uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Patrick Lee - Widmowa kraina

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Patrick Lee - Widmowa kraina.pdf

uzavrano EBooki P Patrick Lee
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 90 osób, 62 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

O książce Z podziemnego tunelu w Wyoming, gdzie przed laty przeprowadzono nieudany eksperyment, co jakiś czas wydostają się tajemnicze obiekty, wytwory nieznanej technologii. Dwa z nich, bliźniacze cylindry, umożliwiają przejście w przyszłość i – co ważniejsze – powrót. Paige Campbell i naukowcy z korporacji Tangent decydują się na tę podróż w czasie i odkrywają coś przerażającego. Za siedemdziesiąt lat ludzkość wyginie. Ocaleją tylko rośliny i zwierzęta. Do kogo miałaby się z tym zwrócić Paige, jeśli nie do prezydenta Stanów Zjednoczonych? Podczas drogi powrotnej z Białego Domu kawalkada samochodów, w której jedzie Paige wraz z grupą naukowców, zostaje ostrzelana. A wszystko wskazuje na to, że stało się to na polecenie prezydenta. Teraz losy świata są w rękach dwojga ludzi – młodej genialnej informatyczki Bethany i byłego policjanta Travisa Chase’a.

PATRICK LEE (ur. 1976 r.) Autor scenariuszy filmowych oraz powieści – thrillerów z elementami science fiction. Rozgłos przyniósł mu Tunel, pierwsza część trylogii. Widmowa kraina jest jej drugim tomem. Patrick Lee mieszka w USA, w stanie Michigan. www.patrickleefiction.com

Dla Janet Reid. Obiecałem nie mówić nikomu, jaka jesteś miła. Ups!

Podziękowania Gdybym wymienił wszystkich, podziękowania zajęłyby połowę książki. Dziękuję: Dianie Gill i Gabe’owi Robinsonowi za krytyczne uwagi, które stały się moim przewodnikiem po opowieści. Christine Maddalenie, Pameli Spengler-Jaffee, Michaelowi Brennanowi i pozostałym osobom w HarperCollins, których jest tak wiele, że nie sposób wszystkich znać, a tym bardziej wszystkim podziękować. Janet Reid, mojej niezwykle fajnej agentce, oraz wszystkim pracownikom FinePrint – z miliona powodów, których wymienienie zajęłoby drugą połowę książki.

POUFNE, NIE POWIELAĆ WYMAGANE ZEZWOLENIE SPECJALNE ATOLL 6 [a] Kodeks Przepisów Federalnych Stanów Zjednoczonych 403/paragraf 2.1.1. [b] Biały Dom, dyrektywa specjalna 3 sierpnia 1978 roku DEKRET PREZYDENCKI 1978-AU3 Definicje i terminy prawne zawarte w tym dokumencie będą obowiązywać wszystkich sygnatariuszy UMOWY SPECJALNEJ USTANAWIAJĄCEJ ORGANIZACJĘ TANGENT (dalej USUOT). SZCZELINA – oznacza anomalię fizyczną znajdującą się na terenie byłego Wielkiego Zderzacza Jonów w Wind Creek w stanie Wyoming. Całkowita systemowa awaria WZJ z 7 marca 1978 roku stworzyła, w sposób nieznany, SZCZELINĘ. SZCZELINA może być mostem Einsteina-Rosena (za: Raport z badania wypadku WZJ). OBIEKT SPECJALNY – oznacza każdy przedmiot wyłaniający się ze SZCZELINY. Do dnia dzisiejszego OBIEKTY SPECJALNE pojawiają się z częstotliwością od trzech do czterech dziennie (za: Badanie natury wypadku WZJ). OBIEKTY SPECJALNE są przedmiotami o charakterze technicznym, zaprojektowanymi w sposób przerastający możliwości ludzkie. W większości przypadków ich funkcje nie są rozpoznawalne przez badaczy pracujących na miejscu, w Wind Creek. MIASTECZKO GRANICZNE – oznacza podziemny kompleks badawczy zbudowany na terenie, na którym doszło do awarii WZJ, mieszczący stanowiska pracy i kwatery uczonych badających SZCZELINĘ oraz personelu ochrony. Wszyscy sygnatariusze USUOT zgodnie postanawiają, że MIASTECZKO GRANICZNE wraz z otaczającymi je terenami (patrz: Powołanie strefy wyłączności organizacji Tangent) jest suwerennym państwem pozostającym pod wyłączną władzą i kontrolą organizacji Tangent. Niniejszy dokument jest prawnie wiążący. Jego postanowienia wchodzą w życie 3 sierpnia 1978 roku ze skutkiem natychmiastowym. POUFNE, NIE POWIELAĆ

Część​ I ŹRENICA

Rozdział​ pierwszy Pięćdziesiąt sekund przed pierwszym wymierzonym w kawalkadę samochodów strzałem Paige Campbell myślała o upadku Rzymu. Miasta, nie cesarstwa. Cesarstwo upadało etapami. Jest wiele dat, o które historycy mogą się spierać i nazywać ostatecznymi, ale wszyscy zgadzają się, że miasto upadło 24 sierpnia 410 roku. Tysiąc sześćset jeden lat temu, z dokładnością do tygodnia. Paige znała tylko datę, poza tym żadnych szczegółów. Kiedyś chciała być historykiem, nim zdecydowała się zająć czymś zupełnie innym, lecz nigdy nie interesowała się tą częścią świata i tym okresem. Datę pamiętała z zajęć z historii Europy w szkole średniej. Mimo to czasami o tym myślała. Zadawała sobie pytanie, czy mieszkańcy miasta, choćby krótko przed faktem, wiedzieli, że będą świadkami końca. Teraz też zadała sobie to pytanie, a potem odwróciła się do okna. Patrzyła na Waszyngton, cofający się, niknący w zapadającej nocy. Pomnik Waszyngtona i kopuła Kapitolu już rozjaśniły się w ciemności. Na niebie błyskały światła pozycyjne samolotu, który właśnie wystartował z lotniska krajowego Reagana. Przez szybę wpadały światła reflektorów samochodów jadących za nimi i wyjeżdżających z przecznic. Billboardy, wystawy sklepowe, jarzeniówki, blask sięgający niskich, otulających miasto jak kołdra chmur; infrastruktura współczesnego świata, sprawiająca wrażenie, jakby miała trwać wiecznie. Spojrzała przed siebie. Kolumna zmierzała Suitland Parkway na wschód, z powrotem do bazy Andrews, gdzie ona i inni wylądowali zaledwie kilka godzin temu. Północ minęła przed siedmioma minutami. Droga była mokra od padającego od chwili ich przybycia deszczu. Na chodniku odbiły się światła stopu jadącego przed nimi samochodu. Paige znajdowała się w ostatnim pojeździe w kawalkadzie. Obok niej siedział Martin Crawford. A za nimi, na tylnym siedzeniu, w zamkniętej walizce, znajdowało się coś, co było przyczyną ich wizyty w Waszyngtonie. Obiekt specjalny Szczeliny, który właśnie zaprezentowali publiczności – składającej się z jednej osoby. – Nie oczekiwałam, że zachowa się tak spokojnie – powiedziała Paige. – Myślałam, że trudniej mu przyjdzie uwierzyć w istnienie czegoś takiego. – Widział to na własne oczy – zauważył Crawford. – Dowód trudny do podważenia. – Mimo wszystko. Przecież jest nowy. To był jego pierwszy obiekt specjalny… i jeszcze taki! – Ale jest też prezydentem. Wiele widział. Po drugiej stronie pasa zieleni przemykały samochody jadące w przeciwnym kierunku. Paige przyglądała się pryskającej spod kół rozpylonej wodzie. – Myślałam, że się przestraszy. Myślałam, że kiedy go zobaczy, przerazi się jak my wszyscy. – Może umie dobrze udawać? – Myślisz, że potrafi pomóc nam zrozumieć? – spytała Paige. – Pomóc powstrzymać, cokolwiek nadchodzi? – Przecież nie wiemy jeszcze, co nadchodzi. – Wiemy, że nic dobrego. I wiemy, że nie minie wiele czasu, nim się pojawi. Crawford skinął głową. Patrzył przed siebie. Miał siedemdziesiąt cztery lata i na tyle wyglądał; jedynie jego oczy nie zmieniły się chyba od kilku dekad. W tej chwili malował się w nich niepokój. Paige spojrzała w lusterko wsteczne i zobaczyła swoją twarz. Nie dostrzegła kurzych łapek – miała zaledwie trzydzieści jeden lat – lecz wiedziała, że przy tej pracy szybko się pojawią. Obróciła się. Walizka z obiektem specjalnym leżała na tylnym siedzeniu, widoczna w rozszczepionych przez wodę i szyby samochodowe światłach miasta. Paige przypomniała sobie, co powiedziała prezydentowi: że obiekt ten można uznać za narzędzie badawcze stwarzające warunki do niezwykłego odbioru naszego świata. Że dzięki niemu można szukać czegoś, czego nie znajdzie się w żaden inny sposób. W tej chwili ruszali na poszukiwania; chcieli znaleźć odpowiedzi na pytania męczące ich od niecałych dwóch dni. Paige myślała o Yumie w stanie Arizona, początkowym etapie poszukiwań. To tam

po raz pierwszy zrobią użytek z obiektu. Być może to tam znajdą dowody, tak oczywiste, że trudno je przeoczyć. A może nie? Może ich tam nie będzie? Może nie będzie ich nigdzie? Próbowała przegonić te myśli. Patrzyła przed siebie, przez pokrytą kroplami deszczu przednią szybę samochodu. Kątem oka dostrzegła, że Crawford obrócił się do niej; chciał coś powiedzieć, ale tylko przekrzywił głowę. Nasłuchiwał. Ona też coś usłyszała. Gdzieś przed nimi coś się działo. Przez wzmocnione szyby opancerzonego SUV-a dobiegał taki dźwięk, jakby karty do gry dostały się między szprychy obracającego się koła rowerowego. Ale Paige wiedziała, że to nie jest to. Czuła, że jej serce bije mocniej, szybciej. Pochyliła się, spojrzała przed siebie, nad zagłówkiem fotela kierowcy, a w następnej sekundzie wszystko się zaczęło. Jadący przed nimi SUV zahamował i spróbował skręcić. Za późno. Uderzył w tył poprzedzającego go samochodu i się obrócił. Reflektory oślepiły Paige. Jej kierowca szarpnął kierownicę w lewo, lecz także się spóźnił. Zderzenie nie przypominało niczego, z czym zetknęła się dotychczas – zupełnie jakby ktoś chwycił słup telefoniczny i walnął nim w maskę ich wozu niczym kijem baseballowym. Pasy wpiły jej się w pierś i wypchnęły powietrze z płuc. Przez chwilę walczyła o oddech, a świat wokół niej jakby się przesunął, przechylił za oknem samochodu o czterdzieści pięć stopni… i więcej. SUV stracił przyczepność, przewrócił się na dach. Słupki nie wytrzymały i szyby, choć wzmocnione, najpierw się wygięły, a potem wyskoczyły z ram. Dotarły do niej odgłosy prawdziwego świata. Noc wypełnił niski grzechot broni automatycznej, zapewne więcej niż jednej sztuki. I nie był to żaden mały kaliber, o nie, raczej coś ogromnego. Lekki pistolet maszynowy? Nie ma mowy. Kaliber 7,62? Wykluczone. Raczej browning M2, tak to brzmiało. Pociski pięćdziesiątki, wielkości ludzkiego palca, trzykrotnie szybsze od dźwięku. Paige wisiała głową w dół, na pasach nadal zaciskających się na jej piersi i uniemożliwiających oddychanie. Przez huk strzałów przebijał się inny dźwięk, mający źródło bliżej i przypominający stuk kropel deszczu padających na arkusz blachy, tyle że stokrotnie wzmocniony. To kule uderzały w karoserię, każda kolejna głośniej. Paige doskonale wiedziała, dlaczego tak jest. Strzelcy metodycznie ostrzeliwali samochody konwoju, jeden po drugim. Swą robotę wykonywali dokładnie. – Paige? Odwróciła się. Crawford leżał na zmiażdżonych drzwiach od strony pasażera, z głową przekrzywioną i opartą o dach SUV-a. Wyglądał tak, jakby bardzo starał się nie okazać strachu. Wiedział, co zdarzy się za chwilę. Próbowała się zorientować, czy dwaj siedzący z przodu mężczyźni są przytomni, czy nie. Nie zdołała. Wywrotka spłaszczyła samochód tak, że zagłówki przednich siedzeń dotykały dachu. A pomiędzy nimi była tylko ciemność. Pociski uderzały już w karoserie blisko nich. Niszczyły samochód z przodu. Paige znów odwróciła się w stronę Crawforda. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Wyglądało to jak pożegnanie. – Zaczęło się – powiedział Crawford. – Cokolwiek to jest, właśnie się zaczęło. Prezydent jest tego częścią. Paige skinęła głową. Już wszystko rozumiała. Ze zrozumienia zrodził się gniew wystarczająco silny, by zrównoważyć strach. Nagle ucisk na piersi zelżał, mogła oddychać, wciągnęła haust powietrza, a pół sekundy później pociski uderzyły w ich samochód. Zamknęła oczy. Dźwięk był głośniejszy, niż się spodziewała, odgłos rozdzieranego metalu rozrywał uszy. Nie potrafiła odróżnić go od krzyków ludzi. Nie wiedziała, czy sama też krzyczy. W pewnej chwili poczuła, że zalewa ją jakiś płyn. Krew? Raczej nie. Ranni, którzy przeżyli wypadek, twierdzili, że własna krew na skórze jest jak ciepła woda, a ona czuła chłód. Jeszcze raz odetchnęła głęboko, rozpoznała zapach benzyny i zrozumiała. W tym momencie zakończyła się strzelanina.

A ona nadal żyła. Zapanowała cisza. Paige otworzyła oczy. Czuła na sobie wylewającą się benzynę. Benzyna gromadziła się też w zagłębieniach zgniecionego dachu. Spojrzała na Crawforda. Odszedł. Oczy miał szeroko otwarte, patrzył na nią, ale nie żył. Dostał kulę wprost w pierś. Wyglądało to tak, jakby jakieś wielkie zwierzę odgryzło mu kawał klatki piersiowej wraz z płucem i częścią serca. Zza jego ciała, przez puste miejsce, gdzie wcześniej było okno, dochodziły nawoływania. Rozległ się trzask. Broń krótka, może czterdziestkapiątka. I znowu głosy, coraz bliższe. Ale oprócz metra czy dwóch jezdni niczego nie widziała. To przez kąt, pod jakim zatrzymał się samochód. Znalazła zapięcie pasów. Zwolniła je. Opadła ciężko na dach SUV-a. Głowę miała na wysokości okna, widziała przez nie zatrzymaną kawalkadę, strzaskane wozy, otwarte drzwi pojazdów; z jednego z nich wystawało ramię, z którego ciekła krew. Napastnicy szli wzdłuż samochodów, badając wszystkie po kolei. Dostrzegła człowieka z pistoletem – i drugiego, z urządzeniem przypominającym notes elektroniczny; w ciemności jego twarz świeciła odbitym blaskiem ekranu. Właśnie przechodzili od pierwszego wozu do drugiego. Zatrzymali się przy nim, po stronie pasażera. Mężczyzna z notesem wciskał przyciski, raz za razem. Jego twarz to pojawiała się, to znikała w cieniu. Paige domyśliła się, że przegląda zdjęcia. – On to miał? – spytał mężczyzna z pistoletem. Jego towarzysz przejrzał jeszcze kilka zdjęć. – Nie. Ochrona – odpowiedział. Ten pierwszy wsunął pistolet przez okno. Rozległ się pojedynczy strzał. Następnie obaj zajęli się sprawdzaniem pozostałych pasażerów. Paige zorientowała się nagle, że oddycha coraz szybciej. Na małej przestrzeni przesyconej oparami benzyny lada chwila mogła stracić przytomność. W drugim samochodzie mordercy znaleźli kolejnego rannego, sprawdzili go, a kiedy okazało się, że to nikt ważny, zabili. Obróciła się i podparła łokciami. Rozejrzała się dookoła. Okno po przeciwnej stronie, przez które mogłaby wydostać się niezauważona, zgniecione, miało wysokość może dziesięciu centymetrów. Nie przeciśnie się przez nie, nie ma mowy. Przednie i tylne też nie umożliwiały ucieczki. Gdyby przepełzła między przednimi siedzeniami i przecisnęła się przez przednią szybę, zostałaby natychmiast dostrzeżona. Do tylnej nie była w stanie się dostać. Oparcia środkowej kanapy, na której siedziała przed atakiem, teraz niemal dotykały dachu. Szczelina między nimi miała około trzech centymetrów szerokości. Obiekt. Gdyby dostała się do obiektu, być może udałoby jej się zniknąć. Ale jego użycie wymagało przestrzeni, co najmniej trzech wolnych metrów. Oznaczało to, że musi wyjść na maskę. Niemal zdradzić swoje położenie. Jednak włączenie obiektu zajmie jej zaledwie kilka sekund, a potem, jeśli będzie wystarczająco szybka, zniknie, jakby jej nigdy nie było. Wsunęła rękę w wąską szczelinę między oparciem a dachem. Wyściółka ugięła się lekko, podobnie jak miękka tkanka ramienia, mimo to sięgnęła w głąb – nie więcej niż dwadzieścia parę centymetrów. Przesunęła dłoń w lewo i w prawo. Wyprostowała palce. Nic. Być może brakowało zaledwie centymetra, dwóch, ale ten centymetr czy dwa wystarczały. Spróbowała jeszcze raz. To samo. Do oczu napłynęły jej łzy. Chciała wierzyć, że to tylko przez opary benzyny. Kolejny strzał. Bliższy. Spojrzała. Zabójcy stali przy trzecim samochodzie kawalkady. Ma najwyżej pół minuty, nim ją znajdą. Mogła zrobić tylko jedno. Nie sądziła, by starczyło jej czasu, ale co, do diabła, miała do stracenia? Cofnęła rękę, obróciła się na bok i wyjęła z kieszeni telefon komórkowy. Włączyła go i weszła na listę zapisanych makr. Nie da się szybko wybrać numeru telefonu w Miasteczku Granicznym: dzwonisz,

wpisujesz kod, wybierasz numer wewnętrzny, po nim kolejny kod… Zapisanie makra załatwiało to w jakąś sekundę. Znalazła to, którego szukała, wcisnęła wybieranie, czekała. Wreszcie usłyszała sygnał. – Tylko bądź przy telefonie – szepnęła. Zabójcy debatowali nad kolejną ofiarą w trzecim samochodzie. Zdaje się, że nie mogli dojść do porozumienia, czy żyje, czy nie. Ten z notesem elektronicznym przeglądał zdjęcia. Telefon dzwonił… i dzwonił… i dzwonił… Zabójca z notesem skinął głową. On i drugi mężczyzna wyciągnęli ofiarę z samochodu. Czwarty sygnał przerwało kliknięcie oznaczające, że połączenie zostało przyjęte. Paige zaczęła mówić, nim osoba po drugiej stronie zdążyła powiedzieć „halo”. Mówiła szybko, bardzo szybko, miała tylko nadzieję, że to, co mówi, da się zrozumieć. Nie miała czasu na powiedzenie wszystkiego, co powinna powiedzieć. Może poradziłaby sobie w minutę, z wielkim trudem, tyle że nie miała nawet minuty. Na bieżąco ustalała więc hierarchię ważności. Nie wolno jej było pominąć żadnej istotnej informacji. Coś jednak pominęła. Niepokoiło ją to, nie pozwalało o sobie zapomnieć. – Cholera, co jeszcze…? – szepnęła. Widziała, jak mordercy obracają się w jej kierunku. Usłyszeli jej głos, już biegli, głośno tupiąc po mokrym asfalcie. O czym, do diabła, nie pamiętała?! Głos w słuchawce spytał, czy wszystko z nią w porządku. I wtedy sobie przypomniała. Ubrała to w najprostszą możliwą do wymyślenia w tej chwili formę i wykrzyczała do telefonu; zaledwie skończyła, a już przez okno wsunęły się ręce, złapały ją i wyciągały z samochodu za łydki. Chwyciła telefon w obie dłonie i przełamała go. Słyszała, jak obwody drukowane pękają z trzaskiem niczym zwietrzałe krakersy. Leżała na chodniku. Obrócono ją na wznak, przytrzymano pod lufą. Światło na twarzy mordercy z notesem zamigotało; sprawdzał zdjęcia. Spojrzała za jego plecy, zobaczyła wyciągnięte z trzeciego wozu ciało. Było jasne, dlaczego zostawili je w spokoju – uderzenie pocisku niemal oderwało nogę tuż nad kolanem. Trzymała się na skórze i kilku strzępkach mięśni. Krew tryskająca z rozerwanej tętnicy udowej rozlała się na chodniku. Płynęła z rany cienką strużką. Niewiele jej już zostało. Morderca z notesem elektronicznym nadal przeglądał zdjęcia. Za plecami słyszała głosy – za jej samochodem poruszali się jacyś mężczyźni; skopywali okruchy szkła, klękali, grzebali w środku, klnąc pod nosem. Plastikowe opakowanie obiektu specjalnego lekko trzasnęło, zaszurało po betonie. Szybkie, oddalające się kroki… zabrali je ze sobą, zmierzali w tę stronę, gdzie zaczęła się strzelanina. Notes nad jej głową przestał migać. Trzymający go morderca spojrzał na nią z góry. Biegał oczami od jej twarzy do ekranu i z powrotem. – Ty się nim opiekujesz? – O tak.

Rozdział​ drugi Travis Chase jadł lunch sam, przy rampie załadunkowej numer cztery. Siedział wygodnie ze zwieszonymi nogami. Nad parkingiem płynęła nocna mgła przesiąknięta zapachami spalonego paliwa, mokrej nawierzchni, hamburgerów, a zza parkingu i wąskiego chodnika, z biegnącej tamtędy I-285, dochodził to rosnący, to opadający niczym załamująca się fala dźwięk silników samochodowych. Za I- 285 rozciągało się miasto, Atlanta: rozległe, skąpane w rozproszonym pomarańczowym blasku neonów, o drugiej nad ranem pomrukujące tylko leniwie. Magazyny za plecami Travisa pogrążone były w ciszy. Tylko czasami zakłócały ją dźwięki dobiegające z pokoju pracowników, mieszczącego się na ich południowym skraju: stłumione przez odległość rozmowy, trzask otwieranej i zamykanej kuchenki mikrofalowej, zgrzytnięcie krzesła po podłodze. Wchodził tam jedynie po to, by włożyć lunch do lodówki, a potem – by go wyjąć. Przy granicy parkingu coś się poruszyło, coś niskiego, przylegającego do nawierzchni. Kot wybrał się na łowy. Biegł i zatrzymywał się, aż skoczył pod kontener na odpady. O tym, że dopadł ofiary, świadczyły tylko pisk i ciche odgłosy walki, stłumiony tupot miękkich łap na stali. A potem wszystko umilkło – wszystko poza szumem dobiegającym z autostrady. Travis skończył lunch. Zgniótł brązową torbę i rzucił ją łukiem do stojącego obok zgniatarki pojemnika. Obrócił się, podciągnął nogi, umieścił je skosem na betonie. Oparł się o wypełniony betonem stalowy słup, na którym wisiała brama. Przymknął oczy. Czasami udawało mu się przedrzemać w ten sposób kilka minut, ale przeważnie po prostu odpoczywał. Wyłączał się. Próbował nie myśleć, nie pamiętać. · · · Zmianę kończył o wpół do piątej. W tej ostatniej godzinie sierpniowej nocy ulice były puste. Nim poszedł do siebie, ze skrzynki pocztowej wyjął listy. Dwie oferty kart kredytowych, rachunek za gaz, reklama sklepu spożywczego. Wszystkie zaadresowane do Roba Pullmana. Widok tego nazwiska na kopercie nie wywoływał w nim już żadnej reakcji. Było jego, tak jak adres. Od przeszło dwóch lat nikt nie nazwał go Travisem Chase’em – słowa te nie zostały użyte ani podczas rozmowy, ani w korespondencji. W tym czasie widział je zaledwie raz, i to nie napisane, lecz wyryte. „Travis Chase”. Przed półtora rokiem, pewnej wtorkowej nocy, ruszył do Minneapolis. Prowadził czternaście godzin. Obliczył sobie drogę tak, by dotrzeć na miejsce, gdy będzie ciemno. W końcu stanął nad własnym grobem, bardziej okazałym, niż przypuszczał: na podstawie wielka marmurowa płyta, całość miała ponad metr wysokości. Pod jego nazwiskiem i datami znajdował się jeszcze cytat z Ewangelii świętego Mateusza (5,6). Musiał zadać sobie pytanie, ile jego brata to wszystko kosztowało. Przyglądał się swemu nagrobkowi przez jakieś pięć minut, odwrócił się, odszedł, a godzinę później zjechał na parking przy autostradzie. Płakał jak dziecko. Potem w ogóle o tym nie myślał. Wszedł po schodach do mieszkania. Rzucił pocztę na kuchenny blat. Zrobił sobie kanapkę, wyjął z lodówki dietetyczną colę. Zjadł i wypił, stojąc oparty o zlew. Dziesięć minut później leżał w łóżku. W mroku wpatrywał się w sufit. W jego sypialni okna znajdowały się na dwóch ścianach. Otworzył oba, wywołując lekki przeciąg; powietrze było gorące, ale przynajmniej się poruszało. W mieszkaniu nie było klimatyzacji. Przymknął oczy. Wsłuchiwał się w nocny szum miasta wpływający do pokoju z falami upału. Czuł, jak powoli zbliża się sen. Już niemal spał, gdy przed jego dom podjechał samochód. Zwolnił, skręcił na parking, światła reflektorów przesunęły się po suficie. Zatrzymał się, ale kierowca nie wyłączył silnika. Po prostu czekał. Trzasnęły drzwi. Rozległ się cichy tupot szybkich kroków. Zabrzęczał dzwonek. Travis otworzył oczy.

Doskonale wiedział, kim jest gość. Facet w mieszkaniu obok miał dziewczynę. Z upodobaniem pojawiała się u niego w środku nocy kompletnie pijana, marząca tylko o tym, by się z kimś pokłócić. Ostatnim razem, przed trzema tygodniami, próbował ją zignorować. W odpowiedzi zaczęła wciskać wszystkie przyciski na domofonie, aż ktoś się poddał i otworzył drzwi, tak że mogła pójść na górę i walić pięściami w te, o które chodziło jej od samego początku. Skoro strategia okazała się wówczas skuteczna, dziś postanowiła ją powtórzyć. Sprytnie. Dzwonek zabrzęczał znowu. Travis zamknął oczy. Czekał, aż przestanie dzwonić. Za trzecim razem zorientował się, że coś jest nie tak: nie rejestrował dzwonków do innych drzwi, tylko do swoich. A powinien je słyszeć, bo ich niski dźwięk z łatwością przenikał przez ściany. Poprzednim razem ich nie przegapił. Ktoś chciał się dostać do jego mieszkania. Tylko jego i nikogo innego. Wstał z łóżka, podszedł do okna, przycisnął twarz do siatki tak, by móc zobaczyć drzwi wejściowe. Przed drzwiami dostrzegł dziewczynę, ale nie sąsiada i nie pijaną. Stała na chodniku, w pewnej odległości od domofonu. Przycisnęła guzik, cofnęła się. Patrzyła na otwarte okno sypialni Travisa – patrzyła na nie, nim do niego podszedł – a teraz, kiedy go ujrzała, drgnęła i skuliła się. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Parę metrów dalej, na ulicy, stała taksówka z włączonym silnikiem. Dziewczyna wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, ale z tej odległości trudno było to dokładnie ocenić. Mogła być młodsza. Miała jasnobrązowe włosy do ramion i wielkie oczy ukryte za zasłaniającymi jedną czwartą twarzy okularami – albo od pięciu lat niemodnymi, albo o pięć lat wyprzedzającymi modę. Widział ją po raz pierwszy w życiu. Ale ona go znała, choćby ze zdjęcia. Świadczyła o tym jej mina. Rozpoznała go przy słabym świetle lampy parkingowej. Dziewczyna zeszła z betonowego chodnika na trawnik. Zrobiła trzy kroki w stronę okna. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy. Zatrzymała się, przez krótką chwilę stała nieruchomo, a potem powiedziała: – Travis. · · · Wszystkie możliwości Travis zanalizował w czasie koniecznym do włożenia dżinsów i podkoszulka. Nie było ich wiele. Pomyślał o Paige, która w lecie przed dwoma laty stworzyła tożsamość Roba Pullmana. Widział, jak wprowadza ją do wszystkich liczących się baz danych: federalnych, stanowych i lokalnych. Dane obejmowały minione czterdzieści lat. Następnie wymazała wszelkie cyfrowe ślady pozostałe po tej operacji, nawet ze swojego komputera w Miasteczku Granicznym. Nie zachowało się po niej zupełnie nic. Skojarzenie jego nowego nazwiska ze starym było równie prawdopodobne, jak odtworzenie rzeźby z lodu z kubełka wody, w którym ją stopiono. Tę dziewczynę mogła przysłać wyłącznie ona, nikt inny. Wyszedł z mieszkania. Zbiegł po schodach. Dziewczyna czekała na niego przy szklanych drzwiach wejściowych. Zwolniła już taksówkę. Otworzył drzwi i wyszedł przed budynek. – Co się dzieje? – spytał. – O co chodzi? Z bliska dziewczyna wyglądała na znacznie bardziej zdenerwowaną. Przez ramię przewieszony miała plecak, bawiła się jego paskiem. Coś w jego zachowaniu musiało ją zaniepokoić. Przez chwilę wydawało mu się, że chce się cofnąć, jednak tego nie zrobiła. – Ty prowadzisz – rzuciła. – Ja będę mówić. · · · – I-dwieście​ osiemdziesiąt pięć. Lotnisko Hartsfield-Jackson.

Travis​ wyjechał z parkingu i skręcił w prawo. Dziewczyna​ chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w tym momencie rozległ się dźwięk telefonu komórkowego. Obróciła się na siedzeniu i wyjęła go z kieszeni. Wcisnęła „zieloną słuchawkę”, po czym oparła aparat na plecaku, który, usiadłszy, położyła sobie na kolanach. – Halo? – Pani​ Renee Turner? – spytał męski głos. – Tak. – Mówi​ Richard z Falcon Jet. Dzwonię, by poinformować, że pani samolot jest zatankowany i gotowy do startu, gdy tylko wyda pani takie polecenie. Lot do Waszyngtonu, na lotnisko Dullesa, potrwa godzinę piętnaście minut. Czy pani gość ma jakieś specjalne wymagania dotyczące napojów alkoholowych? Dziewczyna​ spojrzała na Travisa. Ten wzruszył ramionami. – Wystarczy​ nam to, co jest na pokładzie – odparła. – Wkrótce będziemy na miejscu. – Doskonale. Przerwała​ połączenie i odłożyła telefon na półeczkę pod przednią szybą. Nadal wydawała się niespokojna. Przytuliła do siebie plecak, prawie go spłaszczyła. Niewiele miała w nim dobytku. – Renee​ – powiedział Travis. – Miło cię poznać. Przez​ krótką chwilę dziewczyna sprawiała wrażenie zagubionej. – Och,​ przepraszam. Mam na imię Bethany. Bethany Stewart. Wyciągnęła​ drobną dłoń. Travis uścisnął ją uprzejmie. – Renee​ to imię na potrzeby tej operacji. Tak naprawdę ona nie istnieje. – Jest​ bardzo zamożna… jak na kogoś, kto nie istnieje. – Kiedyś​ ci o tym opowiem. – Poczekam. – Pracuję​ dla Tangentu. Chyba się tego domyśliłeś. Travis​ skinął głową. – Uprzedziłabym​ cię telefonicznie, ale bałam się, że po kilku słowach po prostu odłożysz słuchawkę i znikniesz, nim dotrę na miejsce. – Paige​ mogła do mnie zadzwonić. Wie, że rozmowy z nią bym nie przerwał. – To​ Paige jest powodem mojego przyjazdu – powiedziała Bethany po paru sekundach milczenia. – Nie miała czasu na telefon do nikogo oprócz mnie. I tak ledwie zdążyła. Travis​ czekał, aż powie coś więcej, ale zamiast mówić, dziewczyna wzięła do ręki telefon. Wywołała na ekran coś, co wyglądało jak menedżer plików. – Jest​ ustawiony na automatyczne nagrywanie wszystkich rozmów – wyjaśniła. Kliknęła jeden z plików. Nagranie dźwięku. Najpierw​ rozległ się jej głos, „halo”, ale nim przebrzmiało to słowo, odezwała się Paige. Mówiła szybko, jakby w ataku paniki. Hiperwentylowała, a jednak robiła co mogła, by można ją było zrozumieć. „Bethany,​ idź do mojego mieszkania. Drzwi otworzysz kodem cztery osiem cztery osiem jeden. Otwórz skrytkę w tylnej ścianie szafy: gwiazdka siedem osiem trzy trzy. W środku znajdziesz jeden z testowanych przeze mnie obiektów specjalnych, taki sam jak ten, który wzięłam ze sobą do Waszyngtonu. Zabierz go i opuść Miasteczko Graniczne. Natychmiast. Nic nikomu nie mów. Znajdź jakieś bezpieczne miejsce i użyj obiektu. Zobacz, co potrafi, to będziesz wiedziała, co powinnaś zrobić. Upublicznij wszystko, czego się dowiesz, zrób to sama, nagłośnij sprawę, ale nie zwracaj się z nią do władz. Ani do prezydenta, ani do kogokolwiek. Jeśli będziesz potrzebowała pomocy, znajdź w Atlancie Travisa Chase’a, Fenlow trzysta siedemnaście, mieszkanie pięć, używa nazwiska Rob Pullman. Cholera, co jeszcze…?” Paige zamilkła, odetchnęła głęboko, raz, a potem drugi. W tle Travis słyszał hałas, kroki na chodniku. Następnie​ rozległ się głos Bethany: „Co się stało? Gdzie jesteś?”.

Paige​ znowu jej przerwała: „Możesz z nim przejść, a potem wrócić! Możesz z nim przejść!”. Przy​ ostatnim słowie coś się zmieniło. Odetchnęła inaczej, jakby raptownie się poruszyła. Albo jakby ktoś ją poruszył. Nagranie skończyło się nagle, może wyłączyła telefon, choć Travisowi wydawało się, że nastąpiło coś znacznie gwałtowniejszego. Po​ prawej pojawił się wjazd na dwieścieosiemdziesiątkępiątkę. Skręcił w niego, za szybko. Nie koncentrował się na prowadzeniu. Spojrzał​ na Bethany. Czekał, by wyjaśniła mu, co się, do diabła, stało. Dziewczyna wybrała w menedżerze nowy plik, z symbolem klatki filmowej. Nagranie wideo. – Paige​ zadzwoniła do mnie dziewięć minut po północy czasu wschodniego. To nagrałam z CNN mniej więcej godzinę później, już w drodze do ciebie. Kliknęła​ plik i wręczyła telefon Travisowi. Oparł go na kierownicy; w ten sposób mógł prowadzić i oglądać nagranie. Zrobiono​ je kamerą umieszczoną na śmigłowcu telewizyjnym. Ukazywało rząd zmiażdżonych pojazdów płonących na ulicy. Cztery SUV-y powpadały na siebie jak wagony wykolejonego pociągu, ostatni w kolumnie przewrócił się na dach. Na dole, na pasku, pojawiła się informacja: „W Waszyngtonie zaatakowano kolumnę samochodów”. Zbliżenie​ na jeden z wozów ukazało zniszczenia, których nie można było przypisać jedynie płomieniom: wielkie dziury w metalu. Mogły być wyłącznie wynikiem ostrzału z broni dużego kalibru. Uszkodziły nawet elementy konstrukcyjne. Takie zniszczenia mogły wyrządzić naboje do śrutówki, wystrzelone z bliskiej odległości, ale użycie śrutówki wykluczała sama liczba dziur. Ktoś użył ciężkiej broni maszynowej, może nawet pięćdziesiątek? Poważna sprawa, latać po ulicy z tego rodzaju bronią zaledwie parę kilometrów od miejsca, gdzie spał spokojnie prezydent wraz z rodziną. – Śledziłam​ wiadomości przez kilka godzin – powiedziała Bethany. – Aż do lądowania tu, w Atlancie. Ofiarą ataku na kolumnę mieli paść funkcjonariusze CIA średniego szczebla, nazwisk nie ujawniono. Po jakimś czasie podano dokładną godzinę zdarzenia: kilka minut po północy. Paige i inni po opuszczeniu spotkania byliby o tej porze dokładnie w tym miejscu. Między Białym Domem a bazą Andrews… – Przerwała i spojrzała na Travisa. – Przepraszam za chaotyczną relację. Mówię tak, że trudno coś zrozumieć… – W porządku,​ nie ma sprawy. Najpierw wszystko sobie uporządkuj. Zacznij od początku, powiedz mi, co wiesz. Dziewczyna​ ni to westchnęła, ni to się roześmiała. Zmęczenie i zszargane nerwy w równych proporcjach. – Powiedzenie​ tego, co wiem, nie zajmie mi wiele czasu.

Rozdział​ trzeci Bethany​ otworzyła plecak. Travis poczuł wypływającą z niego falę suchego ciepła, jak przy otwarciu drzwiczek nagrzanego piecyka. W plecaku znajdował się tylko jeden przedmiot. W świetle latarni ulicznych widać było jego zarys: ciemny metalowy cylinder wielkości i kształtu wałka kuchennego, ale bez uchwytów. Wzdłuż na korpusie znajdowały się trzy przyciski oznaczone wyrytymi obok znakami. Przypominały hieroglify, choć Travis miał pewność, że nie są symbolami ziemskiego języka. Koło​ przycisków ktoś przykleił etykiety z wypisanymi ręcznie słowami. Włącz. Wyłącz. Wyłącz​ (rozdzielenie/opóźnienie – 93 sekundy). – To​ o nim Paige powiedziała mi przez telefon – wyjaśniła Bethany. – To ten obiekt ukryła w szafie. Inny, identyczny, zabrała ze sobą do Waszyngtonu. Oba wydostały się ze Szczeliny łącznie, jak słuchawki telefonu bezprzewodowego. – Z łatwością wyjęła obiekt z plecaka, najwyraźniej nie ważył wiele. – Cokolwiek się dzieje – dodała – koncentruje się wokół tych dwóch przedmiotów. – Co​ one właściwie mogą? – spytał Travis. – Nie​ mam pojęcia. – W porządku. – Co​ mogą, wie zaledwie czterech najwyższych rangą ludzi z Tangentu. W tym Paige. Właśnie ta czwórka pojechała do Waszyngtonu. Tylko oni prowadzili z obiektami eksperymenty mające pomóc w zrozumieniu ich funkcji. Prace rozpoczęły się w poniedziałek, niecałe trzy dni temu. Paige i pozostali prowadzili je w zamkniętym laboratorium, a notatki i nagrania umieszczali na bezpiecznym serwerze. Od razu musieli się zorientować, że obiekty robią coś bardzo widowiskowego. – Czy​ to normalne? – zainteresował się Travis. – Istnienie tajemnic wewnątrz samego Tangentu? – Nie przypominało to w niczym zwyczajów panujących za jego czasów, ale z drugiej strony Miasteczko Graniczne nie widziało go od bardzo, ale to bardzo dawna. W ogóle z Tangentem – i z Paige – związany był niespełna tydzień, przed dwoma laty. Nie chciał odchodzić, ale w końcu dowiedział się czegoś, co uczyniło odejście jedyną dostępną mu możliwością. I to, czego się dowiedział, trzymał w sekrecie. – Dochowywanie​ tajemnicy jest polityką tymczasową – wyjaśniła dziewczyna. – Paige wcale się to nie podoba, niemniej wraz z całą górą uznała, że chwilowo nie ma innego wyjścia. Znaczna większość mieszkańców to teraz nowi. W ciągu ostatnich dwóch lat wymieniono niemal całe kierownictwo. Chyba coś o tym wiesz? Travis​ skinął głową. – Owszem,​ coś o tym wiem – przyznał. – Cóż,​ rozchwiało to trochę sam proces rekrutacyjny. Tangent potrafił miesiącami prześwietlać jednego kandydata, ale ostatnio został pozbawiony tego luksusu. Potrzebował wielu pracowników, potrzebował ich szybko, zastosowano więc procedury skrócone… przynajmniej w większości wypadków. Minie trochę czasu, nim będzie można zaufać im wszystkim, tak jak poprzedniemu zespołowi. Paige nie przestawała za to przepraszać, jednak ludzie ją rozumieli. Mieli świadomość tego, jakim nieszczęściem byłoby pojawienie się kolejnego Aarona Pilgrima. Krótko mówiąc, owszem, kiedy pojawia się obiekt specjalny, jest to duża sprawa i zazwyczaj pracuje nad nim ktoś z samej góry. Tak też było w przypadku tych dwóch. – Odłożyła metalowy cylinder na kolana; częściowo był jeszcze ukryty w plecaku, a częściowo już nie. – No więc, mamy poniedziałek – ciągnęła. – Chronione laboratorium. Wiem, że Paige i inni najpierw ocenili zagrożenie, ponieważ wzięli ze sobą organizmy testowe. Muszki owocowe. Nicienie. Pół tuzina myszy. Zakładam, że obiekty nie okazały się groźne, bo wieczorem zwierzęta wróciły na miejsce i wszystko było z nimi w porządku. Potem, we wtorek rano, wywieźli oba obiekty na pustynię, żeby tam nad nimi popracować. Pracowali długo, przez cały dzień i późno w nocy.

Wątpię, by spali, chyba że przedrzemali się na ziemi. Od czasu do czasu pojawiali się w Miasteczku, pojedynczo albo parami, i zabierali na powierzchnię sprzęt komunikacyjny. Wyposażenie do komunikacji radiowej na duże odległości, na wszystkich możliwych częstotliwościach. I do łączności satelitarnej. Wielkie anteny do nadawania, do odbioru, narzędzia do rozmontowywania układów i montowania ich z powrotem. Nie wiem, na co mogło im się to przydać. No i wreszcie w środę rano, niespełna dwadzieścia cztery godziny temu, wrócili ze sprzętem i z obiektami, zjechali do Miasteczka, a potem oznajmili, że​ wyjeżdżają na jakiś czas. Kilka tygodni, może dłużej. Chodziło o coś w rodzaju wyprawy badawczej, ale z użyciem obiektów. Zamierzali jakoś je wykorzystać. Nie chcieli powiedzieć nic więcej oprócz tego, że zaczną w Waszyngtonie. – Mieli​ tam jakiś interes? – Umówione​ spotkanie z prezydentem. – Mówili,​ dlaczego akurat z prezydentem? – Właściwie​ nie. Odniosłam wrażenie, że chcieli uzyskać jego pomoc w tym, co aktualnie robili. Jakby spotkanie właśnie z nim było logicznym pierwszym krokiem. – Przez​ telefon Paige powiedziała ci, żebyś nie ufała prezydentowi – zauważył Travis. Bethany​ skinęła głową. – Coś​ spowodowało, że zmieniła zdanie. – Umilkła na chwilę. Patrzyła przed siebie, w napierający na nich mrok. – Według mnie to prezydent wydał rozkaz ataku na ich samochody. Nie ma innego wytłumaczenia. Travis​ przypomniał sobie widoczne na nagraniu uszkodzenia. Z broni o takim działaniu nie strzela się ot, tak sobie, potrzebny jest trójnóg. Ciężki. Przygotowanie do prowadzenia ognia też wymaga czasu, przynajmniej kilku minut. Stanowisko możesz sobie przygotować w furgonetce, ale wówczas pole ostrzału masz ograniczone przez miejsce parkowania, no i kiedy zaczynasz strzelać, automatycznie tracisz mobilność. Więc najlepiej z góry wybrać lokalizację, a do tego musisz dobrze znać trasę celu i wiedzieć, gdzie i kiedy się pojawi. Te​ informacje mógł mieć tylko prezydent oraz kilku jego najbliższych doradców. Przypomniał​ sobie prezydenta Garnera, człowieka, z którym rozmawiał zaledwie raz, bardzo krótko. Podobnie jak jego pięciu poprzedników, był on blisko związany z Tangentem i nigdy nie uczynił nic, by pozbawić organizację autonomii. Jednak Garner nie był już prezydentem. Zrezygnował przed dwoma laty, po tym gdy jego żona zmarła, jak poinformowano świat, na atak serca. Jego następca, Walter Currey, kontynuował politykę poprzedniej administracji w najdrobniejszych szczegółach i dał jasno do zrozumienia, że nie zamierza ubiegać się o reelekcję w 2012 roku. Był przyjacielem Garnera od przeszło dwudziestu lat, przemawiał na pogrzebie pierwszej damy, dwukrotnie przerywał przemówienie, by odzyskać panowanie nad sobą. Chyba każdy uznałby go za dobrego człowieka. A może​ był tylko dobry w udawaniu dobrego człowieka? – Tak​ czy inaczej – przerwała milczenie Bethany – nic więcej nie wiem. Wczoraj po południu wyruszyli do Waszyngtonu. Po północy dostałam telefon, o którym już wiesz. Próbowałam oddzwonić do Paige, ale nie uzyskiwałam połączenia. Od razu zgłaszała się poczta głosowa. Więc zrobiłam to, o co mnie prosiła. Wyciągnęłam obiekt ze schowka i uciekłam z Miasteczka Granicznego. Chyba rozumiem, dlaczego miałam nic nie mówić żadnemu z jego mieszkańców. Jeśli rzeczywiście moim zadaniem jest zejść do podziemia i użyć tego obiektu, jakikolwiek będzie tego skutek, to im mniej osób o tym wie, tym lepiej. No i nie kontaktując się z nikim, zyskiwałam na czasie. Nie trzeba było zwoływać narad, komunikować się z „właściwymi czynnikami”. Zadzwoniłam, zarezerwowałam jeden z gulfstreamów, które trzymamy w bazie Gwardii Narodowej Browning w Casper. Wystarczyło powołać się na Paige. Zrobiłam to w mniej niż pięć minut po zakończeniu rozmowy. Wówczas nikt jeszcze nie wiedział o tym ataku. Samolot dotarł do Miasteczka Granicznego w dziesięć minut, w kolejne dziesięć przetransportował mnie do Rapid City w Dakocie Południowej, gdzie Renee Turner wynajęła prywatny odrzutowiec,

a Bethany Stewart znikła z powierzchni ziemi. Jeśli o to chodzi, to równie dobrze mogę próbować łapać okazję na stanowej dziewięćdziesiątce. Tymczasem jestem tu, a ty wiesz już tyle, ile ja. Przez​ dłuższą chwilę Travis nie komentował tej opowieści. Musiał rozważyć to, co usłyszał. Pozwolił, by fragmenty same ułożyły mu się w całość. – „Zobacz,​ co potrafi” – powiedział w końcu. – Tych słów użyła Paige w rozmowie telefonicznej. I „upublicznij wszystko, czego się dowiesz”. Dziewczyna​ skinęła głową. Travis​ zerknął na wystający z plecaka cylinder. – Paige​ i pozostali czegoś się o nim dowiedzieli – powiedział. – Czegoś tak wielkiego i ważnego, że świat byłby tym zainteresowany. Czegoś, o czym warto go poinformować. Ale też chcieli wiedzieć więcej. O to chodziło w tej ich wyprawie badawczej. Pewnie znaleźli element układanki i zamierzali szukać wszystkich innych, używając do tego obiektu. Ale przedtem umówili się z prezydentem, żeby pokazać mu zdobyty fragment puzzli. Może myśleli, że pomoże im zrozumieć, o co chodzi. Ten plan nie wypalił. Cokolwiek odkryli, prezydent nie chciał, by poinformowali o tym ludzi. Nie chciał, by odkryli inne kawałki. Może Paige i jej koledzy nie zdawali sobie sprawy z tego, na co wpadli. A prezydent przeciwnie. – Nadepnęli​ komuś na odcisk? Skinął​ głową. Przypomniał sobie nagranie i przewrócony samochód. – Cholernie​ bolesny odcisk – dodał. – Stąd​ polecenie zejścia pod ziemię. Poukładania sobie wszystkiego samodzielnie, niezawiadamiania władz. Travis​ z namysłem spojrzał na Bethany. – Ale​ ty nie zamierzasz zejść pod ziemię, tylko na własne oczy zobaczyć miejsce zamachu. Czyli zrobić coś, czego zapewne Paige by ci zabroniła. Dziewczyna​ odwzajemniła spojrzenie. – Jakoś​ nie odnoszę wrażenia, żebyś chciał mi tego zakazać – zauważyła. – Nie​ chcę. Wydawało​ mu się, że w tym momencie w jej oczach dostrzegł błysk wesołości przedzierający się zza grubej warstwy napięcia i przygnębienia. – Masz​ jakiś sposób na odnalezienie jej? Na sprawdzenie, czy żyje? – spytał. – Mogę​ spróbować. Trudno wyjaśnić, jak to działa, znacznie wygodniej pokazać, kiedy już będziemy na pokładzie samolotu. Postaram się ją zlokalizować, lecz nic więcej. Nie wiem, co zrobić potem. Przecież będzie w jakimś dobrze zabezpieczonym miejscu. – Bethany popatrzyła na czarny cylinder. – Chyba mam nadzieję, że to coś, cokolwiek to jest, może nam jakoś pomóc. Wiem, że nie powinnam się tego spodziewać, ale niczym więcej nie dysponuję. Po zlokalizowaniu Paige możemy znaleźć bezpieczne miejsce, uruchomić obiekt… Przypuszczam, że wówczas wszystkiego się dowiemy. – Znów umilkła. Spojrzała na drogowskaz wskazujący zjazd na lotnisko, a potem na Travisa. – Nie musisz mi pomagać, wiesz? – powiedziała. – Nie musisz się w to wplątywać, jeśli nie chcesz. Travis​ nie spuszczał wzroku z nawierzchni. Myślał o Paige, skrępowanej, bezradnej w rękach tych, którzy na nią napadli. Tuż przed nim I-285 skręcała na wschód, ku rysującej się na horyzoncie, czerwonej jak krew, obietnicy wschodu słońca. – Ale​ chcę – odparł.

Rozdział​ czwarty Znalazł​ miejsce na parkingu długoterminowym, niespełna pół kilometra od hangarów samolotów prywatnych. – Przeszukują​ bagaże przed wejściem na pokład prywatnej maszyny? – spytał. Bethany​ pokręciła głową. Travis​ odwrócił się i chwycił obicie oparcia siedzenia pasażera za lewym ramieniem dziewczyny. Wąski pas tkaniny z boku oparcia od strony kierowcy u góry odpadał, centymetr, może półtora, i ledwie się trzymał. Przypadkowy obserwator uznałby, że to po prostu oznaka zużycia, ale bardzo by się pomylił, bo kiedy Travis mocno nim szarpnął, kilka szwów natychmiast puściło, odsłaniając bok oparcia: konstrukcję ze stali sprężynowej i z pianki. Travis wyjął ze schowka pistolet SIG-Sauer P220, ukryty tam przed dwoma laty. Wsadził go do plecaka dziewczyny, obok czarnego cylindra, wraz z trzema zapasowymi magazynkami, również wyjętymi z ukrycia. SIG był załadowany czwartym. Być​ może widok broni dodatkowo zdenerwował i tak zdenerwowaną Bethany, ale jeśli tak, to tego nie okazała. · · · Wystartowali​ piętnaście minut później. Mały luksusowy odrzutowiec położył się w skręcie, nabierając wysokości. Atlanta pożegnała Travisa obrazem świateł gęstej sieci dróg. Był pewien, że nigdy tu nie wróci, chyba że zdarzy mu się przejeżdżać przez to miasto. Jutro Rob Pullman nie pojawi się w pracy. W przyszłym tygodniu nie otworzy drzwi gospodarzowi, który przyjdzie po czynsz. Pomyślał – z rozbawieniem, ale i ze smutkiem – że prawdopodobnie nikt nie zgłosi policji jego zniknięcia. Wywalą go z roboty i eksmitują in​ absentia. I nikt nie pożałuje tej straty. Wraz​ z Bethany zajęli miejsca w tylnych fotelach, jakieś trzy metry za kabiną pilotów. Dźwięk silników całkowicie zagłuszał ich rozmowę, pod warunkiem że nie podnosili głosu. Bethany​ podłączyła telefon do portu USB w oparciu fotela. – Samolot​ wyposażony jest w system łączności satelitarnej, którego mój telefon nie ma – wyjaśniła. Wywołała​ ekran kojarzący się z programami komputerowymi lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych: czarne tło i migający kursor, niczym w starym DOS-ie. Travis był jednak pewien, że ten program wcale nie jest stary, tylko pozbawiony wymyślnego interfejsu. Zwykły, przeciętny użytkownik nigdy się w to nie bawił: dziewczyna operowała wewnątrz systemu. – Czy​ piloci będą widzieli na ekranach to, co my widzimy? – spytał. – Nikt​ nic nie zobaczy, nawet operatorzy satelity. Wpisała​ komendę składającą się z pozornie przypadkowej sekwencji liter i cyfr, po czym wydała polecenie jej wykonania. Na moment pojawiła się ikona klepsydry, niemal natychmiast zastąpiona mapą drogową Stanów Zjednoczonych nałożoną na obraz satelitarny. Obraz ten podzielony był na szereg zniekształconych, zachodzących na siebie prostokątów. Travis nie od razu zorientował się, co widzi, nie był to bowiem statyczny obraz świata dostępny na wielu witrynach, lecz obraz tworzony w czasie rzeczywistym z wielu sygnałów satelitarnych. Większość Stanów ciągle pogrążona była w mroku nocy. Bethany​ użyła oznaczonych strzałkami klawiszy telefonu do naprowadzenia kursora na środek mapy: miasto Waszyngton. Przybliżyła obraz, aż zajęło ono cały ekran. Mimo iż był on niewielki, Travis widział, jak nakładają się na siebie dane z różnych satelitów. Obszar ten przesuwał się prawie niezauważalnie, piksel co kilka sekund. Wyobraził sobie satelity obserwacyjne przelatujące nad Ziemią po niskich orbitach, ich pole widzenia zmieniające się względem powierzchni. Kolejne​ zbliżenie. Pojawiło się więcej szczegółów miasta. Przez środek obrazu, od lewej do prawej, przebiegał zielony pas National Mall. Powyżej kilka głównych ulic zbiegało się w jednym punkcie: Białym Domu. Niespełna dwa kilometry na północny wschód widać było podświetlony na jaskrawożółto teren obejmujący mniej więcej trzy przecznice na trzy. Dziewczyna wskazała go palcem.

– Jest​ – oznajmiła. – Ci, którzy ocaleli, są gdzieś tutaj od około drugiej, kiedy sprawdziłam to pierwszy raz. Musiano ich przenieść zaraz po ataku, do którego doszło bardziej na południe, między Białym Domem a bazą Andrews. Odbieram sygnał, a to oznacza, że co najmniej jedna osoba żyje. – Zastanowiła się chwilę i dodała: – Albo krew co najmniej jednej osoby jeszcze nie zakrzepła. Travis​ czekał na wyjaśnienia. – Mają​ we krwi radioizotop. Jod-sto dwadzieścia cztery przyprawiony molekułami znacznikowymi. W obieg wody Miasteczka Granicznego wprowadzono go w stężeniu obojętnym dla zdrowia. Po ostatnim spożyciu pozostaje w krwiobiegu mniej więcej dwadzieścia cztery godziny. Niektóre satelity są w stanie go wychwycić, jakkolwiek sygnał jest bardzo, bardzo słaby. Tak słaby, że nie koncentrują się na wykryciu źródła. – Ponownie dotknęła żółtego prostokąta na mapie. – To, co widzisz, to lokalizacja celu wybrana przez komputer. Kiedy wylądujemy w Waszyngtonie, mój telefon odbierze sygnał bezpośrednio. Będzie w stanie wskazać konkretny budynek, a z mniejszej odległości nawet część budynku. Travis​ przypomniał sobie sposób myślenia tak dobrze służący mu w Miasteczku Granicznym. Elastyczność w stosowaniu logiki, konieczny składnik życia, jak znajomość języka w obcym kraju. Przyjął go teraz z powrotem, bez najmniejszego kłopotu. Radioizotopy w wodzie. Jezu Przenajświętszy! – Rozumiem,​ że to kwestia zaufania – powiedział tylko. – Jod?​ Jasne. Środek ostrożności, na wypadek gdyby ktoś chciał opuścić Miasteczko bez zezwolenia, zabierając ze sobą obiekt specjalny. Oprócz mnie wiedzą o tym wyłącznie ludzie znajdujący się wewnątrz tego prostokąta. W Waszyngtonie. – Nie​ obraź się, w końcu Paige z całą pewnością zaufała ci podczas strzelaniny, ale dlaczego powiedziała ci o tym wszystkim przed wyjazdem? – Wcale​ nie jestem pewna, że ufa mi bardziej niż innym nowym, no, może trochę, ale to nie ona powiedziała mi o jodzie. To ja powiedziałam jej. Travis​ milczał. Czekał na dalsze wyjaśnienia. – To​ Paige postanowiła wdrożyć tę technologię, ale dopiero po tym, kiedy dowiedziała się ode mnie, jak to działa. – Rozumiem,​ że nie znalazła cię w dziecięcym zoo? Bethany​ zdołała się uśmiechnąć. – No,​ raczej nie. – Spojrzała na wyświetlacz telefonu. Wpatrywała się w mapę, jakby mogła przebić się przez nią wzrokiem, dotrzeć do samej Paige. – Mam dwadzieścia cztery lata, a studia skończyłam, kiedy miałam dziewiętnaście. Ostatnie pięć lat pracowałam dla firmy zajmującej się bezpieczeństwem danych największych klientów na świecie. Międzynarodowe banki. Firmy handlowe. Departament Bezpieczeństwa Krajowego. Nie sposób przesadzić, tłumacząc, jak ważna jest ta praca. To jak z produkcją mechanizmów zamków do skarbców bankowych. Wiesz, jak to działa? Setki firm budują skarbce, ale bez mechanizmów zamkowych. Mechanizmy konstruują dwie, może trzy firmy. To jedna z tych rzeczy, o których nie powinny raczej wiedzieć miliony ludzi. Lepiej dla wszystkich, jeśli akurat ta wiedza jest limitowana. Z bezpieczeństwem danych jest tak samo. Najwyższa technika. Systemy zabezpieczeń największych firm pisze i obsługuje garstka informatyków. Aż do wiosny byłam jednym z nich. Wyjrzała​ przez okno. Po niebie rozlał się róż; widoczne pod skrzydłami samolotu fale na przemian światła i ciemności oznaczały, że ziemia budzi się do życia. – A przy​ okazji, stąd właśnie wzięła się Renee Turner – kontynuowała. – Z góry przepraszam, bo zabrzmi to jak przechwałka, ale na całym świecie może dwadzieścia osób zna się na bezpieczeństwie danych tak jak ja. Paige, owszem, nie była ignorantką, jest jednak ogromna różnica między takimi jak ona a kimś, kto specjalizuje się w tej dziedzinie od lat. Stworzyłam Renee dziś w nocy, wychodząc od fałszywej legitymacji studenckiej, którą miałam akurat w portfelu. Usiadłam przy stoliku Burger Kinga na lotnisku w Rapid City i w dwadzieścia minut powołałam ją do życia za pomocą tego telefonu. Numer

ubezpieczenia społecznego, dane wydziału komunikacji, w tym zatrzymanie za prowadzenie pod wpływem alkoholu i dwa mandaty za przekroczenie dozwolonej prędkości, rachunki bankowe w First National i Bank of America, w sumie trzy miliony dolarów, opłacone członkostwo w Falcon Jet. Dopisałam nawet aresztowanie za uprawianie seksu na ławce w parku w Miami, kiedy miała szesnaście lat. Uważam, że dodaje jej to autentyczności, przydatnej, jeśli komuś przyjdzie do głowy, aby sprawdzić wyloty z Rapid City i pogrzebać w aktach. Kto by wpadł na pomysł stworzenia tożsamości osoby uprawiającej seks na parkowej ławce? – Ta​ Renee musi być rozrywkową dziewczyną. Bethany​ wzruszyła ramionami. Znów spojrzała na telefon. Na ekranie pojawiła się strefa obserwacji kolejnego satelity. Miała kształt diamentu. – W każdym​ razie nie wątpię, że Paige zatrudniła mnie, bo wiem, jak implementować najsilniejsze zabezpieczenia dla sieci komunikacyjnych, takich jak ta w Miasteczku Granicznym, i jak dotrzymać kroku najnowszym technologiom, które zagrażają zabezpieczeniom. Ale przyznaję, że nie zaskoczyłoby mnie, gdyby miała też inne powody. Na przykład nie wykluczam, że mogła, w najogólniejszych zarysach, przewidzieć właśnie taką sytuację. Opracować scenariusz na czarną godzinę, dzień, w którym Tangent stanie przeciw ludziom o naprawdę dużych możliwościach. Może chciała mieć po swojej stronie kogoś potrafiącego poradzić sobie w takich okolicznościach. Travis​ przez chwilę rozważał tę możliwość. Po raz pierwszy poświęcił uwagę kontekstowi, wyszedł poza kwestię niebezpieczeństwa zagrażającego jednej osobie. Prezydent Stanów Zjednoczonych wykonał bezpośredni, agresywny ruch przeciw Tangentowi. Przekroczył linię, której nie przekroczył nikt przez trzydzieści lat istnienia organizacji. – Może​ być o wiele gorzej – powiedział. – Już​ jest. Zmieniła​ skalę obrazu, aż na wyświetlaczu pojawił się obraz całego kraju, a potem przesunęła go i powtórzyła zbliżenie na plamę atramentowej czerni, amerykański zachód. Tylko pojawiające się i znikające, cyfrowo naniesione granice i drogi dawały jakieś pojęcie o zachodzących zmianach. Skupiła się na najbardziej, jak to możliwe, pustych terenach wschodniego Wyomingu, kwadracie o przeszło stupięćdziesięciokilometrowym boku, ograniczonym od północy I-90, a od południa i zachodu I-25. Kolejne zbliżenie i drogi znikły za krawędziami wyświetlacza; pozostała wyłącznie czerń. Travis wiedział, że Miasteczko Graniczne znajduje się pośrodku tej czerni. – W ciemności​ satelity przełączają się na termowizję – wyjaśniła Bethany. – Ale sygnatura termiczna Miasteczka jest starannie kontrolowana. Wydzielane przez nie ciepło magazynowane jest pod ziemią. Uwalnia się je tylko za dnia, dokładnie wtedy, kiedy temperatura powierzchniowa pustyni jest identyczna z temperaturą wydzielanego ciepła. Jest ono termicznie niewidzialne. Wcisnęła​ przycisk, którego używała poprzednio do zbliżenia. Na wyświetlaczu nic się nie zmieniło. Wciąż był ciemny. Potem​ Travis coś jednak zobaczył. Jaskrawy biały punkt przesuwający się szybko wzdłuż górnej krawędzi wyświetlacza. Ciągnął za sobą ślad, linię cienką na początku, a potem rozszerzającą się i blednącą. Kolejne zbliżenie. Jeden punkt rozdzielił się na dwa. Dwa punkty, poruszające się obok siebie, w szyku, pozostawiające po sobie dwa ślady. Wydawały się poruszać szybciej niż poprzednio; dziewczyna musiała przesuwać obraz, żeby nie znikły. Na dole ekranu podana była skala; szerokość kciuka odpowiadała mniej więcej ośmiuset metrom. Punkty pokonywały tę odległość w ciągu kilku sekund. – Myśliwce​ – rzucił. Skinęła​ głową. – Zauważyłam​ je już podczas lotu do Atlanty. W ciągu dwudziestu minut, dzięki specjalistycznemu programowi, zidentyfikowałam je po smudze kondensacyjnej. To superhornety. Zdolne angażować cele na

ziemi i w powietrzu. Jest i druga para po przeciwnej stronie. Obie zataczają wokół Miasteczka Granicznego krąg o promieniu ponad sześćdziesięciu kilometrów. – Blokada​ – orzekł Travis. – Nikt nie dostanie się do środka ani nie wydostanie się na zewnątrz. Bethany​ po raz drugi skinęła głową. – Przypuszczam,​ że prezydent Currey kazał je poderwać jakąś godzinę po ataku na konwój, kiedy zdecydował się wystąpić z pełną siłą. Mnie udało się wydostać w ostatniej chwili. · · · Następne​ pół godziny minęło im w milczeniu. Oboje wsłuchiwali się w wycie silników i ciche dźwięki awioniki dobiegające z kabiny pilotów. Bethany wyglądała przez okno, Travis patrzył przed siebie niewidzącym spojrzeniem. Myślał o potędze, przeciw której występuje. Milczenie​ przerwała dziewczyna. – Mogę​ ci zadać osobiste pytanie? – Jasne. – Dlaczego​ odszedłeś z Tangentu? Zastanowił​ się nad odpowiedzią, bo odpowiedzi na proste pytania potrafią być bardzo skomplikowane. – Sprawy​ przybrałyby gorszy obrót, gdybym został – odrzekł wreszcie. – W końcu, gdzieś, kiedyś… – Dlaczego​ tak myślisz? – Coś​ mi każe. – To twierdzenie było bliższe prawdy, niż mogłoby się wydawać. – Może​ kiedy załatwimy już tę sprawę, poczujesz się lepiej? Wystarczająco dobrze, żeby powrócić? – Nigdy​ nie wrócę. Jeśli przeżyjemy, załatwię sobie nową tożsamość, jakiegoś nowego Roba Pullmana. Zatrudnię się w nowych magazynach. Będę pracował na trzeciej zmianie do końca życia. – Przecież​ wiesz, że możesz urządzić się wygodniej. Jeżeli tworzysz tożsamość od zera, dlaczego nie przypiszesz sobie paru milionów? Nie musiałbyś pracować. Travis​ pokręcił głową. – Im​ więcej pieniędzy, tym większe możliwości. Lepiej, żebym nie miał ich za wiele. Lepiej, żebym pozostawał na uboczu. Jedynie tak mogę być pewny, że w końcu wszystko będzie w porządku. Dziewczyna​ tylko na niego patrzyła. Było jasne, że nic nie rozumie. Po chwili dała sobie spokój i odwróciła głowę w stronę okna.

Rozdział​ piąty Wylądowali​ na lotnisku Dullesa i taksówką pojechali do miasta. Pół godziny później mieli już lokalizację. Ocalali z ataku na kawalkadę, kimkolwiek byli, znajdowali się w szesnastokondygnacyjnym biurowcu stojącym przy ruchliwym rondzie, skrzyżowaniu M Street i Vermont Avenue. W budynku były okna z nieprzezroczystego, odbijającego światło zielonego szkła, za to nigdzie nie było żadnego korporacyjnego logo, tylko adres wypisany wielkimi czarnymi literami i cyframi na betonowym fundamencie obok głównego wejścia po wschodniej stronie. Źródło​ sygnału znajdowało się na dziewiątym piętrze, w północno-wschodnim narożniku, najbliższym skrzyżowania. Travis​ i Bethany siedzieli w ogródku po przeciwnej stronie ronda, w odległości niespełna stu metrów od biurowca. Było wpół do ósmej, w świetle poranka miasto żyło już pełnią życia. Ulice, okna, ściany domów lśniły, jakby w nocy padało i przestało zaledwie przed kilkoma godzinami. Wiadomość o ataku na kolumnę samochodów była wszędzie. Wielki telewizor w kawiarni pokazywał jego następstwa na okrągło. I ludzie o tym mówili – Travis słyszał rozmowy, które toczyły się przy sąsiednich stolikach. Bethany​ trzymała telefon nisko, na kolanach, by ukryć go przed oczami przypadkowych gapiów. Travis widział, jak porusza wargami, w myślach wymawiając komendy podczas ich wprowadzania. Żadnej nie udało mu się odczytać, ale uznał, że nawet gdyby zobaczył je wypisane na wyświetlaczu, i tak nic by nie zrozumiał. Po​ jakiejś minucie dziewczyna podniosła wzrok. – Sygnał​ jest teraz bardzo słaby – oznajmiła. – Jego osłabienie odpowiada funkcjonowaniu ludzkiego ciała, wypłukującego jod przez nerki i wydalającego go z moczem. W kanałach ściekowych rozdrabnia się w stopniu uniemożliwiającym wykrycie. – Zmarszczyła brwi. – Odpowiada charakterystyce wyłącznie jednego ciała: Paige. Tylko ona ocalała. Travis​ skinął głową. Gapił się na narożnik dziewiątego piętra. Nie potrafił przeniknąć wzrokiem do środka. Nie potrafił powiedzieć, czy Paige wygląda na ulicę. Być może to, co wydawało się oknem, wcale nim nie było. Być może nieprzezroczyste szkło kryło ceglaną ścianę celi – jak w areszcie. – Więc​ właściwie przeciwko czemu występujemy? – spytał. – Co wiemy w tej chwili? Wiemy, że Paige i inni przyjechali do Waszyngtonu na spotkanie z prezydentem, któremu mieli zademonstrować obiekt specjalny. Wiemy, że w tym momencie mu ufali. Wiemy, że gdy ich zaatakowano, zorientowali się, że popełnili błąd w ocenie i że prezydent jest częścią tego czegoś, czymkolwiek to jest. Czegoś, czego Paige i pozostali chcieli się dowiedzieć. No i oczywiście mnóstwo innych ludzi ma w tym swój udział. Włączając w to kogoś, kto kontroluje ten budynek. Bethany​ nie spuszczała wzroku z biurowca. Travis też się na niego zapatrzył. Do tej pory nikt tam nie wszedł, w każdym razie nie głównym wejściem. Za to kilka samochodów zjechało z Vermont Avenue na wąski wjazd oddzielający obserwowany obiekt od sąsiedniego, dysponującego podziemnym garażem od strony frontowej. Oznaczało to, że do biurowca o zielonych oknach wjeżdża się jakoś od tyłu. Większość tych samochodów stanowiły luksusowe limuzyny i SUV-y z przyciemnionymi szybami z tyłu. Za kierownicą siedzieli zawodowi kierowcy. Sami. – No​ to sprawdźmy, kto jest właścicielem – zaproponowała Bethany i znów zaczęła zabawę z telefonem. Wyrzucane​ na wyświetlacz litery i cyfry odbijały się w jej okularach. Pojawiały się, błyskały, zmieniały co parę sekund. Nagle​ ściągnęła brwi. – To​ nie jest nieruchomość rządowa – zakomunikowała. – W każdym razie nie jest tak zarejestrowana. W aktach Waszyngtonu zapisana jest jako budynek do użytku biurowego, własność prywatna. Zbudowany w dwa tysiące szóstym roku. Nie ma nazwy firmy ani nazwiska choćby jednego

udziałowca. Może należeć do cywilnego wykonawcy pracującego dla wojska, firmy budowlanej, coś w tym rodzaju. – Mrużąc oczy, przez dłuższą chwilę przyglądała się budynkowi. – Znajdziesz​ coś więcej? – Muszę,​ jeśli mamy jakoś pomóc Paige. – Przeniosła wzrok z budynku na Travisa. – Powiem ci, co myślę. Jeżeli zechcemy zwrócić się o pomoc, o oficjalną pomoc, to tylko do FBI. Nikt inny nawet nie tknie tak wielkiej sprawy. Ale musimy być cholernie ostrożni. Niezależnie od tego, na co wpadli Paige i inni, niezależnie od tego, co chroni prezydent, musimy założyć, że na odpowiedzialne stanowiska mianował wyłącznie swoich zwolenników. A Currey po zaprzysiężeniu wymienił zarówno prokuratora generalnego, jak i dyrektora FBI. Nikt nie wie, kogo ci nowi zdążyli już wywalić… i zatrudnić. Pewnie otaczają ich teraz sami lojalni potakiwacze. Jeśli zaczniemy działać po omacku, to jest wielce prawdopodobne, że nadepniemy na ten sam odcisk, na który nadepnęła Paige. – A możemy​ włączyć jakieś, choćby słabe, światło? Bethany​ spojrzała na swój telefon. – To​ zależy. Od powiązań, jakie uda mi się wykryć, między nazwiskami a kontami bankowymi. Lokatami, powiedzmy, w nieruchomości. Kontami i lokatami z innymi nazwiskami. Tego rodzaju rzeczy. Gdyby udało mi się w miarę jasno określić, kto jest wplątany w sprawę, mielibyśmy równie jasny obraz tego, kto w nią wplątany nie jest. W każdym razie nasze przypuszczenia zyskałyby mocne oparcie w faktach. Problem w tym, że od żadnej z osób znanych nam z nazwiska nie możemy oczekiwać pomocy. Ani od prezydenta, ani od nikogo z jego gabinetu. Na nich nic nie znajdziemy, możesz mi uwierzyć na słowo. – Znów spojrzała na biurowiec. – Musimy dowiedzieć się czegoś o ludziach siedzących tam, w środku. Właściciel, ktoś z kadry kierowniczej, ktokolwiek. Zawsze byłby to jakiś początek. Zamyśliła​ się, ale nie było w niej nawet śladu optymizmu. Ledwie zauważalnie uniosła brwi, po czym całą uwagę po raz kolejny skupiła na telefonie. – No​ to popróbujmy – powiedziała, wracając do pracy. Następne​ dziesięć minut Travis spędził w całkowitym milczeniu. Nie przeszkadzał dziewczynie. Patrzył na budynek, myśląc o tym, jak by to było, gdyby udało im się pozyskać FBI. Prawie cały Zespół Ratowania Zakładników stacjonował zaraz po drugiej stronie rzeki, w Quantico. Oni sami plus siły policyjne, z którymi zechcieliby współpracować, i w ciągu kilku godzin wokół gmachu o zielonych oknach zgromadziłoby się morze uzbrojonych funkcjonariuszy, niczym tłum fanów czekających przed hotelem na ukochaną gwiazdę. W takiej​ sytuacji ocalenie Paige byłoby w zasadzie pewne. Ludzie, którzy ją więzili, niewątpliwie źli i niewątpliwie brutalni, nie są przecież głupcami. Kiedy uznają, że gra skończona, zatroszczą się raczej o drogich prawników i spróbują zawrzeć układ z władzą, zwracając się przy okazji jeden przeciw drugiemu. Nie mieli interesu w zabijaniu porwanej, wręcz przeciwnie, mogliby sporo przez to stracić. Na​ razie Paige mogła jednak równie dobrze klęczeć nad własnym grobem. Powody, dla których porywacze trzymali ją przy życiu, w każdej chwili mogły rozpłynąć się w powietrzu. Trudno to sobie wyobrazić, ale być może ma przed sobą zaledwie kilka godzin życia… albo i nie. Travis zorientował się nagle, że drżą mu złożone na stoliku dłonie. Zacisnął je w pięści. Bethany​ skończyła. Odłożyła telefon. – Nic​ – oznajmiła. Nie sprawiała wrażenia zaskoczonej. – Każda transakcja przeprowadzana jest przez pośredników i w każdym przypadku ten łańcuszek ma jakąś przerwę. Dosłownie każda, od kosztów budowy po ostatni rachunek za elektryczność. Trochę to dziwne, choć bywa, że mała firma jest zabezpieczona lepiej od wielkiego banku albo instytucji federalnej, choćby zajmującej się ubezpieczeniami społecznymi. Organizacje obracające miliardami muszą być względnie łatwo dostępne. To ich istota. Można je chronić, ale nie da się utrzymać w sekrecie ich istnienia. – Ruchem głowy wskazała biurowiec. – A coś takiego może być tajemnicą. Może robić interesy, nie zdradzając nazwy albo nazwiska prezesa. I tak się właśnie dzieje. To miejsce jest informatyczną czarną dziurą. Ktoś bardzo