uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Nora Roberts - W pogoni za śmiercią

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Nora Roberts - W pogoni za śmiercią.pdf

uzavrano EBooki N Nora Roberts
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 461 stron)

Rozdział 1 Morderstwo jest pracą do wykonania. Śmierć stanowi powa ny obowiązek mordercy, dla ofiary, dla tych, którzy ją prze yją. Równie dla tych, którzy potem reprezentują lub zastępują zmarłego. Niektórzy solidnie przykładają się do tej pracy, inni traktują ją z lekcewa eniem. Niektórzy zaś wkładają w nią całą duszę. Na Codzienny poranny spacer Walter C. Pettibone wychodził z mieszkania przy Park Avenue w błogiej nieświadomości faktu, e ma przed sobą ostatnie godziny ycia. Był krzepkim sześćdziesięciolatkiem i zręcznym biznesmenem, który pomno ył i tak niemały majątek rodzinny na kwiatach i sentymentach. Był bogaty, zdrowy, a przed ponad rokiem przygruchał sobie młodą jasnowłosą onę, która seksualnymi apetytami mogła się równać z suką dobermana w okresie cieczki, za to rozumu nie miała ani trochę. Walter C. Pettibone uwa ał, e świat, w którym się obraca, jest akurat taki, jaki powinien być. Miał zajmującą pracę i dwoje dzieci z pierwszego mał eństwa, oczekujących na przejęcie interesu, który ich ojciec przejął po swoim rodzicielu. Utrzymywał wystarczająco poprawne stosunki ze swoją byłą oną – uczciwą, rozsądną kobietą – a syn i córka wyrośli na sympatycznych, inteligentnych ludzi i dawali mu liczne powody do dumy i satysfakcji. Miał te wnuka, który był jego oczkiem w głowie.

Latem 2059 roku Świat Kwiatów był powa nym międzygalaktycznym biznesem z kwiaciarzami, ogrodnikami, biurami i cieplarniami zarówno na Ziemi, jak i w kosmosie. Walter uwielbiał kwiaty. Nie tylko dlatego, e dawały zysk. Kochał ich zapach, barwy, fakturę, urodę liści i kwiecia, podziwiał sam cud ich istnienia. Ka dego ranka odwiedzał kilkoro kwiaciarzy, by sprawdzić wybór towaru, obejrzeć, jak wyeksponowano... lecz równie po to, by nacieszyć sie pięknymi zapachami, trochę pogadać, a przede wszystkim spędzić czas wśród kwiatów i kochających je ludzi. Dwa razy w tygodniu był na nogach ju przed świtem i udawał się na giełdę ogrodniczą w śródmieściu. Przechadzał się tam i podziwiał kwiaty, składał zamówienia, czasem cos krytykował. Przez ostatnie pół wieku, rzadko zdarzało mu się wyłom w tym schemacie czynności, które nigdy go nie męczyły. Tego dnia po spędzeniu około godziny wśród kwiatów wybierał się do biura. Miał zamiar zabawić tam dłu ej ni zwykle, by zostawić onie dość czasu i przestrzeni na dokończenie przygotowań do urodzinowego przyjęcia na jego cześć. Na myśl o tym zachichotał pod nosem. To słodkie maleństwo nie umiałoby zachować tajemnicy nawet wtedy, gdyby spięło sobie usta biurowym zszywaczem. Walter wiedział o przyjęciu od tygodni i czekał na ten wieczór z iście dziecięcym entuzjazmem. Naturalnie musiał udać zaskoczenie, więc z samego rana przećwiczył ró ne zdumione miny. A tymczasem wypełniał swoje codzienne obowiązki z uśmiechem, zaznaczonym lekkim uniesieniem kącików ust,i nie miał zielonego pojęcia, jak wielkie zaskoczenie go

spotka. Eve miała wra enie, e w yciu nie czuła się lepiej. Wypoczęta, naładowana energią, rozruszana i rozluźniona, przygotowywała się do pierwszego dnia pracy po cudownie beztroskich dwóch tygodniach urlopu, podczas których najbardziej wytrącającą z równowagi decyzją, jaką musiała podjąć, był wybór między jedzeniem a spaniem. Najpierw tydzień w meksykańskiej willi, a potem tydzień na prywatnej wyspie. A w obu miejscach nie brakowało okazji do opalania się, seksu i małych drzemek. Roarke jeszcze raz miał rację. Potrzebowali czasu dla siebie, eby pobyć razem. Tylko we dwoje. Oboje mieli rany, które musiały się zabliźnić. A gdyby samopoczucie Eve tego ranka miało być wskaźnikiem, to wakacje spełniły swoje zadanie. Stanęła przed garderobą, marszcząc czoło na widok mnóstwa strojów, któte przybyły jej, odkąd wyszła za mą . Coś się nie zgadzało, choć chyba nie dlatego, e przez większą cześć ostatnich dwóch tygodni paradowała nago bądź półnago. Wyglądało na to, e jej mę czyzna znów dyskretnie wzbogacił zasoby w garderobie. Wyjęła długą niebieską suknię z szeleszczącego, mieniącego się materiału. – Czy ja to kiedyś widziałam? – To twoja szafa – W drugiej części sypialni Roarke z fili anką kawy w dłoni przeglądał informacje giełdowe na ściennym ekranie. Mimo to zerknął w stronę ony. - Jeśli planujesz wło yć dzisiaj tę suknię, to zaszokujesz kryminalistów w całym

mieście. – W garderobie mam więcej ubrań ni dwa tygodnie temu. – Naprawdę? Ciekawe, jak to się stało. – Przestań kupować mi góry strojów. Roarke wyciągnął rękę, chcąc pogłaskać Galahada, ale kot odwrócił łeb. Od ich powrotu poprzedniego wieczora jeszcze nie przestał być obra ony. – Dlaczego? – Bo to jest krepujące – bąknęła i zaczęła szukać czegoś stosownego do wło enia. Roarke tylko się do niej uśmiechnął, patrząc jak wkłada górę bez rękawów i spodnie na smukłe ciało, którego właściwie ani na chwilę nie przestawał po ądać. Opaliła się na blado-złocisty odcień, a w jej krótkich, kasztanowych włosach pojawiły się od słońca jaśniejsze pasemka. Ubrała się szybko, oszczędnymi ruchami, jak kobieta, która niewiele myśli o modzie. Pewnie dlatego nie mógł się oprzeć pokusie zasypywania ony wytworami mody. Pomyślał, e podczas ich wspólnego urlopu Eve wypoczęła. Z ka dą godziną, z ka dym dniem widział, jak coraz mniej jest na jej twarzy śladów zmęczenia i trosk. Nawet teraz jej oczy koloru whisky lśniły, a na pociągłej, ładnej twarzy widniały rumieńce. Gdy mocowała kaburę pod pachą, na jej szerokich ustach pojawił się grymas; najwyraźniej porucznik Eve Dallas wróciła do swoich obowiązków. I znów mogła rozstawiać wszystkich po kątach. - Ciekawe, co takiego jest w uzbrojonej kobiecie, e mnie podnieca? Zmierzyła go wzrokiem, po czym sięgnęła do szafy po lekki akiet.

- Wybij to sobie z głowy. Nie zamierzam się spóźnić do pracy pierwszego dnia po urlopie, tylko dlatego, e masz zastój w interesie. O, tak, pomyślał, wstając. Zdecydowanie wróciła. – Kochana Eve... - powiedział, ale omal się nie wzdrygnął. - Nie ten akiet. – Jak to? - Znieruchomiała z ramieniem wło onym do połowy w rękaw. - Nadaje się na lato i zakrywa broń. – Ale nie pasuje ci do spodni. - Podszedł do szafy, zajrzał do środka i wydobył inny akiet, wcale nie grubszy, za to idealnie zgrany kolorystycznie ze spodniami khaki. - Ten jest właściwy. – Nikt mnie nie będzie filmował na video. - Posłusznie jednak zmieniła okrycie, bo było to znacznie łatwiejsze ni toczenie sporu. – O popatrz. Zanurkował do szafy jeszcze raz i wydobył z niej parę skórzanych półbucików w odcieniu świe ego kasztana. – Skąd to masz? – Od ducha tej szafy. Podejrzliwie im się przyjrzała i obmacała czubki od środka. – Nie potrzebuje nowych butów. Mam stare, ju rozdeptane. – Bardzo subtelnie to nazwałaś. Przymierz te, proszę. – I tak zaraz je wykończę – mruknęła, ale usiadła na poręczu sofy i zaczęła je wzuwać. Były mięciutkie i idealnie dopasowane. Stwierdziwszy to, spojrzała na mę a jeszcze bardziej podejrzliwie. Prawdopodobnie kazał je wykonać ręcznie w jednej ze swych niezliczonych fabryk. Niewątpliwie te półbuciki kosztowały więcej, ni nowojorski glina mo e zarobić przez dwa miesiące. - Jak wytłumaczysz

to, e duch doskonale zna rozmiar mojej stopy? – Rewelacyjny facet. – Pewnie nie ma sensu mu mówić, e policjantka nie potrzebuje drogich półbutów, kiedy włóczy się za podejrzanym, zmyka gdzie pieprz rośnie albo kopniakiem wywala drzwi. Trud jakiejś włoskiej mniszki niechybnie idzie wtedy na marne. – Och, on wie swoje. - Roarke pogłaskał onę po głowie i przy okazji delikatnie pociągnął ją za włosy, eby spojrzała mu w oczy. - A w dodatku darzy cię uwielbieniem. Wcią ogarniała ją dziwna słabość, gdy słyszała takie komplementy i przyglądała się twarzy wypowiadającego je Roarke'a. Często zastanawiała się, czy nie zakochała sie właśnie w jego oczach, figlarnych i niesamowicie niebieskich. – Jesteś cholernie ładny. - Nie zamierzała tego powiedzieć, więc a podskoczyła , słysząc własny głoś. Zobaczyła szeroki uśmiech wykwitający na twarzy mę a, który swą wyrazistością i uwodzicielskimi ustami poety mogłaby inspirować malarzy i rzeźbiarzy. Młody irlandzki Bóg – to byłby właściwy tytuł dzieła. Czy bowiem bogowie nie są uwodzicielscy, bezwzględni i upojeni swoją władzą? – Muszę iść. - Szybko wstała, ale poniewa się nie odsunął, wpadli na siebie. - Roarke .... – Có , oboje wracamy do rzeczywistości. Ale ... - Przesunął dłońmi po jej bokach długim, zaborczym ruchem, który przypominał jej z niezwykłą dokładnością, jak potrafią pieścić te zręczne palce. - Myślę, e powinnaś odpuścić sobie jeszcze chwilę i pocałować mnie na do widzenia.

– Chcesz, ebym pocałowała cię na do widzenia? – Zdecydowanie. - Usłyszała w jego tonie miły zaśpiew, częściowo spowodowany irlandzkim akcentem, a częściowo rozbawienie. Przekrzywiła głowę. – Dobrze. - Błyskawicznym ruchem wsunęła ręce w jego smoliste włosy, które prawie sięgały ramion, i zaciskając dłonie, zło yła na jego ustach pocałunek. Poczuła, e serce Roarke'a zabiło mocniej, tak samo jak jej. Słysząc pomruk zadowolenia, lekko przyszczypała mu wargę zębami i pozwoliła sobie na małą igraszkę języków. Przerwała pocałunek tak samo nagle, jak go zaczęła i natychmiast energicznie odsunęła się poza zasięg ramion mę a. – Do zobaczenia asie! - zawołała od progu. – Spokojnego dnia pani porucznik. - Głęboko odetchnął i z powrotem usiadł na sofie. - Ciekawe – zwrócił się do kota – ile będzie mnie kosztowało odzyskanie twojej przyjaźni. W komendzie policji Eve wskoczyła na pochylnie prowadzącą do wydziału zabójstw. To zrobiwszy, głęboko zaczerpnęła tchu. Nie było tu dramatycznej scenerii klifów zachodniego Meksyku ani aromatycznej bryzy tropikalnych wysp, ale musiała przyznać, e stęskniła się za tym otoczeniem. Tu pachniała potem. Lurowatą kawą i środkami czyszczącymi, lecz przede wszystkim powietrze iskrzyło energią, która powstawała w starciu gliniarzy z przestępcami.

Urlop wyostrzył zmysły Eve na znajome oznaki; niski szmer wielu jednocześnie mówiących głosów, nieustanne, choć mało zharmonizowane pobrzękiwanie łączy i komunikatorów, tłumy ludzi w biegu, mających pilne sprawy do załatwienia. Usłyszała soczystą wiązankę, którą ktoś wyrzucił z siebie tak energicznie, e słowa zlały się w jedno. Witaj w domu, pomyślała i z zadowoleniem westchnęła. Zanim poznała mę a, miejsce pracy było dla niej domem, całym yciem, czymś, co nadawało sens istnienia. Zresztą nawet teraz, gdy była z Roarkiem, a mo e właśnie dlatego, e ju go miała, miejsce pracy pozostało wa ną częścią jej osoby. Kiedyś była ofiarą, bezradną, wykorzystywana i załamaną. Teraz przedzierzgnęła się w wojowniczkę. Wtargnęła do sali detektywów gotowa do ka dej walki. Inspektor Baxter podniósł głowę znad papierów, wydal przeciągły gwizd i ostentacyjnie zamrugał. - Huuu, Dallas! Ja cię kręcę! – e co? - Zaskoczona obejrzała się przez ramię, wnet jednak uświadomiła sobie, e lubie ny uśmiech kolegi jest przeznaczony specjalnie dla niej. - Jesteś chorym facetem, Baxter. Ale dobrze się przekonać, e nic się nie zmieniło. To podnosi na duchu. – Niepotrzebnie się odpicowałaś. - Wstał i obszedł zestawione biurka. - Ładnie- dodał, ujmując w palce klapę jej akietu. - Jesteś jak z urnala, Dallas. Zawstydzasz nas, śmiertelników. – To przez akiet – bąknęła skonsternowana. - Daj spokój.

– O, i jesteś opalona. Ciekawe, czy cała. Uśmiechnęła się ironicznie. – Mam cię kopnąć w tyłek? Pogroził jej palcem, wyraźnie zadowolony z siebie. – A tu co masz? - Zmieszana Eve uniosła ręce do uszu, Baxter zaś zamrugał tak, jakby spotkała go wielka niespodzianka. -Zdaje mi się, e to się nazywa kolczyki. W dodatku są ładne. Nawet zapomniała, e je wło yła. – Czy by w czasie, gdy mnie nie było, przestępczość spadła do zera, e masz czas stać nade mną i komentować mój strój? – Po prostu jestem oszołomiony, pani porucznik. Absolutnie oszołomiony tym pokazem mody. Nowe buty? – Wypchaj się. - Odwróciła się do niego plecami, a on wybuchnął śmiechem. – Aha, teraz mam tyły -oświadczył, co spotkało się z głośną aprobatą kolegów. Młoty, pomyślała idą do swojego pokoju. W nowojorskim Departamencie Policji i bezpieczeństwa pracuje banda młotów. Jezu, ale się za nimi stęskniła. Weszła do swojego pokoju, ale krok za progiem stanęła jak wryta i wytrzeszczyła oczy. Jej biurko było posprzątane. Co więcej lśniło czystością. Zresztą całe pomieszczenie było nieskazitelne. Zupełnie jakby ktoś przyszedł z wielkim odkurzaczem i wessał cały zgromadzony to kurz, a potem wypucował to, co zostało. Podejrzliwie przesunęła kciukiem po ścianie. Tak farba była niewątpliwie świe a.

Mru ąc oczy, kontynuowała inspekcje. Pokój był ciasny, z jednym nędznym oknem, zagraconym – teraz odświe onym do niepoznania biurkiem i dwoma krzesłami, które w ka dej chwili mogły skaleczyć wystającą sprę yną. Kartoteka równie została odczyszczona na błysk. Stała na niej bujna roślina w doniczce. Wydawszy okrzyk niepokoju, Eve rzuciła się do kartoteki i szarpnięciem otworzyła szufladę. – Wiedziałam, no wiedziałam! Sukinsyn znowu mnie obrabował. – Co się stało, pani Porucznik? Eve ze złością odwróciła głowę. Na progu stała jej asystentka w sztywnym od krochmalu mundurze, tak samo schludna jak odnowiony pokój. – Chrzaniony złodziej słodyczy dobrał się do mojej skrytki. Peabody wydęła wargi. – Miałaś cukierki w kartotece? - Przekrzywiła głowę. - Pod M? – M jak moje, do diabła! - Zirytowana Eve zatrzasnęła szufladę. - Zapomniałam je zabrać przed wyjazdem. Co tu się, u diabła stało, Peabody? Musiałam przeczytać tabliczkę na drzwiach, eby przekonać się, e trafiłam do swojego pokoju. – Poniewa wyjechałaś, nadarzyła się okazja, eby wszystko posprzątać i odmalować. Było tu ju dość obskurnie. – Ja tam byłam do tego przyzwyczajona. Gdzie są moje rzeczy? -spytała Eve stanowczo. - Miałam tu teczki z zaległymi papierami, na wypadek, gdybym przyszła na chwilę podczas urlopu. – Wszystko załatwione. Wypełniłam zaległe papiery, a raporty w sprawie Dunwooda odło yłam do akt. - Peabody uśmiechnęła się ciepło. Uśmiech odbił się tak e w jej

ciemnych oczach. -Miałam trochę wolnego czasu. – Odwaliłaś całą papierkową robotę? – Tak jest, pani porucznik. – I kazałaś odnowić mój pokój? – Miałam wra enie, e po kątach gnieździ się du o wielokomórkowych organizmów. Ju nie yją. Eve powoli wcisnęła dłonie do kieszeni i przeniosła cię ar ciała na pięty. – Nie chcesz chyba w ten sposób powiedzieć, e kiedy jestem w pracy, nie daje ci czasu na zajęcie się codziennymi sprawami. – Skąd e znowu. Witaj po urlopie, Dallas. Ho, ho... Wyglądasz fantastycznie. I masz świetną kreacje. Eve głęboko odetchnęła i usiadła za biurkiem. – Jak ja zwykle wyglądam, do cholery? – Czy to jest pytanie retoryczne. Eve przyjrzała się twarzy asystentki, kwadratowej, z grubymi rysami i czarną czapa włosów dookoła. – Właśnie próbuje ustalić, czy brakowało mi twojej pyskatej gęby. Nie. - stwierdziła po chwili. - Co to, to nie. – No, no, jestem pewna, e było inaczej. Ale się opaliłaś. Musiałaś spędzić mnóstwo czasu na słońcu. – Na to wygląda. A co z tobą, Peabody? – Jak to co? – Opalenizna, Peabody. Chodzisz do solarium?

– Nie, opaliłam się na Bimini. – Masz na myśli tę wyspę? Co tam, u diabła, robiłaś? – Och, przecie wiesz... byłam na urlopie tak samo jak ty. Roarke zasugerował, e skoro wyje d asz, to mo e i ja powinnam wziąć tydzień wolnego... Eve uniosła dłoń. – Roarke zasugerował? – Tak. Uznał, e moglibyśmy wykorzystać z McNabem przestój, więc... Eve poczuła, e zaczyna jej drgać mięsień pod okiem. To była u niej typowa reakcja na myśl o Peabody i tym przystojniaczku z wydziału elektroniki. Broniąc się przed tikiem, przycisnęła dwa palce do policzka. – Ty i McNab. Na Bimini. Razem. – Och, chyba rozumiesz. Musimy sprawdzić, na ile do siebie pasujemy, więc pomysł wydał się bardzo atrakcyjny. Kiedy Roarke powiedział, e mo emy skorzystać z jego transportu i wybrać się do jego posiadłości na Bimini, nie zastanawialiśmy się długo. – Jego transport. Jego posiadłość na Bimini. - Eve poczuła pulsowanie mięśnia pod palcami. Peabody zalśniły oczy. Zapomniała się do tego stopnia, e przysiadła na biurku. – Rany, Dallas, było super. Jak w pałacu. Tam jest basen z wodospadem, nart wodne, samochody terenowe. A w sypialni pana domu jest rewelacyjne ło e, mniej więcej wielkości Saturna... – Nie chcę słuchać o ło u. – A poza tym to jest prywatna posiadłość, mimo e na samym brzegu, więc przez pół pobytu paradowaliśmy tam nagusieńcy jak małpy.

– O tym te nie chcę słuchać. Peabody wypchnęła policzek językiem. – Czasem byliśmy tylko półnadzy. Zresztą – dodała, zanim Eve zdą yła na nią krzyknąć – to była czysta magia. Chciałabym dać Roarke'owi jakiś dziękczynny prezencik. Ale poniewa on ma dosłownie wszystko, jestem trochę bezradna. Pomyślałam, e pomo esz mi coś wymyślić. – Co to, komenda policji czy klub towarzyski? – Nie artuj Dallas. Wszyscy mamy tu roboty po uszy. - Peabody uśmiechnęła się z nadzieją. - Pomyślałam, e mo e dam mu narzutę zrobioną przez moja matkę. Wiesz ona zajmuje się tkactwem i naprawdę dobrze jej to idzie. Czy spodobałby mu się taki prezent? Eve głośno wypuściła powietrze. – On nie oczekuje prezentów. To nie jest konieczne. – Miałam najlepsze wakacje w yciu. Chcę, eby wiedział, jak bardzo mu jestem wdzięczna. To dla mnie wiele znaczy, e o tym pomyślał. – O, tak, on zawsze myśli. - Wbrew sobie Eve jednak zmiękła. - W ka dym razie ręczna robota na pewno sprawi mu wielką frajdę. – Naprawdę? To świetnie. Wobec tego dziś wieczorem zadzwonię do matki. – No, skoro ju się przywitałyśmy, Peabody, to powiedz czy nie czas wziąć się do pracy. – Chwilowo jest posucha. – Przynieś mi wobec tego jakieś teczki z nierozwiązanymi sprawami. – Masz na myśli jakąś konkretną?

– Decyzja nale y do ciebie. Muszę mieć coś do roboty. – Jasne. - Peabody ruszyła do drzwi, ale po drodze przystanęła. - Wiesz, co jest fajne w wyjazdach? To, e się z nich wraca. Przedpołudnie Eve spędziła na wertowaniu niewyjaśnionych przypadków i wypatrywaniu wątków, które być mo e zostały przeoczone, na doszukiwaniu sie czynności śledczych, których nie wykonano. Najbardziej zainteresowała ją sprawa niejakiej Marshy Stibbs, dwudziestosześcioletniej kobiety, którą mą , Boyd, po powrocie z wyjazdu słu bowego znalazł utopioną w wannie. Pozornie wyglądało to na jeden z tragicznych i typowych wypadków, jakie zdarzają się w domach, dopóki z raportu lekarza sądowego nie wynikło, e kobieta wcale nie utonęła, lecz straciła ycie, zanim jeszcze zanurzono ją w kąpieli. Poniewa trafiła do wanny z roztrzaskaną czaszką, bez wątpienia nie mogoła się znaleźć w pachnącej pianie z własnej woli. Detektyw znalazł dowody na to, e Marsha miała romans. W szufladzie z bielizną ofiary był ukryty pakiecik miłosnych listów sygnowanych literą C. Ich treść była pod względem seksualnym zupełnie jednoznaczna, zresztą autor błagał Marshę, by rozwiodła się z mę em i zdecydowała na ucieczkę. Według akt, obecność listów i ich zawartość wstrząsnęła nie tylko mę em, lecz równie wszystkimi znajomymi ofiary, których przesłuchiwano. Alibi mę a było nie do podwa enia, a wyniki przesłuchań na miejscu potwierdzały jego wersję. Boyd Stobbs, regionalny przedstawiciel firmy handlującej artykułami sportowymi,

był według wszelkich znaków na niebie i ziemi bardzo typowym Amerykaninem, zarabiającym nieco powy ej przeciętnej. O enił się sześć lat temu z dziewczyną z college'u, która potem zaczęła pracować w dziale zakupów wielkiego supermarketu. W niedzielę lubił pograć w futbol, nie pił, nie uprawiał hazardy i nie miał kłopotów z przestrzeganiem prawa. W jego yciorysie nie było te epizodów związanych z przemocą, co więcej, dobrowolnie poddał się przesłuchaniu za pomocą wykrywacza kłamstw i poradził sobie śpiewająco. Byli bezdzietni, mieszkali w cichym mieszkaniu na West Side, mieli wąski krąg przyjaciół i a do chwili tragicznej śmierci Marshy wykazywali wszelkie cechy szczęśliwego, solidnego mał eństwa. Śledztwo było drobiazgowe, staranne i pełne. A jednak nie udało się odnaleźć jakiegokolwiek śladu rzekomego kochanka ukrywającego się pod literą C. Eve połączyła się z asystentką. – Do roboty, Peabody. Postukamy ludziom do drzwi. - Wsadziła teczkę z aktami do torby, wzięła akiet z oparcia krzesła i opuściła pokój. Nigdy dotąd nie pracowałam nad niewyjaśnioną sprawą – oświadczyła Peabody. – Nie myśl „niewyjaśniona” -odparła Eve. - Ona jest nadal otwarta. – Jak długo? – Sześć lat. – Jeśli facet r nął kogoś na boku i dotąd nic się nie wydało, to jak zamierzasz przyprzeć go do muru teraz?

– Pomalutku, Peabody. Przeczytaj listy. Asystentka wyjęła pakiecik z torby. W połowie lektury pierwszego listu wydała z siebie głośne „au”! – Gorące! Parzy! - powiedziała, dmuchając na palce. – Dalej. – Daj spokój. - Peabody poruszyła się niespokojnie na siedzeniu. - teraz niczym byś mnie ju nie powstrzymała. Zdobywam edukację. - Zagłębiła się w lekturze, raz po raz szerzej otwierając oczy i głośno przełykając ślinę. - Jezu, chyba właśnie miałam orgazm. – Dziękuje za tę u yteczna informację. Co jeszcze znajdujesz w tych listach? – Szczere uwielbienie i siłę witalną pana C. – Pozwól, e przeformułuje pytanie. Czego w nich nie znajdujesz? – No, nigdzie nie ma jego pełnego imienia, ani nazwiska. - Świadoma swego niechętnego przeoczenia, Peabody ponownie zerknęła na listy. - Nie ma kopert, więc mogły być doręczone albo pocztą albo przez posłańca. - Westchnęła. _ Czuje, e dostanę pałę z tej klasówki, co ty w nich widzisz takiego, czego ja nie dostrzegam. – - Nale ałoby powiedzieć: czego w nich nie widzę. Nie ma adnej aluzji do tego, jak, kiedy i gdzie się spotkali. Jak zostali kochankami. Nie ma adnego szczegółu, który wskazywałby, gdzie uprawiali tę swoją gimnastykę erotyczną. To mi nasuwa pewną myśl. Asystentka nadal wydawała się zorientowana. – Jaką mianowicie?

– e być mo e nigdy nie było adnego pana C. – Ale... – W grę wchodzi kobieta. Zamę na od kilku lat, ma dobrą odpowiedzialną pracę i krąg przyjaciół z którymi utrzymuje znajomość równie od kilku lat. Nikomu z tych przyjaciół, jak wynika z zeznań nawet przez myśl nie przeszło, e mogłaby z kimś romansować. Zupełnie nie tak się zachowywała, rozmawiała, yła. Nie opuszczała dni w pracy. Kiedy więc miała czas na gimnastykę erotyczną. – Jej mą regularnie wyje d ał. – Słusznie. To daje mo liwość romansowania, jeśli ktoś jej szuka. Ale nasza ofiara zdradzała wszelkie objawy lojalności, odpowiedzialności, uczciwości. Chodziła z domu do pracy i z pracy do domu. Nie było tajemniczych ani podejrzanych rozmów z jej aparatu domowego, biurowego ani z przenośnych łączy. W jaki sposób więc umawiała się z panem C. na randki? – Mo e osobiście? Na przykład z kimś w pracy. – Mo e – przyznała Eve. – Ale ty jesteś innego zdania. Niech ci będzie, wygląda na to, e ona rzeczywiście była zaanga owana w to mał eństwo. Z drugiej strony ludzie z zewnątrz, nawet przyjaciele, nie wiedzą tak naprawdę, jak wyglądają wzajemne układy mał onków. Czasem nawet partner nie wie czegoś o tym drugim. – Święta racja. Prowadzący śledztwo zgadza się z tobą w tej sprawie... i ma do tego wszelkie podstawy. – A ty się nie zgadzasz. - Peabody odetchnęła. - Twoim zdaniem, to mą wszystko ukartował, upozorował niewierność ony i zapewniwszy sobie fałszywe alibi,

potajemnie wrócił do domu i ją zabił albo zlecił komuś morderstwo. – Jest taka mo liwość. Dlatego z nim porozmawiamy. Eve wjechała na drugi poziom ulicznego parkingu i zmieściła swój pojazd między sedanem i rowerem powietrznym. – Ostatnio najczęściej pracuje w domu. - Wskazała skinieniem głowy pobliski dom mieszkalny. – Sprawdźmy, czy jest u siebie. Owszem, był u siebie, wygimnastykowany, atrakcyjny mę czyzna w sportowych spodenkach, bawełnianej koszulce, z maluchem na rękach. Jedno spojrzenie na plakietkę Eve wystarczyło, by w jego oczach pojawił się cień. Widać było, e al jest wcią ywy. – Czy chodzi o Marshę? Wie pani coś nowego. - Przelotnie zerknął na jasnowłosą dziewczynkę, którą trzymał. - Och, przepraszam niech panie wejdą. Ju tak dawno nikt nie kontaktował się ze mną w tej sprawie. Jeśli chcą panie usiąść, to zaniosę córkę do jej pokoju. Wolałbym, eby nie...- Odruchowo pogładził małą po głowie. Tak jakby chciał jej bronić. - Niech panie chwilę poczekają. Eve odczekała, a mę czyzna zniknie za drzwiami. – Ile lat ma dziecko, Peabody? – Moim zdaniem około dwóch. Eve skinęła głową i rozejrzała się po pokoju dziennym. Zabawki były rozrzucone

wszędzie... jaskrawe, błyszczące drobiazgi, pasujące do lekkiego, pogodnego wystroju mieszkania. Usłyszały piskliwy dziecięcy chichot, a potem stanowcze ądanie: – Tatuś. Bawić. – Za chwileczkę. Tracie. Pobaw się, a kiedy mama wróci do domu, to mo e pójdziemy do parku. Ale musisz być grzeczna teraz, kiedy będę rozmawiał z tymi paniami. Umowa stoi? – Pójdę na huśtawki? – Jasne. Wkrótce wrócił i przeczesał włosy rękami. – Nie chciałem, eby słyszała, jak rozmawiamy o Marshy i o tym co się stało. Czy by przełom? Czy by policja wreszcie go znalazła? – Przykro mi panie Stibbs, ale to tylko rozmowa rutynowa. – A więc dalej nic nie wiadomo? - Na chwilę zamgliły mu się oczy.- Miałem nadzieje.... Ech, to pewnie było głupie sądzić, e po tak długim czasie udało się do znaleźć. – Nie ma pan pojęcia, z kim pańska ona miała romans? – Nie miała – odpalił, twarz stę ała mu ze złości. - Nie obchodzi mnie, co kto mówi. Ona nie miała romansu. Nigdy w to nie uwierzę.... No, owszem, mo e na początku, kiedy wszyscy powariowali i nie mogłem trzeźwo myśleć... Ale Marsha nie kłamała i nie oszukiwała. Kochała mnie. Zamknął oczy, jakby wracał myślami do tamtych dni. – Czy mo emy usiąść?- spytał i opadł na krzesło.- Przepraszam, e na panie

krzyknąłem. Nie mogę znieść, jak ludzie tak o niej mówią, Ona nie zasłu yła na taką niesprawiedliwość. – W szufladzie były listy. – Nic mnie nie obchodzą te listy. Ona by mnie nie oszukała. Mieliśmy... Zerknął w stronę dziecięcego pokoju, gdzie mała dziewczynka bezgłośnie coś śpiewała. – Proszę posłuchać. Było nam ze sobą naprawdę dobrze. Jednym z powodów, dla których tak wcześnie zdecydowaliśmy się na ślub, było to, e nie umieliśmy trzymać rąk z dala od siebie, a Marsha głęboko wierzyła w instytucje mał eństwa. Powiem paniom, co myślę. -Pochylił się naprzód. - Myślę, e ktoś miał obsesję na jej punkcie i fantazjował. To on musiał jej przysłać te listy. Mo e, ale tylko mo e, ona nie chciała mnie tym martwić. On pewnie przyszedł tutaj, kiedy byłem w Columbus, i zabił ją dlatego, e nie mógł jej mieć. Eve odniosła wra enie, e mę czyzna mówi prawdę. Naturalnie mógł udawać, ale w jakim celu? Po co miałby utrzymywać, e ofiara była niewinna, jeśli obcią enie jej cudzołóstwem słu yłoby jego interesom? – Nawet jeśli się pan nie myli, panie Stibbs, to rozumiem, e i tak nie wie pan, kim mógłby być ten mę czyzna. – Nie mam pojęcia. Długo o tym myślałem. Przez rok w ogóle nie myślałem o niczym innym. Chciałem wierzyć, e policja znajdzie tego człowieka i zostanie on ukarany, poniesie konsekwencje tego, co zrobił. Byliśmy szczęśliwi pani Porucznik. Inni nic nas nie obchodzili. I nagle koniec. -Zacisnął usta.- Tak po prostu koniec.

– Przykro mi panie Stibbs.- Eve zrobiła małą przerwę. - Bystre dziecko. – Tracie? - Otarł dłonią twarz, jakby dopiero teraz wrócił do rzeczywistości. - jest światłem mojego ycia. – Czyli o enił się pan ponownie. – Prawie trzy lata temu. -Westchnął, ramiona lekko mu zadr ały. - Maureen jest wspaniała. Były z Marshą przyjaciółkami. To między innymi ona pomogła mi przetrwać pierwszy rok. Nie wiem, co bym bez niej zrobił. Przy jego ostatnich słowach drzwi mieszkania się otworzyły. Ładna brunetka z wielkimi torbami zakupów w objęciach weszła do środka i zamknęła je nogą. – Hej rodzinko! Jestem w domu. Nigdy nie zgadniecie, co .... Urwała na widok obcych. A gdy zatrzymała wzrok na mundurze Peabody, Eve dostrzegła w jej oczach lęk. Rozdział 2 Boyd równie musiał to wyczuć, bo wstał i szybko do niej podszedł. – Nic się nie stało. -Dotknął krzepiącym gestem jej ramienia, a potem wziął torby. - Panie przyszły w sprawie Marshy. Rutynowa rozmowa. – Ah, rozumiem... Tracie?

– W swoim pokoju. Jest .... Nie zdą ył dokończyć, bo dziecko wpadło do pokoju jak szalone i rzuciło się do nóg matki. – Mamusia. Idziemy na huśtawkę. – Po egnamy państwa tak szybko, jak tylko będzie to mo liwe- zapewniła ich Eve.- Pani Stibbs, czy miałaby pani coś przeciwko chwili rozmowy? – Przepraszam, ale nie wiem, w czym mogłabym... mam zakupy, – Tracie i ja odło ymy wszystko na miejsce- zaoferował się Boyd – Prawda, mój pomocniku? – Wolałabym raczej... – Mamie się zdaje, e nie wiemy, co gdzie le y – przerwał onie Boyd i puścił oko do Racie. – Poka emy jej, e to nieprawda. Chodź kochanie. Czekają na nas obowiązki kuchenne. Dziewczynka pobiegła przed nim, szczebiocąc niezrozumiale w dziecięcym języku. – Proszę wybaczyć, e sprawiam pani kłopot -zaczęła Eve. Ale oczy, którymi wpatrywała się w Maureen, były chłodne i beznamiętne. - To nie potrwa długo. Pani była przyjaciółką Marshy Stibbs? – Tak. I jej i Boyda. On bardzo prze ył tę historię. – Nie wątpię. Jak długo pani znała panią Stibbs? – Rok, mo e trochę dłu ej. - Z miną pełną rozpaczy Maureen zerknęła w stronę kuchni, skąd dobiegały stuki, grzechotanie i śmiech. Ale Marsha nie yje ju od

prawie sześciu lat. Musieliśmy się z tym pogodzić. – Sześć dni czy sześć lat, wszystko jedno. Ktoś odebrał jej ycie. Czy panie były ze sobą blisko? – Przyjaźniłyśmy się. Marshą była szalenie bezpośrednia. – Czy zwierzała się pani, e się z kimś spotyka? Maureen otworzyła usta, zawahała się i pokręciła głową. – Nie. O niczym takim nie wiem. Rozmawiałam z policją po tym co się stało, i powiedziałam im wszystko, co wiedziałam. Straszna historia, ale nie da się tego zmienić. Mamy teraz nowe ycie. Dobre, spokojne. A pani znienacka nas nachodzi. Boyd znów zacznie się dręczyć. Nie yczę sobie trosk w mojej rodzinie. Przepraszam, ale chcę, eby ju panie poszły. Na klatce schodowej Peabody obejrzała się i zwróciła do przeło onej, idąc do windy: – Ona coś wie. – Bez wątpienia. – Sądziłam, e ją trochę przyciśniesz. – Nie na jej terenie – Eve weszła do windy. Ju kalkulowała, ju próbowała poskładać kawałki łamigłówki w całość. - Nie w obecności dziecka i Stibbsa. Marsha czekała tak długo, e jeszcze mała zwłoka jej nie zaszkodzi. – Ale on, twoim zdaniem, jest raczej czysty. – Moim zdaniem ...-Eve wyciągnęła z torby akta i dyskietkę.- Powinnaś się w to wgryźć. – Słucham, pani porucznik?

– Wgryźć się w sprawę, Peabody. Doprowadzić ją do końca. Asystentka spojrzała na Eve z szeroko otwartymi ustami. – Ja? mam poprowadzić sprawę? Sprawę morderstwa? – Będziesz musiała to robić głównie w swoim wolnym czasie, zwłaszcza jeśli trafi nam się coś nowego. Przeczytaj akta, przestudiuj raporty i zeznania. Przesłuchaj jeszcze raz kogo trzeba. Znasz procedurę. – Naprawdę dajesz mi sprawę? – Jeśli będziesz miała pytania, to pytaj. Pomogę ci, kiedy, i jeśli, będziesz tego potrzebować. Aha, mam dostawać wszystkie nowe dane i kopie raportów o postępach w sprawie. Peabody poczuła nagłe uderzenie adrenaliny i nerwowe ssanie w ołądku. – Tak jest, pani porucznik. Dziękuje. Nie zawiodę. – Nie zawiedź Marshy Stibbs. Peabody przycisnęła teczkę z aktami do piersi niczym ukochane dziecko. I trzymała ją tak przez całą drogę do komendy. Gdy wyje d ały z parkingu, zerknęła kątem oka na Eve. – Pani porucznik? – Hę? – Zastanawiam się, czy nie mogłabym poprosić McNaba, eby pomógł mi zdobywać dane, do których potrzebne jest wykorzystanie sprzętu elektronicznego. Wiesz, łącza ofiary, dyskietki z kamer bezpieczeństwa budynku i tak dalej. Eve wcisnęła ręce do kieszeni. – To twoja sprawa.