uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Patricia Mary Highsmith - Słodka choroba

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Patricia Mary Highsmith - Słodka choroba.pdf

uzavrano EBooki P Patricia Mary Highsmith
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

Patricia Highsmith Słodka choroba Przełożyła Urszula Gutowska ISKRY • WARSZAWA ■ 1980

Opracowanie graficzne MIECZYSŁAW KOWALCZYK Redaktor ZOFIA UHRYNOWSKA Redaktor techniczny ANNA ŻOŁADMEWICZ Korektor JOLANTA SPODAR Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1980 r, Wydanie I. Nakład 100000 + 300 egz. Ark, wyd. 15,3. Ark, druk. 20. Papier offset mat, ki. VII, 60g, 93 cm (rola). Druk ukończono w maju 1980 r. Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego”. Zam. nr 6080/K/79S-108 Cena zł 55. - Tytuł oryginału THIS SWEET SICKNESS ISBN 83-207-0167-8 Copynght©1960 by Patricia Highsmith For the Polish edition copyright © 1980 by Państwowe Wydawnictwo „Iskry” Warszawa

Rozdział 1 Ta zazdrość nie dawała Dawidowi spać, wyciągnęła go z ciepłego łóżka, wypchnęła z pogrążonego w ciszy i ciemności pensjonatu, kazała wędrować po ulicach. Tak długo żył z tą swoją zazdrością, że najzwyklejsze słowa i po- jęcia dotyczące sfery uczuć nie miały już dostępu do jego umysłu. Powstała sytuacja, która ciągnęła się prawie dwa lata. Nie ma sensu bawić się w szczegóły. Sytuacja była jak głaz, powiedzmy pięciofuntowy, uwiązany u jego szyi dzień i noc. Wieczory i noce, kiedy nie pracował, były odrobinę gorsze niż dni, to wszystko. Pobliskie ulice z odrapanymi, nędznymi domami po obu stronach były puste i ciemne. Minęła właśnie północ. Dawid skręcił w uliczkę biegnącą w dół ku rzece Hudson. Dotarł doń słaby odgłos wprawia- nych w ruch silników samochodowych; na Main Street skończył się widocznie film. Dawid wszedł na krawężnik, omijając drzewo tara- sujące chodnik. W górnym narożnym oknie piętrowego domu płonę- ło światło żółtym blaskiem. Ciekawe, czy ktoś czyta tak późno w nocy, czy może poszedł do łazienki - zastanawiał się Dawid. Minął go powoli, zataczając się, jakiś pijany mężczyzna. Dawid doszedł do znaku „ślepa ulica”, przeskoczył przez niski biały płotek na żwir, skrzyżował ramiona i stał wpatrując się w ciemność, która była rzeką. 5

Nie mógł jej widzieć, ale ją czuł. Wiedział, że płynie tam szarozielo- na, głęboka, wartka, mniej lub bardziej brudna. Wyszedł z domu bez marynarki, a jesienny wiatr dmuchał dość paskudnie. Postał tak jakieś pięć minut, a potem odwrócił się i znowu przeskoczył przez płotek. Droga powrotna do pensjonatu wypadła mu koło lokalu Andy'e- go, aluminiowego pudła stojącego ukosem na placyku. Nie odczuwa- jąc głodu ani potrzeby rozgrzania się wszedł do wnętrza. Gości było tylko dwóch, dwaj mężczyźni siedzący daleko od siebie na stołkach. Dawid usiadł między nimi, dokładnie pośrodku. W powietrzu unosi- ła się woń przysmażanych hamburgerów, jak również mdlący zapach wodnistej kawy, czego Dawid bardzo nie lubił. Muskularny mężczy- zna o flegmatycznych ruchach, imieniem Sam, obsługiwał lokal wraz z żoną. Ktoś kiedyś powiedział Dawidowi, że kilka lat temu Andy umarł. - Jak leci? - zapytał ospale Sam, nawet na Dawida nie spoj- rzawszy, po czym niedbałym gestem machnął ścierką po kontuarze. - W porządku. Proszę o kawę - powiedział Dawid. - Zwykłą? - Tak. Bardzo proszę. Kawa z mlekiem i cukrem ma smak raczej herbaty i na pewno nikogo jeszcze nie uchroniła przed sennością. Dawid oparł łokcie na kontuarze, prawą zmarzniętą dłoń zwinął w pięść, lewą zacisnął na prawej. Patrzył niewidzącym wzrokiem na kolorową fotografię peł- nego półmiska. Ktoś wszedł i usiadł koło niego, dziewczyna... Da- wid nie spojrzał nawet w jej stronę. - Dobry wieczór, Sam - powiedziała dziewczyna i Sam wyraź- nie się ożywił. - Cześć! Jak leci mojej najdroższej? Co podać? To, co zwykle? - Aha. I mnóstwo bitej śmietany. - Utyjesz. - Nie ja. O to się nie martwię. - Obróciła się w stronę Dawida. - Dobry wieczór, panie Kelsey. 6

Dawid drgnął, spojrzał na dziewczynę. Nie znał jej. - Dobry wieczór - odpowiedział i uśmiechnął się odruchowo, po czym znów utkwił wzrok przed siebie. Pò chwili dziewczyna rzekła: - Czy pan zawsze jest taki spokojny? Znowu popatrzył na nią. Ona nie jest z tych łatwych, pomyślał, po prostu zwykła dziewczyna. - Chyba tak - odparł nieśmiało i przysunął bliżej filiżankę ka- wy. - Pan mnie nie poznaje? - zapytała ze śmiechem. - Nie. - Ja też mieszkam u pani McCartney - mówiła ze szczerym uśmiechem. - Przedstawiła mi pana w poniedziałek wieczór. Co wieczór widuję pana w jadalni, ale śniadanie jadam wcześniej niż pan. Nazywam się Effie Brennan. Bardzo mi miło spotkać pana ponownie. - Skinęła głową i fala jasnobrązowych włosów przysłoni- ła jej twarz. - Mnie również bardzo miło - powiedział Dawid. - Mam kiep- ską pamięć, proszę mi wybaczyć. - Może do twarzy. Bo pani McCartney mówi, że z pana wielki naukowiec. Dzięki, Sam. Nachyliła się nad filiżanką .czekolady, chłonąc jej zapach, i choć Dawid na nią nie patrzył, to jednak widział kątem oka, jak dyskretnie wytarła serwetką łyżeczkę, nim zanurzyła ją w kremie, jak bawiła się masą bitej śmietany, mieszając ją z czekoladą. - Nie był pan przypadkiem dzisiaj w kinie? - Nie, nie byłem. - Niewiele pan stracił. Bo ja to właściwie lubię wszystkie fil- my. Może dlatego, że nie mam telewizora. U dziewczyn, z którymi dawniej mieszkałam, był, tylko że należał do tej, która się zaraz wyprowadziła. W domu miałam telewizor, ale od sześciu miesięcy nie mieszkam tam. To znaczy w domu. Jestem z Ellenville. Pan chyba stamtąd nie pochodzi? 7

- Nie. Z Kalifornii. - Och, Kalifornia! - powiedziała z nabożną czcią w głosie. - Tak, Froudsburg to miasto raczej niewielkie, ale i tak za duże jak na mój gust. Co nie znaczy oczywiście, ze jest duże. - Znów uśmiechnę- ła się tym swoim szerokim uśmiechem. Miała pokaźnych rozmiarów przednie zęby i szczupłą twarz. - Dostałam tu fajną pracę. Jestem sekretarką w składzie drewna. U pana Depewa. Pan pewno wie, gdzie to jest. Miałam ładne mieszkanie, ale jedna z moich kumpelek wyszła za mąż i musiałyśmy się wyprowadzić. Teraz właśnie rozglą- dam się za mieszkaniem, szukam czegoś na moją kieszeń. Nie mogę powiedzieć, żebym marzyła o pozostaniu na stałe u pani McCartney. - Roześmiała się. Dawid nie wiedział, co ma powiedzieć. - A pan? - zapytała. - Ja uważam, że to całkiem dobry pensjonat. Pochyliła głowę, zjadła trochę kremu. - Może dla mężczyzny. Bo ja nie cierpię wspólnych łazienek. Długo pan tam już mieszka? - Przeszło rok - odparł nie patrząc na dziewczynę, czując na sobie jej spojrzenie. - Ojej, to musi pan go lubić. Inni mówili mu to samo. Każdy lokator, nawet dziewczyna, która niedawno dopiero zamieszkała u pani McCartney, wiedział, że Da- wid jest dobrze sytuowany. Prędzej czy później ktoś ją poinformuje, na co on wydaje pieniądze. - Pani McCartney powiedziała mi, że ma pan na utrzymaniu chorą matkę. A więc już wie. - Zgadza się - odrzekł Dawid. - Pani McCartney uważa, że to bardzo pięknie z pana strony. Ja też tak sądzę. Nie ma pan czasami zapałek? 8

- Niestety. Nie palę. - Podniósł rękę. - Sam, mógłbyś podać pa- ni zapałki? - Oczywista. - Przechodząc, Sam wręczył Dawidowi pudełko zapałek. Dziewczyna trzymała papierosa w ustach dwoma palcami o po- lakierowanych paznokciach, w oczekiwaniu, że Dawid poda jej ogień, ale on z uśmiechem ofiarował jej pudełko. Następnie położył monetę na kontuarze i ześliznął się ze stołka. - Dobranoc pani. - Chwileczkę, pójdę z panem. Jeśli, rzecz jasna, idzie pan do domu. Dawid milczał, nie było wyjścia. Odsunął przed nią drzwi. Tym- czasem usta jej się nie zamykały, mówiła, że przychodzi tu na po- ranną kawę, jako że skład drewna jest niedaleko stąd. Paplała jak najęta, a Dawid udawał, że słucha. Zapytała go wreszcie, jakiego rodzaju pracę wykonuje w fabryce Cheswicka, na co on, że strzeże zakład przed różnego kalibru konkurentami, którzy przyłażą i węszą dokoła, chcąc na przykład zdobyć recepturę na płukankę, jakiej używa się przy produkcji plastyku. - Głowę daję, że pan buja! Pani McCartney mówiła mi, że jest pan tam dyrektorem, że ludzie przychodzą do pana zamiast pan do nich, bo fabryka nie obyłaby się bez pana nawet przez jeden dzień - trajkotała dziewczyna, a jej dźwięczny głos rozlegał się echem na pogrążonej we śnie ulicy. - Nie mam pojęcia, skąd to wzięła. Dyrektorem jest Lewissohn. Ja jestem naczelnym inżynierem. Chemikiem. - Jak już mowa o chemii, to na pewno rzucił się panu w oczy nowy element w łazience pani McCartney - mówiła wśród śmiechu. - Widział pan to pomarańczowe cacko w wannie pod prysznicem? Boże, zmiłuj się! 9

Dawid znał dobrze te pomarańczowe tworzywa i również się ro- ześmiał, a potem popatrzył na dziewczynę idącą w świetle ulicznej latarni. Była średniego wzrostu, lat około dwudziestu czterech, nie- zbyt ładna, ale i nie pozbawiona uroku. Spojrzenie jej jasnobrązo- wych oczu było szczere, z błyskiem dziecięcej figlarności. - Jesteśmy na miejscu. Czy to ten? - zapytała wskazując na ciemny dom w szeregu innych ciemnych domów. - Tak - odpowiedział Dawid, który trafiłby tu z zawiązanymi oczyma, orientując się jedynie według szczerb w chodniku. Dziewczyna zatrzymała się raptem przed wejściem i chwilę póź- niej Dawid zobaczył, co było tego przyczyną. Wes. Siedział na stop- niach. - Ładnie, ładnie - powiedział Wes łagodnym tonem, patrząc na dziewczynę. - Nie obudziłeś przypadkiem pani Mac? - zapytał Dawid. - Nie, tego starszego faceta z dołu. - Wes ukłonił się dziewczy- nie. - To ja już się pożegnam - zwracając się ku dziewczynie rzekł cicho Dawid. - Nie masz zamiaru nas zapoznać? - spytał Wes. - Wybacz. To jest Wes Carmichael, a to panna... - Brennan. Effie Brennan. - Effie - powtórzył z uśmiechem Wes. - Bardzo mi przyjemnie. - Mnie również - powiedziała dziewczyna. - Pójdę już. Dobra- noc, panie Kelsey. - Dobranoc. Zanim otworzyła bramę, Wes odezwał się tonem kategorycznym, nie znoszącym sprzeciwu: - Chcę, Dave, żebyś poszedł do mnie. Nie dyskutuj. Nie mam nastroju do dyskusji. Mam już dość wszystkiego. - Jest późno, Wes, bardzo późno. - Dawid uwolnił delikatnie swoje ramię z uścisku Wesa. 10

- Nie, musisz pójść. Zrobisz więcej dobrego swoją obecnością w tym domu niż milion moich słów. Słowa! Z Laurą nie ma rozmo- wy. - Kolejny fatalny wieczór? Wes stał kołysząc się na nogach, z twarzą ukrytą w dłoniach. - Wypiliśmy. Moi przyjaciele zabawili trochę dłużej. Zaczęła się miotać, jeszcze zanim oni wyszli. Chodź, Dave, proszę. Odwiozę cię. - Nie pójdę. - Musisz. Nigdy jej jeszcze nie widziałeś, bracie, i stanie się to właśnie dziś wieczór. - Nie chcę jej widzieć. Wybacz, Wes, ale nie chcę. Jutro obaj musimy być o dziewiątej w pracy. - O, nie jest jeszcze późno. Która? Około jedenastej? - Czynił wysiłki, aby spojrzeć na zegarek, lecz szybko zrezygnował. - Odwiozę cię do domu i wrócę. Co ty na to? - Odwieziesz mnie i wejdziesz ze mną. Wejdziesz. Jezu, ona pewno do tej pory wytłukła w domu wszystkie talerze. - Cicho, chodź. - Pchnął Wesa w stronę jego wozu, zielonego oldsmobile'a, blokującego pani McCartney pół podjazdu. Wsadził nieszczęśnika do środka, sam zajął miejsce przy kierownicy. Podczas tej krótkiej podróży Dawid usłyszał więcej szczegółów na temat dzisiejszego wieczoru, nie różniącego się niczym od innych wieczorów, które znał z relacji Wesa, choć Wes był święcie przeko- nany, że każdy wieczór jest gorszy od poprzedniego i że przepaść między nim a Laurą pogłębia się coraz bardziej. - I po czymś takim ona myśli, że pójdę z nią do łóżka - mówił Wes pałając oburzeniem. - Nie mógłbym. Żaden by nie mógł. Może jakiś fagas, ale nie ja. Głos Wesa, jak odległy szum wiatru, nie docierał niemal do Da- wida. Zbliżając się do domu Carmichaelów, Dawid bacznie go ob- serwował, nie miał bowiem ochoty natknąć się na rozwścieczoną 11

Laurę, stojącą, przy bramie. W bocznym oknie od tyłu paliło się światło, prawdopodobnie w kuchni, gdzie odbył się pogrom. Paliło się również światło w pokoju na górze. Panowała kompletna cisza. Dawid powiedział, że Laura poszła pewno spać i że nie ma potrzeby składania wizyty o tak późnej porze. Wes protestował słabo, ale w końcu dał spokój. Fakt, że sama bliskość Laury mogła Wesa tak zdemobilizować, ostudzić jego zapał, bardzo Dawida zmartwił. - Weź wóz, Dave, i jutro rano mi go podrzuć. Nie wracaj teraz piechotą. - Nie. Wysiadamy. W porządku. Wes wstał, wyprostował się na całą wysokość i poklepał Dawida po ramieniu; twarz miał dziwnie przestraszoną, a w oczach pijackie łzy. - Jesteś najlepszym kumplem na świecie. Nigdy w życiu takie- go nie miałem. - Zanim pójdziesz spać, połknij aspirynę i wypij morze wody - wyszeptał Dawid. - Spać! Dobre sobie! Dawid pomachał mu ręką i zagłębił się w noc. Czuł się silny i wolny, wolny od tego rozgardiaszu, jaki panował w duszy Wesa. Uśmiechnął się nawet do siebie i potrząsnął głową z politowaniem. Poznał Wesleya Carmichaela tuż po jego miodowym miesiącu i, pamiętał, zazdrościł mu jego szczęścia. Okropne. Prawie zawsze czegoś komuś zazdrościł. Słyszał w fabryce o jego brawurowych, nie napotykających oporu zalotach, o urodzie Laury i tak dalej, i tak dalej. Może ze trzy miesiące chodził Wes w aureoli szczęścia - skromny śmiertelnik, opromieniony łaską bogów - trwało to jednak tak krótko, że okres ów zatarł się Dawidowi w pamięci niemal zu- pełnie. Potem odbyło się szybkie zstąpienie do piekieł, gdzie Wes przebywa po dziś dzień. Często wieczorami przychodził do Dawida, uciekając od języka Laury, od jej zwariowanego sprzątania. Dawid 12

współczuł Wesowi w czas weekendów, kiedy to - mimo iż Laura nie pracowała - sprzątanie szło pełną parą, Laura bowiem, jak powiada Wes, oskarżała go o to, że robi bałagan z chwilą przekroczenia progu domu. Dawid znowu potrząsnął głową. Jak można pozwolić, żeby taki skarb jak małżeństwo zgnił w twoich oczach niczym jabłko? Jemu i Annabelli nigdy się coś takiego nie przydarzy, przysiągł sobie w duchu Dawid, tak jak przysięgał już niejednokrotnie. Na samą myśl o niej rozkoszne drżenie przebiegło go od stóp do głów, jakby serce rozdzwoniło się w nim z niezwykłą mocą. Znajdował się wła- śnie przed domem pani McCartney. Nim postawił nogę na stopniu schodów, rozległ się wewnątrz te- lefon. Otworzył drzwi, przeszedł na palcach przez hall i bezbłędnie sięgnął ręką po słuchawkę. - Halo - powiedział szeptem. - Dave, to ja, Wes. Dzięki Bogu spała. Co ty o tym myślisz? - Wszystko będzie dobrze. - Słuchaj, chciałbym się z tobą zobaczyć jutro wieczór. Zapra- szam cię na kolację. Posiedzimy, wypijemy trochę piwa i może... - Jutro jest piątek. - O, Chryste, faktycznie. - Przykro mi, stary, gdyby nie to... - Wiem, wiem - przerwał mu Wes zgnębionym tonem. - Cześć, stary, do jutra. - Odłożył słuchawkę tak szybko, jak gdyby miał się zaraz rozpłakać na myśl o czekającym go długim weekendzie. Dawid w milczeniu położył słuchawkę na widełki i poszedł na palcach do swojego pokoju, znajdującego się w zachodnim skrzydle domu na pierwszym piętrze. Spod drzwi pokoju naprzeciwko łazienki wydobywało się pasmo światła. Pewno to jest pokój tej dziewczyny, pomyślał Dawid otwie- rając długim kluczem zamek. „«Effie». Czy to nie okropne imię? - 13

zapytała, jakby się usprawiedliwiała. Ojciec tak mnie nazwał na cześć jednej ze swoich dawnych ukochanych”. Dawid zadał sobie w duchu pytanie, czy czasem jej ojciec, będąc wciąż zakochany w tamtej Effie, nie ożenił się przypadkiem z jędzą. Życie jest bardzo, bardzo dziwne; mimo to Dawid Kelsey żywił niezłomne przekonanie, że los się do niego wreszcie uśmiechnie. Rozdział 2 Co piątek około godziny siedemnastej trzydzieści Dawid wstępo- wał do pensjonatu po niebieski chlebak, w którym miał przypusz- czalnie czystą koszulę, piżamę, szczotkę do zębów, maszynkę do golenia. Nie zwykł zabierać na weekend żadnej rzeczy osobistej, której używał u pani McCartney. Do niewielkiej torby podręcznej mógł włożyć książki, butelkę dżinu lub wina, coś dla domu, ale nic z osobistych drobiazgów służących mu od poniedziałku do piątku. Prawdę mówiąc, nie musiał chodzić każdego piątkowego popołudnia po chlebak, mógł go z powodzeniem co piątek rano brać ze sobą do pracy. Wracał jednak do pensjonatu, aby dowiedzieć się, czy czasem nie przyszedł poranną pocztą list od Annabelli. Kierował nim jakiś wewnętrzny impuls, choć przez dwa lata, które spędził w tym mie- ście, Annabella napisała do niego zaledwie dwa listy. A on do niej tylko cztery. Byłoby poważnym błędem, myślał, gdybym zasypywał ją listami. Jego pokój, jak i on sam, był czysty i schludny, ponadto tchnął zamierzchłą przeszłością, która mogłaby być tylko udziałem kogoś bardzo starego albo o której czyta się w książkach czy ogląda w kinie. Takiego na przykład pana Harrisa, brzuchatego stroiciela for- tepianów mieszkającego na parterze, albo pana Muldavena wdowca, parter od frontu, albo nawet samą panią McCartney. Gdy więc tego 14

rodzaju ludziom zdarzyło się przekroczyć próg pokoju Dawida, stawali jak wryci, ze zdumieniem malującym się na twarzy, zanim wyłuszczyli powód swoich odwiedzin. Dawid był przeciwny go- ściom, miał własną szczotkę, ścierkę do kurzu i tak dokładnie sprzą- tał swój pokój, że Sara, sprzątaczka, nie potrzebowała nawet wcho- dzić, chociaż skądinąd było mu wiadomo, iż niekiedy wchodziła. Pokój był utrzymany w kolorze wyblakłej żółci, zaś meble - nie różniące się niczym od sprzętów we wszystkich innych pokojach, tandetne połączenie staroświecczyzny z nowoczesnością - zapewnia- ły minimum wygód: łóżko, krzesło, fotel, komoda, stół. W pokoju Dawida komody nie było, zamiast niej stała ogromna ciemnobrązo- wa szafa z dwiema szufladami u dołu. Na podłodze rozpościerał się dywan, duży i zniszczony, wyliniały od szczotek i odkurzaczy, z mniej lub bardziej skutecznie ukrytymi dwiema dziurami pod szka- radnym brązowym łożem małżeńskim, przykrytym za krótką weł- nianą kapą; obok znajdowało się pospolite biurko, na nim stały rzę- dem książki Dawida. Brązowy wygodny fotel był najnowszym na- bytkiem i liczył prawdopodobnie nie więcej niż dwadzieścia lat. Zarówno panujący tu surowy ład - na ścianach nie wisiał ani jeden obraz - jak i niezmiennie pedantyczna czystość wprawiały ludzi w osłupienie, potem dochodziła jeszcze świadomość, że istnieje tu jakaś specyficzna, staroświecka atmosfera, spotęgowana obecnością Dawida, jego wysokiej, promieniującej spokojem sylwetki. Pani McCartney nie traciła wiele czasu na zachwyty. Uważała po prostu Dawida za idealnego lokatora, przystojnego młodego człowieka, takiego, co to się trafia jeden na milion. Nie palił, nie pił, nie przyj- mował dziewczyn nawet przed dziesiątą wieczorem (o której to porze nie tolerowała nikogo; uprzedzała o tym stanowczo każdego kandydata na lokatora), weekendy, od piątku wieczór do poniedział- ku rano, spędzał u chorej matki w zakładzie. Pani McCartney ubole- wała jedynie nad tym, że Dawid Kelsey nie znajdzie odpowiedniej dla siebie żony. 15

O godzinie siedemnastej trzydzieści ktoś zapukał do jego drzwi. Dawid powiedział „proszę”, po czym ujrzał panią McCartney, której twarz wyrażała skrzętnie tajone zdziwienie pomieszane z ciekawo- ścią; spoglądała poza nim, penetrując wzrokiem pokój. Jej bezbarw- na, tykowata sylwetka i nieujarzmiona aktywność denerwowały Dawida, budziły w nim odrazę. Na twarzy jej gościł uśmiech, równie sztuczny jak uzębienie, ale Dawid wiedział, że cały czas sprawdza pilnie, czy jego pokój, jej własność, każde w nim źdźbło, każda drzazga są nie naruszone w swej brzydocie. Prawdziwą przykrość sprawiała mu myśl, że jej dwóch synów, mieszkających w St. Louis, los pokarał taką matką. - Przepraszam, Dawidzie, że pana niepokoję - powiedziała pani McCartney - ale pani Beecham prosiła, by wstąpił pan do niej przed wyjściem. - Pochyliła się nieco do przodu i szepnęła: - Zdaje się, że ma coś dla pana matki, kochana staruszka. - Dobrze, wstąpię. Dziękuję pani bardzo. - A ja dziękuję za komorne. - Cofnęła się o krok. - Nie uważa pan, że środkowe okno jest odrobinę nieszczelne? Ten deszcz w poniedziałek... Dawid odwrócił się, spojrzał na okno we wnęce, duże, środkowe, pomiędzy dwoma mniejszymi, wąskimi, i rzekł: - Nie, absolutnie nie. - Być może było nieszczelne, lecz Dawid nie życzył sobie, żeby pani McCartney czy też majster George myszkowali po pokoju w czasie jego nieobecności. - No to dobrze. A więc życzę panu, Dawidzie, miłego weeken- du i proszę przekazać ukłony pańskiej matce, - Dziękuję. Nie omieszkam. - Dawid stał chwilę nieruchomo, póki kroki pani McCartney nie rozpłynęły się w ciszy. Potem wy- szedł i zamknął za sobą drzwi. Pani Beecham mieszkała na drugim piętrze od tyłu. Drugie piętro było o wiele mniejsze, mieścił się tam tylko pokój pani Beecham, w 16

środkowej części łazienka i taki sam pokój po lewej stronie, w któ- rym sypiała pani McCartney. Dawid zapukał delikatnie i zaraz usły- szał przyjemny wysoki głos pani Beecham: - Wejdź, Dawidzie. - Poznała go po krokach. Siedziała w fotelu na kółkach z robótką w ręku i książką na kola- nach. Na otwartej książce leżała lupa w kształcie prostokąta, którą, robiąc na drutach i czytając jednocześnie, przesuwała wzdłuż stroni- cy. Miała osiemdziesiąt siedem lat, sparaliżowaną lewą nogę i czę- ściowo sparaliżowaną lewą rękę po wylewie krwi do mózgu sprzed dwudziestu lat. Córka mieszkająca w Kalifornii przysyłała jej regu- larnie niewielką sumę pieniędzy, lecz, jak Dawid słyszał, nigdy jej nie odwiedzała. - Siadaj, Dawidzie - powiedziała pani Beecham, wskazując ge- stem ręki nadłamane wypłatane krzesło. - Chciałam cię złapać przed wyjściem. Mówiłeś kiedyś, że twoja matka jest mniej więcej mego wzrostu, prawda? - Wprawiła biegle w ruch fotel ria kółkach i zapar- kowała go przy komodzie. - Mniej więcej - odparł Dawid, jak już wiele razy przedtem. - Tylko proszę mi nie mówić, że znowu pani coś dla niej zrobiła. - Siedział z uśmiechem na twarzy, chciał być uprzejmy, ale aż go zatkało, kiedy pani Beecham wyciągnęła z szuflady jakiś różowy stroik. - Zrobiłam drugą lizeskę. Wiesz, że nie zajmuje mi to dużo czasu, a nie mam nikogo, komu mogłabym to dawać. Dawid obejrzał rzecz pełen uznania, zastanawiając się, czym mógłby się pani Beecham zrewanżować. Dał jej już kilka prezentów. Lecz wymyślać prezenty dla pani Beecham to sprawa wcale nie prosta. - Bardzo piękna. Tylko że moja matka ma jeszcze tę lizeskę, którą zrobiła pani dla niej w zeszłym roku. 17

- Od przybytku głowa nie boli. Dwie pary skarpetek na pewno ci nie wystarczają. Przynieś mi je koniecznie, jak się podrą. Robię teraz dla mego malutkiego prawnuczątka płaszczyk i czapeczkę, skarpetki dla ciebie zaraz potem. - Migała szybko drutami, zbyt stara, by się zaczerwienić z radości na widok zachwytu Dawida jej dziełem. Dawid stał, trzymając w ręku różowy stroik. Zrezygnował z za- miaru zapytania jej o to prawnuczątko, którego płeć wyleciała mu z pamięci, jako że nie był pewien, czy rodzina pani Beecham okazała się na tyle przyzwoita, by przysłać staruszce fotografię. - Prosiłam tę sympatyczną dziewczynę z dołu, żeby przyniosła mi pudełko do lizeski, na pewno przyniesie, tylko że jeszcze nie wróciła. Już ją poznaję po krokach. - Spojrzała na niego promiennie przez okulary, które powiększały jej źrenice do tego stopnia, że widać było kataraktę w obu oczach. - Jaką dziewczynę? - zapytał Dawid. - Effie Brennan. Nie powiesz chyba, że jej nie znasz. - Znam, oczywiście, że znam - rzekł Dawid z uśmiechem. - Co mam pani kupić w dowód wdzięczności? Może ten ser, który pani lubi? Jakąś roślinę doniczkową? - Jej wychodzące na wschód okno zastawione było doniczkami pełnymi kwiecia. - Nie mam miejsca na parapecie, sam widzisz - powiedziała śmiejąc się. Po czym podniosła palec ostrzegawczym gestem. - Otóż i Effie. - Na mnie już czas. - Dawid otworzył chlebak, zasłaniając go przed wzrokiem pani Beecham, choć pewno i tak nic by nie dostrze- gła z tej odległości, i wsunął starannie lizeskę do środka. - Matka oszaleje ze szczęścia - powiedział wstając. - A więc do poniedziałku. Niech pani uważa na siebie. Starsza pani była jakby w transie oczekiwania, łowiła uchem kroki zbliżającej się dziewczyny, toteż pominęła milczeniem słowa Dawida, który czekał stropiony na pożegnalny gest. Rozległo się 18

wówczas pukanie do drzwi i pani Beecham wyśpiewała swoje: „pro- szę”. Effie wtargnęła niemal do pokoju, z pełnym naręczem żółtych kwiatów, i gdyby Dawid był szybszy i trochę gorzej wychowany, mógłby chyłkiem umknąć, nie zauważony przez dziewczynę. - Jest - powiedziała zemocjonowana pani Beecham, biorąc z rąk dziewczyny pudełko w srebrno-białe paski - Włóż tu, Dawidzie, lizeskę. Będzie się prezentowała o wiele lepiej. - Cześć - rzekła Effie z uśmiechem. - To znaczy, że pudełko było dla pana. - Dla mojej matki - sprostował Dawid. - Dziękuję, że się pani trudziła. - Otworzył chlebak i błyskawicznym ruchem wyciągnął lizeskę. Effie pomagała mu, całkiem niepotrzebnie, owinąć lizeskę w bi- bułkę, znajdującą się na dnie pudełka. Ich dłonie zetknęły się. Dawid wyprostował się gwałtownie. Dziewczyna spojrzała na niego badaw- czo. Wsunął pudełko pod pachę. - Pójdę już. Jeszcze raz bardzo dziękuję. - Skinął głową w stro- nę dziewczyny. - Do widzenia. - Kiedy otwierał drzwi, usłyszał jeszcze ,,Jedź ostrożnie, Dawidzie” pani Beecham i poczuł na sobie przenikliwe spojrzenie Effie. Gdy schodził po schodach, dobiegały go jeszcze wyraźnie ich wysokie głosy. Podejrzewał, że pani Bee- cham opowiada dziewczynie, jaki to z niego przyzwoity młody człowiek. Było mu skądinąd wiadomo, że niektórzy lokatorzy nazy- wali go poza jego plecami „święty”. Irytowało to Dawida, ale starał się o tym nie myśleć. Ruszył w stronę północną. Zmierzch zapadł szybko, co świad- czyło o zbliżającej się zimie, i Dawid był temu rad. Wolał noc niż dzień, mimo że właśnie nocą nachodziła go ta jego chandra; wolał zimę niż lato. Jadąc teraz wozem w stronę domu, pogrążył się w marzeniach o wieczorach, które go czekają: jak to będzie sobie 19

siedział z książką przy kominku albo majsterkował w piwnicy, albo leżał na podłodze przed tymże kominkiem i słuchał muzyki w, zapa- dającym mroku. Do diabła z kwiatami lata, z ciętymi różami, które giną, nim tydzień upłynie. Gdy Dawid wychylił się z okna salonu, widział zielony bluszcz, ciemny, dorodny, przywierający szczelnie do kamiennego fundamentu. Oglądał również ten bluszcz zakonser- wowany w lodzie, a jednak zielony, wciąż żywy. Roślina nie wyma- gała pielęgnacji, ale Dawid poświęcał jej trochę czasu, dlatego też dobrze znosiła zarówno porę letnią, jak zimową. W miasteczku noszącym nazwę Ballard, około mili od jego do- mu, Dawid zatrzymał samochód za rogiem ulicy i wstąpił do rzeźni- ka po steki oraz mięso mielone. W innym sklepie kupił świeże bułki, zieleninę, parę gruszek i słoik importowanej musztardy, której jeszcze nigdy nie próbował. W sąsiednim sklepie z trunkami nabył butelki Pouilly-Fuissé i skrzynkę Frascati. Wreszcie zapalił silnik, skręcił w wąską szutrową drogę, a potem w zwykłą drogę polną biegnącą wśród sosnowego lasu. Koła zadudniły na mostku przerzuconym przez rzekę, jeszcze jeden ła- godny zakręt i rozbłysły okna jego domu, muśnięte światłami wozu, jakby na powitanie. Dom Dawida stał samotnie. Zbudowany był z kamienia i cegły, a z boku wznosił się nieproporcjonalnie duży komin, jak gdyby prze- znaczony dla budynku o całe piętro wyższego. Dom był matowobrą- zowy, tu i ówdzie w szarym odcieniu naturalnego kamienia. Ktoś kiedyś założył tu trawnik, stąd kępki trawy za domem - który jednak szybko wchłonął las wznoszący się z trzech stron posiadłości. Nawet od frontu, tam gdzie światła samochodu rozjarzyły okna blaskiem, rosło kilka sosen, wyższych niż komin. Dawid, tuląc do siebie torbę z zakupami, otworzył kluczem drzwi frontowe, lecz zanim wszedł do środka, wytarł dokładnie buty o grubą brązową wycieraczkę. Zapalił światło na prawo od drzwi i 20

nabrawszy w płuca pełny haust powietrza, rozejrzał się po pięknym salonie, obrzucił spojrzeniem rozłożystą kanapę, brązowobiałe skóry na podłodze, dwie fotografie Annabelli na gzymsie kominka, regały z książkami i płytami. Potem dopiero skierował swe kroki do kuchni. W ciągu pół godziny zdążył wziąć prysznic, przebrać się w sypialni na górze w świeże dżinsy i koszulę, uruchomić centralne ogrzewa- nie, zanieść do piwnicy skrzynkę wina, pochować zakupy i przygo- tować drwa na podpałkę. Rozpalił w kominku i po raz drugi tego wieczoru zdjął fotografię uśmiechniętej dziewczyny o ciemnych włosach, opadających na ramiona, i delikatnie pocałował ją w usta. Potem przyrządził nie- wielki dzbanek martini, nalał do dwóch kielichów i postawił obok talerza z anchovies i czarnymi oliwkami, upił trochę z jednego kieli- cha i zabrał się do instalowania lampy ściennej, którą przywiózł w chlebaku. Była to specjalna lampa; zamówił ją listownie w nowojor- skim magazynie i kazał sobie przesłać pod adres pani McCartney. Umocował lampę między półkami na książki. W tym czasie zdążył już wypić jedno martini, a drugie zaniósł do kuchni, żeby sobie popi- jać podczas szykowania kolacji. Miał zwyczaj unosić pierwsze mar- tini przed wyimaginowaną Annabella i mówić ,,Twoje zdrowie”, i to samo przy drugim martini, ale teraz z zadowoleniem stwierdził, że od paru miesięcy zaprzestał tego zwyczaju. Nie miało to najmniej- szego sensu. Brnąc w tego rodzaju rzeczy można dostać choroby umysłowej. Podczas gdy kartofle piekły się w piecyku, Dawid puścił na swo- im stereo symfonię Brahmsa, zastawił błyszczący mahoniowy stół srebrem, wyjął kieliszek do wina i białą serwetkę. Położył obok książkę z dziedziny geologii, gdyby w czasie jedzenia przyszła mu ochota na lekturę. Nucił piękną frazę pierwszej części symfonii, cicho nucił, żeby nikomu nie przeszkodzić, gdyby ktoś tu był oprócz niego, ale muzyka zagłuszyła go, ponieważ nie mając sąsiadów, 21

nastawiał adapter dość głośno. Ruchy miał harmonijne, spokojne, o wiele bardziej harmonijne i o wiele bardziej spokojne niż w pensjo- nacie pani McCartney czy też w fabryce. Od czasu do czasu podnosił do ust kielich martini, który wciąż jeszcze nie był pusty, zaglądał do salonu z wyrazem oczekiwania na twarzy, z pytająco uniesionymi w górę brwiami, jak gdyby siedząca na kanapie Annabella powiedziała coś właśnie do niego lub zadała mu jakieś pytanie. Czasami również wyobrażał sobie, że jest z nim w kuchni. A zdarzało się i tak, że po dwóch martini i połowie butelki wina, które wypijał do kolacji, słyszał, jak Annabella mówi do niego ,,Bill”, i wówczas uśmiechał się. W tym domu, jego własnym domu, lubił sobie wyobrażać, że jest Williamem Neumeistrem - człowie- kiem, który ma wszystko, czego tylko dusza zapragnie, który potrafi żyć, śmiać się, być szczęśliwy. Dawid kupił ten dom jako William Neumeister; okoliczni właściciele sklepów, człowiek wywożący śmieci, również pośrednik przy kupnie domu znali go pod tym wła- śnie nazwiskiem. Wymyślił je sobie pewnego dnia, jako że „Neume- ister” znaczy po niemiecku ,,nowy pan”, i choć było to śmieszne i naiwne, nazwisko godnie mu brzmiało i wobec tego przy nim został. Mniej więcej dwa lata temu, kiedy dowiedział się, że Annabella wyszła za mąż za Geralda Delaneya, chciał za wszelką cenę uciec przed cierpieniem, załamaniem psychicznym. Nie należał do tych, którzy w takich okolicznościach rzucają pracę, piją całymi tygo- dniami czy coś w tym rodzaju. Przeciwnie, pracował teraz o wiele więcej, żeby zapomnieć, dojść do siebie, móc zastanowić się nad przyszłością. Potrzebny mu był spokój i zmiana otoczenia, ale po- nieważ pracował, zmiana otoczenia nie wchodziła w rachubę. Ma- rzył jednak o owej zmianie i w miarę jak marzył, wyobraźnia pod- suwała mu coraz to nowe wizje. Dlaczegóż na przykład nie wyobra- zić sobie, że nic podobnego się nie zdarzyło, że Annabella nie 22

popełniła tej potwornej pomyłki? Dlaczego nie popuścić czasem wodzy fantazji i nie wyobrazić sobie, że Annabella poślubiła właśnie jego? Cóż by wówczas jako małżeństwo zrobili? Z pewnością prze- nieśliby się z małego pokoju we Froudsburgu do jakiegoś pięknego domu za miastem. Więc bez wahania dokonał rozdziału, aktualnego po dziś dzień. Brzydki pensjonat we Froudsburgu, gdzie pracował, oraz dom na wsi, w który wkładał dziewięćdziesiąt procent swoich zarobków i któremu poświęcał tyleż wolnego czasu. Nie chciał, aby skojarzono dom z Dawidem Kelseyem, wobec tego zmienił nazwisko, co pocią- gnęło za sobą również zmianę charakteru: Williamowi Neumeistrowi zawsze wszystko się udawało, nigdy w ważnych życiowych spra- wach nie ponosił porażek, William Neumeister zdobył Annabellę. Mieszkali razem, tak sobie Dawid wyobrażał wertując stosy książek, goląc się w sobotnie i niedzielne poranki, snując się po swojej rezy- dencji. Nie wszedł w posiadanie domu z dnia na dzień. Minęły tygodnie, zanim zdobył referencje dla Williama Neumeistra: jedną od „Richar- da Pattersona”, którego zatrudnił w nowojorskim urzędzie pocztowo- telekomunikacyjnym i który na list pana Willisa, pośrednika, przy- słał odpowiedź pełną słów uznania dla Williama Neumeistra; drugą opinię polecającą otrzymał od „Johna Atherleya”, pod którym to nazwiskiem Dawid mieszkał przez tydzień w hotelu w Poughkeep- sie, i tam też dotarł do niego list od pana Willisa. Nie stanowiło natomiast żadnego problemu zapisanie się do biblioteki w Beck's Brook, małym miasteczku leżącym na północ od Ballard - tu refe- rencje nie były potrzebne. Ponadto pożyczył parę tysięcy dolarów (zdążył już je zwrócić) od wuja Berta i tym samym stał się w pełni wypłacalny. Pośrednicy mają zwyczaj ufać ludziom, którzy wpłacają gotówką jedną trzecią wartości obiektu. Wujowi Dawid oznajmił, że nosi się z zamiarem 23

kupienia domu, w związku z czym potrzebne mu są pieniądze, ale po upływie kilku miesięcy poinformował go, iż zmienił zdanie i nadal będzie mieszkał w pensjonacie. W banku narodowym w Beck's Bro- ok otworzył jednocześnie konto czekowe i oszczędnościowe, znów jako William Neumeister, powołując się na rekomendacje panów Pattersona i Atherleya. Rekomendacji tych najwidoczniej jednak nie potrzebowano, albowiem Dawid żadnego listu z banku nie otrzymał. Jego dom miał ogromną zaletę - nigdy nie zionął pustką. Dawid czuł obecność Annabelli w każdym pokoju. Zachowywał się zawsze tak, jak gdyby ona była tu z nim, nawet gdy - pogrążony w rozmy- ślaniach - spożywał posiłki. Nie to co w pensjonacie, gdzie otoczony zewsząd tłumem ludzi czuł się samotny niczym atom w przestrzeni kosmicznej. W tym jego pięknym domu Annabella była przy nim, trzymała go za rękę, gdy słuchali razem Bacha, Brahmsa, Bartoka, stroiła sobie żarty z jego roztargnienia. Chodził po domu w aureoli swoistej chwały. Dni słoneczne były rajem, ale deszczowe weekendy miały pewien specyficzny urok. Sypiał na górze w wielkim łożu małżeńskim. Jej głowa spoczy- wała na jego ramieniu, a kiedy przytulił ją mocno do siebie, fala pożądania nieraz osiągała szczyty znajdując ujście w bliskim kon- takcie z wyimaginowanym ciałem Annabelli, choć zaraz po tym jego dłoń, bezsilna, natrafiała na pustkę. Pewnego niedzielnego poranka wyrzucił flakon perfum „Kaszmir”, które kupił kiedyś, ponieważ Annabella często ich używała. Nie chciał, by takie rzeczy mu ją przypominały. Perfumy to już trochę za wiele. Pewnego niedzielnego wieczoru, po kolacji złożonej z befsztyka z rusztu, Dawid zasiadł przy beżowym japońskim biureczku w salo- nie na pierwszym piętrze, sięgnął po wieczne pióro i co najmniej dziesięć minut oddawał się rozmyślaniom. Kiedy już ułożył sobie w myśli treść, wyjął z sekretarzyka, który nie zawierał nic ponadto, 24

owe dwa listy, jakie otrzymał od Annabella Koperty nosiły pieczątkę Hartfordu w stanie Connecticut; Dawid znał to miasto dość pobież- nie i jego zdaniem było ono równie brzydkie jak Froudsburg. Znał te domy z czerwonej cegły stojące w szeregu, w odległości zaledwie dziesięciu stóp jeden od drugiego, na której to przestrzeni poupycha- no pojemniki na śmieci wraz z wózkami służącymi dzieciom do zabawy. Znał trzepoczącą się na wietrze bieliznę i plątaninę anten telewizyjnych na dachach. Znał nawet ulicę, przy której mieszkała Annabella, chociaż kiedy już się tam znalazł, nie chciał w długim czerwonym szeregu odszukiwać jej domu. Lepiej tylko patrzeć na bolesną ranę niż rozdrapywać ją do krwi. Przeczytał w skupieniu ostatni list Annabelli, choć znał go nie- mal na pamięć. Drobne literki w równych rzędach na dużej kartce papieru listowego. Najdroższy Dave, Bardzo byłam szczęśliwa, kiedy dostałam Twój list, ale jak Ge- raldowi wpadnie w oko koperta, będę się musiała gęsto tłumaczyć. Cieszę się, że praca w dalszym ciągu idzie Ci dobrze. Rodzina często mi pisze, jakie to Ty odnosisz sukcesy. Gratuluję. Ja też wspominam te cudowne dni, któreśmy razem spędzili. Moje życie tutaj nie jest pasjonujące ani ciekawe - życie jest życiem. Sklep Geralda prosperu- je całkiem dobrze, ale czekają nas wydatki. Pytasz, czy myślę o To- bie, a więc myślę i bardzo bym pragnęła się z Tobą zobaczyć, ale sprawa jest trudna i nie obeszłoby się bez straszliwych kłopotów. Mam nadzieję, że masz tam przyjaciół i nie spędzasz czasu w samot- ności. Wiem, że przewyższasz poziomem większość ludzi, ale, jak zwykł mówić pan Soloff (jeden z moich nauczycieli muzyki), każdy człowiek może Cię czegoś nauczyć, nawet najskromniejszy. Nie, nie przechowuję Twoich listów, bo mogłyby trafić do rąk Geralda. Powiedziałam mu, że od czasu do czasu do mnie pisujesz, że mi donosisz, jak Ci się wiedzie. 25

Wiem, że wiedzie Ci się bardzo dobrze. W końcu, Dave, masz pracę, która Cię pochłania. Piszę i piszę, a przecież muszę zrobić stertę kanapek na jutrzejszy piknik! Całuję Cię z całego serca, zawsze ta sama Annabella Tragiczne słowa: „Będę się musiała gęsto tłumaczyć” albo: „Mo- je życie tutaj nie jest pasjonujące ani ciekawe”, które niepokoiły go od dnia otrzymania listu, legły mu teraz na sercu bolesnym ciężarem. Nie kocha Geralda i nigdy go nie kochała. Takie małżeństwo nie powinno trwać. Dawid, kiedy dowiedział się, że wyszła za mąż, w miesiąc po jej ślubie, usiłował nakłonić ją do rozwodu. Potrząsnął głową, wspominając tamte dni, i aż zazgrzytał zębami na myśl, że on sam wszystko zepsuł, popełnił kardynalny błąd: nie trzeba było zo- stawać przez ten ostatni miesiąc we Froudsburgu, choć Cheswick prosił go o to, choć niedawno otrzymał tę posadę i nie zdążył się jeszcze wciągnąć, choć uważał, że za dwadzieścia pięć tysięcy dola- rów pensji rocznej powinien poznać każdy szczegół działalności fabryki. Przez dwa tygodnie wciągnąłby się w robotę, co też się stało. Pohamował teraz swój gniew i szarpnął leżącą przed nim kartkę papieru. Nie ma sensu czytać jej wcześniejszego listu, krótszego niż ten, znał go zresztą również na pamięć, niestety znał, jako że nie był to list podnoszący na duchu. Na jej list z lipca nie odpowiedział. Chciał bowiem, skoro już ją narazi na kłopot, zadać jej jakieś kon- kretne pytanie. Myśl o nieprzyjemnościach, jakie ją mogą spotkać ze strony tej ohydnej bestii, jej męża, doprowadzała go do szału. Wy- gląda na eunucha, pomyślał z nikłą nadzieją w sercu, że a nuż tak jest w istocie. Postawił datę i zaczął „Moja kochana Annabello”, ale zanim pod- jął pisanie, sięgnął po kopertę i zaadresował ją nie umieszczając nazwiska nadawcy. 26