uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Ondrej Neff - Miesiąc moego życia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :802.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Ondrej Neff - Miesiąc moego życia.pdf

uzavrano EBooki O Ondrej Neff
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 480 stron)

powieść Ondrej Neff Miesiąc mojego życia (1) (Mesic meho zivota) przełożyła Joanna Czaplińska Polskim czytelnikom Ondrej Neff miał do tej pory okazję zaprezentować się jako autor opowiadań, publikowanych przede

wszystkim na łamach "Fantastyki". "Miesiąc mojego życia" (1988) jest drugą powieścią SF, po "Jadru pudla" (Sednie sprawy). W 1989 r. wydał kolejne dwie książki: "Pole stastnych nahod" (Pole szczęśliwych przypadków) i "Carodejuv ucen" (Uczeń czarnoksiężnika). W 1990 r. "Miesiąc mojego życia" uzyskał Ludvika, nagrodę czechosłowackiego fandomu za najlepszą książkę, a w ankiecie "Ikarii" w kategorii najpopularniejszych powieści czesko-słowackich uplasował się na miejscu drugim, tuż za znaną również w Polsce trylogią Soucka "Tajemnica ślepych ptaków". "Miesiąc mojego życia" jest typową hard science fiction. Neff ukazał w niej swoje nowe oblicze - oblicze futurologa. Utwór został wydany trzy lata temu, powstał więc w warunkach społeczno-politycznych zupełnie innych niż dzisiejsze, a nastroje w Czechosłowacji były dalekie od optymizmu i nadziei na jakąkolwiek zmianę. W powieści Polska i Czechy stworzyły federację - zaznaczam: Czechy, a nie

Czechosłowacja - co nie jest wprawdzie ideą nową, bo sięgającą korzeniami końca XIX wieku, niemniej jednak po wydarzeniach ostatnich dwóch lat nabierającą nowych impulsów. Drugi istotny wątek to eskalacja fanatyzmu religijnego, zwłaszcza islamskiego - spektakularny przykład do czego może doprowadzić zaślepienie, mieliśmy niedawno w Zatoce Perskiej. JC CZĘŚĆ I 1. Tę datę pamiętam dokładnie: 26 czerwca 2045 roku. Długo czekałem na ten dzień. O północy z dwudziestego piątego na dwudziestego szóstego siedziałem w swojej szufladzie. Zupełnie sam. Na stole przede mną leżały cztery rzeczy: pudełko z napisem "syrop malinowy", pełne przeszmuglowanego rumu, w połowie opróżnione, kieliszek nalany do pełna, zaostrzony nóż i malutki prostokącik z cyfrą jeden. Malusieńki prostokącik.

To wszystko zostało z półtorametrowego krawieckiego centymetra. Już nie sto pięćdziesiątka, już nie setka, pięćdziesiątka, dziesiątka. Tylko jedynka. Dwudziestka piątka na kalendarzu zamieniła się w dwudziestkę szóstkę. Niewielka zmiana - na ekranie przybyła tylko jedna mała kreseczka. Z piątki zrobiła się szóstka. Piątka składa się z pięciu odcinków, szóstka z sześciu. Dwudziestoprocentowy zysk. Dla mnie to był zysk stuprocentowy. Tysiącprocentowy. A to dlatego, że dzięki tej kreseczce jutro zamieniło się w dzisiaj. Chwyciłem kieliszek, uśmiechnąłem się do kalendarza, przywitałem starym pijackim gestem, a potem całą zawartość kieliszka wlałem prosto do gardła. Na zdrowie, niech ci służy. Powtórnie napełniłem kieliszek, wziąłem nóż i zacząłem ciąć prostokącik na paseczki. Kiedy skończyłem, poszczególne paseczki zacząłem ciąć na cząstki. Trwało to godzinę, ale efekt był doskonały: z

prostokącika została kupka żółtego proszku. Miałem już porządnie w czubie. To zapicie było dobre. Położyło mnie na koję i uśpiło lepiej niż kołysanka mamy. Jednak następnego dnia rano byłem na nogach, gdy tylko odezwała się syrena. Wstałem i siup do drzwi - worek z dobytkiem w jednej ręce, niedopite pudełko w drugiej. Co tam mycie i ubieranie. Miałem się rozbierać, nim padłem na koję? A rum jest lepszy niż dziesięć szczoteczek do zębów. Interesujące. Wstałem natychmiast, gdy zawyło, ale na korytarzu był już ścisk. Chłopy pchały się jak bydło. W sumie jajcarsko to wyglądało, tu i ówdzie ktoś dostał w pysk, a ryk panował gorszy niż na dole na szychcie. Każdy najchętniej by biegł, leciałby, gdyby mógł. Ale było nas pięciuset i mogliśmy tylko ciurkać przez rurę jak woda z zepsutego kranu. Wściec się można. Ciało na ciele, dla nóg

miejsca tylko tyle, że można było robić szur, szur, szur, przesuwaliśmy się decymetrami, ci z tyłu krzyczeli, czemu przód blokuje, ci z przodu krzyczeli w tył, żeby ci z tyłu się wypchali, że tam zupełnie z przodu jacyś kretyni zrobili korek, a kiedy ci z tyłu krzyczeli do przodu, że pójdą skopać tych zupełnie z przodu, to ci w środku wrzeszczeli, no to spróbujcie, no chodźcie, na co czekacie. Szkoda słów. Można było tylko robić szur, szur, szur nogami, wytrzymać tych parędziesiąt metrów wąskiego korytarza. Dla mnie było to jasne, ja nie krzyczałem, tylko mnie wkurzało, że pozwoliłem sobie przydusić ręce do ciała i nie mogłem podnieść rumu, żeby poprawić sobie smak. Szur, szur, szur. I hol. Ale tam było narodu! Przed pójściem na szychtę przyszli się pogapić również ci, którzy mieli jeszcze setkę, dwie, nie brakowało nawet kotów, ale ci byli spokojni. Za to

dziadki! Gadali jak najęci, a zwłaszcza prześcigali się w pomysłach dotyczących babek, które czekają na nas tam na górze i gdybyśmy musieli wypełnić każde "Raz za mnie", mielibyśmy na dwa lata ręce pełne roboty, no może nie ręce. Krzyczeli na nas, my na nich, tu i ówdzie na balkonie zauważyłeś znajomą twarz i wtedy ogarniał cię żal, osiemnaście miesięcy to jednak szmat czasu, żyliśmy tu obok siebie. Gdzieś tam na górze był też Kazik Prus, mój jedyny kolega. Chciałem mu pomachać, ale nie dało rady. Spokój! Spokój! Akurat naprzeciwko, na balkonie trzeciego piętra, pojawił się główny inżynier Dutkiewicz, a obok niego zastępca dyrektora Petrak, obaj w kombinezonach, na nogach nawet mieli gumiaki, błazny jedne. Szkoda, że nie założyli hełmów. Pan dyrektor się nie pojawił, on pewno ma inne kłopoty, ekstra przydział kawy albo przygotowanie do narady, dobrze, że chociaż wysłał zastępcę. Skoro harowaliśmy tu osiemnaście

miesięcy, zasługujemy przynajmniej na porządne pożegnanie. Spokój! Jak możemy się pożegnać, skoro dziadki ryczą "Raz za mnie!", a my, którzy odjeżdżamy, krzyczymy "Stul gębę!" i podobnie. No, do cholery, czemu nie zamkną jadaczek? Zdałem sobie sprawę, że niepotrzebnie się denerwuję. Przecież to i tak nieważne, że faceci ryczą i że pan zastępca dyrektora nie może nam podziękować za ofiarną pracę i takie inne. Wszystkim rządzi czas, nawet dyrektorem i jego naradami i kiedy nadejdzie ten odpowiedni moment, pojawi się tu i wszyscy przestaną się wydzierać i gadać, ponieważ nadejdzie odpowiednia chwila. Wokół mnie się rozluźniło. Łyknąłem sobie. - Daj mi - syknął sąsiad. - Gówno - powiedziałem. - No... - odparł. - Dobra, masz - dałem mu. Po prostu byłem na miękko. Napił się i chciał podać rum sąsiadowi z lewej, ale łapsnąłem go za nadgarstek. Sąsiad to wykorzystał i walnął

mnie pięścią w twarz. Ledwo zdążyłem się uchylić. Żeby tylko nie rozgniótł pudełka, przeleciało mi przez głowę, a pięść przeleciała koło nosa jak ekspres. Chwyciłem rum prawą ręką, a pod drugi cios nadstawiłem ciemię. Zabolało, ale boksera bardziej. Trzasnęło mu w stawach, ryknął, to był Polak, ale miałem dzisiaj fart, bo wokół byli chłopcy z Czech i jak poszło w obieg, że to jakaś częstochowska cholera, zaczęli go dusić, a ja przyssałem się do pudełka, bo było jasne, co się za chwilę stanie - będą chcieli wypić za tę przysługę. I tak, kiedy duszenie zakończyło się sukcesem, wokół mnie wyrósł las dłoni z rozcapierzonymi palcami, a ja włożyłem do nich puste pudełko i uśmiechnąłem się jak aniołek. Ciemię mnie bolało, ta cholera miała jednak mocny cios! - Spokój! Spokój! Zastępca pochylił się do mikrofonu i powiedział: - Szczęść Boże! O, do diabła, pomyślałem. Czymś tu śmierdzi. Kiedy szychy

zaczynają po naszemu, zawsze czymś śmierdzi. W holu zapanowała cisza. Wszyscy pomyśleli: do diabła, czymś tu śmierdzi. Zastępca zrobił pauzę, chyba przestraszył się tej ciszy, zerknął na Dutkiewicza, ten mu coś zaszeptał do ucha, zastępca odchrząknął i powiedział: - Chłopy, sprawa jest trudna, ale jest, jak jest: czółno nie przyleci. Spodziewał się wybuchu, ale hol został cichy. Nikt się nawet nie ruszył, może tylko pod kopułą zaszeleściło jakieś westchnienie. Ale Petrak nie był idiotą, a iluzje stracił już dawno, o ile w ogóle kiedyś takie posiadał. Wiedział, że ta cisza nie zwiastuje niczego dobrego i strach wręcz z niego skapywał, lał się z niego ciurkiem. - Zrozumcie, to nie nasza wina. My zawsze dotrzymywaliśmy układu zbiorowego do ostatniej kropeczki. Robimy wszystko, żeby umożliwić wasz transport na górę. Zrozumcie, że nie

jesteśmy zainteresowani przedłużaniem kontraktu, że... - Co się stało? Poznałem ten głos. To był Brunza, Polak. Pełnił funkcję przewodniczącego w Jednolitych Związkach, ale zrezygnował z niej, ponieważ dzisiaj wracał z nami na górę. O ile przyleci czółno. Ale nie zrezygnował z autorytetu. Miał go ciągle nawet bez funkcji. Z autorytetu nie można zrezygnować, tak samo jak nikt go wam nie da. Albo go macie, albo nie. Brunza go miał. Czyżby znowu ten Kryzys Mikronezyjski? Nigdy nie interesowałem się zbytnio wiadomościami z góry, ale info w ostatnim czasie było pełne Kryzysu Mikronezyjskiego, tak że nie można się było od tego wywinąć. Wiedziałem, że jest jakiś Kryzys Mikronezyjski, że napięcie rośnie z dnia na dzień, ale miałem to w poważaniu, ucinałem metr i myślałem tylko o tych stu tysiącach europejskich dorubli - jak też z nimi na górze zacznę rządzić, siądę

sobie u Fleków i w Sali Konszelskiej będzie płacić tylko Kuba Nedomy. Kuba Nedomy to ja. Co mnie tam Kryzys Mikronezyjski? Niech się żółtki piorą, będzie na Ziemi o jedną pustynię więcej, i tak Środkowy Wschód jest pokryty radioaktywną szklaną płytą, Afryka straciła na dole ten czubek, który można zobaczyć na starych mapach, a Ameryka Północna już nie jest połączona z Południową. Mówię, co mi tam do jakiejś Mikronezji, ja chcę dobrego piwa i spokoju, i kilku kumpli, i chcę się czuć jak panisko! - Nie robimy tajemnicy z tego, co się stało - powiedział zastępca Petrak. - Rada Bezpieczeństwa ogłosiła Stan Żółty. Wstrzymała wszelki ruch z wyjątkiem jednostek desantowych Błękitnych Wojsk. - Ale my słyszeliśmy o czymś innym - odpowiedział Brunza. Był gdzieś z przodu, chyba tuż pod balkonem. - Myśmy

słyszeli, że to wszystko jeden wielki bajer! - Bajer? - zdziwił się zastępca Petrak. - Tak, bajer. Ziemniaki ponoć nie są zainteresowane powrotem ludzi na górę. Kiedy ma wracać na górę duży turnus, wymyślają bajery o zablokowaniu transportu, żeby nas tu przytrzymać i móc się potem powołać na paragraf sześć. KPL potrzebuje ludzi, a nowi wcale się nie garną! - O czymś takim słyszę po raz pierwszy - wymamrotał Petrak. Odwrócił się do inżyniera Dutkiewicza i coś do niego mówił, chyba "Słyszał pan o czymś takim?", a ten na to chyba "Skądże, nie słyszałem, no proszę, coś takiego!". Zapewne rozmawiali w tym duchu, ale o ile doszło to do mikrofonów, my na dole nie słyszeliśmy ani słowa, ponieważ hol zaczął szumieć. - Cicho, chłopy! - ryknął Brunza. Potrafił ryczeć. Dwumetrowe chłopisko, niedźwiedzie płuca, łapy jak łopaty. - Cisza! Czyli wy mówicie, że o niczym takim nie słyszeliście? Że jesteście niewinni jak lilie? - No, prawda - powiedział dyrektor Petrak.

- Czyli według was to przypadek, że transport jest blokowany akurat wtedy, kiedy wraca turnus z Czeskopolskiej oraz tysiąc pięćset chłopów z Arkadii i osiemset z Dwójki? - Przecież wiecie, że już w zeszłym roku KPL przeszedł na masowy cykl wymiany. - Czyli niewinni - powtórzył Brunza. Strach z dyrektora już nie ciekł, po prostu z niego buchał. Przypomniałem sobie klauna z cyrku Humberto, który płakał strumieniami łez i krzyczał "Panie dyrektosze, panie dyrektosze, oni kszyfdzić klaun!". Jak się potem okazało, poważnie nie doceniłem Brunzy. To był olbrzym nie tylko z torsem byka. W swojej cetnarowej czaszce miał komputerowy mózg i porządnie się przygotował do porannej scenki, bo z góry wiedział, co się szykuje. Jak już powiedziałem, dyrektorski balkon był na trzecim piętrze, a nad nim pięły się spiralnie jeszcze cztery kolejne. Szczytu kopuły nie było dobrze widać, z nas musiało się dosłownie dymić, tak się pociliśmy, ale powietrze było

na tyle przejrzyste, że można było się domyślić, że na górze coś się dzieje. Tuż nad balkonem pojawił się tłum chłopów, coś błysnęło w szarawej mgle, jedna żółta linia, druga, trzecia, prosto na balkon na linach spuściła się grupka mężczyzn, rzuciła następne dwie liny na dół i wyciągnęła Brunzę na górę. To wszystko odbyło się w okamgnieniu. I już odezwały się syreny policji. Jakżeby inaczej. Oddział pogotowia był na nogach od trzech dni, wszystkie cytryny Czeskopolskiej polerowały te swoje psychiny. A teraz na pewno trzymali palce na spustach, żeby nas nafaszerować. Winny czy niewinny, oni już sobie nas wybiorą, kiedy padniemy jak biedronki na mrozie. Jęczały syreny, a do tego megafony mówiły coś jakby: - Hahyhualahu mahu haha hu! Brzmiało to niezwykle groźnie. Brunza również wiedział, że policja jest w pogotowiu,

zresztą jak zwykle podczas zmiany turnusów w kopalni, i starannie się przygotował. Starannie? Prosto, ale zadziałało, a według mnie to, co działa, jest również staranne. I na odwrót. Brunza wyjął zza napierśnika naostrzony sztylet, długi na dobre trzydzieści centymetrów. Błyszczał w powietrzu jak ślina węża. Przyłożył go doktorowi Petrakowi do gardła, oczywiście tą odpowiednią, czyli ostrą stroną. Potem krzyknął: - Przy pierwszym rajskim pocałunku zadrży mi ręka! Psychina najpierw lekko stuka, to rajski pocałunek. Potem mąci wam we łbie. No a w końcu uderzacie w kimono. Od rajskiego pocałunku do zamętu we łbie prowadzi droga trwająca pół sekundy. W tym czasie Brunzie zdąży zadrżeć ręka, a do tego jeszcze doda "cholera". Megafony przestały kwakać. A może nie przestały, ale chłopiska zaczęli pokrzykiwać i po prostu je zagłuszyli.

Podskakiwali też w miejscu jak małe dzieci. Czego się spodziewali? Cieszyli się, że w ogóle coś się dzieje. Chciałbym wiedzieć, ilu z nich w tej chwili powiedziało: "Hergot, takie widowisko jest warte paragrafu sześć!". Brunza wolną ręką zrobił taki mały gest. - Panie wielka cytryno! - zawołał. - Nalegamy na wymianę. Niech na nasze miejsce przyjedzie ktokolwiek. Transport cywilny zablokowany? Bueno. To niech nas odwiozą Błękitni. Przekażcie to tym wielkim panom. Powiedzcie im, że na Czeskopolskiej pięciuset chłopa czeka na odwóz. Powiedzcie im, że olewamy jakiś żółty stan. Chcemy do domu. Harowaliśmy osiemnaście miesięcy. Harowaliśmy jak woły. Mieszkaliśmy w szufladach i piliśmy destylowane szczyny. Prysznic raz w tygodniu, cholera, niech spróbuje tego jakiś ziemniak z góry! Megafon odezwał się znowu, tym razem zrozumiale. - Załatwimy to. Ale wy, Brunza, bekniecie za to. Za to

będziecie siedzieć, aż sczerniejecie. - Wolę siedzieć w pudle na górze niż resztę życia walać się tu na dole w szufladzie z powodu paragrafu sześć, panie wielka cytryno! To po pierwsze. A po drugie: niech pan się rozejrzy, niech pan popatrzy na tych pięknych chłopów. Myśli pan, że ziemniaki mają pudła mocne na tyle, żeby ich ci chłopcy nie rozebrali na kawałki w ciągu jednego słonecznego popołudnia? Chłopy, powiedzcie tylko, panu wielkiej cytrynie: pozwolicie mnie wsadzić do pudła? - Nie-po-zwo-li-my! Nie-po-zwo-li-my! Krzyczeli wszyscy. Krzyczeliśmy wszyscy - przecież ja też się przyłączyłem. To dziwne uczucie. Stoicie w tłumie, setki ludzi wokół was i nad wami, galerie o mało się nie zarwą pod tą masą ciał i to żeby chociaż spokojnie stali, ale nie, oni tupią w takt. Ktoś powinien im powiedzieć "Przestańcie, galerie nie są do takiego tupania", ale kto miałby im to powiedzieć?

Petrak ma ostrze sztyletu na szyi, łaskocze go w jabłko Adama, dokładnie w te miejsca, gdzie maszynka do golenia najtrudniej łapie. A może Brunza ogoli Petrakowi przynajmniej parę tych włosków, które zawsze zostają nawet po najdokładniejszym goleniu? Skądże, Petrak nie ma ochoty na rozmowę. Dutkiewicz też nie. Nie ma wprawdzie noża na gardle, ale mógłby mieć, i, jak już to bywa, bardziej robi w portki ten, któremu mogłoby coś się stać niż ten na kogo już padło. Chłopy, nie tupcie, myślałem sobie, ale sam tupałem do taktu jak durny. Chłopy, nie ryczcie, ale sam ryczałem: - Nie-po-zwo-li-my! Nie-po-zwo-li-my! Nawet na szychcie człowiek nie wydaje się sobie tak silny jak wtedy, kiedy stoi w środku holu między setkami innych i ryczy na całe gardło. W tym momencie uświadomiłem sobie, co straciłem w życiu przez ten swój ateizm: nigdy nie stałem w

żadnym kościele, meczecie czy pagodzie, nigdy nie śpiewałem i nie krzyczałem do Pana Boga białego, brązowego czy żółtego, ilu tylko ich jest, i wywołują te wszystkie wojny. "A ja sam, zawsze sam", jakoś tak śpiewała moja mama, kiedy jeszcze byłem zupełnie mały. I tak się dostałem aż tutaj. Sam, zawsze sam. Tylko że teraz nie jestem już sam. Stoję w holu i skanduję jakieś słowo, które przez setne powtarzanie straciło sens. Co ja właściwie mówię? Nieważne. Trzeba po prostu jak najgłośniej ryczeć. Kuba, zachowaj spokój, odezwał się we mnie głos wewnętrzny. Przestań wykrzykiwać i zacznij przynajmniej trochę myśleć. Jak długo Brunza wytrzyma na balkonie? Chce tak na wieki wieków łaskotać Petraka po jabłku Adama ostrzem rzeźnickiego noża? Czyż to wszystko nie jest jedną wielką, straszną głupotą? Przestałem krzyczeć. Nikt tego nie zauważył. Z lewej, z prawej, z przodu i z tyłu chłopiska ryczeli, oczy im się

błyszczały, brody mieli wilgotne od śliny. Jezu, czy nikt tutaj nie ma rozsądku? Musisz sam zachować się rozsądnie, Kubo, Kubusiu. To pokrzykiwanie i tupanie do niczego nie doprowadzi. Brunza wcześniej czy później musi albo puścić Petraka, albo poderżnąć mu gardło. Czy to się skończy tak czy inaczej, w twoim własnym życiu to zupełnie niczego nie zmieni. Nie ma pułapki tak mocnej, żeby nie miała szczeliny. Teraz jesteśmy w pułapce, wszyscy, z Brunzą i jego nożem czy bez niego. Trzeba tylko znaleźć tę szczelinę i wyśliznąć się stąd. Sam tego nie zrobisz. A jedyny facet, o którym słyszałeś, że mógłby to zrobić, nazywa się Jerzy Zasada. 2. Ten policjant nie patrzył na mnie przychylnie. Można nawet powiedzieć, że patrzył nieprzychylnie. - Co panu do tego? - spytał. - Niech się pan sam zastanowi. Dumał. Było o czym. Powiedziałem mu: "Jedziemy na tym

samym wózku, szanowny panie sierżancie, pan i ja. Za tydzień nadziejemy się na haczyk paragrafu sześć i nie wrócimy za życia na górę". - Kto to panu powiedział? Uśmiechnąłem się do niego. Czegóż się spodziewać, glina. Gdybyście mu powiedzieli, że za pół godziny nastąpi Big Bang Dwa, spyta się, kto wam to powiedział. Albo to choroba zawodowa, albo predyspozycja psychiczna do wykonywania tego zawodu. Miał dwadzieścia pięć lat, urodził się w Klatowach i nazywał się Jirzi Byczek. Trzy lata służby w Błękitnych Hełmach. Rzucali go, gdzie popadło. Był w Peru, Ghanie, Bengalii, a ostatnio gdzieś w Australii, gdzie diabeł podkusił dwa szczepy tubylców, żeby się zaczęły wzajemnie wybijać w imię wiary w jakiś płaski kamień czy coś w tym rodzaju.Trafili go zatrutą strzałą i zaraz potem ranę osmalili miotaczem ognia. Uratowało mu to wprawdzie życie,

ale nie poprawiło humoru. Przeszedł z Błękitnych do policji i pozwolił się wysiudać tu na dół. Czemu? Dla dorubli, również. Ale przede wszystkim dlatego, że tu nie ma fanatyków religijnych, a jeśli już uda się jakiemuś prześliznąć, szybko go namierzają i wsadzają do pudła. A już na pewno nie pozwolą mu biegać po kopalni z zatrutymi strzałami i miotaczami ognia. - Ma pan rację - powiedział. - Jedziemy na tym samym wózku. Ale co to ma do rzeczy, świrnięty świrusie? Zrozumiałem, czemu mnie wyzywa. - Pan myśli, że chcę pana przekabacić na stronę tych na dole. Pokazałem palcem za siebie, w tym kierunku, gdzie znajdował się hol i gdzie w kręgu potężnie rozeźlonych górników przykucnął smutny dyrektor Petrak. Komitet Czujnych, tak się nazwali. Piękna nazwa. Brunza ją wymyślił. Oczywiście on stał na czele Komitetu Czujnych. W tej chwili siedział w biurze Dutkiewicza i negocjował. Sierżant Byczek uniósł brwi. Wyglądał na trzydzieści pięć, czterdzieści. Trzy lata w

Błękitnych Hełmach porysowały mu twarz pismem klinowym. Nigdy nie studiowałem takiego alfabetu, ale ten napis potrafiłem przeczytać: wojna religijna to świństwo. - Do rzeczy - powiedział. Opierał się mięsistym policyjnym tyłkiem o krawędź stołu, ręce miał założone na piersiach. Z rozpiętej kabury wystawała kolba psychiny. Siedziałem na krześle przy drzwiach i na zmianę patrzyłem to na kolbę, to w oczy Byczka. - Ci tam to idioci - powiedziałem. - Zgoda - przytaknął. - Skisną tu wszyscy, nawet gdyby usmażyli Petraka na wolnym ogniu. - Myśli pan? - uśmiechnął się słabo. - Arkadia ma się rozrastać. Pięciokrotnie. Rozumie pan? Skąd wezmą tylu ludzi, żeby ją zasiedlić? Już ten nasz ostatni turnus z trudem zebrali. - O tej Arkadii - powiedział niepewnie - wie pan na sto procent? - Tak, stuprocentowo - powiedziałem jakby nigdy nic - jak

wiem, że ma pan w Pradze dwuletniego synka i chce go pan zobaczyć. - Do diabła, kogo pan ma w tym centrum danych? - Nieważne. To pewne, że kogoś mam. Cieszę się, że panu zaświtało. Odczepił się od stołu, ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. Zobaczyłem grupkę kilku górników. Biegli obok, kiedy zobaczyli cytrynę, zwolnili, ale tylko na chwilkę, tylko na dwa, trzy kroki. Jeden się uśmiechnął, spojrzał na sąsiada, ten wyszczerzył zęby, przyśpieszyli i zniknęli mi z oczu. Tylko tupot ich chodaków niósł się po korytarzu. Sierżant zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek. Potem wrócił do stołu i ciężko usiadł na obrotowym foteliku. - Niech pan słucha - powiedział - ale z tą Mikronezją to nie przelewki. To wiem z kolei ja, już wczoraj po obwodzie informacyjnym przyszła notka. Skinął głową w stronę kąta, gdzie na niskim żelaznym