Fantastyka naukowa szczyci się tradycją współpracy między znakomitymi autorami,
którzy razem tworzą dzieła inne - a niekiedy nawet lepsze - niż wówczas, gdy piszą osobno. Z
takim udanym efektem współpracy zetknąłem się pierwszy raz czytając wspaniałą rzecz
Larry'ego Nivena i Jerry'ego Pournelle'a "The Mote in God's Eye". Później przeczytałem ich
książki pisane samodzielnie, a wtedy ze zdumieniem odkryłem, że styl "The Mote in God's
Eye" nie jest po prostu wypadkową stylów obu pisarzy. Rezultatem ich współpracy okazuje
się nowy "wirtualny autor", który nie jest ani Nivenem, ani Pournellem. Żaden z nich nie
stworzyłby takiej powieści sam.
Od tego czasu w fantastyce naukowej pojawiła się jednak nowa forma współpracy.
Zdałem sobie z tego sprawę, gdy pewien księgarz podsunął mi, bym przekazywał swoje
pomysły, wraz z zarysem akcji, jej miejsca i głównych postaci, jakiemuś młodemu,
nieznanemu (a więc chętnemu) pisarzowi, który ubrałby to wszystko w słowa. Ja miałbym
prawo do odrzucania lub zatwierdzania kolejnych rozdziałów oraz wprowadzania dowolnych
zmian. Księgarz ów argumentował, że takie rozwiązanie byłoby dobre nie tylko dla młodych
pisarzy, którzy dzięki handlowej wartości mojego nazwiska zyskaliby większy rozgłos, niż
mogliby marzyć, ale również dla mnie, ponieważ stale istniałbym na rynku, a poza tym
miałbym dodatkowe honoraria bez wykonywania ciężkiej pracy, związanej z samym
pisaniem.
Chyba nie muszę mówić, jak bardzo ta propozycja mi pochlebiała, choć wcale nie
byłem i nie jestem przekonany, że moje nazwisko ma jakąś szczególną wartość handlową. W
każdym razie firma American Express jeszcze nie zwróciła się do mnie z prośbą, bym
wystąpił w jej reklamie telewizyjnej. To, że księgarz potraktował mnie tak, jakby moje
nazwisko na okładce gwarantowało natychmiastową sprzedaż książki, naturalnie połechtało
moją próżność. W dodatku jestem leniwy. Stale pragnę, żeby ktoś inny pisał za mnie moje
książki. I czyż to nie przypominałoby tradycji warsztatu renesansowego artysty? Pisarz-
praktykant uczyłby się od swojego (hm, hm) mistrza, a przy okazji trochę by mu ulżył...
Sęk w tym, że jako ówczesny recenzent magazynu "Fantasy & Science Fiction"
czytywałem książki, które powstały w ten sposób i pisywałem o nich recenzje, m.in. pierwszą
powieść z cyklu "Robot City" Isaaca Asimova. Jego młody współpracownik, Michael Kube-
McDowell, nie był nowicjuszem - zdążył już opublikować swoją własną trylogię "Trigon
Disunity", chwaloną przez krytyków i entuzjastycznie przyjętą przez czytelników. Ku memu
zaskoczeniu, ich wspólne dzieło okazało się gorsze od indywidualnych produkcji obu
autorów, jakby żaden z nich nie czuł się odpowiedzialny za jakość książki. Kube-McDowell
może powiedzieć: "To nie mój pomysł", Asimov zaś: "Przecież nie ja to napisałem". W
każdym razie rezultat moim zdaniem okazał się dość słaby. Jednakże po kilku latach
stwierdziłem, że "współpraca" Asimova i Kube-McDowella dała stosunkowo najlepsze
wyniki, jeśli idzie o książki pisane na podobnej zasadzie.
Ja nie chciałem tego robić w ten sposób.
Jednakże bardzo pragnąłem dokonać czegoś w rodzaju tego, co opisał Harlan Ellison
w swoim wspaniałym zbiorze "Partners in Wonder". Mianowicie w latach siedemdziesiątych
zaproponował współpracę między czołowymi pisarzami SF, polegającą na tym, by każdy z
nich przygotowywał szkic książki, a potem przekazywał innemu do obróbki. Poszczególni
autorzy musieliby wzajemnie szanować swoją pracę, równocześnie jednak mieliby swobodę
w rozszerzaniu i przekształcaniu tego, co napisał kolega. Przypominało to moje dawne
doświadczenia teatralne, kiedy dramaturg, reżyser i aktorzy wspólnie pracowali nad tekstem,
by nadać spektaklowi ostateczny kształt, nieosiągalny w pojedynkę.
Nie posłuchałem księgarza, ale zacząłem się zastanawiać, czy istnieje pisarz, który by
mi się bardzo podobał i mógłby zrobić to, czego ja nie potrafię. W wypadku fantastyki
naukowej pod tym względem nie napotkałem, oczywiście, żadnych trudności - chętnie bym
współpracował z Johnem Kesselem, Nancy Kress czy Karen Joy Fowler, lecz byłem prawie
pewien, że oni by się nie zgodzili, a jestem dość nieśmiały, więc nie zdobyłem się na odwagę,
by ich spytać (jedna z tych osób dała mi później jasno do zrozumienia, że miałem rację). Z
autorami nie zajmującymi się fantastyką naukową moje szanse wyglądały jeszcze gorzej. Nie
sądziłem, by Anne Tyler, Henry Crews, Tom Gavin, Frangois Camoin, John Hersey czy
James Clavell chcieli ze mną współpracować przy pisaniu czegokolwiek w tej dziedzinie, a
zwłaszcza powieści.
Kiedy przestałem fantazjować, uświadomiłem sobie, że jednak znam osobę, której
twórczość bardzo lubię i która znakomicie robi to, czego ja nie umiem. Wiedziałem również,
że nie wybuchnie śmiechem, gdy zaproponuję jej współpracę. Z Kathy Helms Kidd
przyjaźniłem się od czasu, gdy pracowała jako dziennikarka w "Desert News", a ja
zajmowałem stanowisko zastępcy naczelnego "The Ensign" w Salt Lake City. Byłem nawet
świadkiem na jej ślubie z Clarkiem Kiddem i to ja doprowadziłem do tego, że napisała
powieść o mormonach, która pomogła mi uruchomić małą firmę wydawniczą, Hatrak River
Publications. Pierwsza powieść Kathy, "Paradise Vue", miała trzy wydania i nadała nowy
kształt mormońskim publikacjom - zabawne było patrzeć, jak inne firmy wypuszczają książki
wyraźnie naśladujące oryginalny humor, język i pomysły Kathy, ale zawsze bez powodzenia,
wydawnictwo Hatrak River Publications zaś prosperowało.
Od tego czasu Kathy napisała inne świetne książki dla Hatrak River, pracowała też
nad powieścią z głównego nurtu literackiego "Crayola Country". Kathy ma to, w czym jej nie
dorównuję: wrodzone poczucie humoru, umiejętność tworzenia całej plejady osobliwych,
fascynujących postaci i łatwość, z jaką opisuje cierpienie. Chciałem się przekonać, co
zdołamy zrobić razem, a więc przedstawiłem jej ten pomysł i zaczęliśmy budować fabułę od
podstawowego założenia - "małe miasteczka w przestrzeni kosmicznej".
Nieustannie do tego wracaliśmy, kiedy ukryłem się z nią i Clarkiem, pisząc inną
powieść (często zmieniam otoczenie, gdy zaczynam pracować nad czymś nowym). Żadne z
nas nie pamięta, kto wymyślił to, czego postanowiliśmy się trzymać, ale wreszcie mieliśmy
gotowe postacie i sytuacje, które przynajmniej nam wydawały się interesujące. Fabuła
rozrosła się bardziej niż w pierwotnym założeniu - owe małe miasta wciąż tam są, lecz akcja,
choć się w nich toczy, właściwie nie ma z nimi nic wspólnego. Nasz narrator zaś, genetycznie
udoskonalona małpka kapucynka imieniem Lovelock, z obserwatora awansował na
protagonistę i tak oto zrodziła się powieść, którą teraz trzymacie w ręku.
Powstała w procesie rzeczywistej współpracy. Czytając tę książkę, nie sposób się
zorientować, które z nas napisało pierwszy szkic poszczególnych rozdziałów. W istocie sam
tego nie pamiętam, aczkolwiek mam wrażenie, że każde przygotowało mniej więcej połowę.
Oboje mogliśmy swobodnie zmieniać teksty partnera, niemniej wzajemnie szanowaliśmy
swój wkład. Oboje również czuliśmy się głęboko odpowiedzialni za ostateczny wynik.
Był tylko jeden szkopuł - oboje doskonale znamy czytelników SF. Jeśli zobaczą, że
autorzy tej książki, to Orson Scott Card, o którym prawdopodobnie słyszeli oraz Kathryn H.
Kidd, o której najpewniej nie słyszeli, ponieważ uprawia literaturę innego rodzaju, wówczas
naturalnie dojdą do wniosku, że ta powieść jest jeszcze jednym owocem współpracy mistrza z
praktykantem, a zatem chyba niezbyt dobra.
Cóż, nie możemy być pewni, czy uznacie ją za dobrą, choć my ją za taką uważamy,
bo inaczej nie postanowilibyśmy jej publikować. Pragniemy jednak, abyście wiedzieli, że
wszelkie ewentualne niedostatki tej książki wcale nie wynikają z tego, że młody pisarz
zrealizował pomysł starszego. To naprawdę była współpraca od początku do końca.
Również Ellison przestrzegał, że praca we dwójkę, jeśli ma być dobra, jest trudniejsza
niż pisanie samemu. Przypominam sobie, jak mówił, że za podwójną robotę dostaje się
połowę pieniędzy. Na początku naszej współpracy wspomniałem o tym Kathy i oboje się
roześmialiśmy. Sądziliśmy, że z nami będzie inaczej.
Jak w wielu innych wypadkach, Ellison miał rację, ale przecież nie współpracuje się
po to, by oszczędzić czas czy unikać roboty. Celem współpracy jest stworzenie czegoś, co w
pojedynkę jest nieosiągalne.
(Pomyśl, Kathy - musimy to zrobić jeszcze tylko dwa razy).
Orson Scott Card
ROZDZIAŁ PIERWSZY
POŻEGNANIE
Gdybym wiedział, co się zdarzy w Mayflowerze, chyba zostałbym w New
Hampshire. Mogliby sobie wołać, żeby siłą wyciągać mnie z naszego drewnianego domu, ale
gdzieś bym się ukrył, póki by nie wsiedli do wahadłowca. Carol Jeanne, oczywiście, długo by
mnie szukała, lecz nigdy by nie znalazła. Choć pewnie ubolewałaby nad tą stratą, jednak w
końcu odleciałaby beze mnie. Czekał ją nowy świat, który miała obserwować, zbadać,
zrozumieć i przekształcić. To było jej marzenie. Czyż miłość mogła się z tym równać?
I tak już ją straciłem, co powinienem przewidzieć. Któż w sercu gajologa mógłby
konkurować z nową planetą? Wtedy jednak zbyt wielka naiwność nie pozwalała mi
zrozumieć, o co naprawdę chodzi. Moje przywiązanie do Carol Jeanne było tak ogromne, że
gdybym nawet wiedział, do czego dojdzie na "Arce", jakie przerażające rzeczy tam zrobię i
jak straszne stanie się moje życie, mimo to z największą ochotą poleciałbym z Carol Jeanne.
Nie wyobrażałem sobie, żebym bez niej mógł przeżyć choć jeden dzień. Cóż wówczas
znaczyło dla mnie jakieś drobne morderstwo? Byłem zupełnie otumaniony.
Od chwili, gdy otrzymała zaproszenie, wszystko wskazywało, że je przyjmie. Ja też z
radością myślałem o przeprowadzce do miasteczka Mayflower na pokładzie "Arki",
międzygwiezdnego statku. Zapowiadało to wielką przygodę, a Carol Jeanne wydawała się tak
szczęśliwa, że nie pozostawało mi nic innego, jak tylko cieszyć się razem z nią. Miałem
jeszcze osobiste powody: sztuczna atmosfera "Arki" oznaczała dla mnie więcej ciepła i
światła niż w Nowej Anglii.
Jako świadek Carol Jeanne tak się z nią zżyłem, że stanowiliśmy prawie jedną istotę.
Rankiem w dniu odlotu zanim wyciągnęła z łóżka swojego męża, obudziła najpierw mnie.
- Lovelock - szepnęła pochylając się nade mną. - Nie śpisz? Pora wstawać.
Natychmiast oprzytomniałem, jednak nie otworzyłem oczu wiedząc, że zaraz położy
mi rękę na czole. Robiła to tak delikatnie.
- Lovelocku, wiem, że nie śpisz. Widzę, jak drżysz.
Nic na to nie poradzę - moje ciało zawsze mnie zdradza. Uniosłem rękę i chwyciłem
Carol Jeanne za palec. Codziennie witałem ją w ten sposób. Kiedy otworzyłem oczy,
uśmiechała się.
- No, już dobrze, ty mały oszuście. Wkrótce odjeżdżamy. Zrób sobie jakieś śniadanie,
bo ja muszę powyciągać wszystkich z łóżek.
Jeszcze przez moment leżałem, gdy poszła budzić Reda - niewdzięczne zadanie,
ponieważ Red to okropny śpioch, który rano był ospały, zgryźliwy i myślał wyłącznie o sobie.
Carol Jeanne zwykle pozwalała, by budził się sam po naszym wyjściu do pracy. Czasami w
przypływie dobrego humoru wstawał wcześniej i robił śniadanie dla Lidii i Emmy.
Codziennie po powrocie z pracy widzieliśmy, jak się zmienia w idealnego męża i ojca, choć
podejrzewałem, że swoje prawdziwe oblicze pokazywał rano, kiedy się nie pilnował, a
wówczas był wstrętny i złościł się o byle co. Jeśli nawet pod koniec dnia udawał miłego, miał
u mnie plus za to, że się starał.
Słyszałem, jak Carol Jeanne budzi go w pokoju obok, ale mniej delikatnie niż przed
chwilą mnie. Wiedziała, że się różnimy.
Red coś burknął i ciężkim krokiem ruszył do łazienki. Wyglądało na to, że
powinienem go unikać co najmniej przez godzinę. Poszedłem do kuchni i na śniadanie
obrałem sobie trzy banany.
Kiedy wróciłem do sypialnej części domu, dziewczynki już się obudziły. Emmy, jak
wszystkie małe dzieci ludzi, była jeszcze całkowicie niesamodzielna, choć już umiała
chodzić. Zsiusiała się, lecz zamiast wyjąć mokrą pieluszkę, po prostu stała płacząc i nawet nie
pomogła matce, gdy ta ją przebierała. Ludzie rodzą się tacy głupi, ale to wina ich kodu
genetycznego, więc nie potępiałem Emmy. Jako chłodny, bezstronny obserwator nie mogłem
nie zauważyć, że w istocie największy kłopot polegał na braku kompetencji Carol Jeanne w
ubieraniu własnego dziecka. Choć bardzo ją kochałem muszę przyznać, że Red był znacznie
lepszą matką. Potrafił w jednej chwili uspokoić małą, a jednocześnie zmienić jej ubranko tak
szybko, jakby rozdawał karty. Carol Jeanne zaś robiła to dwukrotnie dłużej, niż należało, a
płacz Emmy tylko jeszcze bardziej ją irytował.
Fakt, że byłem świadkiem, nie oznaczał dla mnie zakazu udzielania pomocy. Kiedy
matka przebierała Emmy, odwracałem uwagę małej, zagadując ją i strojąc do niej miny,
dzięki czemu prawie natychmiast zapominała o swoich zmartwieniach.
- Lovelocku, jesteś moim bohaterem - mówiła Carol Jeanne. Och, gdyby tylko
naprawdę w to wierzyła...
Starszej córki, Lidii, nie dało się tak łatwo spacyfikować.
- Lovelock patrzy, jak się ubieram - skarżyła się, gdy na nią spojrzałem. - Ciągle się
na mnie gapi. Powiedz mu, żeby przestał.
- Sama mu powiedz, Lidio. Poza tym on się na ciebie nie gapi, a tylko chce być miły.
Nie rozumiem, dlaczego ludzie są tak obsesyjnie wstydliwi. Co też ta Lidia sobie
wyobrażała w tej swojej małej główce, że niby mógłbym pragnąć niedojrzałego ciała
przedstawicielki innego gatunku? Przecież doskonale wiem, kiedy moja obecność jest
niepożądana. Odwróciwszy się plecami do Lidii, zająłem się Emmy. Mała wyciągnęła rączki i
niezdarnie mnie objęła, a ja wstrzymałem oddech w jej niebezpiecznym, entuzjastycznym
uścisku, który miał przynajmniej tę zaletę, że zawsze budził szaloną zazdrość Lidii.
- Ja też chcę go przytulić - jęknęła.
- Lovelocku, dajże spokój. Nie prowokuj ich do kłótni - powiedziała Carol Jeanne. -
Nie dzisiaj.
Uwolniłem się z objęć Emmy i wdrapałem się na Carol Jeanne, by dotrzeć do Lidii, a
ta z triumfującą miną wyciągnęła do mnie ręce. Biedactwo, pewnie myślała, że to ona mną
manipuluje. Kiedy mnie przytuliła, pozwoliłem sobie na głośne westchnienie. Carol Jeanne
zwykle nie zwracała uwagi, jak bardzo pragnę się jej przypodobać, a ja mimo wszystko ciągle
nie ustawałem w zabiegach, by to spostrzegła. Już zdążyłem się nasłuchać burknięć Reda,
płaczu Emmy i jęczenia Lidii, a przecież rodzice Reda jeszcze spali. Nie po raz pierwszy
przyszło mi do głowy, że Carol Jeanne powinna się przeprowadzić na "Arkę" tylko ze mną,
bez swojej rodziny. Z pewnością bym to jakoś załatwił, gdybym tylko mógł.
Kiedy ona nieporadnie zajmowała się dziewczynkami - karmiła je przy stole zimną
papką z płatków zbożowych, którą rozchlapywały wokół siebie - ja usadowiłem się w kącie,
by wykonać swoje zadanie: zapisać, jak Carol Jeanne spędziła ostatni poranek na Ziemi.
Uznałem za właściwe odnotować, że sama ubrała się i zjadła śniadanie dopiero wówczas, gdy
ubrała i nakarmiła dzieci. Była czołowym naukowcem swoich czasów, a mimo to stawiała
dzieci na pierwszym miejscu. Oto, jak największy gajolog pokornie spełniał swoją rolę,
przypisaną przez gatunek. Kiedyś sama to powiedziała: "Gajologowie zawsze muszą uznawać
fakt, że należą do żywych organizmów, a nie są jedynie postronnymi obserwatorami, i że
nigdy, ani przez chwilę, niczego nie powinni traktować obojętnie". Chcąc jej pomóc, by
zdołała postawić na swoim, ani razu nie napisałem, że to Red zajmuje się rodziną i domem,
choć właśnie on zwykle wykonywał te wszystkie prace. Właściwie po cóż miałabym to robić?
Przecież on ma swojego własnego świadka, no nie?
Chociaż dziewczynki ledwie rozumiały, co oznacza "Arka", to jednak czując, że
dzieje się coś emocjonującego, stały się kapryśne i nerwowe - co u ludzkich dzieci nie za
bardzo mi się podoba - lecz dorośli, na swój sposób, okazywali wcale nie mniejszą
nerwowość. Tylko że oni boleli w milczeniu, jakby podświadomie żałując domu w New
Hampshire i całego mienia, jakie zostawiali. Na szczęście mnie brak genów, które kazałaby
mi się przywiązywać do martwych przedmiotów. Owszem, mam poczucie własnego
terytorium, tak jak ludzie, ale przenoszę się bez żadnych sentymentów. Umiem znaleźć
narzędzia i potrafię ich używać - wszędzie mogę zrobić sobie gniazdo, lecz nigdy nie
uważam, że jest częścią mnie samego. Zatem cieszę się większą wolnością niż oni.
Oczywiście nie musiałem tam stać i rozglądać się jak Red, który wyraźnie chciał
wszystko zachować w swojej żałośnie ograniczonej pamięci. Od czego jest jego świadek?
Kiedy ojciec Reda, stary Stef, wyszedł z sypialni dopinając rozporek (czyżby starcy w ten
sposób przypominali nam o swojej męskości?), już paplał o wspomnieniach z tego domu. Na
szczęście nie oczekiwał ode mnie odpowiedzi, więc mogłem tego nie słuchać.
Najgorsza okazała się Mamuśka, ludzka samica, która urodziła Reda. Zachowanie
Stefa świadczyło, że przynajmniej opanował podstawy mowy, Mamuśka zaś krążyła i
wszystkiego pieszczotliwie dotykała, jakby sądziła, że głaszcząc cynowy serwis do herbaty,
stojący na bufecie w jadalni, zdoła go nakłonić, by sam się z nami zabrał. Iskanie i pieszczoty
to ulubione zajęcia naczelnych, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby pieścić metalowy
dzbanek.
U Mamuśki najbardziej irytowało mnie to, że dotykała nie swoich przedmiotów,
jakby stanowiły jej własność, choć na dobrą sprawę u niej wszystko mnie drażniło. Jej
poczucie terytorium rozciągało się na rzeczy należące do Carol Jeanne, Reda lub ich obojga.
W ten sposób zdradzała swój stosunek do tego domu: we własnym mniemaniu wcale nie była
tu gościem, lecz cichą właścicielką wszystkiego.
Łącznie z ludźmi. Uważała, że też należą do niej. Kiedyś próbowałem wytłumaczyć
to Carol Jeanne, jednak nie chciała mnie słuchać. Sądzę, że w duchu przyznawała mi rację,
pragnęła jednak być lojalna wobec Reda i wolała nie słuchać, gdy ktoś źle się wyrażał o jego
ukochanej matce. Świadczy to, że z miłości człowiek zdolny jest kochać nawet pijawki i
pasożyty przyczepiające się do osoby, którą darzy uczuciem. My, niższe naczelne,
podchodzimy do tego rozsądniej: iskamy się i zjadamy pasożyty. Obiekty naszej miłości
uwalniamy od takich małych, dokuczliwych krwiopijców, a przy okazji urozmaicamy naszą
dietę odrobiną zwierzęcego białka.
- Szkoda, że nie mogę tego zabrać - westchnęła Mamuśka, pieszcząc kanapę w
salonie.
Zaledwie pół roku temu narzekała, że jest niewygodna, bo pragnęła, by Red kupił
nową tylko po to, by zrobić jej przyjemność. W ten sposób chciała sprawdzić uczucie
swojego ukochanego synka, a teraz uznała starą kanapę za bezcenną.
- Pięćset kilogramów to stanowczo zbyt mało - stwierdziła. - Limit bagażu powinien
zależeć od wieku danej osoby. Młodzi ludzie po prostu nie zdążyli zapuścić tak wielu korzeni.
Miała chyba na myśli macki.
Czekałem, aż ktoś zwróci Mamuśce uwagę, ponieważ już uzbierała znacznie więcej
niż przysługujące jej pół tony. Przywłaszczyła sobie większość limitu Stefa, Lidii i Emmy, a
także nieco moich marnych dwudziestu pięciu kilogramów. Zawładnęła również całością
wagi przyznanej świadkowi Reda, świni Pink. Przypuszczam, że chyba nikt nie opuszczał
Ziemi z tyloma rzeczami, ile chciała wziąć Mamuśka. Właściwie większość mieszkańców
tego globu nie miała aż takiej masy ruchomości, jaką ona pragnęła zabrać.
Nikt jednak nic nie powiedział ani nie przywołał Mamuśki do porządku. Wyglądało
na to, że Red uważa ją za ideał, Stef od dziesiątków lat siedział pod jej pantoflem
(prawdopodobnie podporządkowała go sobie w pierwszym miesiącu ich małżeństwa), a Carol
Jeanne unikała konfliktów. Zatem wszyscy odnosili się do Mamuśki z szacunkiem, kiedy
krążyła po pokojach, wszędzie zostawiając tłuste odciski palców i mdlącą woń perfum.
Gdybym ją porównał do psa oznaczającego swoje terytorium, Carol Jeanne pewnie by tego
nie doceniła, więc zachowałem tę uwagę dla siebie. Poza tym owo porównanie właściwie mi
się nie udało, bo przecież u psów to nie suki oznaczają teren.
Opłakując rzeczy, które i tak do niej nie należały, Mamuśka nie pominęła niczego, co
się nie dało zastąpić, a Carol Jeanne zostawiała swoją siostrę Irenę, ta zaś naprawdę była
niezastąpiona. Świetnie rozumiałem jej nieutulony żal - w owym czasie sam wolałbym
umrzeć niż rozstać się z Carol Jeanne.
Oczywiście nikt poza mną nawet się nie domyślał, jak bardzo ona to przeżywa. Co
taki Red mógł o tym wiedzieć? Nigdy nie miał rodzeństwa. Jeśli idzie o Stefa... No cóż, w
skrytości ducha podejrzewałem, że uważa krewnych za ludzi, z którymi trzeba jakoś
wytrzymać, kiedy są obecni, ale się za nimi nie tęskni, gdy ich nie ma. Mamuśka zabierała ze
sobą wszystkie osoby, które uważała za swoje albo przynajmniej tak jej się zdawało. Jedynie
Carol Jeanne miała rzeczywiste powody do głębokiego smutku czy żalu i tylko ona potrafiła
się opanować, by zbytnio tego nie okazywać.
Wreszcie śniadanie się skończyło. W niewielkie podręczne torby pakowano zapasowe
ubranka i zabawki dla dziewczynek oraz bananowe chrupki, które Carol Jeanne zawsze brała
dla mnie, gdy nie było świeżych owoców albo pokarmu dla małp. Główny bagaż wysłano
wcześniej do ważenia i kontroli, kiedy więc nadeszła pora odjazdu, wszystko odbyło się
zdumiewająco szybko. Jeszcze ostatnie spojrzenie na dom i wsiedliśmy do pudełkowatego,
lecz wygodnego poduszkowca. Kierowca zwiększył obroty, unieśliśmy się w powietrze i
ruszyliśmy. Myślałem o długich zimowych miesiącach w Nowej Anglii, ciesząc się, że mnie
ominą. Oczywiście, Carol Jeanne i Red z zamglonym wzrokiem trzymali się za ręce. Widząc
to, Mamuśka zaczęła pochlipywać i szybko odwróciła uwagę Reda od żony. Z ochotą
wsadziłbym jej palec w oko, a wtedy miałaby prawdziwy powód do łez. Zerknąłem na Stefa i
zobaczyłem, że lekko się uśmiecha. Ciekawe, czy chciał zrobić to samo, co ja. Pewnie
wymyślił coś dużo lepszego, bo przecież żył z nią o wiele dłużej.
Podróż do Bostonu nie odznaczała się niczym szczególnym - mknęliśmy tymi
samymi drogami, z których korzystaliśmy z Carol Jeanne, jeżdżąc na uniwersytet. Nie
widziałem na nich śniegu - ledwo spadł, rozdmuchiwały go często przemykające
poduszkowce. Po obu stronach tworzył jednak wysokie zaspy, tak że ledwie wystawały
czubki drzew. Zdawało się, że jedziemy tunelem.
W środku pojazdu było bardziej interesująco. Lidia nieustannie pytała, czy już
dojeżdżamy na miejsce, a Emmy, która zawsze potrafiła znaleźć jakiś fizyczny sposób
wyrażania swoich uczuć, dostała choroby lokomocyjnej i wymiotowała na podłogę,
rozsiewając osobliwą woń i brudząc Mamuśce obuwie. Zastanawiam się, czy przypadkiem
nie robiła tego umyślnie. Jeśli tak, może wyrosnąć na wartościową osóbkę. Mamuśka dąsała
się przez resztę drogi.
Kiedy przyjechaliśmy na lotnisko, za swój obowiązek uznałem odnalezienie Ireny.
Stanąłem więc na ramieniu Carol Jeanne i rozglądałem się za szaroniebieskim habitem jej
siostry, którą zawsze łatwo było dostrzec. Zauważywszy, że siedzi przy oknie, w smudze
ciepłego światła słonecznego, kilkakrotnie cichutko pisnąłem i wskazałem ręką.
- Jest tam. Lovelock ją znalazł - powiedziała Carol Jeanne takim tonem, jakby
ktokolwiek z nich rozumiał, ile ją kosztuje to, że widzi Irenę ostatni raz.
Carol Jeanne też nietrudno było dostrzec, bo siedziałem na jej ramieniu. Nawet nie
zdążyliśmy zrobić dwóch kroków w stronę Ireny, gdy wstała i w pozdrowieniu uniosła dłoń.
Wówczas Carol Jeanne nie wytrzymała i puściła się ku niej biegiem. Dostatecznie
orientowałem się w sytuacji, by wiedzieć, że należy się przenieść z ramienia na plecy. Będą
się czuły ze sobą swobodniej, jeśli zniknę im z oczu. Czepiając się grzbietu Carol Jeanne,
wszystko jednak widziałem i słyszałem, bo przecież do mnie należało rejestrowanie takich
chwil.
Mocny, ostentacyjny uścisk, a potem obie nagle się zmieszały. Nie wiedziały, co
powiedzieć na pożegnanie. Żadna z nich nie chciała rozpłakać się pierwsza.
- Jedź ze mną - odezwała się Carol Jeanne. - Znajdziemy dla ciebie jakieś miejsce.
Zdawałem sobie sprawę, że wcale nie oczekiwała od siostry zmiany decyzji. W taki
zawoalowany sposób prosiła Irenę o przebaczenie za to, że ją zostawia.
Irena tylko pokręciła głową.
- Wiem, że ślubowałaś służyć Bogu do końca życia, ale nie sądzisz, że mogłabyś to
robić również tam? Czyż w kosmosie ludzie nie będą cię potrzebować? - spytała Carol
Jeanne, a potem lekko łamiącym się głosem powiedziała słowa, których wymówienie
przyszło jej z największym trudem: - Nie uważasz, że możesz być potrzebna mnie?
Irena uśmiechnęła się blado.
- Lata podarowane mi przez Boga przeżyję tam, gdzie On mnie umieścił.
Domyśliłem się, że Carol Jeanne odebrała to jako krytykę całej wyprawy
kolonizacyjnej. Wystarczająco dobrze znałem Irenę, by wiedzieć, że nie o to jej chodziło, lecz
Carol Jeanne tak to zrozumiała, bo czuła się winna, zostawiając siostrę.
- Skoro Bóg stworzył wszechświat, w którym funkcjonuje względność, trudno nas
potępiać za to, że wyprawiamy się tam, gdzie Bóg pozwala nam dotrzeć.
Irena znowu pokręciła głową.
- Wiem, że robisz to, do czego zostałaś stworzona, Jeannie. Fakt, że ja nie mogę
wyjechać, wcale nie oznacza, że kiedy się zestarzeję, nie będę się cieszyć na myśl o tym, że
jesteś gdzieś w kosmosie, szczęśliwa i wciąż młoda, że z nadzieją oczekujesz dokonania
dzieła swego życia. Może to Bóg chciał, byś rozciągnęła czas, podróżowała do gwiazd i żyła
całe wieki po mojej śmierci. Być może ja po prostu nie pragnę odkładać mojego wejścia na
Jakubową drabinę.
Próbowała się zaśmiać, ale jej śmiech przypominał łkanie. Kiedy siostra wspomniała
o śmierci, Carol Jeanne przestała nad sobą panować i już nie zdołała powstrzymać łez.
Irena położyła dłoń na jej ramieniu. Luźny rękaw habitu wyglądał jak skrzydło anioła.
Rozmawiały ze sobą ostatni raz i już nigdy więcej się nie zobaczą.
- Przecież nawet sam Jezus postanowił nie oszukiwać śmierci - dodała Irena.
Nie powiedziała tych słów w złej wierze - czyż nie związała swojego życia z
Jezusem? - jednak Carol Jeanne ponownie odebrała je jako krytykę.
- My nie oszukujemy śmierci, Ireno - odparta z wahaniem i bez przekonania. - Moje
życie tylko na pozór będzie dłuższe od twojego, bo ze mną nie polecisz, choć możesz.
Irena odwróciła twarz. Kiedy znowu popatrzyła na siostrę, także miała łzy w oczach.
- Myślisz, że nie chcę być z wami? - spytała. - Jesteście mi najbliżsi i wiesz, że
bardzo was kocham... Ciebie, Lidię i Emmy, a nawet Lovelocka, który też w pewnym sensie
należy do rodziny.
Bardzo miło z jej strony.
- Jednakże tu mam pracę. Może to zabrzmi głupio, ale uważam, że Bóg jest właśnie
tutaj, choć wiem, że będzie również z wami. Nie wiedziałabym, jak go tam szukać. Nie mogę
opuścić Boga, nawet dla was.
- Nie powinnam cię namawiać - cicho rzekła Carol Jeanne.
- Ależ ja się cieszę, że to zrobiłaś. Świadomość, że pragnęłaś zabrać mnie ze sobą,
przyniesie mi ulgę, kiedy odlecicie i będę za wami tęsknić.
Uścisnęły się tak nagle, że nie zdążyłem odsunąć ogona. Irena w pewnym sensie
objęła również mnie. Spojrzałem na nią, by sprawdzić, czy to zauważyła - jej twarz
znajdowała się tylko kilka centymetrów od mojej. Okazało się, że tak. Otworzyła oczy i mimo
łez mrugnęła do mnie, lekko się uśmiechając.
Przyłożyłem dłonie do jej policzków i rozchylonymi wargami pocałowałem ją w usta.
Cmoknęła mnie, jakby całowała małe dziecko, a potem cofnęła rękę, tak że mogłem uwolnić
ogon.
Pewnie Carol Jeanne uznała, że to sygnał do kończenia uścisków, bo zaczęła się
odsuwać. Nie mogłem na to pozwolić. Wskoczyłem siostrom na ramiona i mocno je
przytrzymałem. Obie śmiały się do mnie, kiedy ponownie się objęły, ale wkrótce ich śmiech
przeszedł w ciche łkanie.
Nie puszczałem sióstr, póki nie zobaczyłem Mamuśki, która pędziła do nas,
niewątpliwie po to, aby "podnieść je na duchu". Wiedziałem, że Carol Jeanne nie chciała, by
ktoś ją przyłapał na okazywaniu uczuć, więc cichutko do niej zaskrzeczałem. Zrozumiała
ostrzeżenie - chyba nawet nie zdając sobie sprawy, że to ja ją uprzedziłem - odsunęła się od
siostry i wytarła łzy rękawem. Irena, oczywiście, użyła do tego chusteczki, bo była
przygotowana - Carol Jeanne zawsze wszystko zaskakiwało.
Odwróciłem się na jej ramieniu i posłałem Mamuśce wściekłe spojrzenie. Popatrzyła
na moje wyszczerzone zęby i prawdopodobnie zrozumiała, że nie jest tu mile widziana, bo
zwolniła kroku.
Nie zważając na obecność Mamuśki, Carol Jeanne znów odezwała się do Ireny:
- Chyba nie mogę oczekiwać, że do mnie napiszesz.
- Będę pisała, dopóki nie zejdziecie z orbity okołosłonecznej. I będę się za was
wszystkich modliła, przez całe moje życie, które potrwa, oczywiście. Tylko że po kilku
tygodniach waszej wyprawy umrę ze starości, a wtedy zostaniesz sama.
- Wręcz przeciwnie. Zaczniesz mnie strzec, a ja będę wiedziała, że się mną
opiekujesz, że mnie chronisz.
- Tym zajmują się święci - odparła Irena. - Czyż jednak nie byłoby cudownie,
gdybym i ja mogła to robić? Czuwałabym nad tobą, Lidią i Emmy, a nawet nad Lovelockiem,
do czasu, aż znowu spotkamy się w niebie.
Na to zaskrzeczałem w ów szczególny sposób, które one brały za śmiech.
- Niewątpliwie Bóg i o tobie pamięta - powiedziała do mnie Irena.
Miałem własne wyobrażenia o tym, co o mnie myśli Bóg, jeśli istnieje. Gdyby chciał,
żeby na świecie żyły takie istoty, jak ja, sam by to załatwił. Kiedy Adam nadawał zwierzętom
nazwy, nie było wśród nich ani jednego stworzenia, które byłoby podobne do mnie. Jeśli w
mitycznym raju ktokolwiek mnie przypominał, to tylko pewien gadatliwy wąż.
- Zapal za mnie świeczkę - poprosiła Carol Jeanne.
- Zapalę tyle świeczek, że zimą ogrzeją kościół.
Mamuśka, oczywiście, bardzo by cierpiała, gdyby się nie wtrąciła.
- Oj, nie musicie się tak smucić. Do początku wyprawy zostało jeszcze tyle miesięcy,
że zdążycie się ze sobą nagadać przez telefon.
Udawały, że jej nie słyszą.
- Żegnaj - powiedziała Irena. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece.
- Kocham cię - szepnęła Carol Jeanne bardzo cicho, ledwie poruszając ustami.
Wiedziałem, że Irena to wyczuła, jeśli nawet nie słyszała słów siostry.
W tym czasie Stef z Redem przyprowadzili dziewczynki, więc Mamuśka skorzystała
z tej okazji.
- Twoje śliczne maleństwa chcą się pożegnać z ciocią Ireną - oznajmiła. - Lepiej, żeby
nie zobaczyły tych twoich głupich łez.
Dopiero wtedy Carol Jeanne i Irena zwróciły uwagę na resztę rodziny. Irena
ucałowała Lidię i Emmy, popchnięte w jej stronę przez babcię. Choć to Mamuśka
zaaranżowała tę scenę, widać było, że Irena kocha dziewczynki, a one uwielbiają ową dziwną
istotę, która prócz nich nie ma dzieci do kochania. Irena uścisnęła Reda trochę niezgrabnie,
ale chyba tylko dlatego, że on uważał obejmowanie zakonnicy za niezręczność. Szczerze go
lubiła i on ją także. Później podała rękę Mamuśce i Stefowi.
- Jesteś taka kochana - oświadczyła Mamuśka. - Będzie nam bardzo brakowało
twoich odwiedzin.
Stef nic nie mówił, ale podając dłoń Irenie, z szacunkiem skłonił głowę, jakby chciał
przekazać, że rozumie jej smutek oraz docenia jej powołanie, choć należał do innego
wyznania.
Irena znów spojrzała na siostrę, ale skoro już wszystko sobie powiedziały, też nic nie
mówiły, a tylko przed rozstaniem jeszcze raz się uścisnęły. Irena uniosła dłoń w pożegnalnym
geście, kiedy szliśmy w stronę pojazdu, który miał nas zawieźć do wahadłowca stojącego na
niezwykle długim pasie startowym.
Carol Jeanne zachowała stoicki spokój i nie chciała się obejrzeć, ale od tego byłem ja.
Siedziałem jej na ramieniu, trzymając ją za włosy, i patrzyłem na Irenę do chwili, gdy
zniknęła mi z oczu. Wiedziałem, że za kilka tygodni lub miesięcy Carol Jeanne poprosi, bym
jej to pokazał, do czego będę dobrze przygotowany, bo gdy tylko znajdziemy się na pokładzie
"Arki", od razu umieszczę tę scenę w pamięci głównego komputera statku. Oglądając ją na
swoim terminalu, Carol Jeanne zrobi zbliżenie twarzy siostry i wtedy zobaczy to, co ja
widziałem: kiedy Irena z uśmiechem machała do nas jedną ręką, drugą zasłaniała oczy, żeby
ukryć łzy.
ROZDZIAŁ DRUGI
NA ORBICIE
Wahadłowiec wyglądał identycznie jak stratosferyczne samoloty, które w ciągu
godziny pokonywały odległość między kontynentami. Panowała tam taka sama, wręcz
sterylna czystość, a ostentacyjnie eleganckie stroje sprawiały wrażenie, że pasażerowie
wybierają się na spotkanie z Bogiem, a nie na kolejną konferencję, jednak tym razem po
wyjściu z gęstej warstwy atmosfery nie mieliśmy później zniżyć się nad New Delhi,
Zanzibarem czy Porto Alegre, lecz polecieć wyżej, do stacji orbitalnej "Grissom".
Ludzie latali wahadłowcem tylko z trzech powodów. Połowę pasażerów stanowili
bardzo bogaci turyści, którzy woleli wydać furę pieniędzy, by przez maleńkie okienko
spojrzeć na Ziemię z kosmosu, niż za darmo, we własnym domu oglądać ten sam widok, i to
znacznie wyraźniejszy, na dwumetrowym ekranie o wysokiej rozdzielczości. Po kilku
minutach na "Grissomie" zaczynali się nudzić i przez cały tydzień, do przylotu następnego
wahadłowca pili, leżeli albo plątali się pod nogami.
Reszta pasażerów to w większości poważni ludzie, wybierający się na księżyc, Marsa
lub asteroidy - naukowcy, inżynierowie czy niezbyt mądrzy wysoko kwalifikowani robotnicy
fizyczni, którzy po pięciu latach pracy wracają z takimi pieniędzmi, że mogą za gotówkę
kupić apartament w Tokio albo wyspę na Pacyfiku i do końca swoich dni nie muszą
pracować, choć zwykle nie trwa to zbyt długo wskutek uszkodzeń organizmu
spowodowanych przez niską grawitację.
No i wreszcie są tacy pasażerowie jak my, najbardziej zwariowani ze wszystkich,
zbierający się na "Grissomie" po to, by wyruszyć w długą podróż na "Arkę". "Arka"
znajdowała się wówczas w odległości zaledwie kilku miesięcy drogi, w punkcie najbardziej
oddalonym od orbit planetarnych. Jedynie my, arkowicze, jak nazywano nas na satelicie,
mieliśmy opuścić Układ Słoneczny. Jeśli znajdziemy planetę nadającą się do zamieszkania i
założymy tam kolonię, już nigdy nie wrócimy na Ziemię. Gdybyśmy zaś zrezygnowali, to
względność czasu sprawi, że na naszej rodzinnej planecie minie kilka stuleci i zajdą takie
zmiany, że po powrocie najpewniej niczego nie rozpoznamy.
Przed dwustu laty Anglia próbowała zlikwidować handel afrykańskimi niewolnikami,
Hiszpania traciła swoje kolonie w Ameryce, a Rosja i Cesarstwo Otomańskie walczyły ze
sobą o panowanie na Morzu Czarnym. Okręty budowano z drewna, para wodna stanowiła
ostatni krzyk techniki i jeszcze nikt nie słyszał triumfującego szumu wody spuszczanej w
toalecie. Jak więc będzie wyglądała Ziemia za następne dwieście lat?
Kto wie, może już znajdzie się sposób na to, by takie istoty jak ja potrafiły mówić?
Może wskutek postępu świat zapełnią superinteligentne kapucynki, pawiany, oposy, świnie i
psy, chętnie i posłusznie spełniające wszystkie życzeniach ich stwórców, a całą pracę będą
wykonywały jedynie bystre zwierzęta, przechowujące informacje w swoich rozrośniętych,
genetycznie ulepszonych mózgach?
Za dwa stulecia ludzie wreszcie osiągną to, czego zawsze tak bardzo pragnęli:
niewolnictwo, którego nie trzeba się wstydzić. Przecież stale udoskonalają służące im
zwierzęta.
Jednakże zbyt daleko wybiegam naprzód, bo wtedy jeszcze o tym nie myślałem.
Byłem naiwny - prawdziwa szkoła dopiero mnie czekała. Kiedy weszliśmy na pokład
wahadłowca lecącego do "Grissoma", zwracałem uwagę jedynie na to, jak inni ludzie na nas
patrzą. Zarówno bogaci turyści, jak i poważni podróżnicy, od razu nas podsumowali: rodzina
z dwojgiem dzieci, parą staruszków i małpą. Nikt nie był nami zachwycony. Wiedziałem, co
myśleli: dzieci zaczną płakać, staruszkowie zrzędzić i stękać, a małpa prawdopodobnie kogoś
obsika.
Mieli całkowitą rację.
Początek wypadł nie najgorzej. Lidia usiadła z Redem, co przyjąłem z ulgą, bo była
dla mnie taka wstrętna, że wolałem siedzieć nawet obok Emmy i znosić nieuchronną zmianę
pieluch. Kał ludzi, zwłaszcza dzieci, rozmazany na pieluszce jest ohydny. Nie można z tym
nic zrobić, lepi się do wszystkiego i strasznie śmierdzi. A w ogóle trzylatki powinny już
dawno umieć korzystać z toalety. Podejrzewam, że takie "wypadki" to jedynie sposób
zwracania na siebie uwagi i są często powtarzane, bo okazują się skuteczne. Jednakże mimo
owych zapachów Emmy, przynajmniej chwilami, potrafiła być miła. Lidia była
rozpaskudzoną, kapryśną istotą, której każdy oddech wydawał się gorszy niż tysiąc pieluch jej
siostry.
Mamuśka i Stef siedzieli razem, tak samo jak Red i Lidia. Pink z nami nie było.
Wzięli ją za ten jej świński ryjek i wsadzili do ładowni. Słusznie, bo to jej miejsce. Red
próbował wprowadzić ją na pomost jak zwykłego pasażera, ale załoga wahadłowca nie
chciała się zgodzić. Wiem, że z tego powodu Red czuł się urażony - Carol Jeanne mogła
zatrzymać przy sobie świadka, a on nie. Co jednak wolno Carol Jeanne, to nie Redowi, a Pink
to nie to, co ja.
Kilkunastokrotnie podróżowałem suborbitolotami i już do tego przywykłem. Przy
wejściu zawsze trochę protestowali, ale Carol Jeanne pokazywała im dokument, wydany
przez Agencję Badań Kosmicznych, uprawniający świadka do przebywania w kabinie.
Wszystkim imponowało, że ktoś (nigdy my) płaci za mnie cały bilet. Do wnętrza
suborbitolotu wjeżdżałem na ramieniu Carol Jeanne, a potem, gdy znalazła nasze miejsca,
zeskakiwałem na swój fotel. Steward sprawdzał mi szelki, przymocowywał je do normalnych
pasów, upewniając się, czy sprzączki są poza moim zasięgiem, jakby nie wystarczyło
powiedzieć, bym ich nie rozpinał.
Tym razem wszystko odbyło się nie inaczej, choć z jedną różnicą: ze względu na
obecność Emmy siedzieliśmy w rzędzie z trzema miejscami zamiast, jak zwykle, z dwoma -
Emmy z brzegu, Carol Jeanne w środku, a ja przy ścianie. Nie było tam żadnych okien, bo
przy ponownym wchodzeniu w gęste warstwy atmosfery powstawała tak wysoka temperatura,
że powłoka rozpalała się do białości i ten widok mógłby wywołać panikę wśród pasażerów.
Mocno przypięty pasami nie mogłem sięgnąć po ilustrowany magazyn. Na szczęście
podała mi go Carol Jeanne. Steward to zauważył.
- Wygląda, jakby czytał - skomentował zachwycony moimi błazeństwami.
- On naprawdę czyta - wyjaśniła Carol Jeanne.
- Ale przecież zbyt szybko przewraca kartki.
- Bo czyta dwa tysiące słów na minutę - odparła.
Spojrzałem na niego, szczerząc zęby w uśmiechu. Ludzie zawsze uważają, że ładnie
się uśmiecham, póki nie zobaczą, jakie ostre mam zęby. Poszedł sobie.
Start jak to start. Przejechaliśmy po ziemi ze trzy kilometry, nim wreszcie wzbiliśmy
się w powietrze. W chwilę później leżeliśmy na plecach - pilot skierował wahadłowiec
pionowo w górę, albo przynajmniej tak się wydawało. Widziałem, że Mamuśka i Stef
kurczowo zaciskają dłonie na poręczach - jeszcze nie latali w stratosferze i w trudniejszych
momentach byli trochę zaniepokojeni. Nie wiedzieli tego, co ja - że początek lotu to jeszcze
nic.
Kiedy znaleźliśmy się na wysokości dwóch kilometrów, pilot uprzedził nas przez
głośniki, żebyśmy się nie ruszali i siedzieli prosto w czasie przyśpieszania. Zazwyczaj
dokładnie się stosuję do takich poleceń, choćby tylko po to, by załoga mogła sprawić
przyjemność Carol Jeanne, mówiąc jej po wylądowaniu, że jestem takim zdyscyplinowanym
małym pasażerem. Tym razem pozwoliłem sobie na drobną niesubordynację - uniosłem
głowę i ukradkiem zerknąłem na Mamuśkę i Stefa. Ona mocno zaciskała powieki, a z
kącików oczu spływały jej łzy. Mamuśka Foxe Todd doświadczała czegoś nowego i bardzo
jej się to nie podobało.
- Oprzyj się, Lovelocku - mruknęła Carol Jeanne.
Sprawdzała mnie. Przyjemnie wiedzieć, że czuwa nade mną, niemal tak troskliwie jak
ja nad nią. Poza tym miała rację. Nie powinienem się ruszać ani odwracać głowy. Głowę
mam większą niż zwykła małpa, ponieważ do mózgu wszczepiono mi cyfrowy interfejs. Nie
pomyślano jednak o odpowiednim amortyzowaniu czaszki i wzmocnieniu szyi, więc z byle
powodu miewam nieprzyjemne sensacje. Moje nieposłuszeństwo w czasie opuszczania
atmosfery spowodowało, że poczułem mdlący ból, a przeciążenie coraz bardziej rosło, bo
wchodziliśmy na orbitę. "Jesteś niemądry, Lovelocku", pomyślałem. "Chciałeś się trochę
ponapawać strachem Mamuśki i teraz przez cały dzień będziesz się podle czuł, dopóki tego
nie odeśpisz". Ręce miałem tak unieruchomione, że ledwie trzymałem w nich czasopismo,
więc tym bardziej nie mogłem zastosować akupresury, by złagodzić ból.
Lidia zaczęła narzekać, że przeciążenie uniemożliwia jej zabawę. Red potraktował
córkę stanowczo - co mu się zdarzało mniej więcej raz do roku - i natychmiast się uspokoiła.
Na szczęście nie wymiotowała, bo wtedy byłoby z nią jeszcze trudniej wytrzymać niż zwykle.
Wreszcie przeciążenie się skończyło i nagle znaleźliśmy się w stanie nieważkości.
Usłyszałem łkanie pełne przerażenia. Nawet nie musiałem patrzeć w tamtą stronę, by
wiedzieć, kto tak szlocha.
- Mamo, to tylko brak grawitacji - powiedziała Carol Jeanne. - Za chwilę się
przyzwyczaisz.
- Spadamy! - obstawała przy swoim Mamuśka.
- To tylko takie wrażenie - wyjaśniła jej synowa.
- Zaraz poczujemy się lepiej, kochanie - zapewniał Stef. - Ludzie zawsze tak reagują.
- To po prostu straszne - oświadczyła Mamuśka. - Należałoby coś z tym zrobić.
Takich ludzi, jak my, nie powinno się na to narażać.
Gdybym tylko umiał mówić, miałbym dla niej odpowiedź: "To są prawa fizyki,
Mamuśku, i organizmy ludzi, nawet z najlepszych rodzin tak reagują, jeśli nagle zaniknie
grawitacja. Jedynym sposobem oszczędzenia ci niewygody byłaby całkowita anestezja, lecz
większość podróżników woli w pełni świadomości docierać do celu. Jednakże w twoim
wypadku, Mamuśku, całkowita anestezja to raczej kwestia estetyki niż medycyny i na każde
życzenie z przyjemnością ci to zapewnimy".
Nie umiejąc mówić, mogłem tylko zachować swój komentarz na później, gdy z Carol
Jeanne zostaniemy sami. Oczywiście, będzie chciała mi przerwać, ale wyłącznie do chwili,
gdy zacznie się śmiać. Ona też uważała, że Mamuśka jest komiczna, lecz nie zdawała sobie
sprawy, jakie uczucia żywię do jej teściowej. Nigdy więc nie wspominałem, że nie mogę się
doczekać pogrzebu Mamuśki. Carol Jeanne miała zbyt dobre serce, żeby komukolwiek
okazywać złośliwość, nawet zasłużoną. Ja byłem pozbawiony tej wady. Złośliwość to jedyna
rzecz, która nawet głupiej, nieoswojonej kapucynce wychodzi całkiem dobrze, a mnie
przecież udoskonalono.
Właściwie nie życzyłem Mamuśce śmierci. Pragnąłem tylko, by jej nie było z nami,
ale skoro, póki żyła, swojego ukochanego syna nigdy nie spuszczała z oka na dłużej niż kilka
godzin, śmierć wydawała się jedynym sposobem na to, żeby się jej pozbyć.
Mamuśka dawała się rozgryźć bez żadnych trudności, przynajmniej mnie. Miała się
za osobę z tak dobrej rodziny, że ledwie raczyła zauważać międzynarodową renomę Carol
Jeanne - sławę uznawała za jeszcze jeden ciężar, jaki muszą dźwigać ludzie "naszej" klasy.
Jednakże skwapliwie z owej sławy korzystała, cały czas żałując, że powszechną uwagę budzi
jej synowa z katolickiej rodziny, a nie wychuchany synalek. Była więc uszczypliwa wobec
Carol Jeanne, choć wszystko, co Mamuśka najbardziej ceniła w życiu, zawdzięczała temu, że
Red tak dobrze się ożenił.
- To nieważkość? Czy już mogę fruwać? - znów odezwała się Lidia za moimi
plecami.
- Dopiero na "Arce" - odparł Red.
- Prawdopodobnie także nie - powiedziała Carol Jeanne, która rozpięła pasy i wstała.
- Dlaczego mamie wolno, a mnie nie?! - wykrzyknęła Lidia.
- Bo mama często przebywała w nieważkości i wie, jak się poruszać, żeby nie rozbić
sobie głowy i nikogo nie uderzyć łokciem w twarz - rzekła Carol Jeanne. Wsunąwszy stopy
pod fotel, stała w przejściu, mocno trzymając się poręczy. - Zdawało mi się, że przy
wsiadaniu mignął mi doktor Tuli - wyjaśniła Redowi. - Jeśli to on, pewnie wraca na Marsa.
Chciałabym zamienić z nim parę słów.
- Nie widziałaś go tyle lat - stwierdził Red. - Chyba już nie warto odnawiać tej
znajomości.
W gruncie rzeczy miał rację. Ponieważ opuszczaliśmy Układ Słoneczny, nigdy nie
wrócimy za życia tych ludzi, więc po co zawracać sobie głowę podtrzymywaniem znajomości
z osobami, które zostają? To nie ma sensu, tak samo jak odwiedzanie śmiertelnie chorych,
choć ludzie to robią.
Carol Jeanne jednak ruszyła naprzód. Chwytała się poręczy foteli tak zręcznie, jak
członkowie załogi, z wdziękiem unosząc się w powietrzu.
- Mama fruwa! - wykrzyknęła zachwycona Lidia. - Emmy, widzisz?
Emmy, oczywiście, nie obchodziło, czy mama fruwa, czy nie. Spostrzegła tylko, że
jej nie ma, i zaczęła płakać, co było całkiem zrozumiałe, bo to jeszcze małe dziecko. Trudno
oczekiwać, by pojmowała, że mama wkrótce wróci.
- Emmy ryczy - oznajmiła Lidia.
Wszyscy, naturalnie, doskonale zdawali sobie z tego sprawę. No cóż, przecież ona to
także jeszcze dziecko.
- Wiem, że płacze, ale mama zaraz wróci - powiedział Red.
Znam Reda. Nie miał zamiaru uspokajać małej. Uważał, że wszystko jest w
największym porządku. Skoro pozwoli Emmy płakać, Carol Jeanne to usłyszy i szybko wróci,
by się nią zająć. Choć lepiej opiekował się dziećmi niż żona, w podobnych wypadkach w
ogóle nie reagował. Widziałem to już z tysiąc razy. Jeśli w obecności Carol Jeanne zadzwonił
telefon, gong u drzwi albo minutnik w kuchni, czy rozpłakało się dziecko, Red po prostu
udawał, że tego nie słyszy i czekał, aż żona rzuci to, co akurat robiła. Dopiero wówczas, gdy
opanowała sytuację, oznajmiał: "Oj, przecież ja mogłem wstać", a Carol Jeanne zawsze
mówiła: "Nie przejmuj się, kochanie. Już to załatwiłam". Idealne małżeństwo. Trzeba
przyznać, że Red wszystkim się zajmował, kiedy nie było jej w domu, a to zdarzało się
najczęściej. Jednakże z powodu swojej nieobecności miała poczucie winy. Moim zdaniem w
pewnym sensie z zadowoleniem wykonywała owe drobne obowiązki, ponieważ wtedy czuła
się typową matką, która siedzi w domu i jest związana z rodziną.
Emmy więc dalej płakała, lecz Carol Jeanne, pochłonięta rozmową, chyba tego nie
słyszała. Pasażerowie zaczęli się rozglądać, rzucając Redowi gniewne spojrzenia, że nic nie
robi, by uspokoić małą. Red czytał i, oczywiście, nie zwracał na nich uwagi.
Mamuśka jednak zwracała. Jak wielokrotnie zwykła podkreślać, nie lubiła, gdy ktoś
wystawiał ją na pośmiewisko. Nie cierpiała krytyki, a właśnie teraz wszyscy rzucali karcące
spojrzenia na jej ukochanego syna, stwierdziła więc, że powinna jakoś zareagować.
- Co ty wyprawiasz? - spytał Stef.
- Rozpinam pasy - odparła.
- Nie jesteś przyzwyczajona do nieważkości. Siedź i się nie ruszaj.
- Muszę się zająć tym biednym, nieszczęśliwym dzieckiem.
Mówiąc to uwolniła się z pasów i wstała. Natychmiast z wielką szybkością pomknęła
w górę. Pisnęła i tylko zdążyła wyciągnąć ręce, dzięki czemu uderzenie w sufit nie pozbawiło
jej przytomności. Odbiwszy się, poleciała przejściem między rzędami foteli, gdzie
rozpaczliwie próbowała przytrzymać się poręczy. Chwyciła jedną, ale nie przyszło jej do
głowy, żeby wsunąć stopę pod fotel i w ten sposób się zakotwiczyć, więc zaczęła się obracać.
Gdyby tak zrobiła umyślnie, byłaby to piękna figura akrobatyczna. Wprawdzie główną rolę
odegrał tu głupi zbieg okoliczności, musiałem przyznać, że mimo swoich lat Mamuśka miała
niezły refleks i zachowała jeszcze dość siły, by się nie puścić, chociaż wskutek inercji
wykręcało jej rękę.
Nim steward przyszedł Mamuśce na pomoc, jakoś jej się udało zająć miejsce
opuszczone przez Carol Jeanne, więc kiedy się zjawił kazała mu odejść.
- Jak pan widzi, po prostu się przesiadłam i uspokajam moją biedną wnusię -
oznajmiła lodowatym tonem.
Już zapomniała o swoich sportowych wyczynach, jakby przed chwilą nic się nie
zdarzyło. Prawdopodobnie mózg Mamuśki pozwalał jej zapamiętać jedynie to, że poruszała
się z wdziękiem. Nawet gdyby następnego dnia obudziła się z bólem mięśni, nie skojarzyłaby
go ze swoimi akrobacjami, bo w jej przekonaniu nigdy ich nie było.
Jeśli zaś idzie o uspokajanie Emmy, nic z tego nie wyszło. Emmy, choć to jeszcze
dziecko, niewątpliwie już potrafiła odróżnić swoją mamę od innych kobiet, a zatem także od
Mamuśki, więc nie przestała płakać.
- Muszę znaleźć na ciebie jakiś sposób, skarbie - powiedziała Mamuśka spokojnie,
mimo że już traciła cierpliwość.
Po takich kłopotach z dotarciem do wnuczki przecież nie mogła okazać się
nieskuteczna jako babcia. Zaczęła się więc rozglądać za czymś, co mogłoby odwrócić uwagę
dziecka. Stwierdziła, że nie nadaje się do tego ilustrowany magazyn, gryzak Emmy ani
torebka na wymiociny. Zerknęła na mnie.
- Emmy, najdroższa, nie chciałabyś się pobawić małpką mamusi? Nawet pozwolę ci
ją nakarmić. No, gdzież Carol Jeanne włożyła te smakołyki?
Jestem świadkiem i mam obserwować, ale kiedy Mamuśka - która nigdy w życiu nie
dotknęła mnie z własnej woli - uznała, że mogę się przydać w tak drobnej sprawie,
natychmiast postanowiłem ją ugryźć, jak tylko się zbliży. Ponieważ przeszkadzanie oficjalnie
zarejestrowanemu świadkowi stanowiło według prawa poważne przestępstwo, żaden obcy nie
śmiałby mnie uderzyć, ani nawet się poskarżyć, gdybym go ugryzł za to, że mnie dotknął. Z
drugiej strony Mamuśka, jako teściowa Carol Jeanne, nie była osobą obcą, więc gdybym ją
ugryzł, gadałaby o tym bez końca. Zawahałem się.
Niezgrabnie zaczęła odpinać moje szelki, lecz szło jej to niesporo. Wtedy w duchu
przyznałem, że właściwie wpadła na niezły pomysł. Emmy dobrze na mnie reagowała, ja zaś
lubiłem się z nią bawić, chociaż na wszelkie możliwe sposoby próbowała mnie wówczas
udusić gołymi rękami, ale zręcznością nie dorównywała ostrydze, więc zawsze zdołałem się
wywinąć. Wiedziałem, że uradowana Emmy za chwilę się roześmieje, a to pozwoli Carol
Jeanne spokojnie rozmawiać dalej, co ona z pewnością doceni. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby
dzięki temu Mamuśka stała się wobec mnie bardziej tolerancyjna.
Orson Scott Card i Kathryn H. Kidd Lovelock
PRZEDMOWA O WSPÓŁPRACY
Fantastyka naukowa szczyci się tradycją współpracy między znakomitymi autorami, którzy razem tworzą dzieła inne - a niekiedy nawet lepsze - niż wówczas, gdy piszą osobno. Z takim udanym efektem współpracy zetknąłem się pierwszy raz czytając wspaniałą rzecz Larry'ego Nivena i Jerry'ego Pournelle'a "The Mote in God's Eye". Później przeczytałem ich książki pisane samodzielnie, a wtedy ze zdumieniem odkryłem, że styl "The Mote in God's Eye" nie jest po prostu wypadkową stylów obu pisarzy. Rezultatem ich współpracy okazuje się nowy "wirtualny autor", który nie jest ani Nivenem, ani Pournellem. Żaden z nich nie stworzyłby takiej powieści sam. Od tego czasu w fantastyce naukowej pojawiła się jednak nowa forma współpracy. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy pewien księgarz podsunął mi, bym przekazywał swoje pomysły, wraz z zarysem akcji, jej miejsca i głównych postaci, jakiemuś młodemu, nieznanemu (a więc chętnemu) pisarzowi, który ubrałby to wszystko w słowa. Ja miałbym prawo do odrzucania lub zatwierdzania kolejnych rozdziałów oraz wprowadzania dowolnych zmian. Księgarz ów argumentował, że takie rozwiązanie byłoby dobre nie tylko dla młodych pisarzy, którzy dzięki handlowej wartości mojego nazwiska zyskaliby większy rozgłos, niż mogliby marzyć, ale również dla mnie, ponieważ stale istniałbym na rynku, a poza tym miałbym dodatkowe honoraria bez wykonywania ciężkiej pracy, związanej z samym pisaniem. Chyba nie muszę mówić, jak bardzo ta propozycja mi pochlebiała, choć wcale nie byłem i nie jestem przekonany, że moje nazwisko ma jakąś szczególną wartość handlową. W każdym razie firma American Express jeszcze nie zwróciła się do mnie z prośbą, bym wystąpił w jej reklamie telewizyjnej. To, że księgarz potraktował mnie tak, jakby moje nazwisko na okładce gwarantowało natychmiastową sprzedaż książki, naturalnie połechtało moją próżność. W dodatku jestem leniwy. Stale pragnę, żeby ktoś inny pisał za mnie moje książki. I czyż to nie przypominałoby tradycji warsztatu renesansowego artysty? Pisarz- praktykant uczyłby się od swojego (hm, hm) mistrza, a przy okazji trochę by mu ulżył... Sęk w tym, że jako ówczesny recenzent magazynu "Fantasy & Science Fiction" czytywałem książki, które powstały w ten sposób i pisywałem o nich recenzje, m.in. pierwszą powieść z cyklu "Robot City" Isaaca Asimova. Jego młody współpracownik, Michael Kube- McDowell, nie był nowicjuszem - zdążył już opublikować swoją własną trylogię "Trigon Disunity", chwaloną przez krytyków i entuzjastycznie przyjętą przez czytelników. Ku memu zaskoczeniu, ich wspólne dzieło okazało się gorsze od indywidualnych produkcji obu autorów, jakby żaden z nich nie czuł się odpowiedzialny za jakość książki. Kube-McDowell
może powiedzieć: "To nie mój pomysł", Asimov zaś: "Przecież nie ja to napisałem". W każdym razie rezultat moim zdaniem okazał się dość słaby. Jednakże po kilku latach stwierdziłem, że "współpraca" Asimova i Kube-McDowella dała stosunkowo najlepsze wyniki, jeśli idzie o książki pisane na podobnej zasadzie. Ja nie chciałem tego robić w ten sposób. Jednakże bardzo pragnąłem dokonać czegoś w rodzaju tego, co opisał Harlan Ellison w swoim wspaniałym zbiorze "Partners in Wonder". Mianowicie w latach siedemdziesiątych zaproponował współpracę między czołowymi pisarzami SF, polegającą na tym, by każdy z nich przygotowywał szkic książki, a potem przekazywał innemu do obróbki. Poszczególni autorzy musieliby wzajemnie szanować swoją pracę, równocześnie jednak mieliby swobodę w rozszerzaniu i przekształcaniu tego, co napisał kolega. Przypominało to moje dawne doświadczenia teatralne, kiedy dramaturg, reżyser i aktorzy wspólnie pracowali nad tekstem, by nadać spektaklowi ostateczny kształt, nieosiągalny w pojedynkę. Nie posłuchałem księgarza, ale zacząłem się zastanawiać, czy istnieje pisarz, który by mi się bardzo podobał i mógłby zrobić to, czego ja nie potrafię. W wypadku fantastyki naukowej pod tym względem nie napotkałem, oczywiście, żadnych trudności - chętnie bym współpracował z Johnem Kesselem, Nancy Kress czy Karen Joy Fowler, lecz byłem prawie pewien, że oni by się nie zgodzili, a jestem dość nieśmiały, więc nie zdobyłem się na odwagę, by ich spytać (jedna z tych osób dała mi później jasno do zrozumienia, że miałem rację). Z autorami nie zajmującymi się fantastyką naukową moje szanse wyglądały jeszcze gorzej. Nie sądziłem, by Anne Tyler, Henry Crews, Tom Gavin, Frangois Camoin, John Hersey czy James Clavell chcieli ze mną współpracować przy pisaniu czegokolwiek w tej dziedzinie, a zwłaszcza powieści. Kiedy przestałem fantazjować, uświadomiłem sobie, że jednak znam osobę, której twórczość bardzo lubię i która znakomicie robi to, czego ja nie umiem. Wiedziałem również, że nie wybuchnie śmiechem, gdy zaproponuję jej współpracę. Z Kathy Helms Kidd przyjaźniłem się od czasu, gdy pracowała jako dziennikarka w "Desert News", a ja zajmowałem stanowisko zastępcy naczelnego "The Ensign" w Salt Lake City. Byłem nawet świadkiem na jej ślubie z Clarkiem Kiddem i to ja doprowadziłem do tego, że napisała powieść o mormonach, która pomogła mi uruchomić małą firmę wydawniczą, Hatrak River Publications. Pierwsza powieść Kathy, "Paradise Vue", miała trzy wydania i nadała nowy kształt mormońskim publikacjom - zabawne było patrzeć, jak inne firmy wypuszczają książki wyraźnie naśladujące oryginalny humor, język i pomysły Kathy, ale zawsze bez powodzenia, wydawnictwo Hatrak River Publications zaś prosperowało.
Od tego czasu Kathy napisała inne świetne książki dla Hatrak River, pracowała też nad powieścią z głównego nurtu literackiego "Crayola Country". Kathy ma to, w czym jej nie dorównuję: wrodzone poczucie humoru, umiejętność tworzenia całej plejady osobliwych, fascynujących postaci i łatwość, z jaką opisuje cierpienie. Chciałem się przekonać, co zdołamy zrobić razem, a więc przedstawiłem jej ten pomysł i zaczęliśmy budować fabułę od podstawowego założenia - "małe miasteczka w przestrzeni kosmicznej". Nieustannie do tego wracaliśmy, kiedy ukryłem się z nią i Clarkiem, pisząc inną powieść (często zmieniam otoczenie, gdy zaczynam pracować nad czymś nowym). Żadne z nas nie pamięta, kto wymyślił to, czego postanowiliśmy się trzymać, ale wreszcie mieliśmy gotowe postacie i sytuacje, które przynajmniej nam wydawały się interesujące. Fabuła rozrosła się bardziej niż w pierwotnym założeniu - owe małe miasta wciąż tam są, lecz akcja, choć się w nich toczy, właściwie nie ma z nimi nic wspólnego. Nasz narrator zaś, genetycznie udoskonalona małpka kapucynka imieniem Lovelock, z obserwatora awansował na protagonistę i tak oto zrodziła się powieść, którą teraz trzymacie w ręku. Powstała w procesie rzeczywistej współpracy. Czytając tę książkę, nie sposób się zorientować, które z nas napisało pierwszy szkic poszczególnych rozdziałów. W istocie sam tego nie pamiętam, aczkolwiek mam wrażenie, że każde przygotowało mniej więcej połowę. Oboje mogliśmy swobodnie zmieniać teksty partnera, niemniej wzajemnie szanowaliśmy swój wkład. Oboje również czuliśmy się głęboko odpowiedzialni za ostateczny wynik. Był tylko jeden szkopuł - oboje doskonale znamy czytelników SF. Jeśli zobaczą, że autorzy tej książki, to Orson Scott Card, o którym prawdopodobnie słyszeli oraz Kathryn H. Kidd, o której najpewniej nie słyszeli, ponieważ uprawia literaturę innego rodzaju, wówczas naturalnie dojdą do wniosku, że ta powieść jest jeszcze jednym owocem współpracy mistrza z praktykantem, a zatem chyba niezbyt dobra. Cóż, nie możemy być pewni, czy uznacie ją za dobrą, choć my ją za taką uważamy, bo inaczej nie postanowilibyśmy jej publikować. Pragniemy jednak, abyście wiedzieli, że wszelkie ewentualne niedostatki tej książki wcale nie wynikają z tego, że młody pisarz zrealizował pomysł starszego. To naprawdę była współpraca od początku do końca. Również Ellison przestrzegał, że praca we dwójkę, jeśli ma być dobra, jest trudniejsza niż pisanie samemu. Przypominam sobie, jak mówił, że za podwójną robotę dostaje się połowę pieniędzy. Na początku naszej współpracy wspomniałem o tym Kathy i oboje się roześmialiśmy. Sądziliśmy, że z nami będzie inaczej.
Jak w wielu innych wypadkach, Ellison miał rację, ale przecież nie współpracuje się po to, by oszczędzić czas czy unikać roboty. Celem współpracy jest stworzenie czegoś, co w pojedynkę jest nieosiągalne. (Pomyśl, Kathy - musimy to zrobić jeszcze tylko dwa razy). Orson Scott Card
ROZDZIAŁ PIERWSZY POŻEGNANIE
Gdybym wiedział, co się zdarzy w Mayflowerze, chyba zostałbym w New Hampshire. Mogliby sobie wołać, żeby siłą wyciągać mnie z naszego drewnianego domu, ale gdzieś bym się ukrył, póki by nie wsiedli do wahadłowca. Carol Jeanne, oczywiście, długo by mnie szukała, lecz nigdy by nie znalazła. Choć pewnie ubolewałaby nad tą stratą, jednak w końcu odleciałaby beze mnie. Czekał ją nowy świat, który miała obserwować, zbadać, zrozumieć i przekształcić. To było jej marzenie. Czyż miłość mogła się z tym równać? I tak już ją straciłem, co powinienem przewidzieć. Któż w sercu gajologa mógłby konkurować z nową planetą? Wtedy jednak zbyt wielka naiwność nie pozwalała mi zrozumieć, o co naprawdę chodzi. Moje przywiązanie do Carol Jeanne było tak ogromne, że gdybym nawet wiedział, do czego dojdzie na "Arce", jakie przerażające rzeczy tam zrobię i jak straszne stanie się moje życie, mimo to z największą ochotą poleciałbym z Carol Jeanne. Nie wyobrażałem sobie, żebym bez niej mógł przeżyć choć jeden dzień. Cóż wówczas znaczyło dla mnie jakieś drobne morderstwo? Byłem zupełnie otumaniony. Od chwili, gdy otrzymała zaproszenie, wszystko wskazywało, że je przyjmie. Ja też z radością myślałem o przeprowadzce do miasteczka Mayflower na pokładzie "Arki", międzygwiezdnego statku. Zapowiadało to wielką przygodę, a Carol Jeanne wydawała się tak szczęśliwa, że nie pozostawało mi nic innego, jak tylko cieszyć się razem z nią. Miałem jeszcze osobiste powody: sztuczna atmosfera "Arki" oznaczała dla mnie więcej ciepła i światła niż w Nowej Anglii. Jako świadek Carol Jeanne tak się z nią zżyłem, że stanowiliśmy prawie jedną istotę. Rankiem w dniu odlotu zanim wyciągnęła z łóżka swojego męża, obudziła najpierw mnie. - Lovelock - szepnęła pochylając się nade mną. - Nie śpisz? Pora wstawać. Natychmiast oprzytomniałem, jednak nie otworzyłem oczu wiedząc, że zaraz położy mi rękę na czole. Robiła to tak delikatnie. - Lovelocku, wiem, że nie śpisz. Widzę, jak drżysz. Nic na to nie poradzę - moje ciało zawsze mnie zdradza. Uniosłem rękę i chwyciłem Carol Jeanne za palec. Codziennie witałem ją w ten sposób. Kiedy otworzyłem oczy, uśmiechała się. - No, już dobrze, ty mały oszuście. Wkrótce odjeżdżamy. Zrób sobie jakieś śniadanie, bo ja muszę powyciągać wszystkich z łóżek. Jeszcze przez moment leżałem, gdy poszła budzić Reda - niewdzięczne zadanie, ponieważ Red to okropny śpioch, który rano był ospały, zgryźliwy i myślał wyłącznie o sobie. Carol Jeanne zwykle pozwalała, by budził się sam po naszym wyjściu do pracy. Czasami w
przypływie dobrego humoru wstawał wcześniej i robił śniadanie dla Lidii i Emmy. Codziennie po powrocie z pracy widzieliśmy, jak się zmienia w idealnego męża i ojca, choć podejrzewałem, że swoje prawdziwe oblicze pokazywał rano, kiedy się nie pilnował, a wówczas był wstrętny i złościł się o byle co. Jeśli nawet pod koniec dnia udawał miłego, miał u mnie plus za to, że się starał. Słyszałem, jak Carol Jeanne budzi go w pokoju obok, ale mniej delikatnie niż przed chwilą mnie. Wiedziała, że się różnimy. Red coś burknął i ciężkim krokiem ruszył do łazienki. Wyglądało na to, że powinienem go unikać co najmniej przez godzinę. Poszedłem do kuchni i na śniadanie obrałem sobie trzy banany. Kiedy wróciłem do sypialnej części domu, dziewczynki już się obudziły. Emmy, jak wszystkie małe dzieci ludzi, była jeszcze całkowicie niesamodzielna, choć już umiała chodzić. Zsiusiała się, lecz zamiast wyjąć mokrą pieluszkę, po prostu stała płacząc i nawet nie pomogła matce, gdy ta ją przebierała. Ludzie rodzą się tacy głupi, ale to wina ich kodu genetycznego, więc nie potępiałem Emmy. Jako chłodny, bezstronny obserwator nie mogłem nie zauważyć, że w istocie największy kłopot polegał na braku kompetencji Carol Jeanne w ubieraniu własnego dziecka. Choć bardzo ją kochałem muszę przyznać, że Red był znacznie lepszą matką. Potrafił w jednej chwili uspokoić małą, a jednocześnie zmienić jej ubranko tak szybko, jakby rozdawał karty. Carol Jeanne zaś robiła to dwukrotnie dłużej, niż należało, a płacz Emmy tylko jeszcze bardziej ją irytował. Fakt, że byłem świadkiem, nie oznaczał dla mnie zakazu udzielania pomocy. Kiedy matka przebierała Emmy, odwracałem uwagę małej, zagadując ją i strojąc do niej miny, dzięki czemu prawie natychmiast zapominała o swoich zmartwieniach. - Lovelocku, jesteś moim bohaterem - mówiła Carol Jeanne. Och, gdyby tylko naprawdę w to wierzyła... Starszej córki, Lidii, nie dało się tak łatwo spacyfikować. - Lovelock patrzy, jak się ubieram - skarżyła się, gdy na nią spojrzałem. - Ciągle się na mnie gapi. Powiedz mu, żeby przestał. - Sama mu powiedz, Lidio. Poza tym on się na ciebie nie gapi, a tylko chce być miły. Nie rozumiem, dlaczego ludzie są tak obsesyjnie wstydliwi. Co też ta Lidia sobie wyobrażała w tej swojej małej główce, że niby mógłbym pragnąć niedojrzałego ciała przedstawicielki innego gatunku? Przecież doskonale wiem, kiedy moja obecność jest niepożądana. Odwróciwszy się plecami do Lidii, zająłem się Emmy. Mała wyciągnęła rączki i
niezdarnie mnie objęła, a ja wstrzymałem oddech w jej niebezpiecznym, entuzjastycznym uścisku, który miał przynajmniej tę zaletę, że zawsze budził szaloną zazdrość Lidii. - Ja też chcę go przytulić - jęknęła. - Lovelocku, dajże spokój. Nie prowokuj ich do kłótni - powiedziała Carol Jeanne. - Nie dzisiaj. Uwolniłem się z objęć Emmy i wdrapałem się na Carol Jeanne, by dotrzeć do Lidii, a ta z triumfującą miną wyciągnęła do mnie ręce. Biedactwo, pewnie myślała, że to ona mną manipuluje. Kiedy mnie przytuliła, pozwoliłem sobie na głośne westchnienie. Carol Jeanne zwykle nie zwracała uwagi, jak bardzo pragnę się jej przypodobać, a ja mimo wszystko ciągle nie ustawałem w zabiegach, by to spostrzegła. Już zdążyłem się nasłuchać burknięć Reda, płaczu Emmy i jęczenia Lidii, a przecież rodzice Reda jeszcze spali. Nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że Carol Jeanne powinna się przeprowadzić na "Arkę" tylko ze mną, bez swojej rodziny. Z pewnością bym to jakoś załatwił, gdybym tylko mógł. Kiedy ona nieporadnie zajmowała się dziewczynkami - karmiła je przy stole zimną papką z płatków zbożowych, którą rozchlapywały wokół siebie - ja usadowiłem się w kącie, by wykonać swoje zadanie: zapisać, jak Carol Jeanne spędziła ostatni poranek na Ziemi. Uznałem za właściwe odnotować, że sama ubrała się i zjadła śniadanie dopiero wówczas, gdy ubrała i nakarmiła dzieci. Była czołowym naukowcem swoich czasów, a mimo to stawiała dzieci na pierwszym miejscu. Oto, jak największy gajolog pokornie spełniał swoją rolę, przypisaną przez gatunek. Kiedyś sama to powiedziała: "Gajologowie zawsze muszą uznawać fakt, że należą do żywych organizmów, a nie są jedynie postronnymi obserwatorami, i że nigdy, ani przez chwilę, niczego nie powinni traktować obojętnie". Chcąc jej pomóc, by zdołała postawić na swoim, ani razu nie napisałem, że to Red zajmuje się rodziną i domem, choć właśnie on zwykle wykonywał te wszystkie prace. Właściwie po cóż miałabym to robić? Przecież on ma swojego własnego świadka, no nie? Chociaż dziewczynki ledwie rozumiały, co oznacza "Arka", to jednak czując, że dzieje się coś emocjonującego, stały się kapryśne i nerwowe - co u ludzkich dzieci nie za bardzo mi się podoba - lecz dorośli, na swój sposób, okazywali wcale nie mniejszą nerwowość. Tylko że oni boleli w milczeniu, jakby podświadomie żałując domu w New Hampshire i całego mienia, jakie zostawiali. Na szczęście mnie brak genów, które kazałaby mi się przywiązywać do martwych przedmiotów. Owszem, mam poczucie własnego terytorium, tak jak ludzie, ale przenoszę się bez żadnych sentymentów. Umiem znaleźć narzędzia i potrafię ich używać - wszędzie mogę zrobić sobie gniazdo, lecz nigdy nie uważam, że jest częścią mnie samego. Zatem cieszę się większą wolnością niż oni.
Oczywiście nie musiałem tam stać i rozglądać się jak Red, który wyraźnie chciał wszystko zachować w swojej żałośnie ograniczonej pamięci. Od czego jest jego świadek? Kiedy ojciec Reda, stary Stef, wyszedł z sypialni dopinając rozporek (czyżby starcy w ten sposób przypominali nam o swojej męskości?), już paplał o wspomnieniach z tego domu. Na szczęście nie oczekiwał ode mnie odpowiedzi, więc mogłem tego nie słuchać. Najgorsza okazała się Mamuśka, ludzka samica, która urodziła Reda. Zachowanie Stefa świadczyło, że przynajmniej opanował podstawy mowy, Mamuśka zaś krążyła i wszystkiego pieszczotliwie dotykała, jakby sądziła, że głaszcząc cynowy serwis do herbaty, stojący na bufecie w jadalni, zdoła go nakłonić, by sam się z nami zabrał. Iskanie i pieszczoty to ulubione zajęcia naczelnych, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby pieścić metalowy dzbanek. U Mamuśki najbardziej irytowało mnie to, że dotykała nie swoich przedmiotów, jakby stanowiły jej własność, choć na dobrą sprawę u niej wszystko mnie drażniło. Jej poczucie terytorium rozciągało się na rzeczy należące do Carol Jeanne, Reda lub ich obojga. W ten sposób zdradzała swój stosunek do tego domu: we własnym mniemaniu wcale nie była tu gościem, lecz cichą właścicielką wszystkiego. Łącznie z ludźmi. Uważała, że też należą do niej. Kiedyś próbowałem wytłumaczyć to Carol Jeanne, jednak nie chciała mnie słuchać. Sądzę, że w duchu przyznawała mi rację, pragnęła jednak być lojalna wobec Reda i wolała nie słuchać, gdy ktoś źle się wyrażał o jego ukochanej matce. Świadczy to, że z miłości człowiek zdolny jest kochać nawet pijawki i pasożyty przyczepiające się do osoby, którą darzy uczuciem. My, niższe naczelne, podchodzimy do tego rozsądniej: iskamy się i zjadamy pasożyty. Obiekty naszej miłości uwalniamy od takich małych, dokuczliwych krwiopijców, a przy okazji urozmaicamy naszą dietę odrobiną zwierzęcego białka. - Szkoda, że nie mogę tego zabrać - westchnęła Mamuśka, pieszcząc kanapę w salonie. Zaledwie pół roku temu narzekała, że jest niewygodna, bo pragnęła, by Red kupił nową tylko po to, by zrobić jej przyjemność. W ten sposób chciała sprawdzić uczucie swojego ukochanego synka, a teraz uznała starą kanapę za bezcenną. - Pięćset kilogramów to stanowczo zbyt mało - stwierdziła. - Limit bagażu powinien zależeć od wieku danej osoby. Młodzi ludzie po prostu nie zdążyli zapuścić tak wielu korzeni. Miała chyba na myśli macki. Czekałem, aż ktoś zwróci Mamuśce uwagę, ponieważ już uzbierała znacznie więcej niż przysługujące jej pół tony. Przywłaszczyła sobie większość limitu Stefa, Lidii i Emmy, a
także nieco moich marnych dwudziestu pięciu kilogramów. Zawładnęła również całością wagi przyznanej świadkowi Reda, świni Pink. Przypuszczam, że chyba nikt nie opuszczał Ziemi z tyloma rzeczami, ile chciała wziąć Mamuśka. Właściwie większość mieszkańców tego globu nie miała aż takiej masy ruchomości, jaką ona pragnęła zabrać. Nikt jednak nic nie powiedział ani nie przywołał Mamuśki do porządku. Wyglądało na to, że Red uważa ją za ideał, Stef od dziesiątków lat siedział pod jej pantoflem (prawdopodobnie podporządkowała go sobie w pierwszym miesiącu ich małżeństwa), a Carol Jeanne unikała konfliktów. Zatem wszyscy odnosili się do Mamuśki z szacunkiem, kiedy krążyła po pokojach, wszędzie zostawiając tłuste odciski palców i mdlącą woń perfum. Gdybym ją porównał do psa oznaczającego swoje terytorium, Carol Jeanne pewnie by tego nie doceniła, więc zachowałem tę uwagę dla siebie. Poza tym owo porównanie właściwie mi się nie udało, bo przecież u psów to nie suki oznaczają teren. Opłakując rzeczy, które i tak do niej nie należały, Mamuśka nie pominęła niczego, co się nie dało zastąpić, a Carol Jeanne zostawiała swoją siostrę Irenę, ta zaś naprawdę była niezastąpiona. Świetnie rozumiałem jej nieutulony żal - w owym czasie sam wolałbym umrzeć niż rozstać się z Carol Jeanne. Oczywiście nikt poza mną nawet się nie domyślał, jak bardzo ona to przeżywa. Co taki Red mógł o tym wiedzieć? Nigdy nie miał rodzeństwa. Jeśli idzie o Stefa... No cóż, w skrytości ducha podejrzewałem, że uważa krewnych za ludzi, z którymi trzeba jakoś wytrzymać, kiedy są obecni, ale się za nimi nie tęskni, gdy ich nie ma. Mamuśka zabierała ze sobą wszystkie osoby, które uważała za swoje albo przynajmniej tak jej się zdawało. Jedynie Carol Jeanne miała rzeczywiste powody do głębokiego smutku czy żalu i tylko ona potrafiła się opanować, by zbytnio tego nie okazywać. Wreszcie śniadanie się skończyło. W niewielkie podręczne torby pakowano zapasowe ubranka i zabawki dla dziewczynek oraz bananowe chrupki, które Carol Jeanne zawsze brała dla mnie, gdy nie było świeżych owoców albo pokarmu dla małp. Główny bagaż wysłano wcześniej do ważenia i kontroli, kiedy więc nadeszła pora odjazdu, wszystko odbyło się zdumiewająco szybko. Jeszcze ostatnie spojrzenie na dom i wsiedliśmy do pudełkowatego, lecz wygodnego poduszkowca. Kierowca zwiększył obroty, unieśliśmy się w powietrze i ruszyliśmy. Myślałem o długich zimowych miesiącach w Nowej Anglii, ciesząc się, że mnie ominą. Oczywiście, Carol Jeanne i Red z zamglonym wzrokiem trzymali się za ręce. Widząc to, Mamuśka zaczęła pochlipywać i szybko odwróciła uwagę Reda od żony. Z ochotą wsadziłbym jej palec w oko, a wtedy miałaby prawdziwy powód do łez. Zerknąłem na Stefa i
zobaczyłem, że lekko się uśmiecha. Ciekawe, czy chciał zrobić to samo, co ja. Pewnie wymyślił coś dużo lepszego, bo przecież żył z nią o wiele dłużej. Podróż do Bostonu nie odznaczała się niczym szczególnym - mknęliśmy tymi samymi drogami, z których korzystaliśmy z Carol Jeanne, jeżdżąc na uniwersytet. Nie widziałem na nich śniegu - ledwo spadł, rozdmuchiwały go często przemykające poduszkowce. Po obu stronach tworzył jednak wysokie zaspy, tak że ledwie wystawały czubki drzew. Zdawało się, że jedziemy tunelem. W środku pojazdu było bardziej interesująco. Lidia nieustannie pytała, czy już dojeżdżamy na miejsce, a Emmy, która zawsze potrafiła znaleźć jakiś fizyczny sposób wyrażania swoich uczuć, dostała choroby lokomocyjnej i wymiotowała na podłogę, rozsiewając osobliwą woń i brudząc Mamuśce obuwie. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie robiła tego umyślnie. Jeśli tak, może wyrosnąć na wartościową osóbkę. Mamuśka dąsała się przez resztę drogi. Kiedy przyjechaliśmy na lotnisko, za swój obowiązek uznałem odnalezienie Ireny. Stanąłem więc na ramieniu Carol Jeanne i rozglądałem się za szaroniebieskim habitem jej siostry, którą zawsze łatwo było dostrzec. Zauważywszy, że siedzi przy oknie, w smudze ciepłego światła słonecznego, kilkakrotnie cichutko pisnąłem i wskazałem ręką. - Jest tam. Lovelock ją znalazł - powiedziała Carol Jeanne takim tonem, jakby ktokolwiek z nich rozumiał, ile ją kosztuje to, że widzi Irenę ostatni raz. Carol Jeanne też nietrudno było dostrzec, bo siedziałem na jej ramieniu. Nawet nie zdążyliśmy zrobić dwóch kroków w stronę Ireny, gdy wstała i w pozdrowieniu uniosła dłoń. Wówczas Carol Jeanne nie wytrzymała i puściła się ku niej biegiem. Dostatecznie orientowałem się w sytuacji, by wiedzieć, że należy się przenieść z ramienia na plecy. Będą się czuły ze sobą swobodniej, jeśli zniknę im z oczu. Czepiając się grzbietu Carol Jeanne, wszystko jednak widziałem i słyszałem, bo przecież do mnie należało rejestrowanie takich chwil. Mocny, ostentacyjny uścisk, a potem obie nagle się zmieszały. Nie wiedziały, co powiedzieć na pożegnanie. Żadna z nich nie chciała rozpłakać się pierwsza. - Jedź ze mną - odezwała się Carol Jeanne. - Znajdziemy dla ciebie jakieś miejsce. Zdawałem sobie sprawę, że wcale nie oczekiwała od siostry zmiany decyzji. W taki zawoalowany sposób prosiła Irenę o przebaczenie za to, że ją zostawia. Irena tylko pokręciła głową. - Wiem, że ślubowałaś służyć Bogu do końca życia, ale nie sądzisz, że mogłabyś to robić również tam? Czyż w kosmosie ludzie nie będą cię potrzebować? - spytała Carol
Jeanne, a potem lekko łamiącym się głosem powiedziała słowa, których wymówienie przyszło jej z największym trudem: - Nie uważasz, że możesz być potrzebna mnie? Irena uśmiechnęła się blado. - Lata podarowane mi przez Boga przeżyję tam, gdzie On mnie umieścił. Domyśliłem się, że Carol Jeanne odebrała to jako krytykę całej wyprawy kolonizacyjnej. Wystarczająco dobrze znałem Irenę, by wiedzieć, że nie o to jej chodziło, lecz Carol Jeanne tak to zrozumiała, bo czuła się winna, zostawiając siostrę. - Skoro Bóg stworzył wszechświat, w którym funkcjonuje względność, trudno nas potępiać za to, że wyprawiamy się tam, gdzie Bóg pozwala nam dotrzeć. Irena znowu pokręciła głową. - Wiem, że robisz to, do czego zostałaś stworzona, Jeannie. Fakt, że ja nie mogę wyjechać, wcale nie oznacza, że kiedy się zestarzeję, nie będę się cieszyć na myśl o tym, że jesteś gdzieś w kosmosie, szczęśliwa i wciąż młoda, że z nadzieją oczekujesz dokonania dzieła swego życia. Może to Bóg chciał, byś rozciągnęła czas, podróżowała do gwiazd i żyła całe wieki po mojej śmierci. Być może ja po prostu nie pragnę odkładać mojego wejścia na Jakubową drabinę. Próbowała się zaśmiać, ale jej śmiech przypominał łkanie. Kiedy siostra wspomniała o śmierci, Carol Jeanne przestała nad sobą panować i już nie zdołała powstrzymać łez. Irena położyła dłoń na jej ramieniu. Luźny rękaw habitu wyglądał jak skrzydło anioła. Rozmawiały ze sobą ostatni raz i już nigdy więcej się nie zobaczą. - Przecież nawet sam Jezus postanowił nie oszukiwać śmierci - dodała Irena. Nie powiedziała tych słów w złej wierze - czyż nie związała swojego życia z Jezusem? - jednak Carol Jeanne ponownie odebrała je jako krytykę. - My nie oszukujemy śmierci, Ireno - odparta z wahaniem i bez przekonania. - Moje życie tylko na pozór będzie dłuższe od twojego, bo ze mną nie polecisz, choć możesz. Irena odwróciła twarz. Kiedy znowu popatrzyła na siostrę, także miała łzy w oczach. - Myślisz, że nie chcę być z wami? - spytała. - Jesteście mi najbliżsi i wiesz, że bardzo was kocham... Ciebie, Lidię i Emmy, a nawet Lovelocka, który też w pewnym sensie należy do rodziny. Bardzo miło z jej strony. - Jednakże tu mam pracę. Może to zabrzmi głupio, ale uważam, że Bóg jest właśnie tutaj, choć wiem, że będzie również z wami. Nie wiedziałabym, jak go tam szukać. Nie mogę opuścić Boga, nawet dla was. - Nie powinnam cię namawiać - cicho rzekła Carol Jeanne.
- Ależ ja się cieszę, że to zrobiłaś. Świadomość, że pragnęłaś zabrać mnie ze sobą, przyniesie mi ulgę, kiedy odlecicie i będę za wami tęsknić. Uścisnęły się tak nagle, że nie zdążyłem odsunąć ogona. Irena w pewnym sensie objęła również mnie. Spojrzałem na nią, by sprawdzić, czy to zauważyła - jej twarz znajdowała się tylko kilka centymetrów od mojej. Okazało się, że tak. Otworzyła oczy i mimo łez mrugnęła do mnie, lekko się uśmiechając. Przyłożyłem dłonie do jej policzków i rozchylonymi wargami pocałowałem ją w usta. Cmoknęła mnie, jakby całowała małe dziecko, a potem cofnęła rękę, tak że mogłem uwolnić ogon. Pewnie Carol Jeanne uznała, że to sygnał do kończenia uścisków, bo zaczęła się odsuwać. Nie mogłem na to pozwolić. Wskoczyłem siostrom na ramiona i mocno je przytrzymałem. Obie śmiały się do mnie, kiedy ponownie się objęły, ale wkrótce ich śmiech przeszedł w ciche łkanie. Nie puszczałem sióstr, póki nie zobaczyłem Mamuśki, która pędziła do nas, niewątpliwie po to, aby "podnieść je na duchu". Wiedziałem, że Carol Jeanne nie chciała, by ktoś ją przyłapał na okazywaniu uczuć, więc cichutko do niej zaskrzeczałem. Zrozumiała ostrzeżenie - chyba nawet nie zdając sobie sprawy, że to ja ją uprzedziłem - odsunęła się od siostry i wytarła łzy rękawem. Irena, oczywiście, użyła do tego chusteczki, bo była przygotowana - Carol Jeanne zawsze wszystko zaskakiwało. Odwróciłem się na jej ramieniu i posłałem Mamuśce wściekłe spojrzenie. Popatrzyła na moje wyszczerzone zęby i prawdopodobnie zrozumiała, że nie jest tu mile widziana, bo zwolniła kroku. Nie zważając na obecność Mamuśki, Carol Jeanne znów odezwała się do Ireny: - Chyba nie mogę oczekiwać, że do mnie napiszesz. - Będę pisała, dopóki nie zejdziecie z orbity okołosłonecznej. I będę się za was wszystkich modliła, przez całe moje życie, które potrwa, oczywiście. Tylko że po kilku tygodniach waszej wyprawy umrę ze starości, a wtedy zostaniesz sama. - Wręcz przeciwnie. Zaczniesz mnie strzec, a ja będę wiedziała, że się mną opiekujesz, że mnie chronisz. - Tym zajmują się święci - odparła Irena. - Czyż jednak nie byłoby cudownie, gdybym i ja mogła to robić? Czuwałabym nad tobą, Lidią i Emmy, a nawet nad Lovelockiem, do czasu, aż znowu spotkamy się w niebie. Na to zaskrzeczałem w ów szczególny sposób, które one brały za śmiech. - Niewątpliwie Bóg i o tobie pamięta - powiedziała do mnie Irena.
Miałem własne wyobrażenia o tym, co o mnie myśli Bóg, jeśli istnieje. Gdyby chciał, żeby na świecie żyły takie istoty, jak ja, sam by to załatwił. Kiedy Adam nadawał zwierzętom nazwy, nie było wśród nich ani jednego stworzenia, które byłoby podobne do mnie. Jeśli w mitycznym raju ktokolwiek mnie przypominał, to tylko pewien gadatliwy wąż. - Zapal za mnie świeczkę - poprosiła Carol Jeanne. - Zapalę tyle świeczek, że zimą ogrzeją kościół. Mamuśka, oczywiście, bardzo by cierpiała, gdyby się nie wtrąciła. - Oj, nie musicie się tak smucić. Do początku wyprawy zostało jeszcze tyle miesięcy, że zdążycie się ze sobą nagadać przez telefon. Udawały, że jej nie słyszą. - Żegnaj - powiedziała Irena. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece. - Kocham cię - szepnęła Carol Jeanne bardzo cicho, ledwie poruszając ustami. Wiedziałem, że Irena to wyczuła, jeśli nawet nie słyszała słów siostry. W tym czasie Stef z Redem przyprowadzili dziewczynki, więc Mamuśka skorzystała z tej okazji. - Twoje śliczne maleństwa chcą się pożegnać z ciocią Ireną - oznajmiła. - Lepiej, żeby nie zobaczyły tych twoich głupich łez. Dopiero wtedy Carol Jeanne i Irena zwróciły uwagę na resztę rodziny. Irena ucałowała Lidię i Emmy, popchnięte w jej stronę przez babcię. Choć to Mamuśka zaaranżowała tę scenę, widać było, że Irena kocha dziewczynki, a one uwielbiają ową dziwną istotę, która prócz nich nie ma dzieci do kochania. Irena uścisnęła Reda trochę niezgrabnie, ale chyba tylko dlatego, że on uważał obejmowanie zakonnicy za niezręczność. Szczerze go lubiła i on ją także. Później podała rękę Mamuśce i Stefowi. - Jesteś taka kochana - oświadczyła Mamuśka. - Będzie nam bardzo brakowało twoich odwiedzin. Stef nic nie mówił, ale podając dłoń Irenie, z szacunkiem skłonił głowę, jakby chciał przekazać, że rozumie jej smutek oraz docenia jej powołanie, choć należał do innego wyznania. Irena znów spojrzała na siostrę, ale skoro już wszystko sobie powiedziały, też nic nie mówiły, a tylko przed rozstaniem jeszcze raz się uścisnęły. Irena uniosła dłoń w pożegnalnym geście, kiedy szliśmy w stronę pojazdu, który miał nas zawieźć do wahadłowca stojącego na niezwykle długim pasie startowym. Carol Jeanne zachowała stoicki spokój i nie chciała się obejrzeć, ale od tego byłem ja. Siedziałem jej na ramieniu, trzymając ją za włosy, i patrzyłem na Irenę do chwili, gdy
zniknęła mi z oczu. Wiedziałem, że za kilka tygodni lub miesięcy Carol Jeanne poprosi, bym jej to pokazał, do czego będę dobrze przygotowany, bo gdy tylko znajdziemy się na pokładzie "Arki", od razu umieszczę tę scenę w pamięci głównego komputera statku. Oglądając ją na swoim terminalu, Carol Jeanne zrobi zbliżenie twarzy siostry i wtedy zobaczy to, co ja widziałem: kiedy Irena z uśmiechem machała do nas jedną ręką, drugą zasłaniała oczy, żeby ukryć łzy.
ROZDZIAŁ DRUGI NA ORBICIE
Wahadłowiec wyglądał identycznie jak stratosferyczne samoloty, które w ciągu godziny pokonywały odległość między kontynentami. Panowała tam taka sama, wręcz sterylna czystość, a ostentacyjnie eleganckie stroje sprawiały wrażenie, że pasażerowie wybierają się na spotkanie z Bogiem, a nie na kolejną konferencję, jednak tym razem po wyjściu z gęstej warstwy atmosfery nie mieliśmy później zniżyć się nad New Delhi, Zanzibarem czy Porto Alegre, lecz polecieć wyżej, do stacji orbitalnej "Grissom". Ludzie latali wahadłowcem tylko z trzech powodów. Połowę pasażerów stanowili bardzo bogaci turyści, którzy woleli wydać furę pieniędzy, by przez maleńkie okienko spojrzeć na Ziemię z kosmosu, niż za darmo, we własnym domu oglądać ten sam widok, i to znacznie wyraźniejszy, na dwumetrowym ekranie o wysokiej rozdzielczości. Po kilku minutach na "Grissomie" zaczynali się nudzić i przez cały tydzień, do przylotu następnego wahadłowca pili, leżeli albo plątali się pod nogami. Reszta pasażerów to w większości poważni ludzie, wybierający się na księżyc, Marsa lub asteroidy - naukowcy, inżynierowie czy niezbyt mądrzy wysoko kwalifikowani robotnicy fizyczni, którzy po pięciu latach pracy wracają z takimi pieniędzmi, że mogą za gotówkę kupić apartament w Tokio albo wyspę na Pacyfiku i do końca swoich dni nie muszą pracować, choć zwykle nie trwa to zbyt długo wskutek uszkodzeń organizmu spowodowanych przez niską grawitację. No i wreszcie są tacy pasażerowie jak my, najbardziej zwariowani ze wszystkich, zbierający się na "Grissomie" po to, by wyruszyć w długą podróż na "Arkę". "Arka" znajdowała się wówczas w odległości zaledwie kilku miesięcy drogi, w punkcie najbardziej oddalonym od orbit planetarnych. Jedynie my, arkowicze, jak nazywano nas na satelicie, mieliśmy opuścić Układ Słoneczny. Jeśli znajdziemy planetę nadającą się do zamieszkania i założymy tam kolonię, już nigdy nie wrócimy na Ziemię. Gdybyśmy zaś zrezygnowali, to względność czasu sprawi, że na naszej rodzinnej planecie minie kilka stuleci i zajdą takie zmiany, że po powrocie najpewniej niczego nie rozpoznamy. Przed dwustu laty Anglia próbowała zlikwidować handel afrykańskimi niewolnikami, Hiszpania traciła swoje kolonie w Ameryce, a Rosja i Cesarstwo Otomańskie walczyły ze sobą o panowanie na Morzu Czarnym. Okręty budowano z drewna, para wodna stanowiła ostatni krzyk techniki i jeszcze nikt nie słyszał triumfującego szumu wody spuszczanej w toalecie. Jak więc będzie wyglądała Ziemia za następne dwieście lat? Kto wie, może już znajdzie się sposób na to, by takie istoty jak ja potrafiły mówić? Może wskutek postępu świat zapełnią superinteligentne kapucynki, pawiany, oposy, świnie i
psy, chętnie i posłusznie spełniające wszystkie życzeniach ich stwórców, a całą pracę będą wykonywały jedynie bystre zwierzęta, przechowujące informacje w swoich rozrośniętych, genetycznie ulepszonych mózgach? Za dwa stulecia ludzie wreszcie osiągną to, czego zawsze tak bardzo pragnęli: niewolnictwo, którego nie trzeba się wstydzić. Przecież stale udoskonalają służące im zwierzęta. Jednakże zbyt daleko wybiegam naprzód, bo wtedy jeszcze o tym nie myślałem. Byłem naiwny - prawdziwa szkoła dopiero mnie czekała. Kiedy weszliśmy na pokład wahadłowca lecącego do "Grissoma", zwracałem uwagę jedynie na to, jak inni ludzie na nas patrzą. Zarówno bogaci turyści, jak i poważni podróżnicy, od razu nas podsumowali: rodzina z dwojgiem dzieci, parą staruszków i małpą. Nikt nie był nami zachwycony. Wiedziałem, co myśleli: dzieci zaczną płakać, staruszkowie zrzędzić i stękać, a małpa prawdopodobnie kogoś obsika. Mieli całkowitą rację. Początek wypadł nie najgorzej. Lidia usiadła z Redem, co przyjąłem z ulgą, bo była dla mnie taka wstrętna, że wolałem siedzieć nawet obok Emmy i znosić nieuchronną zmianę pieluch. Kał ludzi, zwłaszcza dzieci, rozmazany na pieluszce jest ohydny. Nie można z tym nic zrobić, lepi się do wszystkiego i strasznie śmierdzi. A w ogóle trzylatki powinny już dawno umieć korzystać z toalety. Podejrzewam, że takie "wypadki" to jedynie sposób zwracania na siebie uwagi i są często powtarzane, bo okazują się skuteczne. Jednakże mimo owych zapachów Emmy, przynajmniej chwilami, potrafiła być miła. Lidia była rozpaskudzoną, kapryśną istotą, której każdy oddech wydawał się gorszy niż tysiąc pieluch jej siostry. Mamuśka i Stef siedzieli razem, tak samo jak Red i Lidia. Pink z nami nie było. Wzięli ją za ten jej świński ryjek i wsadzili do ładowni. Słusznie, bo to jej miejsce. Red próbował wprowadzić ją na pomost jak zwykłego pasażera, ale załoga wahadłowca nie chciała się zgodzić. Wiem, że z tego powodu Red czuł się urażony - Carol Jeanne mogła zatrzymać przy sobie świadka, a on nie. Co jednak wolno Carol Jeanne, to nie Redowi, a Pink to nie to, co ja. Kilkunastokrotnie podróżowałem suborbitolotami i już do tego przywykłem. Przy wejściu zawsze trochę protestowali, ale Carol Jeanne pokazywała im dokument, wydany przez Agencję Badań Kosmicznych, uprawniający świadka do przebywania w kabinie. Wszystkim imponowało, że ktoś (nigdy my) płaci za mnie cały bilet. Do wnętrza suborbitolotu wjeżdżałem na ramieniu Carol Jeanne, a potem, gdy znalazła nasze miejsca,
zeskakiwałem na swój fotel. Steward sprawdzał mi szelki, przymocowywał je do normalnych pasów, upewniając się, czy sprzączki są poza moim zasięgiem, jakby nie wystarczyło powiedzieć, bym ich nie rozpinał. Tym razem wszystko odbyło się nie inaczej, choć z jedną różnicą: ze względu na obecność Emmy siedzieliśmy w rzędzie z trzema miejscami zamiast, jak zwykle, z dwoma - Emmy z brzegu, Carol Jeanne w środku, a ja przy ścianie. Nie było tam żadnych okien, bo przy ponownym wchodzeniu w gęste warstwy atmosfery powstawała tak wysoka temperatura, że powłoka rozpalała się do białości i ten widok mógłby wywołać panikę wśród pasażerów. Mocno przypięty pasami nie mogłem sięgnąć po ilustrowany magazyn. Na szczęście podała mi go Carol Jeanne. Steward to zauważył. - Wygląda, jakby czytał - skomentował zachwycony moimi błazeństwami. - On naprawdę czyta - wyjaśniła Carol Jeanne. - Ale przecież zbyt szybko przewraca kartki. - Bo czyta dwa tysiące słów na minutę - odparła. Spojrzałem na niego, szczerząc zęby w uśmiechu. Ludzie zawsze uważają, że ładnie się uśmiecham, póki nie zobaczą, jakie ostre mam zęby. Poszedł sobie. Start jak to start. Przejechaliśmy po ziemi ze trzy kilometry, nim wreszcie wzbiliśmy się w powietrze. W chwilę później leżeliśmy na plecach - pilot skierował wahadłowiec pionowo w górę, albo przynajmniej tak się wydawało. Widziałem, że Mamuśka i Stef kurczowo zaciskają dłonie na poręczach - jeszcze nie latali w stratosferze i w trudniejszych momentach byli trochę zaniepokojeni. Nie wiedzieli tego, co ja - że początek lotu to jeszcze nic. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości dwóch kilometrów, pilot uprzedził nas przez głośniki, żebyśmy się nie ruszali i siedzieli prosto w czasie przyśpieszania. Zazwyczaj dokładnie się stosuję do takich poleceń, choćby tylko po to, by załoga mogła sprawić przyjemność Carol Jeanne, mówiąc jej po wylądowaniu, że jestem takim zdyscyplinowanym małym pasażerem. Tym razem pozwoliłem sobie na drobną niesubordynację - uniosłem głowę i ukradkiem zerknąłem na Mamuśkę i Stefa. Ona mocno zaciskała powieki, a z kącików oczu spływały jej łzy. Mamuśka Foxe Todd doświadczała czegoś nowego i bardzo jej się to nie podobało. - Oprzyj się, Lovelocku - mruknęła Carol Jeanne. Sprawdzała mnie. Przyjemnie wiedzieć, że czuwa nade mną, niemal tak troskliwie jak ja nad nią. Poza tym miała rację. Nie powinienem się ruszać ani odwracać głowy. Głowę mam większą niż zwykła małpa, ponieważ do mózgu wszczepiono mi cyfrowy interfejs. Nie
pomyślano jednak o odpowiednim amortyzowaniu czaszki i wzmocnieniu szyi, więc z byle powodu miewam nieprzyjemne sensacje. Moje nieposłuszeństwo w czasie opuszczania atmosfery spowodowało, że poczułem mdlący ból, a przeciążenie coraz bardziej rosło, bo wchodziliśmy na orbitę. "Jesteś niemądry, Lovelocku", pomyślałem. "Chciałeś się trochę ponapawać strachem Mamuśki i teraz przez cały dzień będziesz się podle czuł, dopóki tego nie odeśpisz". Ręce miałem tak unieruchomione, że ledwie trzymałem w nich czasopismo, więc tym bardziej nie mogłem zastosować akupresury, by złagodzić ból. Lidia zaczęła narzekać, że przeciążenie uniemożliwia jej zabawę. Red potraktował córkę stanowczo - co mu się zdarzało mniej więcej raz do roku - i natychmiast się uspokoiła. Na szczęście nie wymiotowała, bo wtedy byłoby z nią jeszcze trudniej wytrzymać niż zwykle. Wreszcie przeciążenie się skończyło i nagle znaleźliśmy się w stanie nieważkości. Usłyszałem łkanie pełne przerażenia. Nawet nie musiałem patrzeć w tamtą stronę, by wiedzieć, kto tak szlocha. - Mamo, to tylko brak grawitacji - powiedziała Carol Jeanne. - Za chwilę się przyzwyczaisz. - Spadamy! - obstawała przy swoim Mamuśka. - To tylko takie wrażenie - wyjaśniła jej synowa. - Zaraz poczujemy się lepiej, kochanie - zapewniał Stef. - Ludzie zawsze tak reagują. - To po prostu straszne - oświadczyła Mamuśka. - Należałoby coś z tym zrobić. Takich ludzi, jak my, nie powinno się na to narażać. Gdybym tylko umiał mówić, miałbym dla niej odpowiedź: "To są prawa fizyki, Mamuśku, i organizmy ludzi, nawet z najlepszych rodzin tak reagują, jeśli nagle zaniknie grawitacja. Jedynym sposobem oszczędzenia ci niewygody byłaby całkowita anestezja, lecz większość podróżników woli w pełni świadomości docierać do celu. Jednakże w twoim wypadku, Mamuśku, całkowita anestezja to raczej kwestia estetyki niż medycyny i na każde życzenie z przyjemnością ci to zapewnimy". Nie umiejąc mówić, mogłem tylko zachować swój komentarz na później, gdy z Carol Jeanne zostaniemy sami. Oczywiście, będzie chciała mi przerwać, ale wyłącznie do chwili, gdy zacznie się śmiać. Ona też uważała, że Mamuśka jest komiczna, lecz nie zdawała sobie sprawy, jakie uczucia żywię do jej teściowej. Nigdy więc nie wspominałem, że nie mogę się doczekać pogrzebu Mamuśki. Carol Jeanne miała zbyt dobre serce, żeby komukolwiek okazywać złośliwość, nawet zasłużoną. Ja byłem pozbawiony tej wady. Złośliwość to jedyna rzecz, która nawet głupiej, nieoswojonej kapucynce wychodzi całkiem dobrze, a mnie przecież udoskonalono.
Właściwie nie życzyłem Mamuśce śmierci. Pragnąłem tylko, by jej nie było z nami, ale skoro, póki żyła, swojego ukochanego syna nigdy nie spuszczała z oka na dłużej niż kilka godzin, śmierć wydawała się jedynym sposobem na to, żeby się jej pozbyć. Mamuśka dawała się rozgryźć bez żadnych trudności, przynajmniej mnie. Miała się za osobę z tak dobrej rodziny, że ledwie raczyła zauważać międzynarodową renomę Carol Jeanne - sławę uznawała za jeszcze jeden ciężar, jaki muszą dźwigać ludzie "naszej" klasy. Jednakże skwapliwie z owej sławy korzystała, cały czas żałując, że powszechną uwagę budzi jej synowa z katolickiej rodziny, a nie wychuchany synalek. Była więc uszczypliwa wobec Carol Jeanne, choć wszystko, co Mamuśka najbardziej ceniła w życiu, zawdzięczała temu, że Red tak dobrze się ożenił. - To nieważkość? Czy już mogę fruwać? - znów odezwała się Lidia za moimi plecami. - Dopiero na "Arce" - odparł Red. - Prawdopodobnie także nie - powiedziała Carol Jeanne, która rozpięła pasy i wstała. - Dlaczego mamie wolno, a mnie nie?! - wykrzyknęła Lidia. - Bo mama często przebywała w nieważkości i wie, jak się poruszać, żeby nie rozbić sobie głowy i nikogo nie uderzyć łokciem w twarz - rzekła Carol Jeanne. Wsunąwszy stopy pod fotel, stała w przejściu, mocno trzymając się poręczy. - Zdawało mi się, że przy wsiadaniu mignął mi doktor Tuli - wyjaśniła Redowi. - Jeśli to on, pewnie wraca na Marsa. Chciałabym zamienić z nim parę słów. - Nie widziałaś go tyle lat - stwierdził Red. - Chyba już nie warto odnawiać tej znajomości. W gruncie rzeczy miał rację. Ponieważ opuszczaliśmy Układ Słoneczny, nigdy nie wrócimy za życia tych ludzi, więc po co zawracać sobie głowę podtrzymywaniem znajomości z osobami, które zostają? To nie ma sensu, tak samo jak odwiedzanie śmiertelnie chorych, choć ludzie to robią. Carol Jeanne jednak ruszyła naprzód. Chwytała się poręczy foteli tak zręcznie, jak członkowie załogi, z wdziękiem unosząc się w powietrzu. - Mama fruwa! - wykrzyknęła zachwycona Lidia. - Emmy, widzisz? Emmy, oczywiście, nie obchodziło, czy mama fruwa, czy nie. Spostrzegła tylko, że jej nie ma, i zaczęła płakać, co było całkiem zrozumiałe, bo to jeszcze małe dziecko. Trudno oczekiwać, by pojmowała, że mama wkrótce wróci. - Emmy ryczy - oznajmiła Lidia.
Wszyscy, naturalnie, doskonale zdawali sobie z tego sprawę. No cóż, przecież ona to także jeszcze dziecko. - Wiem, że płacze, ale mama zaraz wróci - powiedział Red. Znam Reda. Nie miał zamiaru uspokajać małej. Uważał, że wszystko jest w największym porządku. Skoro pozwoli Emmy płakać, Carol Jeanne to usłyszy i szybko wróci, by się nią zająć. Choć lepiej opiekował się dziećmi niż żona, w podobnych wypadkach w ogóle nie reagował. Widziałem to już z tysiąc razy. Jeśli w obecności Carol Jeanne zadzwonił telefon, gong u drzwi albo minutnik w kuchni, czy rozpłakało się dziecko, Red po prostu udawał, że tego nie słyszy i czekał, aż żona rzuci to, co akurat robiła. Dopiero wówczas, gdy opanowała sytuację, oznajmiał: "Oj, przecież ja mogłem wstać", a Carol Jeanne zawsze mówiła: "Nie przejmuj się, kochanie. Już to załatwiłam". Idealne małżeństwo. Trzeba przyznać, że Red wszystkim się zajmował, kiedy nie było jej w domu, a to zdarzało się najczęściej. Jednakże z powodu swojej nieobecności miała poczucie winy. Moim zdaniem w pewnym sensie z zadowoleniem wykonywała owe drobne obowiązki, ponieważ wtedy czuła się typową matką, która siedzi w domu i jest związana z rodziną. Emmy więc dalej płakała, lecz Carol Jeanne, pochłonięta rozmową, chyba tego nie słyszała. Pasażerowie zaczęli się rozglądać, rzucając Redowi gniewne spojrzenia, że nic nie robi, by uspokoić małą. Red czytał i, oczywiście, nie zwracał na nich uwagi. Mamuśka jednak zwracała. Jak wielokrotnie zwykła podkreślać, nie lubiła, gdy ktoś wystawiał ją na pośmiewisko. Nie cierpiała krytyki, a właśnie teraz wszyscy rzucali karcące spojrzenia na jej ukochanego syna, stwierdziła więc, że powinna jakoś zareagować. - Co ty wyprawiasz? - spytał Stef. - Rozpinam pasy - odparła. - Nie jesteś przyzwyczajona do nieważkości. Siedź i się nie ruszaj. - Muszę się zająć tym biednym, nieszczęśliwym dzieckiem. Mówiąc to uwolniła się z pasów i wstała. Natychmiast z wielką szybkością pomknęła w górę. Pisnęła i tylko zdążyła wyciągnąć ręce, dzięki czemu uderzenie w sufit nie pozbawiło jej przytomności. Odbiwszy się, poleciała przejściem między rzędami foteli, gdzie rozpaczliwie próbowała przytrzymać się poręczy. Chwyciła jedną, ale nie przyszło jej do głowy, żeby wsunąć stopę pod fotel i w ten sposób się zakotwiczyć, więc zaczęła się obracać. Gdyby tak zrobiła umyślnie, byłaby to piękna figura akrobatyczna. Wprawdzie główną rolę odegrał tu głupi zbieg okoliczności, musiałem przyznać, że mimo swoich lat Mamuśka miała niezły refleks i zachowała jeszcze dość siły, by się nie puścić, chociaż wskutek inercji wykręcało jej rękę.
Nim steward przyszedł Mamuśce na pomoc, jakoś jej się udało zająć miejsce opuszczone przez Carol Jeanne, więc kiedy się zjawił kazała mu odejść. - Jak pan widzi, po prostu się przesiadłam i uspokajam moją biedną wnusię - oznajmiła lodowatym tonem. Już zapomniała o swoich sportowych wyczynach, jakby przed chwilą nic się nie zdarzyło. Prawdopodobnie mózg Mamuśki pozwalał jej zapamiętać jedynie to, że poruszała się z wdziękiem. Nawet gdyby następnego dnia obudziła się z bólem mięśni, nie skojarzyłaby go ze swoimi akrobacjami, bo w jej przekonaniu nigdy ich nie było. Jeśli zaś idzie o uspokajanie Emmy, nic z tego nie wyszło. Emmy, choć to jeszcze dziecko, niewątpliwie już potrafiła odróżnić swoją mamę od innych kobiet, a zatem także od Mamuśki, więc nie przestała płakać. - Muszę znaleźć na ciebie jakiś sposób, skarbie - powiedziała Mamuśka spokojnie, mimo że już traciła cierpliwość. Po takich kłopotach z dotarciem do wnuczki przecież nie mogła okazać się nieskuteczna jako babcia. Zaczęła się więc rozglądać za czymś, co mogłoby odwrócić uwagę dziecka. Stwierdziła, że nie nadaje się do tego ilustrowany magazyn, gryzak Emmy ani torebka na wymiociny. Zerknęła na mnie. - Emmy, najdroższa, nie chciałabyś się pobawić małpką mamusi? Nawet pozwolę ci ją nakarmić. No, gdzież Carol Jeanne włożyła te smakołyki? Jestem świadkiem i mam obserwować, ale kiedy Mamuśka - która nigdy w życiu nie dotknęła mnie z własnej woli - uznała, że mogę się przydać w tak drobnej sprawie, natychmiast postanowiłem ją ugryźć, jak tylko się zbliży. Ponieważ przeszkadzanie oficjalnie zarejestrowanemu świadkowi stanowiło według prawa poważne przestępstwo, żaden obcy nie śmiałby mnie uderzyć, ani nawet się poskarżyć, gdybym go ugryzł za to, że mnie dotknął. Z drugiej strony Mamuśka, jako teściowa Carol Jeanne, nie była osobą obcą, więc gdybym ją ugryzł, gadałaby o tym bez końca. Zawahałem się. Niezgrabnie zaczęła odpinać moje szelki, lecz szło jej to niesporo. Wtedy w duchu przyznałem, że właściwie wpadła na niezły pomysł. Emmy dobrze na mnie reagowała, ja zaś lubiłem się z nią bawić, chociaż na wszelkie możliwe sposoby próbowała mnie wówczas udusić gołymi rękami, ale zręcznością nie dorównywała ostrydze, więc zawsze zdołałem się wywinąć. Wiedziałem, że uradowana Emmy za chwilę się roześmieje, a to pozwoli Carol Jeanne spokojnie rozmawiać dalej, co ona z pewnością doceni. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby dzięki temu Mamuśka stała się wobec mnie bardziej tolerancyjna.