uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Nora Roberts - Randka ze śmiercią

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Nora Roberts - Randka ze śmiercią.pdf

uzavrano EBooki N Nora Roberts
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 370 stron)

Randka ze śmiercią W dobie, gdy technika łączy ludzi w pary, randka mo e się okazać śmiertelną pułapką

A jaka to bestia, czując, e nadszedł jej czas, Pełznie ku Betlejem, by się narodzić? Yeats Nikt nie strzela do świętego Mikołaja. Alfred Emanuel Smith

Rozdział 1 Śniła o śmierci. Wściekle pulsujące czerwone światło neonu wpadało przez brudne szyby okienne do pokoju, wydobywając z mroku połyskujące na podłodze kału e krwi. Siedziała skulona w kącie, chuda mała dziewczynka z plątaniną kasztanowych włosów i wielkimi oczami koloru whisky, którą wlewał w siebie, kiedy miał trochę gotówki. Pod wpływem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkliste, a twarz przybrała ziemisty kolor. Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w migocące światło, które omiatało ściany, podłogę i... jego. Le ał na podłodze w kału y własnej krwi. Z jej gardła wydobył się dziki spazmatyczny jęk. W drobnej dłoni błysnął zakrwawiony po rękojeść nó . Mę czyzna był martwy. Nie miała co do tego wątpliwości. Czuła unoszący się nad nim świe y zapach śmierci. Była dzieckiem, lecz drzemiące w niej zwierzę rozpoznało ten odór, który jednocześnie przera ał i sprawiał przyjemność. Ramię pulsowało boleśnie po uderzeniu, a między nogami czuła wilgoć i piekący ból po gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie ył. Nareszcie była bezpieczna. Nagle wolno odwrócił głowę, jak kukiełka na sznurku, i jej ból zmienił się w przera enie. Wcisnęła się głębiej w kąt, mamrocząc coś nieskładnie. Jego martwe

usta rozciągnęły się w uśmiechu. Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A teraz tatuś ukarze córeczkę. Podciągnął się na rękach i ukląkł. Krew wielkimi kroplami spłynęła mu z twarzy i pleców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem, krzyknęła i obudziła się. Eve ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, by stłumić mimowolny jęk, parzący gardło niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła powietrze w płuca. Zimny dreszcz strachu przebiegł jej po plecach, lecz stłumiła go siłą woli. Nie była ju bezradnym dzieckiem, lecz dorosła kobietą, policjantką, która potrafi się bronić, w sytuacji kiedy sama staje się ofiarą. Zniknął te obskurny pokój hotelowy. Znajdowała się teraz we własnym domu, jej i Roarke'a. Myśląc o Roarke'u, powoli się uspokajała. Usnęła w fotelu, w swoim urządzonym w domu biurze, bo Roarke wyjechał. Nie potrafiła spać w ich wspólnym łó ku, gdy jego nie było w domu. Rzadko miewała koszmary, gdy le ał obok niej, i zbyt często, gdy zostawała sama. Nienawidziła tej swojej słabości równie mocno jak kochała mę a. Obróciła się w fotelu i dla dodania sobie otuchy wzięła na ręce grubego szarego kota, który le ał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią, mru ąc ró nokolorowe oczy. Galahad przywykł ju do sennych koszmarów pani, nie lubił jednak, kiedy budzono go o czwartej nad ranem. – Przepraszam – mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. - To cholernie głupie. On przecie nie yje i nigdy tu nie przyjdzie. Martwi przecie nie wracają. - Westchnęła, wpatrując się w ciemność. - Powinnam o tym wiedzieć.

Śmierć była jej towarzyszką, ocierała się o nią ka dego dnia, ka dej nocy. W ostatnich tygodniach kończącego się 2058 roku posiadanie broni było zakazane, a medycyna nauczyła się przedłu ać ycie powy ej stu lat. Mimo to ludzie wcią się zabijali. A jej zadaniem było stawać po stronie zabitych. Nie chcąc ryzykować kolejnych koszmarów, włączyła światło i podniosła się z fotela. Nogi przestały jej dr eć, a puls wrócił do normalnego rytmu. Ostry ból głowy, który zwykle następował po dręczących snach, te wkrótce minie. Ruszyła do kuchni. Galahad pobiegł za nią, mając nadzieję na wczesne śniadanie i otarł się przymilnie o jej nogi. – Najpierw ja,kolego. Zaprogramowała autokucharza na kawę, potem postawiła na podłodze miskę pełną chrupek. Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posiłek w yciu. Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas zieleni, a nad nim czyste niebo. Wokół panowały spokój i cisza, z czego korzystali w tym mieście tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jednak za tą oazą spokoju i wysokim murem, tętniło normalne ycie i śmierć zbierała swe niwo. Tam jest jej świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując zmniejszyć sztywność ramienia po nie zagojonej jeszcze ranie. Drobne morderstwa, wielkie intrygi, brudne występki i krzycząca rozpacz. Znała się na tym lepiej ni na kolorowy,m świecie pieniędzy i władzy, w jakim obracał się jej mą . W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał, zastanawiała się, jak mogli się spotkać – ona, celna i ostra jak wystrzelona z łuku strzała policjantka, stojąca na stra y prawa, i on, błyskotliwy Irlandczyk, który przez całe

ycie usiłował je omijać. Połączyło ich morderstwo. Dwie zbłąkane dusze, które, by prze yć, obrały ró ne drogi ucieczki, odnalazły się wbrew logice i rozumowi. – O Bo e, tęsknie za nim. To idiotyczne. Zła na siebie, odwróciła się z zamiarem wzięcia prysznica i w tym momencie mrugające światło wideokomu zasygnalizowało połączenie. Nie mając wątpliwości, kto to, podbiegła do konsolety i włączyła wideo. Na ekranie ukazała się twarz Roarke'a. Có za twarz, pomyślała, kiedy uniósł w górę czarną brew. Niewiarygodnie przystojna o rysach poety, kształtnych ustach, wydatnych kościach policzkowych i intensywnie błękitnych oczach, okolona grzywą gęstych czarnych włosów. Nawet po roku mał eństwa na widok jego twarzy krew zaczynała szybciej krą yć jej w yłach. – Eve, kochanie. - Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. - Czemu nie śpisz? – Właśnie się obudziłam. Wiedziała, e nić się nie ukryje przed jego uwa nym wzrokiem. Na pewno dostrzegł cienie pod oczami i bladość jej twarzy. Chcąc dodać sobie odwagi, wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po krótkich rozczochranych włosach. – Muszę być wcześniej w centrali policji. Mam mnóstwo papierkowej roboty. Wiedział więcej, ni mogła przypuszczać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz tak e piękno w ostrych rysach, pełnych wargach i oczach koloru whisky, w których teraz czaiło się zmęczenie. Natychmiast zmienił plany. – Wracam dziś wieczorem – oznajmił. – Przecie miałeś zostać jeszcze klika dni.

– Dziś wieczorem – powtórzył i uśmiechnął się. - Tęskniłem za tobą, poruczniku. – Tak? - Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszny dreszczyk, lecz mimo to uśmiechnęła się do niego. - Chyba będę musiała poświęcić ci trochę czasu. – Koniecznie. – Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, e wracasz wieczorem? Właściwie to chciał poinformować ją, e zostanie jeszcze dzień lub dwa, i namówić by przyleciała na weekend na Olim. Zmienił jednak zdanie, uśmiechnął się i powiedział. – Chciałem powiadomić moją onę, jakie mam plany. Wracaj do łó ka, Eve. – Dobrze. - Oboje jednak wiedzieli, e tego nie zrobi. - Do zobaczenia wieczorem. Hmm... Roarke? – Tak? Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić. – Ja te za tobą tęskniłam. Przerwała połączenie, mimo e się uśmiechnął. Ju spokojniejsza, zabrała kubek z kawą i poszła przygotować się na nadchodzący dzień. Nie zamierzała wymknąć się niepostrze enie z domu, lecz te nie starała się hałasować. Chocia była zaledwie piąta rano, nie miała wątpliwości, e Summerset kręci się gdzieś w pobli u. Wolała uniknąć spotkania ze sztywnym słu ącym Roarke'a czy jak kto woli sier antem, który o wszystkim wiedział, spełniał sumiennie

obowiązki i stanowczo zbyt często wtykał swój kościsty nos w ich prywatne – zdaniem Eve – sprawy. Ostatnia sprawa kryminalna zbli yła ich do siebie, przez co oboje czuli się niezręcznie. Podejrzewała, e od tamtej pory Summerset unikał jej równie starannie jak ona jego. Wspominając owo zdarzenie, bezwiednie potarła bolące ramię. Rano, lub po długim dniu pracy, wcią odczuwała w nim lekki ból. Wykorzystanie broni do maksimum nie było doświadczeniem, które chciałaby powtórzyć, lecz jeszcze gorszym prze yciem była chwila, kiedy Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a ona była zbyt słaba, by mu dokopać. Zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe powietrze. Zaraz jednak zaklęła siarczyście. Zostawiła samochód przed wejściem głównym po to, by rozwścieczyć Summerseta. On zaś wprowadził go do gara u, bo wiedział, e ją to wkurzy. Wściekła na siebie za to, e nie zabrała pilota do otwarcia gara u, ruszyła chodnikiem biegnącym wokół domu. Pod stopami skrzypiała zamarznięta trawa. Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i poło yła dłoń na czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego gara u. Na dwóch poziomach stały błyszczące samochody, rowery, latające skutery, a nawet dwuosobowy helikopter. Jej miejskie auto w kolorze zielonego groszku wyglądało niczym kundel pośród wymuskanych, lśniących ogarów. Ale jest nowe i sprawne, pomyślała, wsuwając się za kierownicę. Zaskoczyło od jednego ruchu. Wydała polecenie i przez otwory wentylacyjne dmuchnęło do wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza rozbłysła światłami,

rozpoczynając wstępny przegląd i po chwili uprzejmy głos poinformował ją, e wszystkie systemy są sprawne. Za adne skarby nie przyznałaby się, e tęskni za swym starym, kapryśnym i zdezelowanym pojazdem. Płynnie wyjechała z gara u na podjazd prowadzący do elaznej bramy posiadłości. Wrota otworzyły się przed nią bezszelestnie. Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkała, były spokojne i czyste. Drzewa rosnące na skraju wielkiego parku pokrywała cienka warstwa szronu, mieniącego się niczym diamentowy pył. Gdzieś dalej, w mrocznych zakątkach, narkomani kończyli swoją nocną robotę, lecz tu widać było tylko błyszczące ściany budynków, szerokie aleje i spokojną ciemność przed świtem. Kiedy minęła kilka przecznic, zapaliła się pierwsza tablica reklamowa, rozpraszając mrok jaskrawym światłem. Święty Mikołaj z czerwonymi policzkami i przyklejonym do ust głupim uśmiechem, który przypominał jej przerośniętego elfa z Zeusa, przemknął po niebie w towarzystwie wiernych reniferów, wykrzykując „ho, ho, ho” i przypominając, e najwy szy czas pomyśleć o świątecznych prezentach. – Tak, tak, słyszę cię ty gruby sukinsynu. - Rzuciła mu niechętne spojrzenie i zatrzymała się na światłach. Do tej pory nie musiała się martwić o prezenty. Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla Mavis i coś smacznego dl Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna pomyśleć. Có , do cholery, mogła kupić mę czyźnie, który nie tylko miał wszystko, lecz był równie właścicielem fabryk, które to wszystko wytwarzały? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzędziem od robienia zakupów, był to prawdziwy dylemat. Doszła do wniosku, e Bo e Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Tymczasem święty Mikołaj zachwalał sklepy i

stoiska w Podniebnym Centrum Handlowym Big Apple. Humor nieco jej się poprawił, kiedy wpadła w korek na Broadwayu. Trwał tu wieczny karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali przechodnie, z których większość była pijana, naćpana lub jednocześnie pijana i naćpana. Obwoźni sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących grillach. Swoich miejsc przy krawę niku musieli bronić pięściami. Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów, sojowych hot dogów, dymu i tłumu przechodniów. Ktoś śpiewał piskliwym, monotonnym głosem o rychłym końcu świata. Zadźwięczał klakson, kiedy grypa ludzi weszła na jezdnię na czerwonym świetle. Nad głową wesoło dudniły airbusy, a pierwsze tego dnia sterowce reklamowe zachęcały do kupna najrozmaitszych towarów. Jakieś dwie kobiety okładały się pięściami. Licencjonowane panienki do towarzystwa, pomyślała. Musiały bronić swego miejsca równie za arcie jak sprzedawcy jedzenia i napojów. Zamierzała wysiąść i przerwać bójkę, lecz mała blondynka powaliła na chodnik du ą rudą i zniknęła w tłumie. Bardzo sprytnie, pomyślała z aprobatą Eve, kiedy rudowłosa dźwignęła się na nogi, potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw. To właśnie był jej Nowy Jork. Z pewnym alem wjechała w stosunkowo spokojną Siódmą Aleję, zmierzając do centrum miasta. Najwy szy czas wrócić do czynnej słu by, pomyślała. Tygodnie bezczynności sprawiły, e czuła się rozdra niona, bezu yteczna i słaba. Z trudem przetrwała ostatni tydzień przymusowego urlopu, na który wysłano ją, by doszła do siebie. Miała ju tych wakacji powy ej uszu. Na szczęście skończyły się i mogła

wrócić do pracy. Musi tylko przekonać komendanta, by zwolnił ją z papierkowej roboty. Kiedy zapiszczał nadajnik, była gotowa do przyjęcia meldunku, mimo e słu bę zaczynała dopiero za trzy godziny. – Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa. Siódma sześć osiem cztery trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek nie potwierdzony. Kontakt z lokatorem mieszkania dwa A. Do wszystkich wozów... – Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch minut od Siódmej. – Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji. – Zrozumiałam. Bez odbioru. Zatrzymała się przy krawę niku i powiodła wzrokiem po stalowoszarym budynku. W kilku oknach połyskiwało światło, lecz na osiemnastym piętrze panowały ciemności. Kod dwanaście dwadzieścia cztery oznaczał anonimowy telefon o domowej kłótni. Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni tkwiącej w kaburze pod ramieniem. Nie miała nic przeciwko rozpoczynaniu dnia od kłopotów, ale nikt nie lubił mieszać się do nieporozumień rodzinnych. Mał eństwo, które skacze sobie do oczu, równie nie lubi, jak gliniarze próbując – licząc na awans – powstrzymać skłóconych przed pozabijaniem się. To, e przyjęła ten meldunek, świadczył o jej tęsknocie za czynną słu bą. Wbiegła po kliku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem dwa A. Kiedy odezwał się męski głos, machnęła odznaką przed ekranem wizjera. Drzwi uchyliły się nieznacznie i ukazała się w nich para oczu. Pokazała odznakę.

– Podobno macie tu jakieś kłopoty. – Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie zatelefonowały. Jestem tu tylko dozorcą. – Widzę. - Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. - Otworzy pan lokal osiemnaście B? – Nie ma pani klucza uniwersalnego? – W porządku. - Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego wzrostu, chudy, śmierdzący i wystraszony. - A mo e coś mi pan powie o mieszkańcach tego lokalu? – To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju. Więcej nie wiem. – W przeciwieństwie do innych – mruknęła Eve. - Wie pan, jak się nazywa? – Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Ładna babka. Mieszka tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani władzo, niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem, o niczym nie wiem. Do cholery, jest wpół do szóstej. Jeśli narobiła jakiś szkód w mieszkaniu, to chcę o tym wiedzieć. W przeciwnym razie to nie mój interes. – W porządku – powtórzyła Eve, kiedy zatrzasnął jej drzwi przed nosem. - Wracaj do nory, wszarzu. - machnęła ręką i poszła korytarzem do windy. Jadąc w górę, połączyła się z centralą. - Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w budynku na Siódmej. Miejscowy dozorca to wesz. Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z Marianną Hawley, mieszkanką lokalu osiemnaście B. – Potrzebne ci wsparcie? – Nie. Bez odbioru.

Schowała nadajnik do kieszeni i wysiadła na osiemnastym piętrze. Jej uwa ny wzrok natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery bezpieczeństwa. W korytarzu panowała absolutna cisza. Sądząc z usytuowania i wystroju wnętrza mieszkali tu pracownicy umysłowi o średnich dochodach. Większość z nich wstawała po siódmej rano, w pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub do metra. Nieliczni szczęśliwcy mieli biura na miejscy. Niektórzy odprowadzali dzieci do szkoły, inni zaś egnali współmał onków i czekali na kochanków. Zwykłe ycie w zwykłym miejscu. Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem tego budynku, lecz odsunęła od siebie tę myśl i podeszła do drzwi mieszkania numer osiemnaście B. Światełko bezpieczeństwa migało na zielono, czyli blokada była wyłączona. Instynktownie przywarła plecami do ściany i nacisnęła dzwonek. Nie usłyszała brzęczenia, doszła więc do wniosku, e mieszkanie musi być dźwiękochłonne. Cokolwiek działo się w środku, nie wychodziło na zewnątrz. Lekko zirytowana wsunęła w otwór uniwersalny klucz i odblokowała drzwi. Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorszą rzeczą było przestraszyć śpiącego człowieka, wparowując do niego z obezwładniaczem lub no em kuchennym w ręku. – Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, e coś się dzieje w pani mieszkaniu. Światło – poleciła. Mieszkanie urządzone było ze spokojną elegancją. Ciepłe kolory, proste linie. Ekran rozrywkowy zaprogramowany był na stary film wideo. Niewiarygodnie piękna naga para, spleciona w miłosnym uścisku, przetaczała się po łó ku usłanym płatkami ró , wydając z siebie teatralne jęki.

Na stole stała patera wypełniona po brzegi gumowymi dropsami bez cukru i świece w srebrnym i czerwonym kolorze, wypalone do ró nych wysokości. Na przeciwległej ścianie ustawiono długą sofę w bladozielonym odcieniu. Pachniało sosną i urawinami. Pod oknem le ała przewrócona mała choinka. Świąteczne lampki i aniołki ze słodkimi buziami były potłuczone, a gałęzie drzewka połamane. Zniszczeniu uległo równie kilkanaście le ących pod choinką pudełek. Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów przemocy. Para na ekranie osiągnęła wspólny orgazm, przy wtórze ochrypłych zwierzęcych jęków. Eve poszła dalej, nasłuchując i rozglądając się na boki. Nagle usłyszała ciche dźwięki muzyki. Rozpoznała w nich jedną z tych irytujących świątecznych melodii, którą wszędzie mo na było słyszeć. Wycelowała broń w stronę małego korytarza, Było tam dwoje drzwi. Jedne prowadziły do łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i brzeg wanny – wszystko lśniąco białe. Posuwając się wzdłu ściany, podeszła do drugich drzwi, skąd dochodziła muzyka. Natychmiast wyczuła świe y, metaliczny i kwaśny zapach śmierci. Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szybkim ruchem obracając się w lewo, potem w prawo, skupiona i skoncentrowana. Wiedziała jednak, e nie ma tu nikogo prócz niej i ofiary. Mimo to zajrzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i przeszukała resztę mieszkania. Dopiero wtedy odetchnęła swobodniej i podeszła do łó ka. Dozorca miał rację. Kobieta rzeczywiście była ładna. Nie nale ała do zjawiskowych piękności, przyciągających wzrok, lecz miała wiele uroku, miękkie,

kasztanowe włosy i ciemnozielone oczy. Śmierć nie zdą yła jeszcze zniszczyć urody. Szeroko otwarte oczy wyra ały zaskoczenie. Blade policzki pokryte były delikatnym odcieniem ró u, rzęsy przyciemnione czarnym tuszem, a wargi pociągnięte wiśniową pomadką. We włosach, tu nad prawym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształcie drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek. Kobieta była naga, a wokół ciała miała owinięty błyszczący łańcuch choinkowy. Dostrzegając krwawą ranę na szyi, Eve pomyślała, e to pewnie on posłu ył do uduszenia ofiary. Na rękach i nogach widniały ślady świadczące o tym, e ofiarę związano i e usiłowała walczyć. Z wie y rozrywkowej, stojącej przy łó ku, dobiegł głos piosenkarza, zapowiadający radosne święta Bo ego Narodzenia. Eve westchnęła i wyciągnęła sój nadajnik. – Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę. Có za wredny początek dnia. Posterunkowa Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę ciemnymi oczami. Pomimo skandalicznie wczesnej pory jej mundur był świe o odprasowany, a ciemnokasztanowe równo obcięte włosy gładko uczesane. Jedynym znakiem, świadczącym o brutalnym wyrwaniu jej ze snu, było odgniecenie na policzku. – Wredny koniec dnia – mruknęła Eve. - Wstępne oględziny wskazują, e śmierć nastąpiła o dwudziestej czwartej, prawie co do minuty. - Usunęła się na bok, by zrobić miejsce ekipie śledczej. - Wszystko świadczy, e przyczyną śmierci było uduszenie. Brak ran na ciele dowodzi, e ofiara zaczęła się bronić dopiero wtedy,

gdy została związana. Eve delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce. – Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, e przed śmiercią denatka została zgwałcona. Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie zdzierać płuca. – Nie zauwa yłam śladów włamania ani walki, z wyjątkiem tej choinki. To mi wygląda na przemyślaną robotę. Eve skinęła głową, obrzucając Peabody ukośnym spojrzeniem. – Trafne spostrze enie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z kamer bezpieczeństwa z tego piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał. – Tak jest. – Postaw przy drzwiach dwóch funkcjonariuszy – dodała Eve, podchodząc do wideokomu stojącego przy łó ku. - Niech ktoś wyłączy tą cholerną muzykę. – Nie jest pani w świątecznym nastroju, poruczniku. - Peabody nacisnęła guzik starannie polakierowanym paznokciem. – Bo e Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Skończyliście? - zwróciła się do członków ekipy śledczej. - Obrócimy ją, zanim zostanie zabrana. Krew zdą yła ju spłynąć do pośladków, które przybrały czerwony kolor. ołądek i pęcherz były puste. Mimo ochraniaczy na rękach Eve poczuła zgrubienie na skórze denatki. – Wygląda na świe e – mruknęła. - Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyjdziesz. - Przyjrzała się jasnemu napisowi na prawej łopatce. – Mojej miłości – odczytała Peabody jasnoczerwone staroświeckie litery na białej skórze.

– To chyba świe y tatua . - Eve pochyliła się tak nisko, e omal nie dotknęła nosem ramienia denatki. - Trzeba sprawdzić gdzie go zrobiła. – Przepiórka na gruszy. Eve uniosła w górę brew. – Co? – Ta spinka we włosach. Na pierwszy dzień Bo ego Narodzenia. - Eve najwyraźniej nadal nic nie rozumiała, więc pospiesznie wyjaśniła: - To taka stara piosenka. Dwanaście dni Bo ego Narodzenia. Ka dego dnia chłopiec daje swojej ukochanej jakiś prezent, zaczynając od przepiórki na gruszy. – A po co komu, do cholery, ptak na drzewie? Idiotyczny prezent. - Poczuła skurcz w ołądku na myśl o tym, co to mo e oznaczać. - Miejmy nadzieję, e to była jego jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabierają ciało – poleciła, po czym ruszyła do stojącego przy łó ku wideokomu. Kiedy wyniesiono ciało, poleciła wyświetlić wszystkie połączenia z ostatnich dwudziestu czterech godzin. Pierwsze pochodziło z godziny osiemnastej. Była to wesoła rozmowa denatki z matką. Słuchając jej i patrząc na roześmianą twarz starszej kobiety, Eve zastanawiała się, jak będzie wyglądać ta twarz, kiedy przeka e jej wiadomość i śmierci córki. Drugie i ostatnie połączenie z zewnątrz. Przystojny facet, pomyślała Eve, przyglądając się twarzy mę czyzny na ekranie. Około trzydziestu pięciu lat, miły uśmiech, wyraziste brązowe oczy. Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnóstwo seksualnych podtekstów, arty. A więc kochanek. Mo e nawet ukochany. Wyjęła dyskietkę, opakowała ją i wrzuciła do torby. Pod oknem znalazła kalendarz

Marianny, przenośny wideokom i notes adresowy. Po krótkim przejrzeniu ich zawartości wyłowiła nazwisko Jeremy Vandoren. Kiedy została sama w pokoju, podeszła jeszcze raz do łó ka. Le ała na nim zakrwawiona pościel. Ubranie kobiety było starannie pocięte i rzucone na podłogę. Zapakowano je ju do worka. W mieszkaniu panowała cisza. Musiała go wpuścić, pomyślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobrowolnie, czy te zmusił ją do tego? Raport toksykologiczny wyjaśni, czy miała we krwi jakieś nielegalne środki. Kiedy znaleźli się w sypialni, rozciągnął ją na łó ku i przywiązał jej ręce i nogi do czterech słupków w rogach. Następnie pociął jej ubranie. Ostro nie, bez pośpiechu. Nie było w nim wściekłości czy gniewu ani nawet rozpaczliwego po ądania. Robił to na zimno, w sposób przemyślany. Potem ją zgwałcił. Miał nad nią władzę. Broniła się, krzyczała, mo e nawet błagała. Sprawiło mu to przyjemność. To typowe dla gwałcicieli. Eve głęboko odetchnęła kilka razy, bo przed oczami stanął jej własny ojciec. Kiedy morderca zaspokoił ądzę, udusił dziewczynę, patrząc, jak oczy wychodzą jej na wierzch. Potem ją uczesał, umalował i owinął srebrnym łańcuchem. Czy tę spinkę do włosów przyniósł ze sobą, cze te nale ała do nie? Sama sobie zrobiła ten tatua , czy to on ją przyozdobił. Przeszła do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Była wyło ona śnie nobiałymi kafelkami, a w powietrzu unosił się nikły zapach środka dezynfekcyjnego. Tu pewnie mył się po skończonej robocie, mo e nawet ubierał, po czym wytarł do czysta wszystkie ślady. Tak czy owak trzeba będzie wpuścić tu „sprzątaczy”. Najmniejszy nawet włosek

mo e mieć znaczenie. Dziewczyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve. Wspólnie planowały święta, śmiały się, rozmawiały o ciasteczkach. – Pani porucznik? Eve zerknęła przez ramię i zobaczyła stojącą w korytarzu Peabody. – Co? – Mam dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przy drzwiach stoi dwóch funkcjonariuszy. – Dobrze. - Eve przetarła dłońmi twarz. - Plombujemy mieszkanie i zabieramy wszystko do centrali. Muszę powiadomić najbli szą rodzinę. - Zarzuciła torbę na ramie i zabrała swój zestaw polowy. - Miałaś rację, Peabody. To wredny początek dnia. Rozdział 2 Sprawdziłaś tego jej faceta? – Tak. Jeremy Vandoren mieszka przy Drugiej Alei, pracuje jako makler w firmie Foster, Bride i Rumsey na Wall Street. - Peabody zerknęła do notatnika. - Rozwiedziony, lat trzydzieści sześć, poza tym bardzo atrakcyjny okaz mę czyzny.

– Hmm. - Eve wsunęła dyskietkę do komputera. - Sprawdźmy, czy ten bardzo atrakcyjny okaz mę czyzny zło ył wczoraj wieczorem wizytę swojej dziewczynie. – Przynieść kawy, poruczniku? – Co? – Przynieść kawy? Eve wpatrywała się z uwagą w monitor. – Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po prostu powiedz. Asystentka wzniosła oczy ku niebu. – Tak, napiłabym się. – To sobie przynieś. A przy okazji weź i dla mnie. - Ofiara wróciła do domu o szesnastej czterdzieści pięć. - Stop – poleciła komputerowi i przez chwilę wpatrywała się w obraz Marianny Hawley widoczny na ekranie. Zadbana, ładna, młoda, w jasnoczerwonym berecie przykrywającym jej połyskliwe kasztanowe włosy, w długim płaszczu w tym samym odcieniu i eleganckich butach. – Wracała z zakupów – stwierdziła Peabody, stawiając przed Eve kubek z kawą. – Tak. U Bloomingdale'a. Obraz start – poleciła Eve. Marianna postawiła na podłodze torby z zakupami i wyjęła kartę magnetyczną. Jej usta poruszały się, jakby coś do siebie mówiła. Nie raczej śpiewała, doszła do wniosku Eve. Potem odrzuciła włosy w tył, podniosła torby, weszła do mieszkania i zamknęła drzwi. Zapaliło się czerwone światło blokujące drzwi. Potem na monitorze pojawili się inni lokatorzy wchodzący i wychodzący, w pojedynkę lub parami. Toczyło się zwyczajne ycie.

– Kolację zjadła w domu – stwierdziła Eve, wyobra ając sobie jej wnętrze mieszkania. Widziała, jak Marianna krząta się po pokojach, ubrana w proste granatowe spodnie i biały sweter, który potem zostanie pocięty, włącza ekran rozrywkowy, odwiesza do szafy w przedpokoju jasnoczerwony płaszcz, kładzie na półkę beret, zdejmuje buty i rozpakowuje zakupy. Schludna kobieta, mająca zamiłowanie do ładnych rzeczy, przygotowuje się do spędzenia spokojnego wieczoru w domu. – Około siódmej zjadła zupę zaprogramowaną w autokucharzu. - Eve bębniła w blat biurka krótkimi, niepomalowanymi paznokciami. - Potem rozmawiała z matka, a potem połączyła się ze swoim facetem. W tym momencie Eve zobaczyła, e drzwi do windy się otwierają. Uniosła w górę brwi, które skryły się pod gęstą grzywką. – Proszę, proszę, co my tu mamy? – Święty Mikołaj – uśmiechnęła się Peabody, zerkając na Eve przez ramię. - Z prezentem. Mę czyzna w czerwonym stroju, ze śnie nobiałą brodą, niósł w rękach wielkie pudło owinięte w srebrny papier i owiązane złotozieloną wstą ką. – Stop. Powiększenie wycinka dziesięć do pięćdziesiąt, trzydzieści procent. Ekran zamigotał, podany przez Eve wycinek oddzielił się, po czym ukazał się w powiększeniu. W samym środku fantazyjnej kokardy tkwiło srebrne drzewko ze złotym ptaszkiem. – Sukinsyn. To ta spinka, którą miała we włosach. – Ale... to przecie święty Mikołaj.

– Weź się w garść, Peabody. Obraz start. Idzie w kierunku jej mieszkania – mruknęła Eve, patrząc jak postać z błyszczącym pakunkiem w ręku podchodzi do drzwi Marianny, naciska dzwonek palcem w rękawiczce, czeka chwilę, po czym uśmiecha się. W tym momencie pojawia się Marianna z rozjaśnioną twarzą i błyszczącymi radością oczami. Święty Mikołaj odwraca się do kamery, uśmiech się i puszcza oko. – Stop. A to drań. Skurwysyński artowniś. Wydruk obrazu na ekranie – poleciła Eve, przyglądając się krągłej twarzy o rumianych policzkach i błyszczących niebieskich oczach. - On wiedział, e będziemy oglądać dyskietki. Najwyraźniej go to bawi, – Przecie jest przebrany za świętego Mikołaja. - Peabody gapiła się w ekran. - To odra ające. To po prostu... niemo liwe. – A gdyby był przebrany za diabła, to byłoby mo liwe, tak? – Tak. Nie. - Peabody wzruszyła ramionami i przestąpiła z nogi na nogę. - To jest... To jest chore. – Ale równie bardzo sprytne. - Eve czekała, a komputer wydrukuje portret mę czyzny. - Nikt przecie nie zamknie Mikołajowi drzwi przed nosem. - Obraz start. Mę czyzna wszedł do mieszkania i korytarz opustoszał. Timer u dołu ekranu wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści trzy. Nie śpieszył się, pomyślała Eve. Prawie dwie i pół godziny. Sznur, którym ją związał, i wszystko, co mogło być mu potrzebne, znajdowało się zapewne w tym wielkim błyszczącym pudle.

O jedenastej z windy wysiadła jakaś para i śmiejąc się, zapewne po lekkim rauszu, przeszła obok drzwi Marianny, nie mając pojęcia, co dzieje się w środku. Strach i ból. Morderstwo. Drzwi mieszkania otworzyły się pół godziny po północy. Wyszedł przez nie mę czyzna w czerwonym stroju ze srebrnym pudłem w ręku. Na rumianej twarzy widniał szeroki, niemal dziki uśmiech. Ponownie spojrzał w kamerę. W jego oczach płonęło szaleństwo. Tanecznym krokiem sunął do windy. – Skopiuj dyskietkę pod nazwą „Hawley”. Sprawa dwadzieścia pięć sto siedemdziesiąt sześć H. Ile Mówiłaś jest tych dni w piosence, – Dwanaście. - Peabody przełknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w gardle. - Dwanaście dni. – Lepiej dowiedzmy się, czy Hawley była jego jedyną miłością, czy ma jeszcze jedenaści innych. - Eve wstała. - Chodźmy pogadać z tym jej facetem. Jeremy Vondoren pracował w wielkiej sali podzielonej na boksy tak małe, e mieściło się w nich zaledwie biurko z komputerem, system łączności i fotel na trzech kółkach. Do cienkich ścianek przyczepione były raporty z giełdy, repertuar teatrów, kartka świąteczna przedstawiająca kobietę o ponętnych kształtach, obsypaną płatkami śniegu, i fotografia Marianny Hawley.

Zerknąwszy na wchodzącą Eve, uniósł w górę dłoń i dale stukał w klawiaturę komputera, mówiąc jednocześnie do mikrofonu ze słuchawką. – Comsat pięć i osiem, Kenmart spadł do trzech siedemdziesiąt pięć, Nie, Roarke Industries podskoczyło o sześć punktów. Nasi analitycy przewidują, e w ciągu dnia skoczy jeszcze o dwa. Eve uniosła brew i wsunęła dłonie do kieszeni spodni. Za chwilę będziemy rozmawiać o morderstwie, a tymczasem Roarke zarabia miliony. Przedziwnie ten los się plecie. – Załatwione. Vondoren nacisnął jeden z klawiszy i na ekranie pojawiła się plątanina tajemniczych cyfr i symboli. Eve odczekała kolejne trzydzieści sekund, po czy wyciągnęła odznakę i podstawiła ją Vandorenowi pod nos. Zamrugał, odwrócił się i spojrzał na nią. – Załatwione. Oczywiście. Dzięki. - Vondoren odsunął na bok mikrofon i uśmiechnął się niepewnie. Kąciki warg lekko mu dr ały. - Czym mogę słu yć, poruczniku? – Jeremy Vondoren. – Tak. + Jego ciemnobrązowe oczy przesunęły się po stojącej z tyłu Peabody i wróciły do Eve. - Czy bym miał jakieś kłopoty? – A czy zrobił pan coś niezgodnego z prawem, panie Vondoren? – Nie przypominam sobie. - Ponownie uśmiechnął się, ukazując mały dołeczek w policzku. - Jeśli nie liczyć paczki dropsów, którą ukradłem, gdy miałem osiem lat. – Czy zna pan Mariannę Hawley?

– Oczywiście. Chyba nie chce pani powiedzieć, e Mari zwędziła cukierki? - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. - O co chodzi? Czy coś się stało? Wstał z fotela i przebiegł wzrokiem salę, jakby oczekując, e zobaczy Mariannę. – Przykro mi, pani Vondoren. - Eve nigdy nie umiała przekazywać złych wiadomości, postanowiła więc, e zrobi to szybko. - Panna Hawley nie yje. – Nie, to nieprawda – powiedział, przenosząc ciemne oczy na Eve. - To niemo liwe. Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Umówiliśmy się na kolację dziś na siódmą. Musiała zajść jakaś pomyłka. – Nie ma adnej pomyłki. Przykro mi – powtórzyła Eve. - Wczoraj wieczorem Marianna Hawley została zamordowana w swoim mieszkaniu. – Marianna? Zamordowana? - Kręcił głową, jakby nie rozumiał znaczenia tych słów. - To niemo liwe. To po prostu niemo liwe. - Odwrócił się w stronę podręcznego wideokomu. - Zaraz się z nią połączę. Jest teraz w pracy. – Panie Vondoren. - Eve poło yła mu rękę na ramieniu i lekko pchnęła go na fotel. Sama nie miała gdzie usiąść, przycupnęła więc na brzegu biurka. - Została zidentyfikowana na podstawie linii papilarnych i kodu DNA – powiedziała, patrząc mu w oczy. - Jeśli pan mo e, to chciałabym, eby potwierdził pan jej to samość. – Jej to samość... - Poderwał się z miejsca, uderzając Eve w ramię. Nie zagojona rana natychmiast dała o sobie znać. - Dobrze, pójdę z panią, by udowodnić, e to nie ona. To nie mo e być Marianna.