trochę pewniej, by mogła pozostawić pracę. Niedawno przecie utraciła odznakę i niemal zagubiła się na swej drodze, więc
odczuwała wyrzuty sumienia. Gdy wszystko dopiero co wróciło do normy, nie mogła palić się do odło enia obowiązków i oddania się przyjemnościom. Zanim znalazła miejsce do parkowania na rampie drugiego poziomu ulicy w pobli u Brew, Peabody dysponowała ju informacjami, o które ją prosiła. - Zgodnie z seryjnym numerem, narzędzie zbrodni nale ało do ofiary. - Zaraz weźmiemy się do sprawy morderstwa - powiedziała Eve, schodząc w dół na pierwszy poziom. - Prokurator nie będzie tracił czasu, zajmując się udowadnianiem premedytacji. - Ale ty myślisz, e poszła tam, aby go zabić. - O, tak. - Eve przecięła chodnik, idąc w kierunku przytłumionych świateł reklamy ruchomego kufla z piwem ze spływającą mętną pianą. Brew serwował tanie drinki i stęchłe orzeszki do piwa. Jego klientelę tworzyli drobni przestępcy, urzędnicy najni szego szczebla z niedrogimi towarzyszkami, jak równie nieliczne dziewczyny, zajmujące się naciąganiem facetów, aczkolwiek tutaj naciągać nie miały kogo. Powietrze było zatęchłe i przegrzane, rozmowy rozproszone i sekretne. Nieliczne spojrzenia, jakie dało się dostrzec w mętnym świetle, zatrzymały się na Eve i natychmiast uciekły. Gdyby nawet nie było przy niej umundurowanej Peabody, szeptano by, e to glina. Rozpoznano by ją po tym, jak stała: czujne, wysokie, smukłe ciało, bystre brązowe oczy, skoncentrowane i beznamiętne, rejestrujące twarze i istotne szczegóły.
Tylko niewtajemniczeni widzieliby w niej jedynie kobietę z krótkimi, trochę nierówno przyciętymi kasztanowatymi włosami, o szczupłej twarzy z ostrymi rysami i z płytkim dołeczkiem na brodzie. Bywalcy Brew, w większości tu obecni, potrafili wyczuć glinę na odległość. Wypatrzyła Ratsa, którego wydłu ona, szczurza twarz była prawie zupełnie ukryta w kuflu z piwem. Idąc w jego kierunku, słyszała hałas kilku odsuwających się niepewnie krzesełek i zobaczyła trochę pleców, które zgarbiły się lękliwie. Ka dy ma coś na sumieniu, pomyślała i szczerząc zęby, posłała Ratsowi ostry uśmiech. - Ta speluna nie zmienia się, Ratso, i ty tak e nie. Zrewan ował się jej swym świszczącym śmiechem, niemniej nerwowo błądził wzrokiem po porządnym, jak spod igły, mundurze Peabody. - Nie trza było brać obstawy, Dallas. O Jezu, myślałem, eśmy kumple. - Moi kumple kąpią się regularnie. - Skinęła głową, domagając się krzesła dla Peabody, potem siadła. - Ona jest moja - powiedziała zwyczajnie. - Taa, słyszałem, eś wzięła szczeniaka do tresury. - Spróbował się uśmiechnąć, demonstrując pogardę dla higieny jamy ustnej, ale Peabody przyjęła to chłodnym spojrzeniem. - Ona jest w porządku, no nie, jest w porządku, bo jest twoja. Ja te twój, no nie, Dallas? Prawda? - No, nie mam tu wielkiego szczęścia. - Kelnerka zmierzała do nich, ale wystarczyło jedno spojrzenie Eve, by zmieniła kierunek, zostawiając ich w
spokoju. - Co masz dla mnie, Ratso? - Mam dobry towar i mogę dostać więcej. - Wykrzywił swą nieszczęsną twarz w grymasie, który, jak domyślała się Eve, uwa ał za oznakę przebiegłości. - Gdybym miał ciut gotówki. - Nie płacę z góry. Z tej racji, e mogłabym nie zobaczyć twej okropnej mordy przez następnych sześć miesięcy. Znów wydał swój charakterystyczny świst, siorbnął piwo i posłał jej pełne nadziei spojrzenie maleńkich, załzawionych oczek. - Prowadzę z tobą uczciwy interes, Dallas. - Więc zacznij go prowadzić. - Dobra, dobra. - Wygiął swoje małe, chude ciało nad tym, co pozostało w kuflu. Na czubku jego głowy ukazało się idealnie równe kółko łysiny, nagiej jak pupa niemowlęcia. Było ono prawie rozczulające, a z pewnością atrakcyjniejsze od zwisających wokół niego tłustych kosmyków szarych włosów. - Znasz Fixera? - Jasne. - Odchyliła się trochę, nie tyle, by się rozluźnić, co uniknąć falowania nieświe ego oddechu swego informatora. - Jeszcze na chodzie? Chryste, musi mieć ze sto pięćdziesiąt lat. - No, nie jest taki stary. Dziewięćdziesiątka, mo e ze dwa lata więcej, i całkiem wawy. - Ratso z zapałem pokiwał głową, tak e jego tłuste kosmyki zaczęły podskakiwać. - Dbał zawsze o siebie. Jadł zdrowo, uprawiał regularnie seks zjedna dziewczyną z Avenue B. No wiesz, mówił, e seks trzyma ciało i umysł
zestrojone. - Opowiedz mi o tym - mruknęła Peabody, zarabiając łagodną naganę w spojrzeniu Eve. - Mówisz o nim w czasie przeszłym. Ratso zamrugał. - Hę? - Czy coś się stało Fixerowi? - Taa, ale czekaj. Nie tak do przodu. - Zanurzył chude palce w płytkiej miseczce smutno wyglądających orzeszków. Gryzł je resztką zębów, patrząc w sufit i starając się uporządkować rozbiegane myśli. - Jakiś miesiąc temu musiałem... Miałem ekran ścienny, trzeba było przy nim trochę popracować... Brwi Eve uniosły się pod grzywką. - Aby przestał być gorącym towarem - powiedziała łagodnie. Znów wciągnął powietrze i zasiorbał. - Widzisz, on niby upadł, a ja wzionem go do Fixera, aby cosik z tym zrobić. Facet, myślę, jest geniusz, nie? Ze wszystkim potrafi zrobić, eby pracowało jak cholernie, fabrycznie nowe. - I jest tak zdolny, e potrafi zmienić numery seryjne. - Taa, no dobra. - Uśmiech Ratsa był niemal słodki. - Zaczelim gadać, a Fixer, on wie, e ja zawsze szukam okazyjnej roboty. Mówi, jak dostał fuchę. Wielka. Prawdziwa bomba. Kazali mu robić zapalniki czasowe i zdalne sterowanie, i małe pluskwy, i inne gówno. Zrobił ty trochę detonatorów. - Powiedział ci, e składał urządzenia wybuchowe?
- No, niby byliśmy kumplami, więc tak, mówił mi. Powiedział, e oni słyszeli, e robił takie rzeczy, kiedy był w wojsku. A oni płacili cię ką forsę. - Kto płacił? - Nie wiem. On te , niech ci się nie wydaje, e wiedział. Mówił o dwóch facetach, przychodzili do niego i dawali listę towaru i trochę kredytów. On to gówno budował, wiesz? Wtedy dzwonił pod numer, co mu dali, zostawiał wiadomość. Niby, e produkty są gotowe, a te dwa facety przychodzili znów, brali towar i dawali resztę pieniędzy. - A on, co myślał, e po co to chcieli? Ratso uniósł kościste ramiona, potem spojrzał ałośnie na pusty kufel. Znając zwyczaj, Eve uniosła palec i obróciła go w kierunku kufla Ratsa. Rozjaśnił się natychmiast. - Dzięki, Dallas. Dzięki. Suszy mnie, wiesz? Suszy mnie, kiedy mówię. - Więc do rzeczy, Ratso, dopóki masz jeszcze trochę śliny w ustach. Gdy podeszła kelnerka, aby nalać do jego kufla płynu o barwie moczu, rozpromienił się. - Dobrze, dobrze. Więc on mówił, e sobie myśli, e ci faceci wyglądają, jakby chcieli rozwalić bank albo sklep jubilerski, albo co. Pracował nad jakimś obwodem omijającym dla nich i wykapował, e zapalniki czasowe i zdalnie sterowane mają dać wybuch tym ładunkom, które dla nich sporządził. Powiedział, e mo e będą chcieli mieć jakiegoś kurdupla, co będzie umiał
znaleźć drogę pod ulicą. No i e mo e wtrąci jakie słówko za mną. - Od czego są przyjaciele. - Taa, no właśnie. Potem, jakie dwa tygodnie później, mam od niego telefon. Jest, widzisz, naprawdę nerwowy. Mówi, e interes nie jest taki, jak myślał. e to cholerne gówno. Prawdziwe gówno. Nie widzi w tym adnego sensu. Jeszcze nigdy nie słyszałem, eby stary Fixer tak gadał. Miał prawdziwego pietra. Powiedział coś, e się boi, aby to nie było drugie Arlington, i e musi się ukryć na chwilę. I czy mo e zamelinować się u mnie, a wykapuje, co robić dalej. To ja powiedziałem jasne, no jasne, wpadnij tu. Ale on ju nie wpadł. - Mo e ukrył się gdzie indziej? - Taa, ukrył się. Pod wodą, wyłowili go z rzeki dwa dni temu. Po stronie Jersey. - O, bardzo mi przykro. - Taa. - Ratso w zadumie wpatrywał się w piwo. - Był w porządku, wiesz? Słyszałem, e ktoś odciął mu język. - Podniósł małe oczka i patrzył ponuro na Eve. - Co to za człowiek, eby zrobić takie świństwo? - To niedobra sprawa, Ratso. Źli ludzie. To nie moja działka -dodała. - Mogę rzucić okiem na teczkę z aktami, ale niewiele mogę zrobić. - Wykończyli go, bo wykapował, co chcą zrobić? Prawda? - Tak, mo na powiedzieć, e to pasuje. - No to musisz wykapować, co chcą zmalować, prawda? Wykapujesz, Dallas, zatrzymasz ich i dasz im po nosie za to, co zrobili Fixerowi. Jesteś gliną od morderstw, a oni go zamordowali.
- To nie takie proste. Ta sprawa nie nale y do mnie - powtórzyła. -Jeśli go wyłowili w New Jersey, to nawet nie jest rejon tego cholernego miasta. Mało prawdopodobne, aby gliny, które nad tym pracują, uprzejmie zgodziły się na wścibianie nosa w ich śledztwo. - Jak myślisz, ilu gliniarzy będzie się troszczyć o kogoś takiego jak Fixer? Stłumiła westchnienie. - Jest mnóstwo gliniarzy, którzy będą. Mnóstwo takich, Ratso, co wyprują yły, aby doprowadzić do końca sprawę, którą się zajmują. - Ty będziesz pracowała cię ej. Powiedział to prosto, z niemal dziecięcą wiarą w oczach. Sumienie Eve dało znać o sobie niepokojem. - A ja znajdę dla ciebie kupę materiału. Jeśli Fixer mówił coś do mnie, mo ebne, e mówił te komu innemu. On nie bał się tak łatwo, wiesz. Przeszedł przez wojny miejskie. Ale tamtego wieczoru, kiedy do mnie dzwonił, miał cholernego pietra. Nie załatwiliby go w taki sposób, jakby chcieli obrobić bank. - Mo e i nie. - Ale wiedziała, e byli tacy, co wypatroszyliby turystę za zegarek i parę powietrznych butów. - Zajrzę do tego. Nie mogę obiecać niczego więcej. Znajdź, co się da, co mo na by dodać do tej sprawy, i bądź ze mną w kontakcie. - Taa, dobrze. W porządku. - Wykrzywił usta w uśmiechu. -Dojdziesz, kto tak załatwił Fixera. Inne gliny, one nie wiedzą o tym gównie, w które wpadł, nie? Więc to jest dobry materiał, jaki ja ci daję. - Tak, całkiem dobry, Ratso. - Wstała, wydobyła z kieszeni czek i poło yła na
stole. - Chcesz, abym znalazła teczkę tego topielca? - spytała Peabody, gdy wyszły na zewnątrz. - Tak. Jutro, i to dość wcześnie. - Gdy wspięły się do samochodu, Eve wło yła ręce do kieszeni. - Zajmij się te Arlington. Zobacz, jakie budynki, ulice, ludzie, przedsiębiorstwa, i tak dalej, mają tę nazwę. Jeśli coś znajdziemy, będziemy mogły to przekazać oficerowi prowadzącemu śledztwo. - Ten Fixer, czy dla kogoś pracował? - Nie. - Eve wcisnęła się za kółko. - Nie znosił glin. - Zmarszczyła na chwilę brwi i zabębniła palcami. - Ratso ma mózg wielkości ziarnka soi, ale co do Fixera, trafił w sedno. Fixer nie bał się i był chciwy. Zakład miał otwarty przez siedem dni w tygodniu, pracował w nim sam. Krą yły plotki, e pod kontuarem trzyma swój stary wojskowy miotacz ognia i nó myśliwski. Zwykł się chełpić, e mo e pofiletować człowieka tak szybko i łatwo jak pstrąga. - Wygląda na niezłego dowcipnisia. - Był twardy i zgorzkniały, więc prędzej nasikałby policjantowi w oczy, ni w nie spojrzał. Jeśli chciał się wycofać z tego interesu, to musiał być na krawędzi przepaści. Nic innego nie zepchnęłoby tego starucha z drogi. - Chyba coś słyszę? - Pochylając głowę, Peabody przyło yła do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę. - Aha, to pewnie odgłos twojego wsysania się w sprawę. Eve odbiła od ulicy trochę silniej, ni to było konieczne. - Zamknij się, Peabody.
Straciła kolację, co było tylko z lekka irytujące. Ale fakt, e miała rację co do zachowania prokuratora i jego zgody na prośbę Lis Cooke, doprowadzał ją do wściekłości. Ostatecznie zarzut o morderstwo drugiego stopnia, myślała Eve, wchodząc do domu, mógłby pole eć odrobinę dłu ej. Teraz, po niewielu godzinach od chwili, gdy Eve zaaresztowała ją pod zarzutem zabójstwa J. Clarence'a Bransona, Lisbeth wyszła za kaucją i bardzo mo liwe, e teraz siedziała wygodnie we własnym apartamencie z kieliszkiem czerwonego wina i uśmiechem zadowolenia na twarzy. Summerset, lokaj Roarke'a, wśliznął się do foyer, aby powitać ją zbolałym spojrzeniem i dezaprobującym prychnięciem. - Znów jest pani bardzo późno. - Tak? A ty znów jesteś antypatyczny. - Rzuciła kurtkę na balustradę schodów. - Ró nica między nami jest taka, e ja jutro mogę być punktualna. Zauwa ył, e nie była blada i nie wyglądała na znu oną, co było dwoma wczesnymi objawami przepracowania. Wolałby znosić potępieńcze męki, ni przyznać, nawet przed samym sobą, e sprawiło mu to przyjemność. - Roarke - powiedział zimnym tonem, gdy przefrunęła obok niego i zaczęła wchodzić na schody -jest w sali magnetowidowej. - Summerset lekko uniósł brwi. - Drugi poziom, czwarte drzwi po prawej. - Wiem, gdzie to jest - mruknęła niezgodnie z prawdą. Ale znalazłaby to miejsce, chocia dom był ogromny, z labiryntem pokoi, z mnóstwem skarbów i
niespodzianek. Ten człowiek niczego sobie nie odmawia, pomyślała. A dlaczego miałby to robić? Odmawiano mu wszystkiego w dzieciństwie, a on zarobił, w ten czy inny sposób, na wszelkie wygody, które teraz miał do dyspozycji. Jednak w rzeczywistości jeszcze po roku nie przywykła do tego domu, do ogromnej kamiennej budowli z jej występami, wie ami i ziemią, obfitującą w rzadkie rośliny. Nie przywykła do bogactwa i sądziła, e nigdy nie przywyknie. Był to ten rodzaj finansowej potęgi, która mogła władać zarówno hektarami polerowanego drewna, iskrzącego szkła, artystycznymi przedmiotami z innych krajów i stuleci, jak dostarczać prostych przyjemności obcowania z miękkimi tkaninami, aksamitnymi poduszkami. W rzeczywistości poślubiła Roarke'a niezale nie od jego pieniędzy, niezale nie od sposobu, w jaki zarobił znaczną ich część. Miała wra enie, e zadurzyła się w nim w tym samym stopniu dla jego ciemnych, jak jasnych stron. Weszła do sali z długimi, luksusowymi sofami, ogromnymi ekranami i skomplikowanym pulpitem sterowniczym. Był tam uroczy staroświecki barek, połyskujący wiśniowym drewnem, stołki obite skórą i wykończone miedzią. Rzeźbiona komoda z toczonymi drzwiami mieściła, przypominała to sobie słabo, mnóstwo dyskietek ze starymi nagraniami, które jej mą tak bardzo lubił. Lśniącą podłogę pokrywały chodniki o bogatych wzorach. Płonący ogień - a nie komputerowo generowane złudzenie - wypełniał palenisko z czarnego marmuru i ogrzewał śpiącego przed nim, tłustego, zwiniętego w kłębek kota. Zapach
trzaskających, palących się szczap mieszał się z upojnym, narkotycznym zapachem świe ych kwiatów, strzelających z miedzianego wazonu, prawie tak wysokiego jak Eve, i z wonią świec jarzących się złoto nad lśniącym obramowaniem kominka. Na ekranie widoczne było w czarno-białym kolorze eleganckie przyjęcie. Ale całą jej uwagę przyciągał, i władał nią niepodzielnie, mę czyzna wyciągnięty wygodnie na pluszowej sofie z kieliszkiem wina w ręce. Jakkolwiek romantyczne i zmysłowe mogły być stare filmy na taśmie wideo z ich nastrojowymi cieniami i tajemniczą atmosferą, mę czyzna, który je oglądał, o wiele je przewy szał. A w dodatku istniał w trzech realnych wymiarach. Te był ubrany na czarno i biało, kołnierz miękkiej białej koszuli miał niedbale odpięty. Długie, zasłonięte ciemnymi spodniami nogi kończyły się białymi, gołymi stopami. Zastanowiło ją, e nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego jest to dla niej tak wyjątkowo seksowne. Ale to jego twarz przykuwała zawsze jej uwagę, ta wspaniała twarz anioła skaczącego do piekła ze światłem grzechu w ywych niebieskich oczach, z uśmiechem wykrzywiającym usta pełne poezji. Ta twarz obramowana była gładkimi, opadającymi prawie do ramion czarnymi włosami stanowiącymi pokusę dla kobiecych palców i dłoni. Teraz jego twarz uderzyła ją tak, jak uderzała często wtedy, gdy ujrzała ją po raz pierwszy: na ekranie komputera w swoim biurze, w czasie śledztwa w sprawie morderstwa. Był na skromnej liście podejrzanych.
Rok temu, uprzytomniła sobie. Minął tylko rok od chwili, gdy ich losy się skrzy owały. I odmieniły nieodwracalnie. Teraz, chocia nie wydobyła z siebie najcichszego dźwięku, chocia nie 'podeszła bli ej, on odwrócił głowę. Ich oczy się spotkały. Uśmiechnął się. Serce w jej piersi wykonało długie, powolne wahnięcie, co nieodmiennie zdumiewało ją i enowało. - Halo, pani porucznik. - Wyciągnął rękę na przywitanie. Podeszła do niego przez cały pokój, ich palce połączyły się. - Hej! Co oglądasz? - “Ciemne zwycięstwo". Bette Davis. Ślepnie i na koniec umiera. - No tak, to wciąga. - Ona robi to tak odwa nie. - Pociągnął ją lekko za rękę, aby Poło yła się przy nim na sofie. Gdy się uło yła, a jej ciało łatwo i naturalnie przylgnęło do niego, uśmiechnął się. Wiele potrzeba było czasu i wzajemnego zaufania, zanim udało mu się namówić ją do odpoczynku w taki sposób, zanim zaakceptowała jego i to, co chciał jej dawać. Moja policjantka, myślał, bawiąc się jej włosami. Jej mroczne zaułki i przera ająca odwaga. Moja ona z jej opanowaniem i potrzebami. Przesunął się lekko, zadowolony, e umieściła głowę na jego ramieniu. Gdy ju posunęła się tak daleko, Eve pomyślała, e byłoby całkiem nieźle, gdyby zdjęła buty i pociągnęła łyk z jego kieliszka z winem.
- Dlaczego oglądasz ten stary film, przecie znasz finał? - Tylko być, oto co się liczy. Czy jadłaś kolację? Zaprzeczyła i oddała mu wino. - Zaraz coś sobie wezmę. Zmitrę yłam tyle czasu przez sprawę, która wydarzyła się tu przed końcem zmiany. Kobieta przyszpiliła do ściany pewnego mę czyznę jego własnym wiertłem przegubowym. Roarke z trudem przełknął wino. - Dosłownie czy w przenośni? Zachichotała lekko, z przyjemnością smakując wino, które sobie podawali. - Dosłownie. Bransonem 8000. - Uff! - Na mur. - Skąd wiesz, e to była kobieta? - Bo gdy przygwoździła go do ściany, zgłosiła to i czekała na nas. Byli kochankami, on robił skoki w bok, więc ona przewierciła jego zdradliwe serce długim na sześćdziesiąt centymetrów stalowym wiertłem. - Dobrze, to go nauczy. - W tonie jego głosu wyczuła Irlandię, więc podniosła głowę, aby mu się przyjrzeć. - Zaatakowała serce. Ja, ja bym mu przewierciła jaja. Samo sedno, nie sądzisz? - Kochana Eve, jesteś kobietą bardzo prostolinijną. - Pochylił głowę, aby ustami dotknąć jej warg, jedno muśnięcie, potem dwa. Usta jej zapłonęły, ręce uniosły się, by pochwycić jego gęste, czarne włosy i przyciągnąć go jeszcze bli ej. Wziąć go jeszcze głębiej. Zanim zdołał się
przesunąć, aby odstawić wino, ona skoczyła i siadając na nim okrakiem, strąciła kieliszek na podłogę. Uniósł brwi i gdy zręcznymi palcami zaczął rozpinać jej bluzkę, oczy mu zajaśniały. - Powiedziałbym, e teraz te wiemy, jaki będzie finał. - Tak. - Szczerząc zęby, schyliła się, by ugryźć go w pośladek. - Tylko być, niebawem się przekonamy, jak to będzie tym razem. 2 Zakończywszy rozmowę z biurem prokuratora, Eve zachmurzyła się nad swym biurkowym wideofonem. Prokurator przychylił się do prośby o drugi stopień dla Lisbeth Cooke. Zabójstwo drugiego stopnia, myślała z obrzydzeniem, dla kobiety, która na trzeźwo, z zimną krwią przerwała ycie kogoś, kto nie potrafił zapanować nad swoim fiutem. W najlepszym razie odsiedzi rok w zakładzie o najl ejszym rygorze, gdzie będzie malowała paznokcie i poprawiała swój pieprzony tenisowy serwis. Bardzo prawdopodobne, e za jakąś okrągłą sumkę podpisze kontrakt na dysk i wideo opisujące jej historie, następnie zrezygnuje z pracy i przeprowadzi się na Martynikę. Eve pamiętała, e powiedziała Peabody, aby cieszyła się tym, co mo na zyskać, ale sama nie spodziewała się, e będzie to tak niewiele. Była pewna, e ka e prokuratorowi, a powie to temu pozbawionemu kręgosłupa