Jeśli zginę, zapamiętajcie jedno:
W jakimś zakątku świata
Pozostał ślad Anglii
Rupert Brooke, Żołnierz
Trymestr jesienny
1
Pokonuję podwójne drzwi i korytarz Departamentu Stanu,
przechodzę przez wykrywacz metali, machając plastikowym
identyfikatorem do strażnika, który rozpoznaje mnie i kiwa
głową. Stukot moich wysokich obcasów odbija się echem
na marmurowych podłogach, kiedy szybko maszeruję
korytarzem, mijając rząd kolorowych flag i wysokie okna,
za którymi pod parasolami kulą się palacze. Na nudnych białych
ścianach wiszą prace studentów pozostałe z Miesiąca Historii
Afroamerykanów.
Docieram do wind i wciskam guzik. W gabinecie
na drugim końcu korytarza dwóch siwych mężczyzn bez
marynarek i w identycznych brązowych krawatach beznamiętnie
i leniwie dyskutuje o Kubie. Ni suficie nad nimi wściekle miga
przepalająca się jarzeniówka. Odwracam się i postukując nogą,
jeszcze kilka razy wciskam guzik. W powietrzu unosi się zapach
przypalonej kawy. Pewnie ktoś zostawił na palniku pusty
dzbanek. Drzwi otwierają się z piskiem, wskakuję do windy
i przed wciśnięciem guzika przesuwam identyfikatorem przed
skanerem. Błagam, nie zatrzymuj się, myślę. Opieram się
o drewnopodobną boazerię i patrzę, jak numery pięter się
rozświetlają, kiedy winda po woli pnie się w górę.
Chwilę później drzwi się otwierają. Wychodzę i przystaję,
na sekundę zapominając o pośpiechu. Majestatyczne, dostojne
piętro dyrektorskich gabinetów a biurokratyczny letarg na dole
to dwa zupełnie inne światy. Na gustownie oświetlonych
beżowych ścianach wiszą olejne portrety wszystkich sekretarzy
stanu od czasów Jeffersona. Spogląda ją na mnie z powagą,
przypominając, bym trzymała się prosto. Po obi stronach wind
stoją ogromne donice z kwiatami.
Mobilizując się przed rozmową, którą zaraz mam odbyć,
odwracam się od zamkniętych podwójnych drzwi prowadzących
do gabinetu sekretarza i idę po granatowej wykładzinie wzdłuż
szeregu chronologicznie powieszonych obrazów w złotych
ramach. Przystaję pod portretem Johna Calhouna i poprawiam
kołnierzyk, a potem przekręcam gałkę w znajomych szerokich,
dębowych drzwiach.
– Dzień dobry, Patty – mówię, wchodząc do gabinetu,
i mijam recepcję, zanim tęga, kasztanowowłosa sekretarka
spróbuje mnie zatrzymać. Dwukrotnie pukam do drzwi bez
tabliczki na drugim końcu pomieszczenia i nie czekając
na zaproszenie, wchodzę.
– Chcę jechać do Londynu – oznajmiam.
Paul van Antwerpen, który siedzi za masywnym dębowym
biurkiem, podnosi wzrok znad depeszy, którą właśnie czytał,
i mruga oczami.
– Tak? – odpowiada, unosząc brwi i przeczesując palcami
rzednące włosy.
Przez chwilę się waham. Jak na beznamiętnego van
Antwerpena to dość gwałtowna reakcja. Widzę, że jest
zaskoczony tym wtargnięciem i naturą mojej prośby. Ten szef
wywiadu jest przywiązany do zasad. Na spotkania z nim trzeba
się umawiać, a zdarzają się one dość rzadko.
– Tak – w końcu wyduszam z siebie.
Głową wskazuje dwa krzesła po drugiej stronie biurka.
– Usiądź.
Przysiadam na krześle bliżej drzwi. W gabinecie van
Antwerpena jak zwykle panuje nieskazitelny porządek. Blat
biurka jest niemal pusty, leży na nim tylko kilka stosików równo
ułożonych dokumentów. Na ścianach wiszą jedynie
obowiązkowe zdjęcia prezydenta i sekretarza stanu.
Na kredensie za biurkiem stoi telefon z bezpośrednią linią
do sekretarza stanu i doradcy prezydenta do spraw
bezpieczeństwa narodowego. Na ekranie komputera przewija się
zaszyfrowany tekst z informacjami o bieżących działaniach
wywiadu na całym świecie.
Wygładzam spódnicę.
– Wiem, że mieliśmy umowę...
– Mamy umowę – poprawia mnie. – Na rok.
– Tak. – Kiedy dyrektor mi to proponował, rok nie brzmiał
aż tak źle. Oczywiście byłam wtedy w szpitalu, dwa dni
wcześniej wróciłam z Liberii, od operacji minęło dziesięć
godzin i byłam tak oszołomiona lekami przeciwbólowymi,
że ledwo pamiętam jego wizytę. Teraz osiem miesięcy później,
rok jest dla mnie jak cała wieczność, dożywotnia służba. Praca
dla dyrektora nie oznacza kary. Jako jego łącznik z Radą
do spraw Bezpieczeństwa Narodowego całe dnie spędzam
na spotkaniach w Departamencie Stanu i Białym Domu.
Poznałam świat wielkiej polityki zagranicznej i widziałam
rzeczy, jakich większość ludzi nawet sobie nie wyobraża. Ale
teraz muszę z tym skończyć.
A on mi odmówi.
Dyrektor, jedyna osoba, której nadal wolno palić w tym
gmachu sięga do pojemnika na cygara stojącego w prawym rogu
biurka. Walczę z chęcią skrzywienia się, kiedy odcina czubek
cygara i je zapala.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć – mówi wreszcie,
wydmuchując w bok chmurę dymu. – Nie sądziłem, że będę
mógł panią zatrzymać przez cały rok. Tylko w ciągu ostatniego
miesiąca pięć razy do mnie dzwoniono w pani sprawie.
Z Karaczi, Dżakarty, Montenegro, Lagos, Bogoty, ze wszystkich
ogródków.
Uśmiecham się w duchu. „Ogródki” to wymyślne
określenie, jakie go dyplomaci używają do opisania
najtrudniejszych posterunków. To z nich przychodzą
najciekawsze zlecenia, o które zawsze zabiegałam. Z dumą
mogłam stwierdzić, że nigdy nie wysłano mnie w miejsce, gdzie
można pić wodę prosto z kranu.
– A teraz prosi mnie pani... – urywa. – O Londyn?
– Kładzie cygaro na pustej szklanej popielniczce za jednym
ze stosików i z górnej szuflady biurka wyjmuje teczkę z moim
nazwiskiem. Zaskakuje mnie. Nie wiedziałam, że trzyma moje
akta. – Była pani w Londynie dwa... nie, trzy razy. Nawet nie
lubi się pani tam przesiadać w inny samolot. – Odkłada teczkę,
spogląda na mnie obojętnie. – O co więc chodzi?
Odwracam wzrok, patrzę ponad ramieniem van
Antwerpena i spoglądam przez okno za jego biurkiem. W oddali
po lewej widzę jasny kamienny obelisk ku czci Waszyngtona
na tle szarego nieba. Z trudem przełykam ślinę i poprawiam się
na krześle.
– To sprawa osobista.
Widzę, że się waha, niepewny, co odpowiedzieć. Zwykle
takie wyjaśnienie byłoby nie do przyjęcia. Jako oficerów
wywiadu nauczono nas oddzielać życie osobiste
od zawodowego – niemalże zapominać o tym pierwszym. Ja
uczciwie zarabiałam na chleb, przez niemal dziesięć lat
narażałam swoje życie. Van Antwerpen wie, że jest mi coś
winien. Musi tak czuć, liczę na to.
– Jeśli pan woli, mogę wziąć urlop... – zaczynam, ale
dyrektor macha ręką.
– Nie. Zabiliby mnie, gdybym na to pani pozwolił. Może
pani jechać do Londynu. Martindale – wymawia to nazwisko,
jakby nie chciało mu przejść przez gardło – z radością panią
przyjmie. Od miesięcy usiłuje mi panią ukraść.
Uśmiecham się na myśl o odwiecznej rywalizacji van
Antwerpena i Maureen Martindale, energicznej, rudej zastępcy
szefa na posterunku w Londynie. Nie widziałam Mo od trzech
lat, odkąd razem pracowałyśmy w San Salvador. Jeśli dyrektor
nie spełni mojej prośby, zadzwonię do niej. Van Antwerpen
zamyka teczkę.
– No to jesteśmy umówieni. Proszę tylko o parę tygodni
na załatwienie papierkowej roboty.
Oddycham głęboko.
– Przepraszam, ale to za długo. Muszę jechać tam
natychmiast. Dziś wieczorem, jeśli to możliwe. Najpóźniej jutro.
– Wiem, że igram z ogniem, narażając się na jego gniew.
– Sama kupię sobie bilet na samolot i wykorzystam urlop,
dopóki robota papierkowa nie zostanie załatwiona. Jeśli to
kwestia spraw, które zaczęłam tutaj, to dokończę je
na odległość, postaram się o jakieś zastępstwo... – Desperacja
w moim głosie staje się coraz większa.
Van Antwerpen patrzy na mnie sceptycznym wzrokiem.
– Weiss, o co tak naprawdę chodzi?
Przez chwilę się waham. Już nie potrafię odpowiedzieć
na to pytanie.
– O nic – kłamię w końcu.
– Skoro tak pani twierdzi. – Z tonu jego głosu mogę
wyczytać, że mi nie wierzy, ale wiem, że nie będzie dalej
naciskał. Paul van Antwerpen trzyma wszystkich na dystans.
Pracuję dla niego od tylu lat, a wciąż nie wiem, skąd pochodzi,
czy ma rodzinę – on zaś nie wypytuje o to swoich oficerów.
Początkowo jego chłód niepokoił mnie, mylnie odbierałam go
jako dezaprobatę. Teraz akceptuję tę jego cechę – tak samo jak
firmowe szklanki coca – coli i cygara. Wstaje i podaje mi rękę.
– Powodzenia, Weiss. O cokolwiek chodzi, mam nadzieję, że ci
się uda.
Ja też mam taką nadzieję.
– Dziękuję.
Dwie godziny później wsiadam do podniszczonej
granatowej taksówki.
– Poproszę do Arlington. Columbia Pike – zamawiam kurs
i zamykam drzwi za sobą.
Taksówkarz chrząka i zjeżdża z krawężnika na mokrą
od deszczu jezdnię. Z radia leci hałaśliwa hinduska muzyka.
Wyczerpana, odchylam się na podarte winylowe oparcie. To,
co właśnie zrobiłam, uderza we mnie niczym fala.
Anglia.
Taksówka hamuje gwałtownie, kiedy światła na Virginia
Avenue zmieniają się z żółtych na czerwone. Małe tekturowe
pudełko z moim rzeczami z biura, które trzymałam na kolanach,
spada na podłogę. Schylam się i zbieram zawartość. Niewiele
tego jest: kubek do kawy z napisem „Solidarność” od Kasi,
jednej z naszych pracownic służb dyplomatycznych
w Warszawie – prezent pożegnalny. Parę raportów, które muszę
dokończyć w Londynie. Zdjęcie moich rodziców w drewnianej
ramce Wyjmuję je z pudełka i oglądam. Mama z ojcem stoją
pod starym kio nem w ogródku za naszym domem w Vermont.
Na ramiona mają na rzucone identyczne ciemnoczerwone
wełniane swetry, wyglądają jak żywcem wyjęci z katalogu
wysyłkowego. Przesuwam palcem po szkle. Włosy mamy,
ciemne i kręcone jak moje, są o wiele bardziej przyprószone
siwizną, niż to zapamiętałam. Przed wyjazdem nie zdążę się
spotkać z rodzicami. Wiem jednak, że nauczyli się godzić
z moimi nagłymi, niezapowiedzianymi wyjazdami i tygodniami,
a czasami miesiącami milczenia. Zrozumieją, a przynajmniej
będą udawali, że rozumieją. Wdzięczność miesza się we mnie
z poczuciem winy. Zasługują na wnuki, a przynajmniej
na córkę, która dzwoni przed wyjazdem z kraju.
Kiedy taksówka wjeżdża na most Roosevelta prowadzący
do Arlington, odchylam się i wyjmuję komórkę z kieszeni
płaszcza. Przez chwilę zastanawiam się, czy chociaż raz nie
postąpić zgodnie z protokołem i załatwić sobie bilet na samolot
przez biuro podróży Departamentu Stanu. W końcu rezygnuję
i wciskam zero. Proszę o połączenie z British Airways.
Operatorka natychmiast przełącza mnie na automat, proszący
mnie z angielskim akcentem o chwilę cierpliwości. Potem
w słuchawce rozlega się muzakowa[1]
wersja poloneza Chopina.
Czekając, przechylam się i przyciskam czoło do chłodnej
szyby. Patrzę na białe nagrobki przy mokrych, zielonych
wzgórzach cmentarza komunalnego w Arlington. Dwa razy
byłam tam na pogrzebie: raz kilka lat temu i raz zeszłego lata.
Były to pogrzeby dyplomatów, którym zasługi dla kraju
zapewniły pochówek na cmentarzu wojskowym. Myślę o Ericu
i znowu widzę, jak wypada z helikoptera startującego w Liberii.
Czuję na talii ręce Marinę, która powstrzymuje mnie przed
skokiem za nim. Z trudem przełykam ślinę. Od wilgoci
i wspomnień boli mnie złamany dawno temu obojczyk.
– W czym mogę pomóc? – Z zamyślenia wyrywa mnie
kobiecy głos z brytyjskim akcentem, tym razem żywy. Szybko
przedstawiam swoją prośbę. – Na dziś wieczór do Londynu?
– kobieta powtarza ze zdziwieniem. – Sprawdzę, czy mamy coś
wolnego. Jeśli nie, czy może pani polecieć jutro?
– Nie, muszę dzisiaj. – Narasta we mnie panika. Jeśli nie
pojadę dzisiaj, być może nie pojadę już nigdy.
– Chwileczkę. – W słuchawce zapada cisza, potem rozlega
się stukot klawiszy komputera. – Mamy parę miejsc na lot
o szóstej, ale tylko w business class.
– Dobrze. – Jestem pewna, że van Antwerpen zapewni mi
zwrot kosztów i że sam jego podpis oznacza zezwolenie na tę
odrobinę luksusu. Podaję numer swojej karty kredytowej, który
znam na pamięć po czym zapamiętuję kod potwierdzający, który
podaje mi telefonistka. – Odbiorę bilet przy odprawie.
– Rozłączam się.
Pięć minut później taksówka zatrzymuje się pod moim
domem, wysokościowcem z lokalami dla pracowników
rządowych. Jadę windą na szóste piętro i przekręcam klucz
w zamku. Podnoszę żaluzje i rozglądam się po niemal pustym
mieszkaniu, po raz pierwszy dostrzegając surowość gołych
białych ścian. Siadam na tapczanie, jedynym mebli w pokoju.
Myślami wracam do szpitala, kiedy przed ośmioma miesiącami
biedziłam się nad znalezieniem jakiegoś lokum
w Waszyngtonie.
– Nie chcę podpisywać umowy najmu. Nie chcę kupować
żadnych mebli – żaliłam się matce, która mnie wtedy
odwiedziła.
– Umowę można rozwiązać, a meble sprzedać – uspokajała
mnie odgarniając mi włosy z twarzy, jakbym miała pięć lat.
– Przecież nie zobowiązujesz się do końca życia.
Kiedy teraz rozglądam się po pokoju, uświadamiam sobie,
że miała rację. Umowa zawierała klauzulę o transferze
dyplomatycznym, na podstawie której mogłam bez kary ją
rozwiązać. Jutro miałam odstawić tapczan do komisu.
W niespełna dwadzieścia cztery godziny mieszkanie to będzie
wyglądało tak, jakby mnie tu nigdy nie było. Jak każde
po tamtym okresie w Anglii.
Sięgam do ogromnej skórzanej torby służącej mi
za walizkę i wyjmuję kopertę, od której wszystko się zaczęło.
Tego ranka czekała na mnie w recepcji apartamentowca.
Początkowo się zawahałam, zaskoczona tą przesyłką. Skąpa
korespondencja, jaką dostawałam, niemal zawsze przychodziła
na adres moich rodziców. Kiedy zobaczyłam, że nadawcą jest
Sara, czym prędzej rozdarłam kopertę. Nie widziałam Sary
od dwóch lat, odkąd zmieniłam plany w Johannesburgu, a ona
jechała sześć godzin z Durbanu, żeby się ze mną spotkać.
W lotniskowej kafejce pachnącej kawą i śmierdzącej zepsutym
mięsem przekazała mi wiadomość: w końcu zdiagnozowano jej
tajemniczą chorobę, tę, przez którą od półtora roku miała
sparaliżowaną prawą rękę.
– To stwardnienie zanikowe boczne – wyjaśniła spokojnie.
Patrzyłam na nią pustym wzrokiem. – ALS. Wy, Amerykanie,
nazywacie ją chorobą Lou Gehriga.
Przypomniało mi się, że właśnie na to cierpi Stephen
Hawking. Raz czy dwa razy widziałam w Cambridge tego
słynnego profesora na wózku. Wspomnienie jego pokurczonego,
bezwładnego ciała sprawiło, że żołądek podszedł mi do gardła.
Czy Sara też tak skończy?
– Co zrobisz? – spytałam, odsuwając od siebie ten obraz.
– Wracam do Londynu – odparła. – Tamtejsi lekarze są
lepsi.
– Może zamieszkasz u mnie? – zaproponowałam.
Ze śmiechem pokręciła głową.
– Jordie, przecież ty nigdzie nie potrafisz zagrzać miejsca.
Musiałam przyznać jej rację. Nie mogłam zaoferować Sarze
prawdziwego domu. Wzięłam ją za rękę.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– Nic – odparła stanowczo. – Zadzwonię, jeśli będę czegoś
potrzebować.
Parę minut później uściskałyśmy się na pożegnanie.
Patrzyłam za nią i myślałam, jak spokojnie się zachowuje.
Zawsze miała pod górkę. Jej matka zmarła na chorobę
Alzheimera, a ojciec zniknął w buszu, kiedy Sara miała dziesięć
lat.
Kiedy tego wieczoru wróciłam do hotelu, weszłam
do internetu i znalazłam parę stron o ALS. Ze łzami w oczach
dowiedziałam się, że ta choroba to wyrok śmierci. Stopniowy,
całkowity paraliż. Brak lekarstwa. Przypomniałam sobie
piegowatą twarz Sary i jej niebieskie oczy pozbawione lęku. Nie
powinnam była jej zostawiać.
Potem pisywałyśmy do siebie i czasami dzwoniłyśmy.
W ciągu ostatnich paru lat pisała coraz rzadziej, a pół roku temu
w ogóle przestała. Kilka razy próbowałam skontaktować się
z nią telefonicznie. Bez powodzenia. I wtedy przyszedł ten list.
Jedna strona, napisana na maszynie, z ledwo czytelnym
odręcznym podpisem na dole. Przeprosiny za długie milczenie,
gadka szmatka o pogodzie w Londynie. I ostatnie zdanie:
„Chciałabym móc się z tobą spotkać. Gdybyś tylko
przyjechała...”. Siedziałam nieruchomo, raz za razem czytając to
zdanie. Sara była przy mnie podczas moich ostatnich dni
w Cambridge, wiedziała jak się czuję w Anglii i dlaczego tak się
dzieje. Nigdy nie prosiłaby mnie o przyjazd, gdyby to nie było
absolutnie niezbędne. Wyraźnie była te prośba umierającej
kobiety.
Mogłam odmówić, wykręcić się pracą. Sara nie
uwierzyłaby w te wymówkę, ale na pewno by zrozumiała. Ale to
ona w college’u zawsze wysłuchiwała moich zwierzeń
– niezależnie od wagi problemu czy pory dnia. To ona wsadziła
mnie do samolotu lecącego z Anglii, kiedy by łam tak
zdruzgotana, że ledwo chodziłam, i od tamtej pory to ona trzy
razy przyjeżdżała z drugiego końca świata, żeby się ze mną
spotkać Była prawdziwą przyjaciółką, lojalną bez względu
na odległość cza upływ lat. Teraz to ona mnie potrzebowała, i to
nie szybkiej trzydniowej wizyty. Teraz przyszła kolej na mnie.
Składam list i chowam go do torby, a potem biorę
flanelową koszulę. Kiedyś należała do Mike’a. Wtulam w nią
nos i głęboko wciągam je go zapach. Widzę jego brązowe włosy
i rozbrajające oczy jak u szczenięcia. Przez ostatnich parę
miesięcy spotykaliśmy się nieregularnie – parę drinków
w jednym z barów w przerwach w jego pracy, jako szefa
ochrony wiceprezydenta albo, jak poprzedniego wieczoru, późna
wizyta, kiedy wrócił z podróży. Fizyczna bliskość, ciepło
w mroźne noce. Nic poważnego, chociaż po tym, jak na mnie
patrzył, widziałam, że liczy na coś więcej. Powinnam do niego
zadzwonić, powiedzieć, że wyjeżdżam. Wiedziałam jednak,
że będzie próbował mnie odwieść od te go zamiaru, a kiedy
zrozumie, że to mu się nie uda, uprze się, żebyśmy spotkali się
na lotnisku. Nie, tak będzie lepiej. Składam koszulę. Ode ślę mu
ją razem z liścikiem.
Wstaję, zaczynam pakować ubrania i parę rzeczy
osobistych Kończę czterdzieści pięć minut później. Całe moje
życie w dwóch walizkach. Oczywiście były i inne rzeczy
w rządowym magazynie i na poddaszu moich rodziców:
dziesiątki pudeł z książkami, zdjęciami i innymi pamiątkami.
Nie widziałam ich od tylu lat, że miałam wrażenie, jakby
przestały należeć do mnie. Znowu przypomina mi się zdjęcie
rodziców. Czasami żałuję, że nie prowadzę normalnego trybu
życia – tak jak oni – z ogródkiem za domem, myciem naczyń
i sadzeniem roślin. Żałuję, że nie jestem tak zadowolona jak oni.
„Gdyby marzenia były końmi, żebracy by na nich jeździli”
– przypomina mi się powiedzonko mojej mamy, którego nie
słyszałam od lat. Dziś wszystko do mnie wraca. Biorę bagaże
i idę do drzwi. Zamykam je, nie oglądając się za siebie.
Dwadzieścia minut później wsiadam do kolejnej wilgotnej
i pachnącej stęchlizną taksówki i jadę na lotnisko Dulles. Kiedy
samochód odjeżdża spod domu, a linia dachów Waszyngtonu
oddala się, poprawia mi się nastrój. Znowu wyruszyłam w drogę
– jedyne miejsce, w którym naprawdę czuję się jak w domu.
2
– Hamuj! – wołam do załogi, spoglądając na splątaną masę
łodzi siedem metrów dalej na ostrym zakręcie pod mostem
Chesterton. – Zatrzymać łódź! – Kiedy wioślarze dotykają
wiosłami wody, zwalniając tempo z ciemnych chmur, które
zebrały się nad płaskimi mokradłami na wschodzie, rozlega się
niski pomruk. – Cholera – mruczę pod nosem.
– Spokojnie, Jordie – mówi Chris, który siedzi przodem
do mnie na miejscu szlakowego. – Masakra?
Potakuję i przechylam się, żeby zobaczyć za jego głową
siedem pa: szerokich ramion.
– Łodzią z Downinga zarzuciło za zakręcie. Chyba mają
dodatkowego sternika.
– Wyluzuj się. I tak nic z tym nie zrobisz. – Głos Chrisa
jest obojętny, wyzuty z wszelkich emocji. Oczywiście ma rację.
Rzeka Cam o szerokości zaledwie dwóch łodzi i o długości
tylko pięciu kilometrów nigdy nie nadawała się na super trasę
wioślarską, którą ostatecznie się stała.
Wyłączam mikrofon.
– Kończymy?
Przecząco kręci głową.
– Dobrze nam idzie. Za parę minut się przejaśni.
Nie odpowiadam, tylko odpędzam ręką rój komarów, który
wzbił się znad spokojnej wody. Słońce opadło już nisko nad
horyzont, ale późnowiosenne powietrze wciąż jeszcze jest
ciepłe.
– Jordie... – Chris odwraca głowę na prawo. – Może
wolisz...
Podskakuję, po raz pierwszy zauważając, że prąd znosi nas
bokiem ku brzegowi rzeki.
– Cholera! – przeklinam znowu, dziób łodzi z łupnięciem
uderza w ścianę hangaru.
Otwiera się okrągłe okienko w hangarze i wychyla się
z niego nieogolona twarz mężczyzny bez koszuli.
– Wynocha! Nauczcie się sterować! – drze się, wywołując
salwy śmiechu z łodzi wokół nas. Wiercę się na swojej wąskiej
ławce, przygryzam dolną wargę, czuję, że robię się czerwona.
Potem znowu włączam mikrofon.
– Rufa, wstecz. – Dwóch wioślarzy najbliżej mnie wychyla
się do przodu z wyciągniętymi rękami. Kiedy jednocześnie
rozgarniają wiosłami wodę, nasza łódź powoli oddala się
od hangaru. – Hamuj! – Po paru sekundach znowu muszę wydać
tę komendę, bo zbliżamy się do załogi za nami. Opadam
na swoje miejsce. Prąd z pewnością znowu zniesie nas
do brzegu, ale nie mamy innego wyjścia.
Chwilę później łodzie przed nami oddalają się.
– Dobra, chłopaki, do roboty. – Kiedy szykuję się
do wydawania komend, słyszę głośny syk. Odwracam się
gwałtownie, przez co łódź zaczyna się niebezpiecznie kołysać.
Metr za mną na wodzie, na tylnych łapach i z rozpostartymi
skrzydłami, unosi się ogromny łabędź. – Cała ósemka, pełną
parą, naprzód! – wołam tak głośno, że mikrofon aż sprzęga.
Łódź wyrywa się do przodu, ale za wolno. Łabędź jest już
tylko kilkanaście centymetrów ode mnie, czuję jego gorący,
śmierdzący oddech. Wrzeszczę, gdy jego ostry dziób wbija się
w moją szyję. Ogromne skrzydła otaczają mnie, widzę już tylko
ciemność...
– ...podchodzimy do lądowania na Heathrow – rozlega się
czysty, wyraźny głos pilota. Otwieram oczy i gwałtownie
dźwigam głowę. – Proszę podnieść oparcia foteli...
Mrugając oczami, prostuję się i przeciągam. Nie słucham
dalszego ciągu znajomej mantry pilota. Naprawdę przespałam
cały lot? Spoglądam na ekran telewizora przed sobą. Mapę
świata przecina biała linia między Waszyngtonem a Londynem,
ukazująca trajektorię naszego lotu. Nasz malutki samolocik już
kończy podróż. Żołądek podchodzi mi do gardła.
Spokojnie, myślę, wciskając guzik na podłokietniku. Mapa
znika, ekran robi się ciemny. Rozglądam się po kabinie.
Miejsce, które zarezerwowałam w takim pośpiechu, znajduje się
w ostatnim rzędzie business class. Na szczęście za mną fotel jest
wolny. Zza cienkiej niebieskiej zasłonki dobiega odgłos
szczękania naczyń. Stewardesy sprząta ją talerze po śniadaniu,
które przespałam. Po drugiej stronie przejścia mężczyzna
po pięćdziesiątce, w niebieskiej koszuli, czyta gazetę, a je go
towarzyszka, młodsza kobieta o brązowych włosach (córka?
sekretarka? kochanka?) grzebie w torebce, błyskając długimi,
czerwonym paznokciami.
Odwracam się i podnoszę roletę. Niebo wygląda
złowieszczo, jest spowite gęstą mgłą. Po zewnętrznej stronie
szyb spływają strumyczki skroplonej pary. Wyobrażam sobie
lotnisko w dole, kontrolerów naprowadzających samoloty
energicznymi ruchami rąk, wózki bagażowe i kateringowe, ludzi
uwijających się jak mrówki. Te znajome obrazy po winny
zadziałać na mnie uspokajająco. Każde lotnisko tak wygląda.
– Proszę pani? – Odwracam się i widzę stewardesę stojącą
w przejściu za mną. W plastikowych szczypczykach podaje mi
zwinięty ręczniczek do rąk. Biorę od niej ciepłą, wilgotną
ściereczkę i sadowię się z powrotem w fotelu. „Proszę pani”.
Kiedy pierwszy raz leciałam tą trasą, nikt tak się do mnie nie
zwrócił. Miałam zaledwie dwadzieścia jeden lat, właśnie
skończyłam studia na wydziale stosunków międzynarodowych,
które do niczego by mi się nie przydały w ogarniętym kryzysem
gospodarczym Waszyngtonie. Jeszcze szukałam pracy, kiedy
otrzymałam wiadomość: studentka, która dostała stypendium
w Cambridge, nie mogła tam pojechać (później się
dowiedziałam, że zaszła w ciążę). Czy chcę zająć jej miejsce?
Przez chwilę się wahałam Już prawie zapomniałam o tym
stypendium, jednym z dziesiątek, o które się ubiegałam
poprzedniej jesieni w bezskutecznej próbie zapomnienia
o chłopaku, który na początku ostatniego roku studiów rzucił
mnie dla mojej współlokatorki i przy okazji zabrał wszystkich
naszych wspólnych znajomych. Ze słuchawką w dłoni
rozejrzałam się po ciasnym mieszkanku w Adams Morgan, które
dzieliłam z dwiema dosłownie obcymi dziewczynami. Nic mnie
tam nie trzymało. Trzy tygodnie później leciałam do Anglii.
Anglia. Delikatnie ocieram twarz ściereczką.
W dzieciństwie słowo to brzmiało dla mnie czarodziejsko.
Anglia to kolebka wszelkich legend, kraina króla Artura,
Dickensa i Mary Poppins. W czwartej klasie przybiegłam
ze szkoły do domu i oznajmiłam mamie, że musimy natychmiast
tam jechać, bo Nostradamus przepowiedział, że Anglię zaleje
morze. Oczywiście nie pojechaliśmy. Rodzice rzadko
wyjeżdżali dalej niż do naszego domku w Berkshires albo
niekiedy na wakacje na Cape Cod. Spędzaliśmy je bardzo
spokojnie: ojciec pracował nad artykułami, dzięki którym
uznano go za głównego specjalistę w dziedzinie mikroekonomii,
a matka pisała romanse, za które się utrzymywaliśmy. Dopiero
dziesięć lat później wyruszyłam w podróż do krainy moich
marzeń. Pojechałam do Cambridge. Pamiętam, jak szłam
do samolotu linii British Airways, z pierwszym świeżutkim
paszportem w dłoni. Myślałam, że z radości serce mi wyskoczy.
Wtedy Anglia była inna. Zanim wszystko się wydarzyło.
Przesuwam językiem po zębach pokrytych osadem po śnie,
wyjmuję do połowy pełną butelkę wody i upijam duży łyk.
Potem sięgam po torbę, która leży na fotelu obok.
Czekoladowobrązowa, prezent, który rok temu dostałam
w szpitalu od rodziców. „Od Coacha”? – zaprotestowałam,
otwierając ją. Nigdy mi nie zależało na markowych rzeczach
i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym dostać tak luksusowy
prezent. Szybko jednak pokochałam miękką skórę, użyteczność
i wielkość torby, do której jednego dnia mogłam pakować akta,
a drugiego sprzęt sportowy. Grzebię w bocznej kieszeni
i odnajduję puderniczkę. Mam matową, szarą cerę, ciemne kręgi
pod orzechowymi oczami. Kiedyś mogłam lecieć dwadzieścia
godzin samolotem towarowym i wysiąść, gotowa na spotkanie,
a teraz... nie kończę tej myśli. Ściągam skręcone włosy w koński
ogon, wodą z butelki przygładzam niesforne kosmyki.
Samolot przez parę minut unosi się równolegle nad ziemią,
jego skrzydła bujają się na boki, jakby lada chwila chciały
odpaść. Kiedy koła dotykają płyty lotniska, lekko
podskakujemy, potem znowu i wreszcie suniemy. Kładę rękę
na oparciu fotela przed sobą, żeby przy ostrym hamowaniu nie
polecieć do przodu.
W końcu można już wychodzić, ale ja zostaję na miejscu.
Inni pasażerowie stają w przejściu, wyjmują bagaż
ze schowków. Posiedzę tu jeszcze chwilę, myślę, kiedy kręcą się
koło mnie. Kabina samolotu przedtem tak zatłoczona, a teraz
pełna porzuconych gazet i koców, wy daje mi się bezpiecznym,
znajomym schronieniem. Jest już prawie pusta, więc stewardesa
stojąca w przedniej części kabiny spogląda na mnie
z wyczekiwaniem. Czas iść. Wstaję i zarzucam na ramię
podręczną torbę. Biorę głęboki wdech i ruszam do wyjścia.
Na terminalu podążam za tłumem do kontroli paszportowej
i od prawy celnej. Omijam ruchome chodniki, idę korytarzem,
żeby rozciągnąć mięśnie nóg zesztywniałych po długim locie.
Na ścianach ha li widzę znajome, jasno oświetlone reklamy
musicali na West Endzie pod nimi jeden obok drugiego sklepy
bezcłowe. Widzę i zmiany wszechobecne telefony komórkowe
i punkty dostępu do Internetu – udogodnienia, których tu nie
było ostatnim razem. Stawiam długie i zdecydowane kroki,
wymijając wolniej przemieszczających się po drożnych.
Uśmiecham się w głębi ducha, ciesząc się przypływem energii,
jaki czuję zawsze pierwszego dnia w innym kraju.
Przy wejściu do ogromnej hali odprawy paszportowej
waham się Wpatruję się w żółte znaki kierujące podróżnych
z Unii Europejskie i krajów Wspólnoty Brytyjskiej do jednej
kolejki, a pozostałych do drugiej. Zawsze niechętnie korzystam
z przywilejów dyplomaty, ale w hali przy słupkach połączonych
linami aż roi się od ludzi z dziećmi i bagażem. Strasznie wolno
przesuwają się w stronę około dwudziestu celników w boksach.
Zbliżam się do kobiety w granatowym żakiecie, która kieruje
pasażerów, podnoszę czarny paszport i staram się ignorować
pełne wściekłości spojrzenia innych pasażerów, kiedy zostaję
poproszona prosto do boksu.
Podaję paszport mężczyźnie w uniformie. Mężczyzna
przegląda go pobieżnie. Potem przestaje i spogląda na mnie.
Wiem, chodzi o te pieczątki, całe strony pieczątek z krajów,
w których byłam. Zastanowiłyby nawet najbardziej
doświadczonego pracownika urzędu imigracyjnego na jednym
z największych lotnisk świata. Zwykle przed nowym zleceniem
„czyszczę” paszport, usuwam większość stron z pieczątkami,
żeby uniknąć pytań, ale tym razem nie miałam czasu.
Uśmiecham się do urzędnika, który kciukiem zamyka paszport,
oddaje mi go i pozwala przejść dalej.
Pam Jenoff Prawie w domu
Jeśli zginę, zapamiętajcie jedno: W jakimś zakątku świata Pozostał ślad Anglii Rupert Brooke, Żołnierz
Trymestr jesienny
1 Pokonuję podwójne drzwi i korytarz Departamentu Stanu, przechodzę przez wykrywacz metali, machając plastikowym identyfikatorem do strażnika, który rozpoznaje mnie i kiwa głową. Stukot moich wysokich obcasów odbija się echem na marmurowych podłogach, kiedy szybko maszeruję korytarzem, mijając rząd kolorowych flag i wysokie okna, za którymi pod parasolami kulą się palacze. Na nudnych białych ścianach wiszą prace studentów pozostałe z Miesiąca Historii Afroamerykanów. Docieram do wind i wciskam guzik. W gabinecie na drugim końcu korytarza dwóch siwych mężczyzn bez marynarek i w identycznych brązowych krawatach beznamiętnie i leniwie dyskutuje o Kubie. Ni suficie nad nimi wściekle miga przepalająca się jarzeniówka. Odwracam się i postukując nogą, jeszcze kilka razy wciskam guzik. W powietrzu unosi się zapach przypalonej kawy. Pewnie ktoś zostawił na palniku pusty dzbanek. Drzwi otwierają się z piskiem, wskakuję do windy i przed wciśnięciem guzika przesuwam identyfikatorem przed skanerem. Błagam, nie zatrzymuj się, myślę. Opieram się o drewnopodobną boazerię i patrzę, jak numery pięter się rozświetlają, kiedy winda po woli pnie się w górę. Chwilę później drzwi się otwierają. Wychodzę i przystaję, na sekundę zapominając o pośpiechu. Majestatyczne, dostojne piętro dyrektorskich gabinetów a biurokratyczny letarg na dole to dwa zupełnie inne światy. Na gustownie oświetlonych beżowych ścianach wiszą olejne portrety wszystkich sekretarzy stanu od czasów Jeffersona. Spogląda ją na mnie z powagą,
przypominając, bym trzymała się prosto. Po obi stronach wind stoją ogromne donice z kwiatami. Mobilizując się przed rozmową, którą zaraz mam odbyć, odwracam się od zamkniętych podwójnych drzwi prowadzących do gabinetu sekretarza i idę po granatowej wykładzinie wzdłuż szeregu chronologicznie powieszonych obrazów w złotych ramach. Przystaję pod portretem Johna Calhouna i poprawiam kołnierzyk, a potem przekręcam gałkę w znajomych szerokich, dębowych drzwiach. – Dzień dobry, Patty – mówię, wchodząc do gabinetu, i mijam recepcję, zanim tęga, kasztanowowłosa sekretarka spróbuje mnie zatrzymać. Dwukrotnie pukam do drzwi bez tabliczki na drugim końcu pomieszczenia i nie czekając na zaproszenie, wchodzę. – Chcę jechać do Londynu – oznajmiam. Paul van Antwerpen, który siedzi za masywnym dębowym biurkiem, podnosi wzrok znad depeszy, którą właśnie czytał, i mruga oczami. – Tak? – odpowiada, unosząc brwi i przeczesując palcami rzednące włosy. Przez chwilę się waham. Jak na beznamiętnego van Antwerpena to dość gwałtowna reakcja. Widzę, że jest zaskoczony tym wtargnięciem i naturą mojej prośby. Ten szef wywiadu jest przywiązany do zasad. Na spotkania z nim trzeba się umawiać, a zdarzają się one dość rzadko.
– Tak – w końcu wyduszam z siebie. Głową wskazuje dwa krzesła po drugiej stronie biurka. – Usiądź. Przysiadam na krześle bliżej drzwi. W gabinecie van Antwerpena jak zwykle panuje nieskazitelny porządek. Blat biurka jest niemal pusty, leży na nim tylko kilka stosików równo ułożonych dokumentów. Na ścianach wiszą jedynie obowiązkowe zdjęcia prezydenta i sekretarza stanu. Na kredensie za biurkiem stoi telefon z bezpośrednią linią do sekretarza stanu i doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. Na ekranie komputera przewija się zaszyfrowany tekst z informacjami o bieżących działaniach wywiadu na całym świecie. Wygładzam spódnicę. – Wiem, że mieliśmy umowę... – Mamy umowę – poprawia mnie. – Na rok. – Tak. – Kiedy dyrektor mi to proponował, rok nie brzmiał aż tak źle. Oczywiście byłam wtedy w szpitalu, dwa dni wcześniej wróciłam z Liberii, od operacji minęło dziesięć godzin i byłam tak oszołomiona lekami przeciwbólowymi, że ledwo pamiętam jego wizytę. Teraz osiem miesięcy później, rok jest dla mnie jak cała wieczność, dożywotnia służba. Praca dla dyrektora nie oznacza kary. Jako jego łącznik z Radą
do spraw Bezpieczeństwa Narodowego całe dnie spędzam na spotkaniach w Departamencie Stanu i Białym Domu. Poznałam świat wielkiej polityki zagranicznej i widziałam rzeczy, jakich większość ludzi nawet sobie nie wyobraża. Ale teraz muszę z tym skończyć. A on mi odmówi. Dyrektor, jedyna osoba, której nadal wolno palić w tym gmachu sięga do pojemnika na cygara stojącego w prawym rogu biurka. Walczę z chęcią skrzywienia się, kiedy odcina czubek cygara i je zapala. – Proszę mnie źle nie zrozumieć – mówi wreszcie, wydmuchując w bok chmurę dymu. – Nie sądziłem, że będę mógł panią zatrzymać przez cały rok. Tylko w ciągu ostatniego miesiąca pięć razy do mnie dzwoniono w pani sprawie. Z Karaczi, Dżakarty, Montenegro, Lagos, Bogoty, ze wszystkich ogródków. Uśmiecham się w duchu. „Ogródki” to wymyślne określenie, jakie go dyplomaci używają do opisania najtrudniejszych posterunków. To z nich przychodzą najciekawsze zlecenia, o które zawsze zabiegałam. Z dumą mogłam stwierdzić, że nigdy nie wysłano mnie w miejsce, gdzie można pić wodę prosto z kranu. – A teraz prosi mnie pani... – urywa. – O Londyn? – Kładzie cygaro na pustej szklanej popielniczce za jednym ze stosików i z górnej szuflady biurka wyjmuje teczkę z moim nazwiskiem. Zaskakuje mnie. Nie wiedziałam, że trzyma moje
akta. – Była pani w Londynie dwa... nie, trzy razy. Nawet nie lubi się pani tam przesiadać w inny samolot. – Odkłada teczkę, spogląda na mnie obojętnie. – O co więc chodzi? Odwracam wzrok, patrzę ponad ramieniem van Antwerpena i spoglądam przez okno za jego biurkiem. W oddali po lewej widzę jasny kamienny obelisk ku czci Waszyngtona na tle szarego nieba. Z trudem przełykam ślinę i poprawiam się na krześle. – To sprawa osobista. Widzę, że się waha, niepewny, co odpowiedzieć. Zwykle takie wyjaśnienie byłoby nie do przyjęcia. Jako oficerów wywiadu nauczono nas oddzielać życie osobiste od zawodowego – niemalże zapominać o tym pierwszym. Ja uczciwie zarabiałam na chleb, przez niemal dziesięć lat narażałam swoje życie. Van Antwerpen wie, że jest mi coś winien. Musi tak czuć, liczę na to. – Jeśli pan woli, mogę wziąć urlop... – zaczynam, ale dyrektor macha ręką. – Nie. Zabiliby mnie, gdybym na to pani pozwolił. Może pani jechać do Londynu. Martindale – wymawia to nazwisko, jakby nie chciało mu przejść przez gardło – z radością panią przyjmie. Od miesięcy usiłuje mi panią ukraść. Uśmiecham się na myśl o odwiecznej rywalizacji van Antwerpena i Maureen Martindale, energicznej, rudej zastępcy szefa na posterunku w Londynie. Nie widziałam Mo od trzech
lat, odkąd razem pracowałyśmy w San Salvador. Jeśli dyrektor nie spełni mojej prośby, zadzwonię do niej. Van Antwerpen zamyka teczkę. – No to jesteśmy umówieni. Proszę tylko o parę tygodni na załatwienie papierkowej roboty. Oddycham głęboko. – Przepraszam, ale to za długo. Muszę jechać tam natychmiast. Dziś wieczorem, jeśli to możliwe. Najpóźniej jutro. – Wiem, że igram z ogniem, narażając się na jego gniew. – Sama kupię sobie bilet na samolot i wykorzystam urlop, dopóki robota papierkowa nie zostanie załatwiona. Jeśli to kwestia spraw, które zaczęłam tutaj, to dokończę je na odległość, postaram się o jakieś zastępstwo... – Desperacja w moim głosie staje się coraz większa. Van Antwerpen patrzy na mnie sceptycznym wzrokiem. – Weiss, o co tak naprawdę chodzi? Przez chwilę się waham. Już nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. – O nic – kłamię w końcu. – Skoro tak pani twierdzi. – Z tonu jego głosu mogę wyczytać, że mi nie wierzy, ale wiem, że nie będzie dalej naciskał. Paul van Antwerpen trzyma wszystkich na dystans. Pracuję dla niego od tylu lat, a wciąż nie wiem, skąd pochodzi,
czy ma rodzinę – on zaś nie wypytuje o to swoich oficerów. Początkowo jego chłód niepokoił mnie, mylnie odbierałam go jako dezaprobatę. Teraz akceptuję tę jego cechę – tak samo jak firmowe szklanki coca – coli i cygara. Wstaje i podaje mi rękę. – Powodzenia, Weiss. O cokolwiek chodzi, mam nadzieję, że ci się uda. Ja też mam taką nadzieję. – Dziękuję. Dwie godziny później wsiadam do podniszczonej granatowej taksówki. – Poproszę do Arlington. Columbia Pike – zamawiam kurs i zamykam drzwi za sobą. Taksówkarz chrząka i zjeżdża z krawężnika na mokrą od deszczu jezdnię. Z radia leci hałaśliwa hinduska muzyka. Wyczerpana, odchylam się na podarte winylowe oparcie. To, co właśnie zrobiłam, uderza we mnie niczym fala. Anglia. Taksówka hamuje gwałtownie, kiedy światła na Virginia Avenue zmieniają się z żółtych na czerwone. Małe tekturowe pudełko z moim rzeczami z biura, które trzymałam na kolanach, spada na podłogę. Schylam się i zbieram zawartość. Niewiele tego jest: kubek do kawy z napisem „Solidarność” od Kasi, jednej z naszych pracownic służb dyplomatycznych w Warszawie – prezent pożegnalny. Parę raportów, które muszę
dokończyć w Londynie. Zdjęcie moich rodziców w drewnianej ramce Wyjmuję je z pudełka i oglądam. Mama z ojcem stoją pod starym kio nem w ogródku za naszym domem w Vermont. Na ramiona mają na rzucone identyczne ciemnoczerwone wełniane swetry, wyglądają jak żywcem wyjęci z katalogu wysyłkowego. Przesuwam palcem po szkle. Włosy mamy, ciemne i kręcone jak moje, są o wiele bardziej przyprószone siwizną, niż to zapamiętałam. Przed wyjazdem nie zdążę się spotkać z rodzicami. Wiem jednak, że nauczyli się godzić z moimi nagłymi, niezapowiedzianymi wyjazdami i tygodniami, a czasami miesiącami milczenia. Zrozumieją, a przynajmniej będą udawali, że rozumieją. Wdzięczność miesza się we mnie z poczuciem winy. Zasługują na wnuki, a przynajmniej na córkę, która dzwoni przed wyjazdem z kraju. Kiedy taksówka wjeżdża na most Roosevelta prowadzący do Arlington, odchylam się i wyjmuję komórkę z kieszeni płaszcza. Przez chwilę zastanawiam się, czy chociaż raz nie postąpić zgodnie z protokołem i załatwić sobie bilet na samolot przez biuro podróży Departamentu Stanu. W końcu rezygnuję i wciskam zero. Proszę o połączenie z British Airways. Operatorka natychmiast przełącza mnie na automat, proszący mnie z angielskim akcentem o chwilę cierpliwości. Potem w słuchawce rozlega się muzakowa[1] wersja poloneza Chopina. Czekając, przechylam się i przyciskam czoło do chłodnej szyby. Patrzę na białe nagrobki przy mokrych, zielonych wzgórzach cmentarza komunalnego w Arlington. Dwa razy byłam tam na pogrzebie: raz kilka lat temu i raz zeszłego lata. Były to pogrzeby dyplomatów, którym zasługi dla kraju zapewniły pochówek na cmentarzu wojskowym. Myślę o Ericu
i znowu widzę, jak wypada z helikoptera startującego w Liberii. Czuję na talii ręce Marinę, która powstrzymuje mnie przed skokiem za nim. Z trudem przełykam ślinę. Od wilgoci i wspomnień boli mnie złamany dawno temu obojczyk. – W czym mogę pomóc? – Z zamyślenia wyrywa mnie kobiecy głos z brytyjskim akcentem, tym razem żywy. Szybko przedstawiam swoją prośbę. – Na dziś wieczór do Londynu? – kobieta powtarza ze zdziwieniem. – Sprawdzę, czy mamy coś wolnego. Jeśli nie, czy może pani polecieć jutro? – Nie, muszę dzisiaj. – Narasta we mnie panika. Jeśli nie pojadę dzisiaj, być może nie pojadę już nigdy. – Chwileczkę. – W słuchawce zapada cisza, potem rozlega się stukot klawiszy komputera. – Mamy parę miejsc na lot o szóstej, ale tylko w business class. – Dobrze. – Jestem pewna, że van Antwerpen zapewni mi zwrot kosztów i że sam jego podpis oznacza zezwolenie na tę odrobinę luksusu. Podaję numer swojej karty kredytowej, który znam na pamięć po czym zapamiętuję kod potwierdzający, który podaje mi telefonistka. – Odbiorę bilet przy odprawie. – Rozłączam się. Pięć minut później taksówka zatrzymuje się pod moim domem, wysokościowcem z lokalami dla pracowników rządowych. Jadę windą na szóste piętro i przekręcam klucz w zamku. Podnoszę żaluzje i rozglądam się po niemal pustym mieszkaniu, po raz pierwszy dostrzegając surowość gołych białych ścian. Siadam na tapczanie, jedynym mebli w pokoju.
Myślami wracam do szpitala, kiedy przed ośmioma miesiącami biedziłam się nad znalezieniem jakiegoś lokum w Waszyngtonie. – Nie chcę podpisywać umowy najmu. Nie chcę kupować żadnych mebli – żaliłam się matce, która mnie wtedy odwiedziła. – Umowę można rozwiązać, a meble sprzedać – uspokajała mnie odgarniając mi włosy z twarzy, jakbym miała pięć lat. – Przecież nie zobowiązujesz się do końca życia. Kiedy teraz rozglądam się po pokoju, uświadamiam sobie, że miała rację. Umowa zawierała klauzulę o transferze dyplomatycznym, na podstawie której mogłam bez kary ją rozwiązać. Jutro miałam odstawić tapczan do komisu. W niespełna dwadzieścia cztery godziny mieszkanie to będzie wyglądało tak, jakby mnie tu nigdy nie było. Jak każde po tamtym okresie w Anglii. Sięgam do ogromnej skórzanej torby służącej mi za walizkę i wyjmuję kopertę, od której wszystko się zaczęło. Tego ranka czekała na mnie w recepcji apartamentowca. Początkowo się zawahałam, zaskoczona tą przesyłką. Skąpa korespondencja, jaką dostawałam, niemal zawsze przychodziła na adres moich rodziców. Kiedy zobaczyłam, że nadawcą jest Sara, czym prędzej rozdarłam kopertę. Nie widziałam Sary od dwóch lat, odkąd zmieniłam plany w Johannesburgu, a ona jechała sześć godzin z Durbanu, żeby się ze mną spotkać. W lotniskowej kafejce pachnącej kawą i śmierdzącej zepsutym mięsem przekazała mi wiadomość: w końcu zdiagnozowano jej
tajemniczą chorobę, tę, przez którą od półtora roku miała sparaliżowaną prawą rękę. – To stwardnienie zanikowe boczne – wyjaśniła spokojnie. Patrzyłam na nią pustym wzrokiem. – ALS. Wy, Amerykanie, nazywacie ją chorobą Lou Gehriga. Przypomniało mi się, że właśnie na to cierpi Stephen Hawking. Raz czy dwa razy widziałam w Cambridge tego słynnego profesora na wózku. Wspomnienie jego pokurczonego, bezwładnego ciała sprawiło, że żołądek podszedł mi do gardła. Czy Sara też tak skończy? – Co zrobisz? – spytałam, odsuwając od siebie ten obraz. – Wracam do Londynu – odparła. – Tamtejsi lekarze są lepsi. – Może zamieszkasz u mnie? – zaproponowałam. Ze śmiechem pokręciła głową. – Jordie, przecież ty nigdzie nie potrafisz zagrzać miejsca. Musiałam przyznać jej rację. Nie mogłam zaoferować Sarze prawdziwego domu. Wzięłam ją za rękę. – Co mogę dla ciebie zrobić? – Nic – odparła stanowczo. – Zadzwonię, jeśli będę czegoś potrzebować. Parę minut później uściskałyśmy się na pożegnanie.
Patrzyłam za nią i myślałam, jak spokojnie się zachowuje. Zawsze miała pod górkę. Jej matka zmarła na chorobę Alzheimera, a ojciec zniknął w buszu, kiedy Sara miała dziesięć lat. Kiedy tego wieczoru wróciłam do hotelu, weszłam do internetu i znalazłam parę stron o ALS. Ze łzami w oczach dowiedziałam się, że ta choroba to wyrok śmierci. Stopniowy, całkowity paraliż. Brak lekarstwa. Przypomniałam sobie piegowatą twarz Sary i jej niebieskie oczy pozbawione lęku. Nie powinnam była jej zostawiać. Potem pisywałyśmy do siebie i czasami dzwoniłyśmy. W ciągu ostatnich paru lat pisała coraz rzadziej, a pół roku temu w ogóle przestała. Kilka razy próbowałam skontaktować się z nią telefonicznie. Bez powodzenia. I wtedy przyszedł ten list. Jedna strona, napisana na maszynie, z ledwo czytelnym odręcznym podpisem na dole. Przeprosiny za długie milczenie, gadka szmatka o pogodzie w Londynie. I ostatnie zdanie: „Chciałabym móc się z tobą spotkać. Gdybyś tylko przyjechała...”. Siedziałam nieruchomo, raz za razem czytając to zdanie. Sara była przy mnie podczas moich ostatnich dni w Cambridge, wiedziała jak się czuję w Anglii i dlaczego tak się dzieje. Nigdy nie prosiłaby mnie o przyjazd, gdyby to nie było absolutnie niezbędne. Wyraźnie była te prośba umierającej kobiety. Mogłam odmówić, wykręcić się pracą. Sara nie uwierzyłaby w te wymówkę, ale na pewno by zrozumiała. Ale to ona w college’u zawsze wysłuchiwała moich zwierzeń – niezależnie od wagi problemu czy pory dnia. To ona wsadziła
mnie do samolotu lecącego z Anglii, kiedy by łam tak zdruzgotana, że ledwo chodziłam, i od tamtej pory to ona trzy razy przyjeżdżała z drugiego końca świata, żeby się ze mną spotkać Była prawdziwą przyjaciółką, lojalną bez względu na odległość cza upływ lat. Teraz to ona mnie potrzebowała, i to nie szybkiej trzydniowej wizyty. Teraz przyszła kolej na mnie. Składam list i chowam go do torby, a potem biorę flanelową koszulę. Kiedyś należała do Mike’a. Wtulam w nią nos i głęboko wciągam je go zapach. Widzę jego brązowe włosy i rozbrajające oczy jak u szczenięcia. Przez ostatnich parę miesięcy spotykaliśmy się nieregularnie – parę drinków w jednym z barów w przerwach w jego pracy, jako szefa ochrony wiceprezydenta albo, jak poprzedniego wieczoru, późna wizyta, kiedy wrócił z podróży. Fizyczna bliskość, ciepło w mroźne noce. Nic poważnego, chociaż po tym, jak na mnie patrzył, widziałam, że liczy na coś więcej. Powinnam do niego zadzwonić, powiedzieć, że wyjeżdżam. Wiedziałam jednak, że będzie próbował mnie odwieść od te go zamiaru, a kiedy zrozumie, że to mu się nie uda, uprze się, żebyśmy spotkali się na lotnisku. Nie, tak będzie lepiej. Składam koszulę. Ode ślę mu ją razem z liścikiem. Wstaję, zaczynam pakować ubrania i parę rzeczy osobistych Kończę czterdzieści pięć minut później. Całe moje życie w dwóch walizkach. Oczywiście były i inne rzeczy w rządowym magazynie i na poddaszu moich rodziców: dziesiątki pudeł z książkami, zdjęciami i innymi pamiątkami. Nie widziałam ich od tylu lat, że miałam wrażenie, jakby przestały należeć do mnie. Znowu przypomina mi się zdjęcie rodziców. Czasami żałuję, że nie prowadzę normalnego trybu
życia – tak jak oni – z ogródkiem za domem, myciem naczyń i sadzeniem roślin. Żałuję, że nie jestem tak zadowolona jak oni. „Gdyby marzenia były końmi, żebracy by na nich jeździli” – przypomina mi się powiedzonko mojej mamy, którego nie słyszałam od lat. Dziś wszystko do mnie wraca. Biorę bagaże i idę do drzwi. Zamykam je, nie oglądając się za siebie. Dwadzieścia minut później wsiadam do kolejnej wilgotnej i pachnącej stęchlizną taksówki i jadę na lotnisko Dulles. Kiedy samochód odjeżdża spod domu, a linia dachów Waszyngtonu oddala się, poprawia mi się nastrój. Znowu wyruszyłam w drogę – jedyne miejsce, w którym naprawdę czuję się jak w domu.
2 – Hamuj! – wołam do załogi, spoglądając na splątaną masę łodzi siedem metrów dalej na ostrym zakręcie pod mostem Chesterton. – Zatrzymać łódź! – Kiedy wioślarze dotykają wiosłami wody, zwalniając tempo z ciemnych chmur, które zebrały się nad płaskimi mokradłami na wschodzie, rozlega się niski pomruk. – Cholera – mruczę pod nosem. – Spokojnie, Jordie – mówi Chris, który siedzi przodem do mnie na miejscu szlakowego. – Masakra? Potakuję i przechylam się, żeby zobaczyć za jego głową siedem pa: szerokich ramion. – Łodzią z Downinga zarzuciło za zakręcie. Chyba mają dodatkowego sternika. – Wyluzuj się. I tak nic z tym nie zrobisz. – Głos Chrisa jest obojętny, wyzuty z wszelkich emocji. Oczywiście ma rację. Rzeka Cam o szerokości zaledwie dwóch łodzi i o długości tylko pięciu kilometrów nigdy nie nadawała się na super trasę wioślarską, którą ostatecznie się stała. Wyłączam mikrofon. – Kończymy? Przecząco kręci głową. – Dobrze nam idzie. Za parę minut się przejaśni.
Nie odpowiadam, tylko odpędzam ręką rój komarów, który wzbił się znad spokojnej wody. Słońce opadło już nisko nad horyzont, ale późnowiosenne powietrze wciąż jeszcze jest ciepłe. – Jordie... – Chris odwraca głowę na prawo. – Może wolisz... Podskakuję, po raz pierwszy zauważając, że prąd znosi nas bokiem ku brzegowi rzeki. – Cholera! – przeklinam znowu, dziób łodzi z łupnięciem uderza w ścianę hangaru. Otwiera się okrągłe okienko w hangarze i wychyla się z niego nieogolona twarz mężczyzny bez koszuli. – Wynocha! Nauczcie się sterować! – drze się, wywołując salwy śmiechu z łodzi wokół nas. Wiercę się na swojej wąskiej ławce, przygryzam dolną wargę, czuję, że robię się czerwona. Potem znowu włączam mikrofon. – Rufa, wstecz. – Dwóch wioślarzy najbliżej mnie wychyla się do przodu z wyciągniętymi rękami. Kiedy jednocześnie rozgarniają wiosłami wodę, nasza łódź powoli oddala się od hangaru. – Hamuj! – Po paru sekundach znowu muszę wydać tę komendę, bo zbliżamy się do załogi za nami. Opadam na swoje miejsce. Prąd z pewnością znowu zniesie nas do brzegu, ale nie mamy innego wyjścia.
Chwilę później łodzie przed nami oddalają się. – Dobra, chłopaki, do roboty. – Kiedy szykuję się do wydawania komend, słyszę głośny syk. Odwracam się gwałtownie, przez co łódź zaczyna się niebezpiecznie kołysać. Metr za mną na wodzie, na tylnych łapach i z rozpostartymi skrzydłami, unosi się ogromny łabędź. – Cała ósemka, pełną parą, naprzód! – wołam tak głośno, że mikrofon aż sprzęga. Łódź wyrywa się do przodu, ale za wolno. Łabędź jest już tylko kilkanaście centymetrów ode mnie, czuję jego gorący, śmierdzący oddech. Wrzeszczę, gdy jego ostry dziób wbija się w moją szyję. Ogromne skrzydła otaczają mnie, widzę już tylko ciemność... – ...podchodzimy do lądowania na Heathrow – rozlega się czysty, wyraźny głos pilota. Otwieram oczy i gwałtownie dźwigam głowę. – Proszę podnieść oparcia foteli... Mrugając oczami, prostuję się i przeciągam. Nie słucham dalszego ciągu znajomej mantry pilota. Naprawdę przespałam cały lot? Spoglądam na ekran telewizora przed sobą. Mapę świata przecina biała linia między Waszyngtonem a Londynem, ukazująca trajektorię naszego lotu. Nasz malutki samolocik już kończy podróż. Żołądek podchodzi mi do gardła. Spokojnie, myślę, wciskając guzik na podłokietniku. Mapa znika, ekran robi się ciemny. Rozglądam się po kabinie. Miejsce, które zarezerwowałam w takim pośpiechu, znajduje się w ostatnim rzędzie business class. Na szczęście za mną fotel jest wolny. Zza cienkiej niebieskiej zasłonki dobiega odgłos
szczękania naczyń. Stewardesy sprząta ją talerze po śniadaniu, które przespałam. Po drugiej stronie przejścia mężczyzna po pięćdziesiątce, w niebieskiej koszuli, czyta gazetę, a je go towarzyszka, młodsza kobieta o brązowych włosach (córka? sekretarka? kochanka?) grzebie w torebce, błyskając długimi, czerwonym paznokciami. Odwracam się i podnoszę roletę. Niebo wygląda złowieszczo, jest spowite gęstą mgłą. Po zewnętrznej stronie szyb spływają strumyczki skroplonej pary. Wyobrażam sobie lotnisko w dole, kontrolerów naprowadzających samoloty energicznymi ruchami rąk, wózki bagażowe i kateringowe, ludzi uwijających się jak mrówki. Te znajome obrazy po winny zadziałać na mnie uspokajająco. Każde lotnisko tak wygląda. – Proszę pani? – Odwracam się i widzę stewardesę stojącą w przejściu za mną. W plastikowych szczypczykach podaje mi zwinięty ręczniczek do rąk. Biorę od niej ciepłą, wilgotną ściereczkę i sadowię się z powrotem w fotelu. „Proszę pani”. Kiedy pierwszy raz leciałam tą trasą, nikt tak się do mnie nie zwrócił. Miałam zaledwie dwadzieścia jeden lat, właśnie skończyłam studia na wydziale stosunków międzynarodowych, które do niczego by mi się nie przydały w ogarniętym kryzysem gospodarczym Waszyngtonie. Jeszcze szukałam pracy, kiedy otrzymałam wiadomość: studentka, która dostała stypendium w Cambridge, nie mogła tam pojechać (później się dowiedziałam, że zaszła w ciążę). Czy chcę zająć jej miejsce? Przez chwilę się wahałam Już prawie zapomniałam o tym stypendium, jednym z dziesiątek, o które się ubiegałam poprzedniej jesieni w bezskutecznej próbie zapomnienia o chłopaku, który na początku ostatniego roku studiów rzucił
mnie dla mojej współlokatorki i przy okazji zabrał wszystkich naszych wspólnych znajomych. Ze słuchawką w dłoni rozejrzałam się po ciasnym mieszkanku w Adams Morgan, które dzieliłam z dwiema dosłownie obcymi dziewczynami. Nic mnie tam nie trzymało. Trzy tygodnie później leciałam do Anglii. Anglia. Delikatnie ocieram twarz ściereczką. W dzieciństwie słowo to brzmiało dla mnie czarodziejsko. Anglia to kolebka wszelkich legend, kraina króla Artura, Dickensa i Mary Poppins. W czwartej klasie przybiegłam ze szkoły do domu i oznajmiłam mamie, że musimy natychmiast tam jechać, bo Nostradamus przepowiedział, że Anglię zaleje morze. Oczywiście nie pojechaliśmy. Rodzice rzadko wyjeżdżali dalej niż do naszego domku w Berkshires albo niekiedy na wakacje na Cape Cod. Spędzaliśmy je bardzo spokojnie: ojciec pracował nad artykułami, dzięki którym uznano go za głównego specjalistę w dziedzinie mikroekonomii, a matka pisała romanse, za które się utrzymywaliśmy. Dopiero dziesięć lat później wyruszyłam w podróż do krainy moich marzeń. Pojechałam do Cambridge. Pamiętam, jak szłam do samolotu linii British Airways, z pierwszym świeżutkim paszportem w dłoni. Myślałam, że z radości serce mi wyskoczy. Wtedy Anglia była inna. Zanim wszystko się wydarzyło. Przesuwam językiem po zębach pokrytych osadem po śnie, wyjmuję do połowy pełną butelkę wody i upijam duży łyk. Potem sięgam po torbę, która leży na fotelu obok. Czekoladowobrązowa, prezent, który rok temu dostałam w szpitalu od rodziców. „Od Coacha”? – zaprotestowałam, otwierając ją. Nigdy mi nie zależało na markowych rzeczach
i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym dostać tak luksusowy prezent. Szybko jednak pokochałam miękką skórę, użyteczność i wielkość torby, do której jednego dnia mogłam pakować akta, a drugiego sprzęt sportowy. Grzebię w bocznej kieszeni i odnajduję puderniczkę. Mam matową, szarą cerę, ciemne kręgi pod orzechowymi oczami. Kiedyś mogłam lecieć dwadzieścia godzin samolotem towarowym i wysiąść, gotowa na spotkanie, a teraz... nie kończę tej myśli. Ściągam skręcone włosy w koński ogon, wodą z butelki przygładzam niesforne kosmyki. Samolot przez parę minut unosi się równolegle nad ziemią, jego skrzydła bujają się na boki, jakby lada chwila chciały odpaść. Kiedy koła dotykają płyty lotniska, lekko podskakujemy, potem znowu i wreszcie suniemy. Kładę rękę na oparciu fotela przed sobą, żeby przy ostrym hamowaniu nie polecieć do przodu. W końcu można już wychodzić, ale ja zostaję na miejscu. Inni pasażerowie stają w przejściu, wyjmują bagaż ze schowków. Posiedzę tu jeszcze chwilę, myślę, kiedy kręcą się koło mnie. Kabina samolotu przedtem tak zatłoczona, a teraz pełna porzuconych gazet i koców, wy daje mi się bezpiecznym, znajomym schronieniem. Jest już prawie pusta, więc stewardesa stojąca w przedniej części kabiny spogląda na mnie z wyczekiwaniem. Czas iść. Wstaję i zarzucam na ramię podręczną torbę. Biorę głęboki wdech i ruszam do wyjścia. Na terminalu podążam za tłumem do kontroli paszportowej i od prawy celnej. Omijam ruchome chodniki, idę korytarzem, żeby rozciągnąć mięśnie nóg zesztywniałych po długim locie. Na ścianach ha li widzę znajome, jasno oświetlone reklamy
musicali na West Endzie pod nimi jeden obok drugiego sklepy bezcłowe. Widzę i zmiany wszechobecne telefony komórkowe i punkty dostępu do Internetu – udogodnienia, których tu nie było ostatnim razem. Stawiam długie i zdecydowane kroki, wymijając wolniej przemieszczających się po drożnych. Uśmiecham się w głębi ducha, ciesząc się przypływem energii, jaki czuję zawsze pierwszego dnia w innym kraju. Przy wejściu do ogromnej hali odprawy paszportowej waham się Wpatruję się w żółte znaki kierujące podróżnych z Unii Europejskie i krajów Wspólnoty Brytyjskiej do jednej kolejki, a pozostałych do drugiej. Zawsze niechętnie korzystam z przywilejów dyplomaty, ale w hali przy słupkach połączonych linami aż roi się od ludzi z dziećmi i bagażem. Strasznie wolno przesuwają się w stronę około dwudziestu celników w boksach. Zbliżam się do kobiety w granatowym żakiecie, która kieruje pasażerów, podnoszę czarny paszport i staram się ignorować pełne wściekłości spojrzenia innych pasażerów, kiedy zostaję poproszona prosto do boksu. Podaję paszport mężczyźnie w uniformie. Mężczyzna przegląda go pobieżnie. Potem przestaje i spogląda na mnie. Wiem, chodzi o te pieczątki, całe strony pieczątek z krajów, w których byłam. Zastanowiłyby nawet najbardziej doświadczonego pracownika urzędu imigracyjnego na jednym z największych lotnisk świata. Zwykle przed nowym zleceniem „czyszczę” paszport, usuwam większość stron z pieczątkami, żeby uniknąć pytań, ale tym razem nie miałam czasu. Uśmiecham się do urzędnika, który kciukiem zamyka paszport, oddaje mi go i pozwala przejść dalej.