PATRICK LYNCH
ZWIASTOWANIE
Tytu orygina u� �
THE ANNUNCIATION
Peterowi i Dorothy, Edwardowi i Iris oraz Sylvii
Wszyscy ni marzenia, ale ka dy inaczej.� � �
Ci, kt rzy ni noc w dusznych zakamarkach swego umys u, po� � � � �
przebudzeniu wiedz , e to mary: ci jednak, kt rzy ni na jawie,� � � � �
to ludzie niebezpieczni, mog bowiem spr bowa zi ci swe� � � � �
marzenia.
T. E. Lawrence
Prolog
Las Fontainebleau, Francja, 21 sierpnia 1995 roku
Po czystym, le nym powietrzu ten zaduch kojarzy si z� � �
d ungl . M oda kobieta sz a mi dzy rz dami pojemnik w z� � � � � � �
kom rkami, oddychaj c p ytko przez usta. Po czterech miesi cach� � � �
przygotowa wiedzia a ju wszystko.� � �
To tutaj, w pomieszczeniu pod sal banku danych, w sta ej� �
temperaturze trZydziestu siedmiu stopni Celsjusza, przetrzymywano
kultury.
Podgrzany roztw r soli fizjologicznych kr y nieustannie� �� �
mi dzy pojemnikiem a schowanym za nim zbiornikiem wyr wnawczym.� �
Pot sp ywa jej strug spod w os w.� � � � �
Niczego nie dotyka a. To by o z e miejsce, takie, kt re mo e� � � � �
pojawi si w nocnych koszmarach.� �
Ciemno m ci tylko blask latarki. Ze wszystkich stron�� � �
dobiega monotonny szum podgrzewaczy i systemu oczyszczania�
powietrza.
Nas uchiwa a.� �
- Co robisz?
G os Alaina zadudni jej pod czaszk . Zamruga a i spojrza a� � � � �
tam, gdzie kl cza jej towarzysz.� �
- Zamy li am si .� � �
- Nie my l, tylko po wie mi troch - w g osie Alaina� � � � �
s ycha by o l k.� � � �
Duszna atmosfera pokoju i wiadomo tego, co dzieje si w� �� �
prob wkach nie pozwala y zachowa spokoju. Podni s wzrok znad� � � � �
rozpostartego na linoleum planu. Przymkn powieki przed blaskiem��
latarki.
- Gdzie to masz?
Kobieta zastyg a na chwil wpatrzona w jego oczy.� �
Pod wietlona renica jarzy a si tym blaskiem po r d� � � � �� � �
niebieskiej t cz wki. Nigdy tego jeszcze nie widzia a.� � �
- Marie!
Drgn a, s ysz c swoje imi . Wyj a z kieszeni celofanowe� � � � �
r kawiczki, ukl kn a i odsun a zamek przewieszonego przez rami� � � � �
pokrowca na kamer . Wewn trz tkwi a niewielka, szklana butelka z� � �
mieszanin soli fenolowej i chlorku amonu. Smugi odcisk w palc w� � �
zaznacza y si wyra nie na g adkiej powierzchni.� � � �
Wszyscy podziwiali pomys owo mikstury. Hans Fleischman,� ��
wie o przyby y z Niemiec, wyja ni im to, gdy zasiedli wko o� � � � � �
stolika w n dznie o wietlonej knajpce. Silny antyseptyk, taki jak� �
s l fenolowa, zak ci by kwasowo - zasadow r wnowag roztworu� �� � � � �
po ywki. Czujniki natychmiast by to wykry y, odcinaj c� � �
automatycznie dop yw p ynu. Aby zr wnowa y nadmiar elementu� � � � �
zasadowego, nie zmniejszaj c jego zab jczego dzia ania, do� � �
roztworu nale a o doda rodnik kwasowy, na prZyk ad chlorek� � � �
amonu. To Fleischman dostarczy sk adniki i wymiesza je we� � �
w a ciwych proporcjach. On te , mimo zakazu Jeana - Christophea,� � �
wzi ze sob bro .�� � �
Z karabinem mi dzy kolanami podwi z ich do um wionego� � � �
punktu. By to model szybkostrzelny z noktowizorem.�
Jean-Christophe nic nie powiedzia . W ko cu w a nie dzi ki� � � � �
Fleischmanowi dysponowali planami laboratorium i siedmiocyfrowymi
kodami, pozwalaj cymi otwiera drzwi.� �
Bez udzia u Niemca ca y projekt, cho pomys by� � � � �
Jeana-Christophea, nie mia by szans.�
Roztw r znajdowa si w czterech hermetycznych zbiornikach� � �
tu za rz dami prob wek. W ka dym z nich ci nienie utrzymywa� � � � � �
azot, a temperatury i tempa przep ywu cieczy strzeg uzbrojony w� �
czujniki i regulatory system komputerowy. M czyzna otworzy� �
kolejno cztery zawory ci nieniowe, delikatnie odkr caj c ich� � �
os ony. Czu na karku oddech dziewczyny, kt ra niezw ocznie wla a� � � � �
do nich trucizn . Zaraz potem zamkn zawory.� ��
Na jednym ze stoj cych pod cian terminali komputera� � �
zamruga o wiate ko ostrzegaj ce przed spadkiem temperatury� � � �
roztworu, jednak po kilku sekundach podgrzewacze zrobi y swoje i�
wiate ko zgas o.� � �
- Za atwione - powiedzia .� �
W nik ym wietle latarki wycofali si do klatki schodowej.� � �
Skacz c po dwa stopnie naraz m czyzna wspi si na g r , gdzie� � �� � � �
po cianach i suficie ta czy y kr gi blasku lamp. Kobieta� � � �
obejrza a si . Na poz r nic si nie zmieni o w pomieszczeniu, a� � � � �
jednak wiedzia a, e w pojemnikach wszystko zacz o umiera .� � � �
Straszliwy gwa t dokonywa si w ciszy. W a nie dlatego� � � � �
in ynieria kom rek by a dla niej zawsze tak upiorna. Na tym� � �
poziomie wszystko by o bezg o ne. Zerkn a do torby, gdzie� � � �
schowa a pust ju butelk . Wci mia a na d oniach r kawiczki.� � � � �� � � �
Zdj a je i wrzuci a do pokrowca.� �
Dopiero w wczas zauwa y a wielkie i szare metalowe drzwi.� � �
W pokoju na g rze nikt nie zwr ci uwagi na wchodz cego� � � �
m czyzn .� �
Sala by a prawie pusta pr cz dw ch r wnoleg ych rz d w� � � � � � �
bia ych, metalowych szafek, z kt rych ka da mia a rozmiar� � � �
niewielkiej lod wki. W rogu sta y dwa terminale komputerowe, a za� �
nimi jaka maszyneria. W por wnaniu z sal kultur tutaj panowa� � � �
niemal ch d. Jean-Christophe wyj z torby zw j kabla�� �� �
elektrycznego. Pod czy go do gniazdka obok terminali, drugi�� �
koniec uzbroi w elektromagnes, uformowan w kszta t litery U� � �
elazn sztabk owini t izolowanym przewodem. Luc w tym czasie� � � � �
otwiera szafki, gdzie umieszczono dyski z danymi. Po naci ni ciu� � �
guzika ka dy dysk wysuwa si na podstawce i mo na go by o wyj� � � � � ��
za r czk . W szafce mie ci y si cztery dyski. Luc unosi je� � � � � �
kolejno, a Jean - Christophe przesuwa nad nimi elektromagnes.�
Zielone wiat o p yn ce z wn trza szafek muska o zieleni ich� � � � � � �
twarze i r ce.�
Jean - Christophe spojrza uwa nie na zaci ni te na uchwycie� � � �
d onie Luca.�
-Nie denerwuj si - powiedzia , gdy przeszli do nast pnej� � �
szafki.
-Jeszcze kt ry upu cisz.� � �
Luc nie odpowiedzia . le si czu , niszcz c gromadzone� � � � �
latami dane.
Co si w nim buntowa o.� � �
- Kt ra godzina? - spyta .� �
- W porz dku.�
- Nie mamy sp nienia?�
- Powiedzia em, e w porz dku.� � �
Pracowali w ca kowitym milczeniu. W ci gu dziesi ciu minut� � �
zniszczyli bank danych, wynik sze dziesi ciu tysi cy godzin�� � �
ludzkiej pracy: kojarzenia, selekcji, modyfikowania, obserwacji.
Jean - Christophe schowa magnes do torby i spojrza na� �
Alaina. By o kwadrans po p nocy. W ci gu dziesi ciu minut� � � �
powinni znale si w punkcie zbornym.�� �
- Gdzie jest Marie? - spyta .�
Ledwo drzwi cofn y si na dobrze naoliwionych zawiasach,� �
Marie poczu a, e pope ni a b d. W pomieszczeniu by o ca kiem� � � � �� � �
ciemno. Smr d, kt ry zarejestrowa a w sali z kulturami, sta si� � � � �
jeszcze gorszy. Ci ka, pi mowa wo sprawi a, e o dek podszed� � � � � � �� �
jej do gard a. Zrobi a krok i o wietli a nagie ciany. Korytarz.� � � � �
Ruszy a dalej. Za zakr tem w lewo pojawi a si wi ksza� � � � �
przestrze . Dostrzeg a co , co wygl da o na klatk . W tej samej� � � � � �
chwili latarka zgas a.�
-Merde!
Potrz sn a latark , potem uderzy a ni w otwart d o . Co� � � � � � � � �
nie kontaktowa o. Zn w potrz sn a. Pojawi o si md e wiat o,� � � � � � � � �
kt re zaraz zgas o.� �
Rozejrza a si , szukaj c w ciemno ciach jakiegokolwiek� � � �
punktu odniesienia. Niczego nie znalaz a. Zawr ci a w panice i� � �
stan a, zgubiwszy drog .� �
Krew pulsowa a w jej g owie. cisn a bezu yteczn latark i� � � � � � �
spr bowa a zebra my li. Musi i do przodu, a trafi na cian .� � � � �� � � �
Potem obejdzie pok j i w ko cu trafi na drzwi. Nawet je li s tu� � � �
jakie inne drzwi, te w a ciwe pozna, ledwie je uchyli. Powinny� � �
wychodzi na schody, a z g ry b dzie wida wiate ka latarek.� � � � � �
My l, e tamci pewnie ju ko cz , mo e nawet jej szukaj ,� � � � � � �
sk oni a j do dzia ania. Ale gdy wyci gn a r ce w ciemno ci,� � � � � � � �
poczu a, e tam jest co , co chce z apa macaj ce palce. Cofn a� � � � � � �
d onie jak ugryziona i odczeka a chwil , by opanowa oddech.� � � �
Potem ruszy a naprz d.� �
Po trzech kr tkich krokach trafi a na co zimnego i� � �
metalowego.
Stop tr ci a podstaw tego czego . Nagle us ysza a ha as i� � � � � � � �
zamar a w miejscu. Co poruszy o si tu przed ni . Dok adnie� � � � � � �
przed ni , na poziomie twarzy.�
Wiwisekcja - przebieg o jej przez my l b yskawic . Robi tu� � � � �
eksperymenty na zwierz tach. Nigdy nie przysz o im to do g owy.� � �
S dzili, e jedynymi ywymi organizmami w laboratorium� � �
Fontainebleau s kultury kom rek.� �
Ci, co tam pracuj , to ludzie bez serca - powiedzia jednak� �
kiedy Alain.�
Ciemno sta a si nie do zniesienia. Przypomnia a sobie�� � � �
setki zdj nieszcz snych zwierzak w, patrz cych z klatek. Z�� � � �
ogolonymi g owami, sk r w ropniach, elektrodami przymocowanymi� � �
do cia a. Zacisn a powieki, jakby chcia a si odci od mroku.� � � � ��
Uj a latark obiema d o mi i cofn a si o krok.� � � � � �
- Marie!
To by g os Alaina. Wydawa o si , e dobiega z do daleka,� � � � � � ��
jakby z prawej strony. Odwr ci a si i rzuci a naprz d z� � � � �
wyci gni tymi r kami.� � �
- Marie, gdzie jeste ?�
Uderzy a o metalowy panel. Co si zakot owa o. Zewsz d� � � � � �
zacz y dobiega trzaski, szmery, szurania. Krzykn a i umilk a� � � �
przera ona w asnym g osem. Gdy tak sta a o krok od klatki, nagle� � � �
latarka si zapali a.� �
- Gdy wychodzi em z sali kultur, sz a tu za mn -� � � �
powiedzia Alain.�
Jean - Christophe spojrza na zegarek.�
- Jest dwadzie cia po. Je li nie stawimy si na czas,� � �
Fleischman po prostu odjedzie.
- Nie zrobi tego bez nas.
Jean - Christophe spojrza Alainowi prosto w twarz.�
- Tak s dzisz?�
To by a ma pa. Rezus. Przypi ta uprz� � � 꿹, z rozkrzy owanymi�
ramionami. Szalone oczy patrzy y intensywnie. Marie przesun a� �
wzrok z pyska na rzadkie w osy porastaj ce pier zwierz cia i� � � �
nagle zasch o jej w ustach. Brzuch pokrywa y ciemne guzy.� �
Nabrzmia e i purpurowe wystawa y jak palce.� �
Sk ra wok nich by a pomarszczona. Unieruchomione d onie i� � � �
stopy nie pozwala y si drapa . Gdyby ma pa mog a si drapa ,� � � � � � �
zepsu aby eksperyment.�
Marie poczu a, jak sp ywa na ni dziwny spok j. Promie� � � � �
latarki przesta si trz . Spojrza a uwa nie na umieraj ce� � ��� � � �
zwierz , jakby chcia a zapami ta ka dy szczeg m ki. Z pocz tku� � � � � � � �
zdawa o si jej, e ma pa ziewa albo pokazuje odstraszaj co k y,� � � � � �
teraz jednak zrozumia a, e rezus otwiera szeroko usta w krzyku.� �
Klatka piersiowa pracowa a, czu a podmuch typowy dla pot nego� � �
wrzasku ze strachu czy b lu. Przeci li jej struny g osowe.� � �
Dziewczyna pokiwa a. G ow , rozumia a teraz wszystko.� � � �
Przeci li ma pie struny g osowe, eby nie przeszkadza a im� � � � �
krzykami.
- Marie!
Nie mia a czasu do stracenia. Jeszcze chwila, a m czy ni j� � � �
znajd .�
Potem trzeba b dzie przemkn przez g ste paprocie, dopa� �� � ��
landcruisera i b dzie mo na napawa si sukcesem. Ch opcy nie� � � � �
zgodz si na dalsz ryzykown obecno w laboratorium. Pewnie� � � � ��
ju przekroczyli planowany czas. Trzeba dzia a . Us ysza a, jak� � � � �
otwieraj si drzwi do pokoju. Promie latarki o wietli cian z� � � � � � �
ty u.�
- Marie!
Wyci gn a bolec blokuj cy drzwi klatki. Ukrzy owane zwierz� � � � �
szarpn o si w wi zach. Dziewczyna pospiesznie rozpina a klamry.� � � �
Ledwie widzia a cokolwiek przez zy.� �
- Marie, co tu robisz?
M czyzna wszed jednocze nie z rozpi ciem ostatniej klamry.� � � �
Nasta a chwila ciszy, p ki ma pa nie zda a sobie sprawy z tego,� � � �
e jest wolna. Marie odwr ci a si , by poszuka w p cieniach� � � � � �
twarzy Alaina. K tem oka zarejestrowa a nag y ruch w klatce i� � �
obejrza a si . Rezus zerwa si do skoku. Oczy mia szeroko� � � � �
otwarte, k y obna one. Wczepi si w dziewczyn , pazurami szarpa� � � � � �
w osy, z by wbi w twarz. Marie chcia a krZykn , lecz jej usta� � � � ��
wype ni a krew. Cofn a si w panice, Alain spr bowa ci gn z� � � � � � � � ��
niej zwierz , ale ma pa wykr ca a g ow , nie zwalniaj c u cisku� � � � � � � �
szcz k. W ko cu Marie krZykn a. W male kim pomieszczeniu jej� � � �
g os prawie og usza . Alain szarpn ma p tak silnie, e straci� � � �� � � � �
r wnowag . Upad , poci gaj c dziewczyn na siebie. Na chwil� � � � � � �
straci orientacj . Tu przed nosem dojrza w ochate rami� � � � � �
napi te niczym stalowa lina. Chwyci je. Szybkim ruchem pyska� �
ma pa niemal odgryz a mu palec. Pu ci j z krzykiem. B l by� � � � � � �
niezwykle silny.
Latarka potoczy a si po pod odze. Gdy si ga po ni ,� � � � � �
dostrzeg stoj cego nad nimi Jeana - Christophea. Marie zn w� � �
krzykn a.�
- R bnij go, Jean! Przy mu!� ��
Alain pr bowa wydosta si spod miotanego spazmami cia a� � � � �
Marie.
- Zabij to, na lito bosk ! - krzykn , ale dostrzeg twarz�� � �� �
tamtego i poj , e nie otrzyma pomocy. Jean-Christophe sta jak�� � �
wmurowany, zbyt przera ony, by cokolwiek zrobi . Nagle b ysn o� � � �
b kitnawo, rozleg si rozsadzaj cy czaszk huk. I zapad a�� � � � � �
cisza.
Alain przytuli g ow do posadzki. Czu krew wyp ywaj c z� � � � � � �
ran. W pokoju sta Fleischman z karabinem. Z trudem hamowa� �
z o . - Powariowali cie? Co tu robicie?� �� �
Alain poszuka oczami jego twarzy.�
-Marie uwolni a jedno ze zwierz t. Zaatakowa o j .� � � �
- A kultury?
Jean - Christophe by gdzie w ciemno ciach. S ycha by o,� � � � � �
jak wymiotuje.
-Marie jest chyba ranna - powiedzia Alain, staraj c si� � �
opanowa dr enie g osu. Fleischman podszed bli ej i o wietli� � � � � � �
twarz dziewczyny, a potem Alaina.
- Zgadza si . U ar j w twarz. Paskudnie.� � � �
- Jezu, Jezu... - mamrota Jean - Christophe, spluwaj c.� �
- Musimy zabra j do szpitala - powiedzia Alain, unosz c� � � �
si na okciu. Pr bowa przyjrze si twarzy Marie. Rozwarte i� � � � � �
zakrwawione szcz ki rezusa zas ania y widok. Zdrow r k zepchn� � � � � � ��
zwierz na bok. Marie le a a nieruchomo, jej twarz pokrywa y� � � �
lady g bokich uk sze . Przez rozerwany policzek Albin zobaczy� �� � � �
z by.�
Cz pierwsza��
wstawaj wcze nie, pracuj ci ko, ap okazj� � � �
* * *
Manhattan, 5 wrze nia 1995 roku�
Gdy tylko Mike Varela wsun kart wst pu w zamek drzwi,�� � �
zorientowa si , e co jest nie tak. Przez dziesi miesi cy� � � � �� �
pracy w firmie Swift and Drew wykonywa t czynno r wnie� � �� �
automatycznie, jak pionowe bolce zewn trznych drzwi chowa y si� � �
we framug . G uchy stuk gdzie u do u i ju .� � � � �
Tym razem nic nie szcz kn o. Mike zagryz usta,� � �
nas uchuj c, jak w elektronicznym zamku obracaj si plastikowe� � � �
k eczka czytnika karty.�
Przez chwil sta nieruchomo z r kami na biodrach, w typowej� � �
pozie cudownego dziecka dzia u finansowego. Przez szyby wida� �
by o wypi te zadki koleg w z dzia u sprzeda y europejskiej. Ted� � � � �
Farmer, znany Mikeowi g wnie z niewyparzonej g by, opowiada co�� � � �
komu po drugiej stronie biurka.�
Twarz mia zielonkaw od poblasku monitora z materia ami� � �
Reutersa.
W dziale sprzeda y zawsze by o weso o. Mike przypomina� � � �
sobie o tym, ilekro wje d a do pomieszcze na dwudziestym� � � � �
si dmym pi trze. W finansowym, a szczeg lnie w oddziale, kt ry� � � �
zajmowa si zagranicznymi operacjami L.B.O, ludzie nie bratali� �
si tak bardzo. Mike s dzi , e to dlatego, i ka d transakcj� � � � � � � �
rozbierano na najdrobniejsze cz ci. A ponadto by tam Napier� �
Drew, wnuk jednego z za o ycieli firmy, zawodowy wrz d na dupie.� � �
To w a nie on kierowa sprawami LBO i pilnowa , by wszyscy� � � �
podw adni harowali bez wytchnienia, sam za sp dza wi kszo� � � � � ��
dnia przy telefonie, gadaj c o w dkowaniu na Cape Cod z tym czy� �
innym ze swoich bia ych anglosaskich protestanckich przyjaci .� �
Po chwili nas uchiwania zgrzyt w czytnika Mike zastuka w� � �
jedne z trzech zewn trznych drzwi, oddzielaj cych grub warstw� � � �
szk a biura Swifta and Drew od westybulu. Nikt go nie us ysza . Z� � �
dziury czytnika, kt ry po kn kart Mikea, dolatywa tylko szum� � �� � �
klimatyzacji.
- Pan Miguel Varela proszony jest do recepcji na pi tnastym�
pi trze -o y nagle obcym, kobiecym g osem g o niczek interkomu.� � � � � �
Jak za dotkni ciem czarodziejskiej r d ki wszyscy w dziale� � �
sprzeda y europejskiej spojrzeli na niego. Ted powiedzia co , a� � �
pozostali opu cili g owy i ramiona zatrz s y si im ze miechu:� � � � � �
Mike poczu , jak krew nap ywa mu do twarzy. Miguel! Nikt w firmie� �
nie nazywa go Miguelem. To imi kojarzy si raczej z� � �
uciekinierem z hiszpa sko-j zycznego Harlemu. ami c paznokie� � � � �
kciuka, wcisn guzik windy.��
Powolna podr pi pi ter w d da a mu troch czasu na� �� � � � �
namys . Wiedzia , e cokolwiek ma si sta , jest ju przes dzone,� � � � � � �
jednak kilkana cie sekund oczekiwania w pustej windzie na to, by�
dowiedzie si , o co chodzi, by o trudne do zniesienia. Odgarn� � � ��
z czo a l ni ce, czarne w osy i zacisn mocno usta.� � � � ��
By pewien, e sprawa dotyczy kontraktu Mendelhaus/Raeburn.� �
Przebijaj c si o si dmej swoim nowym BMW coupe przez� � �
zat oczony Broadway dwa razy si ga po brz cz c kom rk . Dzwoni� � � � � � � � �
Ray Kilczynski z dokumentacji, zaniepokojony brakiem projekt w�
um w, kt re ci gle nie nadchodzi y.� � � �
Przecie musz zosta umieszczone w prospekcie, zanim zajm� � � �
si emisj , kt ra ma nast pi ju za trzy dni.� � � � � �
-Czas ucieka, Mike - powiedzia . - Z ap za dup jakiego� � � �
pieszczoszka z Ivy League w dziale prawnym., Powiedzia Rayowi,�
e nie ma si o co martwi , jednak odk adaj c kom rk na stojak� � � � � � �
czu si niespokojny. Gdy BMW, kt rego wyprowadzi z salonu� � � �
sprzeda y ledwie tydzie wcze niej dla uczczenia transakcji z� � �
Mendelhausem, wjecha w cie Mitsubishi Tower, Mike spojrza na� � �
zegar.
Policzy , ile godzin mu jeszcze zosta o. Mo liwe, e zw oka� � � � �
w dziale prawnym wynika z czysto biurokratycznego potkni cia,�
jednak od tej sprawy zale a o zbyt wiele; by m g si odpr y� � � � � � �
nawet na komfortowym siedzeniu z regulowan temperatur . Poza tym� �
wiedzia , e Pat Tyler prowadzi a dzia prawny wr cz wzorowo i� � � � �
nigdy dot d nie s ysza o podobnym op nieniu, szczeg lnie przy� � � � �
tak prostej sprawie. wiate ka windy przesuwa y si , Mike za po� � � � �
raz setny rozpami tywa wszystkie szczeg y transakcji, a przede� � �
wszystkim to, jaki wp yw mo e ona wywrze na jego ycie. Zale nie� � � � �
od biegu zdarze wp yw ten m g by rozmaity. Korporacja Raeburna� � � � �
stanie si w asno ci Mendelhausa w zamian za sum miliarda� � � � �
czterystu milion w dolar w, co mia o si zdarzy za tydzie , Mike� � � � � �
b dzie mia prawo do premii w wysoko ci co najmniej dwustu� � �
tysi cy dolar w jako pomys odawca transakcji. W ci gu dziesi ciu� � � � �
miesi cy pracy w firmie Swift and Drew Napier po raz pierwszy�
pozwoli mu wykaza inicjatyw , po raz pierwszy dopu ci do� � � � �
powierzonych pieni dzy.�
Interes zapowiada si na tyle dobrze, e Mike zdecydowa� � � �
si na kupno imponuj cego wozu, za kt ry zap aci mia jeszcze� � � � � �
jedena cie poka nych rat. Podobnie by o z apartamentem przy Park� � �
Avenue South, kt ry naby latem i kt ry poch ania po ow jego� � � � � � �
obecnej pensji, co sta o si dosy niewygodne.� � �
Najbardziej, jednak niepokoi a go, gdy tak patrzy na� �
kolejne numery pi ter, ma o prawdopodobna, ale zawsze obecna� �
mo liwo , e straci prac . Swift and Drew by a szacown firm ,� �� � � � � �
kt ra opiera a, si na dobrych starych pieni dzach i Mikea� � � �
tolerowano tu jedynie dlatego, e nie przeszkadza i nabija im� � �
kabz . Napier Drew mia go na oku. Jedno potkni cie i do� � �
widzenia. Mike, drugie pokolenie meksyka skich imigrant w,� �
us ysza przypadkiem na samym pocz tku, jak Napier, rozmawiaj c� � � �
przez telefon podczas przerwy na lunch, nazwa go meksem. Nie�
wiedzia , e Mike s ucha, jednak gdy go dostrzeg , u miechn si� � � � � �� �
tylko i skrzy owa nogi na blacie tekowego biurka.� �
Gdy drzwi otworzy y si na pi tnastym pi trze, Mike wyra nie� � � � �
zgarbi si w swym w oskim garniturze i zapali papierosa z� � � �
paczki zarezerwowanej normalnie dla klient w.�
- Pan Varela?
Recepcjonistka by a zupe nie nowa, latynoskiego, a mo e� � �
w oskiego, pochodzenia. M oda i adna.� � �
- Starszy pan Drew chce pana zaraz widzie .�
Mike spojrza jej w oczy. To ona nazwa a go Miguelem. Mo e� � �
by o to tylko przej zyczenie, ale jak to sprawdzi ?� � �
- Pan Drew?
- Tak, panie Varela.
Nie musia a mu podawa numeru pi tra. Wszyscy wiedzieli, e� � � �
Drew urz duje na samej g rze.� �
Mike wsiad z powrotem do windy, nacisn guzik� ��
sze dziesi tego pi tra i opar si o cian ruszaj cej w g r�� � � � � � � � � �
kabiny. D wig uni s go cicho i wyrzuci w marmurowym holu.� � � �
Naprzeciwko znajdowa y si drzwi dw ch nast pnych wind, kt re� � � � �
obs ugiwa y ostatnie pi pi ter, gdzie dyrektorzy mieli swoje� � �� �
mieszkania i biura. Wymaga y specjalnych przepustek. Kto ich nie�
mia , musia dzwoni . Si gaj c do przycisku, poczu si jak� � � � � � �
domokr ca.��
Ma y panel odsun si , ukazuj c cyklopowe oko kamery.� �� � �
- Mike Varela - powiedzia , a jego g os rozszed si echem� � � �
po westybulu. Nie us ysza adnego potwierdzenia. Panel wr ci na� � � � �
miejsce. Po trzydziestu sekundach drzwi windy otworzy y si . Mike� �
wsiad i kabina ruszy a.� �
Tym razem na sam g r .� � �
Drzwi rozsun y si . Najpierw ujrza kamienny kominek, potem� � �
wielki turecki dywan. Okna po obu stronach pomieszczenia
przes ania a przezroczysta draperia. Na Mikea czeka a wysoka� � �
brunetka. U miechn a si sztucznie, gdy wysiad , odwr ci a z� � � � � �
szelestem jedwabnych po czoch i ruszy a przed siebie. Bez s owa.� � �
Poszed za ni . Najpierw korytarzem z przeszklonym sufitem, sk d� � �
p yn o naturalne wiat o, z p askorze bami scen my liwskich na� � � � � � �
liwkowych cianach. Potem by y ci kie d bowe drzwi, nast pny� � � � � �
korytarz, kilka stopni i podw jne drzwi wiod ce do wielkiego,� �
sk po o wietlonego pokoju. Brunetka znikn a r wnie cicho, jak� � � �
wcze niej si pojawi a, zamykaj c za sob drzwi.� � � � �
- Michaelu.
Mike odwr ci si i ujrza nie starszego pana we w asnej� � � � �
osobie, lecz Harveya Swifta, jednego ze starszych partner w,�
szykownego siwow osego m czyzn w tweedowym garniturze.� � �
Wpadaj ce przez zaci gni te zas ony promyki s o ca muska y jego� � � � � � �
wypiel gnowan d o . Trzyma w niej zgas e cygaro. Za starszym� � � � � �
panem wida by o jakie otwarte drzwi. S cz ce si zza nich zimne� � � � � �
wiat o sugerowa o, e musi tam by azienka lub mo e kuchnia.� � � � � � �
Mike spojrza z powrotem na u miechni t twarz m czyzny.� � � � �
Serce wali o mu jak m otem.� �
- Siadaj, Mike.
- My la em, e to pan Drew mnie wzywa - powiedzia� � � � �
spokojnie Mike.
Swift skrzywi si ledwo dostrzegalnie i zaraz ukry z o .� � � � ��
Mike zauwa y , e jest bardzo blady.� � �
- Drew jest niedysponowany - odpar kr tko i poprawi si w� � � �
sk rzanym fotelu. - Wiesz, Michaelu, zastanawia mnie ta�
transakcja z Mendelhausem i Raeburnem. Uwa asz, e to dobry� �
pomys ?�
Mike zauwa y cie za otwartymi drzwiami. By pewien, e to� � � � �
Drew.
Spr bowa si skoncentrowa .� � � �
- Tak, prosz pana. Raeburn traci systematycznie rynek.�
Oferuj produkty nie naj wie sze i masowe. Wi kszo ich� � � � ��
kapita u znajduje si w r kach instytucji, kt re same ostatnio� � � �
nie radz sobie najlepiej, a pozostali w a ciciele z rodziny daj� � � �
do zrozumienia, e gotowi s sprzeda swoje udzia y.� � � �
Transakcja jak z podr cznika. Mendelhaus za ...� �
Swift uni s dr c d o . Mike opad na oparcie fotela jak� � �� � � � �
popchni ty.�
- Ludzie z U Bank w Genewie, kt ry jest, jak wiesz, g wnym� ��
udzia owcem Mendelhausa, dzwonili do nas dzi rano prosz c, by my� � � �
wstrzymali si z transakcj - Swift niemal szepta . - Uda o mi� � � �
si skontaktowa z prezesem Mendelhausa, Oswaldem Hunzikerem.� �
Rozmowa by a bardzo kr tka. Nie mia mi nic do przekazania pr cz� � � �
potwierdzenia, e rezygnuj z naszych us Ug.� � �
Odczeka d u sz chwil , daj c m odszemu mo liwo� � � � � � � � ��
odpowiedzi, ale Mike by zbyt wstrz ni ty, by cokolwiek� �� �
wykrztusi .�
-Nie mog em naciska w sprawie wyja nie , bo skoro zap acili� � � � �
honorarium, nie musz nic wyja nia . Z takiego czy innego powodu� � �
transakcja przesta a by dla nich atrakcyjna.� �
Tym razem bia a d o starszego pana powstrzyma a Mikea,� � � �
kt ry chcia co powiedzie .� � � �
- Mo liwe, e ma to co wsp lnego z tym.� � � �
Uni s p askie, czarne pude ko wielko ci zapalniczki i� � � � �
musn przycisk.��
Panel w cianie odsun si , ukazuj c ekran z raportami� �� � �
Reutersa.
Swift przycisn kolejny guzik, ekran zamruga . Z jednej�� �
strony pojawi y si grafy obrazuj ce rednie kursy najwi kszych� � � � �
europejskich firm farmaceutycznych, z prawej informacja o
przem wieniu francuskiego ministra nauki i przemys u. Obwieszcza� � �
on, i uchwalony przez Europejsk Wsp lnot Gospodarcz zakaz� � � � �
prowadzenia wszelkich eksperyment w na ludzkich zarodkach ugodzi�
powa nie w interesy francuskiego przemys u, szczeg lnie wobec� � �
ostrej konkurencji japo skiej i korea skiej. Mike przeczyta to i� � �
zmarszczy czo o.� �
Wykresy z lewej pokazywa y, e w por wnaniu z dniem� � �
wczorajszym wszystkie notowania spad y o pi procent.� ��
- Domy lam si , e Mendelhaus prowadzi jakie eksperymenty� � � �
genetyczne.
Mike spojrza na starszego pana. Szuka s w, eby� � �� �
wypowiedzie nurtuj ce go coraz bardziej w tpliwo ci.� � � �
- Swift and Drew straci a na tej transakcji du o pieni dzy,� � �
Michaelu -powiedzia Swift o wiele bardziej twardym g osem. -� �
Du o pieni dzy.� �
Stracili my te twarz, a to jest o wiele dotkliwsze. Na� �
gie dzie powiadaj , e my, a konkretnie ty, pr bowali my naciska� � � � � �
na Mendelhausa, by wszed w ten interes i e rzecz nie uda a si� � � �
w a nie z tego powodu. Sprawy europejskie maj dla nich� � �
drugorz dne znaczenie.�
- Ale to nie...�
Swift zn w powstrzyma Mikea gestem d oni.� � �
- Wydali my ju polecenie, by wp acono na twoje konto pewn� � � �
sum .�
W tych okoliczno ciach to wi cej ni hojno .� � � ��
Odczeka chwil , a jego s owa dotr do s uchacza. Mike mia� � � � � � �
wra enie, jakby pod oga rozst powa a si pod nim.� � � � �
- Nie jest pan ju naszym pracownikiem, panie Varela. Je li� �
nie opu ci pan budynku w ci gu p godziny, zostanie pan usuni ty� � � �
przez stra nik w.� �
Swift wskaza stoj ce pod cian pud o. Zwyk e, kartonowe,� � � � � �
nawet nie zamkni te.�
- To pa skie rzeczy. Teraz pRZepraszam, ale sam pan chyba�
rozumie, e czeka mnie wiele innych, nie cierpi cych zw oki� � �
spraw.
Mike zacz protestowa , ale starszy pan zaj si�� � �� �
zapalaniem cygara i my lami by ju przy nast pnym spotkaniu. Za� � � �
plecami Mikea otworzy y si drzwi i stan a w nich wci� � � ��
u miechni ta brunetka. Mike spojrza na ni , potem zn w na� � � � �
Swifta. Chcia co powiedzie , ale nie wiedzia co.� � � �
Rzuci jeszcze okiem na te drugie drzwi i wyszed bez s owa.� � �
Wydawa o mu si , e jazda z kartonowym pud em na sam d� � � � �
trwa a bardzo d ugo. Czu , jakby ta podr przemieszcza a go nie� � � � �
tylko na ni szy poziom budynku, ale i do ni szej warstwy� �
spo ecznej. Gdy tak sta nieruchomo, wdychaj c wonie wydzielane� � �
pRZez tani karton z d ugopisami i notatnikami, powoli zaczyna� �
opanowywa go gniew i wstyd. Wci jednak nie by w stanie� �� �
wykrztusi s owa.� �
W podziemnym parkingu by o ch odno. Wsiad do bmw, kt ry� � � �
teraz skojarzy mu si raczej z trumn , i przekr ci kluczyk.� � � � �
Kontrolki jakby odbiera y jego uczucia: przez chwil zajarzy y� � �
si wiate kami alarmu. Potem wstuka kod zezwalaj cy na� � � � �
zapalenie silnika.
Przez kilka godzin je dzi bez celu. Oko o po udnia utkn w� � � � ��
korku w ch odnym cieniu nowego Hiraizumi Centre na smej Alei.� �
Wtedy wzi kom rk i wystuka numer.�� � � �
- Daily.
Tym razem Mike nie u miechn si , s ysz c oficjalnie� �� � � �
brzmi cy g os Karen Daily..� �
- Karen, tu Mike.
Zapad a chwila ciszy. Bacznie nadstawi ucha. Gdy Karen zn w� � �
si odezwa a, m wi a znacznie ciszej i jakby z ustami tu przy� � � � �
mikrofonie.
- Obawiam si , Michael, e nie mog teraz rozmawia . Jestem� � � �
na zebraniu.
- Ej e, bez aski - rzuci Mike, udaj c weso o . - Chcia em� � � � � �� �
tylko spyta , czy b dziesz mia a czas wieczorem. Ugotowa bym co� � � � �
u siebie.
- O kt rej? - spyta a Karen zdecydowanym, zawodowym tonem.� �
Mike u miechn si zadowolony, e uzyska chocia tyle.� �� � � � �
Oczekiwa , e mog pojawi si trudno ci, ostatecznie nie dzwoni� � � � � � �
do niej od miesi ca.�
Wygi a si w uk tak, e ci kie, rude w osy muska y mu� � � � � � �
nogi. Mike poczu , jak zadr a a w rodku. Potem przechyli a si� � � � � �
powoli do przodu, a zarumieniona twarz znalaz a si tu przy jego� � �
twarzy. S ysza jej g boki oddech. U miechn a si i obliza a� � �� � � � �
wargi. Patrz c jej w oczy, Mike obj g adkie biodra i poczu ,� �� � �
jak dziewczyna zsuwa si po jego brzuchu, a ku koniuszkowi jego� �
cz onka. Na chwil wstrzyma oddech. U miecha a si .� � � � � �
Mike zachichota .�
- Je li zrobimy to jeszcze raz, z ma ego p jdzie krew.� � �
- Nie m wisz powa nie.� �
Karen spojrza a przebiegle, zsuwaj c si powoli, a poczu� � � � �
nap r jej muskularnych l d wi. Powieki wp przymkni tych oczu� � � � �
dr a y, gdy koncentrowa a si na prze ywaniu rozkoszy. Wsparta� � � � �
d o mi na jego piersi odchyli a si do ty u, Mike zn w poczu ,� � � � � � �
jak co w niej drgn o, Z odrzucon do ty u g ow uje d a a go� � � � � � � � �
najpierw powoli, potem coraz szybciej.
Mike patrzy , jak zawsze zdumiony intensywno ci jej� � �
ywio owych reakcji. Potem wbi a mu paznokcie w sk r . Powtarza a� � � � � �
raz za razem jego imi .�
Le eli d ugo w wielkim ku przykryci do po owy wilgotnymi� � �� �
prze cierad ami. Mike zapali kolejnego papierosa, co w jego� � �
wykonaniu by o nowo ci . B dzi wzrokiem po ci kich zas onach,� � � �� � � �
grubym dywanie i zastanawia si , jak d ugo zdo a to wszystko� � � �
utrzyma .�
- Co si sta o, e nie dzwoni e ?� � � � �
Dopiero teraz dotar o do niego, e Karen co m wi. Obr ci� � � � � �
si i spojrza na jej g ste, jedwabiste rude w osy rozsypane na� � � �
cynamonowej po cieli.�
- Czemu nie dzwoni e ?� �
Wzi a od niego papierosa, zaci gn a si g boko i� � � � ��
wydmuchn a dym ku sufitowi. Mike wzruszy ramionami.� �
- Przez par ostatnich tygodni byli my bardzo zaj ci� � �
europejskimi transakcjami.
- I co z tego?
Spojrza na cian pojmuj c, e Karen wcale nie oczekuje� � � � �
wyja nienia, lecz szuka pretekstu do k tni. Najpierw pieprzenie,� ��
potem bitka.
Taki mia a styl.�
- Wcze niej te by e zaj ty i nie przestawali my si� � � � � � �
spotyka .�
Chcia jej wyt umaczy , e po raz pierwszy dosta woln r k� � � � � � � �
przy wi kszej transakcji. To by o dla mnie bardzo wa ne, Karen.� � �
Chyba rozumiesz.
Nie odezwa si jednak. Chcia powiedzie , e straci prac ,� � � � � � �
ale nie wiedzia , jak zacz . Ich znajomo trwa a ju ponad rok.� �� �� � �
By to zwi zek ludzi sukcesu. Uwielbiali czci jej lub jego� � �
awans. Teraz mieli rozmawia o pora ce. Jego pora ce. Karen nadal� � �
by a na szczycie. Westchn .� ��
- Hej, Michael. Pieprz to!
Spojrza zaskoczony. Sta a na materacu, wspieraj c si jedn� � � � �
r k o sufit. Lampka przy ku uwydatnia a jej spiczaste piersi� � �� �
i wyrazist twarz z wydatnym nosem.�
- Dobra. Straci em prac . Starczy?� �
Wci sta a nad nim, potem wyraz jej twarzy zmieni si .�� � � �
Zesz a z ka i poszuka a pod cian swoich rzeczy.� �� � � �
- Rozumiem.
Wsun a si w sp dnic i spojrza a na niego.� � � � �
- Teraz rozumiem, Michael - powiedzia a i wycelowa a w niego� �
palec z polakierowanym paznokciem. - Trafia ci si rob tka i� �
zaraz, bum, znikasz z horyzontu. Potem tracisz robot i do kogo�
dzwonisz? Do starej, dobrej Karen Daily. Karen zrozumie. Pozwoli
si wyp aka . Pocieszy. A nawet wi cej. Da dupy po przyja ni, a� � � � � �
biedaczek u nie zm czony, a rano poda fili ank paruj cej kawy.� � � � �
Teraz prawie krzycza a. Jej ataki furii, podobnie jak�
orgazmy, by y jedynie do podziwiania. Biedny; kto chcia by si� � �
w czy .�� �
- Ale tak nie b dzie, panie Varela. Mam w asne problemy. I� �
w asn karier .� � �
Zahaczy a paznokciem o po czoch i zakl a g o no. Mike� � � � � �
wsta , owijaj c si jakby dla os ony przed jej gniewem� � � �
prze cierad em. Podszed bli ej.� � � �
Wci nie znajdowa s w. Wiedzia tylko, e wszystko posz o�� � �� � � �
nie tak.
Czego si nie tkn , sypa o si , i nie wiedzia ju , co� �� � � � �
apa najpierw. Stan a przed nim ubrana. Ze zdumieniem dostrzeg� � � �
zy w jej oczach.�
Zrobi krok ku dziewczynie, zamar jednak w miejscu, gdy� �
zacisn a pi ci i przymru y a powieki. Z potarganymi w osami� � � � �
wygl da a jak szalona.� �
- Dotknij mnie, Michael, a dam ci w z by.�
I wysz a. Mike pobieg przez puste mieszkanie do drzwi.� �
Ujrza ju tylko czubek jej g owy, znikaj cy na schodach.� � � �
- Do diab a z tob , Karen - powiedzia . Ale niezbyt g o no.� � � � �
* * *
Los Angeles, 8 wrze nia 1995 roku�
Harry Waterman nie cierpia Bulwaru Zachodz cego S o ca, a� � � �
szczeg lnie pl cz cych si tutaj blagier w, takich jak ten, co� � � � �
udawa , e ma co wsp lnego z filmem i za ten przywilej kaza� � � � �
sobie stawia drinki po par dolc w. Bar nosi nazw "Sierra� � � � �
Madre" i mia ciany obwieszone czarno-bia ymi fotosami dawnych� � �
gwiazd. Zupe nie, jakby nadal wpadali tu po drodze do studia.�
Wisia a tam Jean Harlow, "jasnow osa bomba", dalej Gary Cooper i� �
Judy Garland w warkoczykach. No i oczywi cie stary Bogey.�
Dok adnie nad kas .� �
Waterman przyjrza si zdj ciu Bogarta i skrzywi si .� � � � �
Gwiazdor zosta sfotografowany w stroju prywatnego detektywa:�
prochowiec, czarny kapelusz, zwisaj cy z k cika ust papieros. Od� �
czasu Soko a malta skiego wszyscy detektywi na wiecie, niewa ne� � � �
dla kogo pracuj cy, byli zapatrzeni w ten obraz. Wystarczy o� �
przedstawi si jako prywatny detektyw, a zaraz kto por wnywa� � � � �
"No, Philip Marlowe to ty nie jeste ". I na dodatek mia racj .� � �
Waterman przekroczy ju czterdziestk , straci wi kszo� � � � � ��
w os w i mia siedemna cie kilo nadwagi, przynajmniej do tylu si� � � � �
przed sob przyznawa .� �
Mo e ten dziennikarzyna, z kt rym si um wi , wybra bar� � � � � �
"Sierra Madre" w a nie po to, aby rozm wca poczu si podle, jak� � � � �
kto mniej warty.�
Chocia nie, to g upie. Nigdy przedtem si nie widzieli.� � �
Micky Harborne by dla niego tylko g osem w s uchawce.� � �
O wp do smej w barze panowa y jeszcze pustki. W� � �
przeciwleg ym k cie dw ch m odych m czyzn w leciutkich� � � � �
marynarkach popija o koktajle z miniaturowymi parasolkami�
stercz cymi ze szklaneczek. Na ekranie zawieszonego nad nimi�
telewizora John Robinson, dawny trener Rarns w, podawa swoje� �
typy na nadchodz cy sezon. Waterman zawsze kibicowa Raidersom.� �
Srebrna i czarna! Czaszka i piszczele! Ale i to mu przesz o.�
Wola ich, gdy byli Raidersami z Oakland, w latach�
siedemdziesi tych. Sam tam wtedy mieszka . Przez trzy sezony z� �
rz du wykupywa nawet abonament na mecze.� �
Robinson dobrn do ko ca listy i ledwo wspomnia o starych�� � �
rywalach z L.A.
Waterman przesta patrze i doko czy swoj whisky. Gdy zn w� � � � � �
zerkn na ekran, zobaczy migawki z jakiej demonstracji gdzie�� � � �
w Europie. Napis na dole podawa , e chodzi o Sztrasburg. Masa� �
ludzi z krzy ami i transparentami napiera a na kordon policjant w� � �
w niebieskich mundurach.
Za nimi przemyka a kolumna mercedes w. Jeden z transparent w� � �
g osi : NIE POZW LCIE IM BAWI SI W BOGA.� � � � �
Waterman uni s szklank i pokaza j stoj cemu kilka krok w� � � � � � �
dalej barmanowi, kt ry rozmawia przez telefon, za miewaj c si z� � � � �
jakiego artu. Mia spiczaste i cienkie w siki, jakby narysowa� � � � �
je kredk do brwi i kiedy m wi , macha lew r k tak, jakby� � � � � � �
ogania si od muchy. Mo na si za o y , e zapytany odpar by, e� � � � � � � � � �
jest aktorem lub tancerzem czy kim takim, a tutaj sp dza tylko� �
czas, bo ju nied ugo dostanie wielk rol . Na Bulwarze� � � �
Zachodz cego S o ca takie bujdy s ysza o si praktycznie co krok.� � � � � �
Waterman zako ysa szklaneczk , a kostki lodu zadzwoni y o� � � � �
cianki. Barman spojrza na niego i przesta si mia . Po egna� � � � � � � �
rozm wc i od o y s uchawk .� � � � � � �
- Tu by a szkocka - powiedzia Waterman, stawiaj c szklank .� � � �
Barman bez s owa nala nast pn miark . Waterman si gn do� � � � � � ��
g rnej kieszonki granatowej marynarki i wyj dziesi ciodolarowy� �� �
banknot.
- To za obie - powiedzia , podaj c go barmanowi. - Prosz� � �
zatrzyma sobie reszt .� �
Barman spojrza na banknot bez u miechu.� �
- Johnny Walker jest po sze dolar w, prosz pana.�� � �
Sze dolar w! Waterman si gn do kieszeni spodni, zebra�� � � �� �
gar drobnych i wysypa je na kontuar. Brz k przyci gn�� � � � ��
spojrzenia klient w.�
Barman wyd lekko wargi, ale jego twarz zacz a nabiera�� � �
barwy gotowanego raka.
- Prosz wybra sobie, ile trzeba - powiedzia Waterman.� � �
Patrzy , jak barman odlicza sze wier dolar wek, cztery� �� � � �
dziesi ciocent wki i dwie pi tki z ca godno ci , na jak go� � � �� � � �
by o sta , a nie by o jej wiele. Zn w rozejrza si po sali i� � � � � �
nagle co do niego dotar o. Mo liwe, e barman nie by tu jedynym� � � � �
odmie cem. Mo e dlatego Micky Harborne chcia si spotka w a nie� � � � � � �
tu.
Mo e sam by gejem.� �
Waterman nie pomy la o tym wcze niej. Koniec ko c w� � � � �
dziennikarz w a nie oskar y dw ch najbardziej znanych� � � � �
hollywoodzkich, ba, ameryka skich twardzieli o skryty�
homoseksualizm. Zaznaczy nawet w swoim materiale, e obaj� �
prawdopodobnie wcale nie zmarli na raka, jak twierdzi a prasa,�
ale na AIDS. Prawdziwa bomba. Chocia , z drugiej strony, mo e to� �
nawet nie jest dziwne. Mo e Harborne chcia si po mia z� � � � �
prowincjonalnego ducha Ameryki: No i co, panie Czysty? Siedzi pan
za swoim bia ym p otem, maszt z flag na trawniku za domem i co?� � �
Wszyscy ci ameryka scy bohaterowie, to w gruncie rzeczy cioty! A�
mo e nie podoba o mu si , e obaj gwiazdorzy tak pilnie ukrywali� � � �
sw j homoseksualizm.�
Waterman wyj egzemplarz "Exclusive!" i roz o y go przed�� � � �
sob . Artyku Harbornea zaczyna si na dziewi tnastej stronie,� � � � �
zaraz obok reklamy pocztowej wysy ki bielizny damskiej. Po ow� � �
pierwszej strony zajmowa o zamazane zdj cie Bladona i McArthura� �
obj tych ramionami i u miechaj cych si do aparatu. Ray Bladon� � � �
nosi d insy i czarny stetson z nabijanym srebrnymi wiekami� � �
rondem, kt ry wykorzysta chyba w p tuzinie film w.� � � �
Matt McArthur mia na sobie okulary przeciws oneczne i� �
spodenki p ywackie. Zdj cie nie by o adnym dowodem, niemniej w� � � �
kontek cie artyku u znaczy o o wiele wi cej. Ju sam fakt, e� � � � � �
by o dziwnie nieostre, nadawa sprawie posmaku tajemniczo ci.� � �
Waterman raz jeszcze przejrZa tekst na wypadek, gdyby�
jednak co przeoczy . Ale nie, nie by o tu adnego zawoalowanego� � � �
ataku na ameryka sk moralno , adnego wyrzekania na hipokryzj� � �� � �
wiatka filmowego. Zwyk e obrazoburstwo, winia pod o ona dw m� � � � � �
niegdysiejszym aktorom, kt rzy nie mogli ju odpowiedzie . BilI� � �
Miller, bezpo redni prze o ony Watermana w Centrum Kontroli� � �
Chor b Zaka nych, uzna , e w tej historii co si kryje i e� � � � � � �
warto sprawdzi . Dlatego Waterman siedzia teraz tutaj za� �
dwie cie siedemdziesi t pi dolar w dziennie plus wydatki.� � �� �
Gdy pierwszy raz us ysza o zleceniu, s dzi , e Miller� � � � �
artuje.�
Zdarza y mu si takie dowcipy. Harry przymkn oczy,� � ��
wyobra aj c sobie, jak Miller rozmawia o tym z kt rym ze swych� � � �
pomagier w w sto wce szefostwa Centrum. Mam ma rob tk dla� �� �� � �
Profesora. Miller zachowa spraw dla Watermana i Waterman� �
wietnie wiedzia , czemu. Po pierwsze, czu , e Waterman " jest� � � �
bardziej kompetentny od niego. Od czasu sprawy Rinalda, dwa lata
temu, kiedy Harry trafi na lad kant w z importem zainfekowanej� � �
plazmy, Miller zrobi si dla niego nader mi y. Harry sporz dzi� � � � �
wtedy raport o plazmie i jej pochodzeniu, kt rego Miller nie�
zrozumia . Dosz o do paru k opotliwych spotka , po czym Waterman� � � �
dosta poparcie kogo z samej g ry. Od tamtej pory Miller nazywa� � � �
go "Profesorem", a zlecenia, kt re uwa a za idealne dla siebie,� � �
traFia y si zawsze innym detektywom. To by o pierwsze od, blisko� � �
trzech lat. Dwie cioty zmar y przez zaw d mi osny - tak opisa� � � �
spraw swojej onie. Zam wi trzeciego walkera. Na zewn trz� � � � �
zaczyna o si robi ciemno. Harborne sp nia si .� � � � � �
Waterman w, ci wygl da na zewn trz, gdy us ysza , e kto�� � � � � � � �
siada na s siednim sto ku. Odwr ci si i zobaczy m czyzn mo e� � � � � � � � �
o pi tna cie lat m odszego, w wielkich, okr g ych okularach, z� � � � �
faluj cymi blond w osami i zadbanym, dok adnie milimetrowej� � �
d ugo ci zarostem. M czyzna patrzy prosto na detektywa.� � � �
- Jak si miewasz, Harry? - powiedzia , wyci gaj c d o . Na� � � � � �
dw ch palcach nosi pier cionki i ciasn sk rzan opask na� � � � � � �
nadgarstku.
Waterman oczekiwa kogo starszego. Usiad prosto i� � �
u miechn si , jak m g naj yczliwiej.� �� � � � �
- wietnie, Micky - odpar . - Dzi ki, e przyszed e .� � � � � �
- adna sprawa. Co pijemy?�
- Szkock . Ale to ja stawiam.�
- Co ty, Harry - odpar Harborne, jakby od lat byli� �
kumplami. - Jestem na fali. Hej, Jef Na kwa no dla mnie, szkocka�
tutaj. Pi e to kiedy , Harry?� � �
Peruwia ska brandy z cytryn ...� �
Waterman odpowiedzia , e nie pi i po chwili sta a przed� � � �
nim szklanica pe na klarownej, zielonej cieczy z bia piank na� �� �
wierzchu: Dobrze, e chocia bez tej przekl tej parasolki.� � �
- No to mo e wypijemy za tego faceta? - zaproponowa� �
Harborne i uni s szklank w kierunku cian za nimi. Na samym� � � �
rodku wisia fotos Raya Bladona w stroju trapera z Frontowca;� �
filmu nakr conego jeszcze w latach sze dziesi tych. Waterman nie� �� �
dostrzeg go wcze niej. Mo e to by pow d, e Harborne wybra ten� � � � � � �
bar.
- Za wielkiego Raya! - powiedzia . - Najwi kszego spo r d� � � �
twardzieli, kt rzy dali sobie zrobi trwa !� � ��
Waterman pos usznie uni s szk o, chocia art Harbornea� � � � � �
wcale mu si nie spodoba . Frontowiec by naprawd dobrym filmem.� � � �
W szkolnych czasach by na nim dwa razy. Upi nieco ze szklanki.� �
Obawia si , e koktajl b dzie s odki, ale nie. Sama cytryna.� � � � �
- To co mog dla ciebie zrobi , Harry? - spyta Harborne. -� � �
W czym rzecz?
- Nic wa nego - powiedzia Waterman. Nie chcia , eby� � � �
Harborne pomy la , e trafia si materia na kolejn sensacj .� � � � � � �
Gdyby tak si sta o, m g by wa kowa detektywa do p nej nocy w� � � � � � �
obawie, by nie przekaza nowinek komu innemu. - Jak wspomnia em� � �
przez telefon, nasze Centrum chcia oby sprawdzi par szczeg w,� � � ��
o kt rych napisa e w artykule. - Centrum w Atlancie?� � �
Waterman wyczu , e Harborne jest zainteresowany.� �
Szczeg lnie tym, e dochodzenie prowadzi centrala, maj ca� � �
siedzib po drugiej stronie kraju. Ale Waterman wiedzia , e nic� � �
wielkiego si za tym nie kryje.�
- Tak. Ich dzia ka to g wnie statystyka, ale poniewa maj� �� � �
najlepszy sprz t, tam trzyma si dane.� �
Harborne kiwn g ow , jakby chcia powiedzie : to ciekawe,�� � � � �
ale nie powiedzia nic. Waterman ykn kolejn porcj cytryny.� � �� � �
- Nawiasem m wi c, Micky, je li dobrze zrozumia em, odkry e� � � � � �
dowody wiadcz ce o tym, e Bladon i McArthur byli nie tylko� � �
starymi kumplami, ale te homoseksualnymi partnerami, tak?�
- Ty mo esz sobie tak m wi - odpar Harborne. - Ja tego nie� � � �
napisa em. Nie twierdz , e tak by o. Wnioski zostawiam� � � �
czytelnikom.
- Dobra, rozumiem. Nas nie obchodzi, kim byli dla siebie.
Tyle e ta druga kwestia jawi si w troch innym wietle.� � � �
- Jaka druga kwestia?
- Napisa e o tym, e obaj zmarli prawie jednocze nie.� � � �
Ledwie kilka tygodni r nicy. Matt McArthur w jakiej� �
szwajcarskiej klinice, Bladon tutaj, w Kalifornii. Obaj na raka.
- Oficjalnie na raka.
- W a nie, Micky, wiem, e wed ug ciebie w Hollywood tak� � � �
w a nie teraz m wi si na AIDS. Nas jednak ciekawi w a nie� � � � � �
oficjalna przyczyna zgonu. Je li naprawd zmarli na AIDS, wtedy� �
nie podpadaj , pod nasze kompetencje. Nie jeste my� �
zainteresowani. To si zdarza ci gle.� �
Harborne zas pi si . Mo liwo , e obaj aktorzy zmarli na� � � � �� �
t zaraz gej w, jak nazywa y j niedowiarki, zanim choroba� � � � �
dopad a ich, by a najbardziej pikantnym elementem ca ej sprawy.� � �
- Chyba nie rozumiem - powiedzia .�
- Jak nadmieni e - zacz Waterman, staraj c si zachowa� � �� � � �
cierpliwo - w przypadku McArthura oficjaln przyczyn mierci�� � � �
by rak serca.�
Nie mia em okazji, by to sprawdzi , bo zmar w Szwajcarii i� � �
tam jest ca a dokumentacja. Przyczyn mierci Bladona te by� � � � �
nowotw r mi nia sercowego.� �
Widzia em dokumentacj szpitaln i wszystko wygl da, jak� � � �
nale y.�
- By e w szpitalu? Wiesz, co tam napisali?� �
- Nie by o atwo - sk ama Waterman, bo naprawd posz o mu� � � � � �
g adko. -Wiesz, Centrum ma w tej bran y wielu przyjaci . Nie� � �
wiem dok adnie, jak to jest w Szwajcarii, ale wydaje mi si , e� � �
krewni nie wybraliby na fikcyjn przyczyn mierci czego tak� � � �
rzadkiego, jak rak mi nia sercowego.�
Zwyk y atak serca jest bardziej przekonuj cy. Nikt by tego� �
nie sprawdza .�
- Nikt opr cz mnie.�
- Jasne - mrukn Waterman na tyle szczerze, na ile��
pozwala a wypita mieszanka whisky i brandy z cytryn . - Zrobi e� � � �
dobry kawa ek. wietna sprawa.� �
Harborne jako nie powesela . Za o y r ce na piersi, jakby� � � � � �
zamierza si obrazi . Waterman obawia si tego i dlatego nie� � � � �
by zbyt rozmowny przez telefon. Za kilka dni zdo a uczyni to,� � �
co Harborne powinien zrobi przed puszczeniem artyku u: sprawdzi� � �
niekt re fakty. Mo e dziennikarz poczu , e to ledztwo dotyczy� � � � �
w a nie jego osoby. Ale nic, Waterman nie przyszed tu, by� � �
rozwa a profesjonalizm Harbornea. Lub brak tego .� � �
- Rzecz w tym, e je li McArthur r wnie zmar na nowotw r� � � � � �
serca, mamy do czynienia z niecodziennym zbiegiem okoliczno ci.�
Rak serca nale y do najrzadszych postaci tej choroby. Mog ci� �
wyja ni czemu, gdyby chcia wiedzie .� � � � �
Waterman mia . Nadziej , e Harborne zechce dowiedzie si� � � � �
czego nowego. Lubi o tym opowiada . Przypomina w ten spos b i� � � � �
sobie, i wszystkim, e nie by podgl daczem z kr tk praktyk w� � � � � �
policji i zb dnym wykszta ceniem. Wyk ada kiedy biologi w� � � � � �
Stanford, w samym Stanford, i wiedzia wiele o sprawach, o�
kt rych zwykli detektywi nawet nie s yszeli.� �
Gdyby nie pechowa sk onno do popijania, m g by by dzisiaj� �� � � �
grub ryb w kt rej ze znanych kalifornijskich firm zajmuj cych� � � � �
si biotechnologi . No i gdyby nie pani Waterman... To dlatego� �
Centrum mog o go wykorzystywa . Zna swoj robot .� � � � �
Upi kolejny yk koktajlu, aby da dziennikarzowi czas do� � �
namys u.�
Ale on powiedzia tylko:�
- Wierz ci na s owo.� �
A czego u diab a si spodziewa e ?� � � �
- To naprawd na tyle rzadka choroba - ci gn Waterman - e� � �� �
je li dwie bliskie sobie osoby, tak czy inaczej bliskie, zapadaj� �
na ni r wnocze nie, musimy to sprawdzi .� � � �
Harborne odpr y si nieco. Co mu m wi o, e jego artyku� � � � � � � �
jest nadal wa ny, chocia nie bardzo rozumia dlaczego.� � �
- Ale co sprawdzi ? - spyta . - Rak to rak i ju .� � �
Harry upi napoju.�
- Je li jest statystycznie nieprawdopodobne - a to jest�
nieprawdopodobne - eby ci faceci niezale nie od siebie mogli� �
zachorowa na ten rodzaj raka, istnieje szansa na to, e jeden� �
zarazi drugiego.�
Rozumiesz? Je li tak by o, to b dziemy mogli pozna nowego� � � �
wirusa, o kt rym nie wiedzieli my.� �
Wirus wywo uj cy nowotwory mi nia sercowego. To mo e by� � � � �
istotne, a nawet u yteczne, chocia , jak wspomnia em, r wnie� � � �
dobrze mo e nie znaczy nic.� �
Harborne przytakn powoli. Waterman odni s wra enie, e�� � � � �
ch opak nadal nic nie zrozumia .� �
- M wisz, e ten rak serca jest bardzo rzadki, zgadza si ? -� � �
spyta .�
- Tak.
- To znaczy, e nawet je li to jest sprawka jakiego nowego� � �
wirusa, nie mamy jeszcze ko ca wiata, tak? Ludzie w ca ej� � �
Kalifornii nie zaczn umiera na raka serca?� �
Waterman roze mia si .� � �
- Do diab a, nie. Przez ca y czas trafiamy na podobne lady.� � �
Co wygl da za dobrze na zwyk y zbieg okoliczno ci. Potem� � � �
sprawdzamy.
Wynik trafia gdzie tam do komputera i je li dojdzie p niej� � �
do powt rki czego podobnego, por wnujemy oba przypadki i� � �
pr bujemy ustali skal podobie stwa.� � � �
To wszystko. Tak jak powiedzia em, to zwyk a statystyka.� �
Harborne przetrawia spraw , a Waterman by ju pewien, e� � � � �
go nie zainteresowa a, w ka dym razie nie z zawodowego punktu� �
widzenia.
Gwiazdeczka oper mydlanych z obci t piersi to by oby co ;� � � � �
bo o aktorce amazonce mo na pisa bez ko ca, ale kancerogenne� � �
wirusy? Cho by si ca noc zastanawia , nie wyci nie z tego� � �� � �
nawet p szpalty. Poza tym, czy kto taki jak Harborne� �
opublikuje materia obna aj cy w asne b dy?� � � � ��
Waterman nie przypuszcza , i to go cieszy o. Wola unikn� � � ��
komplikowania sprawy przez amatora. Skorzysta z okazji i zam wi� � �
jeszcze dwa zielonkawe napoje, by dziennikarz nie wsta za�
wcze nie od baru.�
- Czego w a ciwie chcesz, Harry? - spyta Harborne. -� � �
Czyta e , co napisa em.� � �
- Tak, i w og le bym ci nie fatygowa , ale wiesz, s to� � � �
ludzie do znani, raczej byli. Nie atwo dotrze do ich ycia�� � � �
prywatnego, szczeg lnie po tym, co napisa e . O Bladonie sam� � �
wiesz, zawsze trzyma dziennikarzy z daleka. To by cholernie� �
skryty facet.
Harborne pr bowa udawa , e s ucha uwa nie, ale jego� � � � � �
spojrzenie pow drowa o nad ramieniem Watermana. Patrzy na dwie� � �
dziewczyny, kt re siedzia y kilka sto k w dalej. Obie by y w� � � � �
w skich, czarnych sp dniczkach.� �
Waterman zauwa y je, gdy wchodzi y, i te mimowolnie zerka� � � � �
na nie co jaki czas. By y do blisko, by us ysze s owa� � �� � � �
Harbornea, kt ry najwyra niej a pali si do dzia ania. Waterman� � � � � �
m g sobie spokojnie wyobrazi , jak b dzie wygl da o zagajenie� � � � � �
podrywki.
- To, na czym mi zale y, Micky - ci gn niespeszony - to� � ��
kilka nazwisk i numer w telefon w. Ludzi, kt rzy co wiedz o� � � � �
tych go ciach. Co robili przez ostatnie kilka miesi cy, gdzie� �
bywali, wiesz, takie drobiazgi. Je li jest co z tym wirusem, to� �
chcieliby my ustali , gdzie mogli go z apa .� � � �
Szukamy w a nie takich rzeczy. Chwytasz spraw ?� � �
- Jasne, Harry, mam swoje r d a - odpar Harborne - ale� � � �
uprzedzam, e si na azisz. Nie mam w asnej wtyczki w Hollywood.� � � �
A chcia bym.�
- Oczywi cie, moje dochodzenie b dzie bardzo dyskretne.� �
Je li trafi na cokolwiek, mo esz by pewien, e przeka to� � � � � ��
tylko tobie. S owo.�
Harborne zapali papierosa sobranie: czarna bibu ka i z oty� � �
filtr.
Zaci gn si , odchyli leniwie g ow i pu ci ca y dym na� �� � � � � � � �
jednym d ugim wydechu.�
Waterman wiedzia , e to nie na jego cze , wszelako� � ��
obecno dziewcz t by a mu na r k . Harborne mia szans pokaza�� � � � � � � �
im, jaki jest wa ny.�
- Szczerze m wi c, nie wiem, kto jeszcze m g by dostarczy� � � � �
informacji o gwiazdach - powiedzia detektyw tak g o no, jak� � �
tylko m g , bez uciekania si do krzyku. - Przecie ty w tym� � � �
siedzisz, Micky. Znasz tych ludzi. Inni tylko si przechwalaj ,� �
e ich znaj .� �
Harborne pokra nia z zadowolenia. Dziewczyny przerwa y� � �
rozmow , spojrza y po sobie i wbi y nabo ny wzrok w dziennikarza.� � � �
Jedna, blondynka z du ymi, niebieskimi oczami, a przygryz a� � �
warg z przej cia. To dopiero fanki Hollywood! Dobra, pomy la� � � �
Waterman, nabra y si na "Sierra Madre", mog si nabra na� � � � �
Harbornea.
- Pewnie masz racj , Harry - powiedzia dziennikarz. Jak� �
m g by oprze si podobnym pochlebstwom przy takiej widowni? - A� � � �
poza tym, to dla dobrej sprawy, nie?
- Jasne, Micky.
- No to mo e b d m g ci co podrzuci . Masz co do� � � � � � � �
pisania?
Waterman wyj z wewn trznej kieszeni notes i d ugopis.�� � �
Dziewczyny wyci gn y szyje tak, e omal nie pospada y ze� � � �
sto k w. Harborne zerkn na nie i przybra ironiczny wyraz� � �� �
twarzy.
- By y cie w ostatni sobot u Toma Cruisea? - spyta . -� � � � �
Pr bujecie si wkr ci do jego nowego filmu?� � � �
* * *
Manhattan, 29 wrze nia 1995 roku�
Pachnia o, jakby kto rozbi w windzie ca butelk perfum� � � �� �
Chanel.
Cathy Ryder przyci ni ta do wy cie anej czerwono ciany� � � � �
zastanawia a si , kt ra z pozosta ych o miu kobiet mo e by tego� � � � � � �
przyczyn . Wszystkie by y wystrojone i wszystkie ze starczym� �
podnieceniem pod a y najwyra niej na pi te pi tro, do recepcji.�� � � � �
Cathy unios a d o w r kawiczce do nosa, by odetchn woni� � � � �� �
w asnych perfum.�
Dzia nowo ci produkcyjnych zawsze by pe en wielbicielek� � � �
kosmetyk w, on os b wysoko postawionych, poszukuj cych czego ,� � � � �
co przywr ci im utracon m odo i m a. Budzi y wsp czucie. U� � � �� � � �
niekt rych trudno by o odr ni , gdzie ko cz si obwis e� � � � � � � �
policzki, a zaczynaj podbr dki.� �
Gdy drzwi rozsun y si na pi tym pi trze, Cathy wyskoczy a� � � � �
z pe nej s odkich miazmat w windy i ruszy a do bufetu. Nie jad a� � � � �
nic od niadania, ca y dzie w Webber Atlantic zmarnowa jej� � � �
Michael Paine, szef dzia u bada rynku i patentowany skurwysyn.� �
Przez ostatnie trzy miesi ce dzia bada Webbera wystawi� � � �
trzy rekomendacje zakupu, kt re okaza y si kompletnymi� � �
niewypa ami. Dwie z nich by y dzie em Cathy. Paine nie traci� � � �
czasu na obja nianie, jaki wp yw mia y te pomy ki na stan� � � �
funduszy Webbera. Informacja by a jasna. Albo Cathy zacznie�
wybiera w a ciwe pozycje, albo wyl duje na ulicy. Paine,� � � �
szczup y m czyzna z kr tk , mocno kr con czupryn , zerkn na� � � � � � � ��
poobijany futera od skrzypiec, oparty o biurko.�
- Mam nadziej , e umiesz na tym gra ! - powiedzia i� � � �
oddali si pewnym krokiem.� �
Cathy przez d u szy czas spogl da a na swoje stare skrzypce.� � � �
Nie chcia a, eby je widzia , jednak nigdzie nie mog a ich� � � �
bezpiecznie schowa , a by y jej potrzebne na wtorkowe i� �
czwartkowe lekcje, kt re bra a podczas przerwy na lunch. Tyle� �
jedynie zachowa a z dzieci stwa. Gra nie tylko sprawia a jej� � �
satysfakcj , ale budzi a wspomnienia z przesz o ci o wielkim domu� � � �
w Maine, gdzie si wychowa a, i plamach s onecznego wiat a na� � � � �
pod odze holu. Stawa a w nich, wyobra aj c sobie, e to jupitery� � � � �
w przepe nionym po brzegi Carnegie Hall.�
Teraz rodzice ju nie yli. Instrument przypomina jej� � �
przesz o , ale tak e niespe nione marzenia o karierze� �� � �
skrzypaczki. I nie ca kiem pasowa do tekowo - plastikowych� �
wn trz biur Webber Atlantic. Zupe nie jak ona sama.� �
W ciek o Painea wstrz sn a ni i by okaza dobr wol� � �� � � � � � �
zajrza a poza godzinami urz dowania do dzia u nowo ci Raeburna.� � � �
Mia a nadziej porozmawia z kim z zarz dzania o sprzeda y� � � � � �
naj wie szych produkt w i efekcie, jaki mo e wywrze to na rynek� � � � �
specyfik w odm adzaj cych, na kt rym mniej wi cej od roku� � � � �
panowa a stagnacja.�
Zaproszenie od tygodnia wisia o na jej tablicy do notatek.�
Przys a a je Lindsey Sherman, dbaj ca u Raeburna o wizerunek� � �
firmy. I to j w a nie zobaczy a Cathy od razu, gdy wesz a do� � � � �
g wnej sali recepcyjnej z szeregami krzese dla go ci.�� � �
Podziwia a Lindsey. Drobna blondynka by a ca kiem inna ni� � � �
Cathy, maj ca wzrost powy ej przeci tnego i g ste, czarne w osy,� � � � �
z kt rymi ledwo dawa a sobie rad . Jej fryzjerka ka d now� � � � � �
fryzur nazywa a "rozwi zaniem". By a przynajmniej szczera, bo� � � �
taka czupryna to faktycznie problem.
Cathy mia a jednak tak e mocne atuty: na przyk ad w skie i� � � �
d ugie "egipskie", jak zwyk mawia jej ojciec, czarne oczy,� � �
smuk e, ale dobrze umi nione nogi i szerokie ramiona, dzi ki� � �
czemu pe ne piersi wydawa y si wyj tkowo na miejscu. Najbardziej� � � �
poci gaj ce by y usta z nieco pe niejsz g rn warg , co nadawa o� � � � � � � � �
twarzy dziewcz cy wyraz, kontrastuj cy z wymow bardzo kobiecych� � �
kszta t w.� �
Lindsey przedstawia a akurat znanego naukowca, Waltera�
Irona, niewielkiego m czyzn w bia ym fartuchu laboratoryjnym,� � �
co wyda o si Cathy komiczne. Wygl da o, jakby profesor tak� � � �
szybko przyby z Berkeley, gdzie mie ci y si laboratoria� � � �
badawcze Raeburna, e nawet nie zd y si przebra . Niemniej� �� � � �
wszystkie siwe g owy pochyli y si z szacunkiem, gdy go� � � ��
podszed do mikrofonu. Ostatecznie badania nad kosmetykami�
wspomaga y olbrzymim bud etem wiele program w naukowych, a� � �
obecnie proponowane produkty mia y na opakowaniach nawet diagramy�
a cuch w molekularnych.� � �
Cathy pomy la a, e skoro ludzie lubi , eby ich naukowcy� � � � �
ubierali si jak naukowcy, niech maj , czego chc . ... poprawia� � �
elastyczno nask rkowej sieci kolagenowej, zwi ksza wydajno�� � � ��
mikrocyrkulacji i usprawnia przyswajanie protein do poziomu
optymalnego dla regeneracji kom rkowej.�
Cathy z wysi kiem st umi a u miech, gdy kobieta siedz ca� � � � �
przed ni spojrza a na partnera z min tak b og , jakby do jej� � � � �
uszu dobiega kt ry ze szczeg lnie b yskotliwych pasa y Mozarta.� � � � � �
Od dawien dawna zmarszczki by y specjalno ci profesora� � �
Irona. By mo e wiczy nawet na swojej ysinie, g adkiej i� � � � � �
l ni cej nieziemskim r em. Wprowadzenie potrwa o jeszcze ze� � � �
dwadzie cia minut, po czym obecne w r d publiczno ci panie� � � �
zaproszono do s siedniej sali na pokaz.�
Gdy t umek wsta , Cathy przecisn a si do Lindsey Sherman.� � � �
- Cathy! Jak zwykle wygl dasz bajecznie.�
Cathy zarumieni a si . Nigdy nie zdo a a przywykn do� � � � ��
entuzjazmu Lindsey, stosowanego z powodzeniem r wnie na niwie� �
zawodowej.
- Szukam paru danych o tym nowym produkcie do mojego raportu
-powiedzia a, zerkaj c na mniejsz kole ank spod zgrabnych uk w� � � � � � �
brwi.
Przez chwil zag bi y si w statystyk . Cathy zapisa a par� �� � � � � �
rzeczy w swoim notesiku, Rutynowa sprawa.
- Nie wygl dasz na przekonan - powiedzia a Lindsey. Cathy� � �
zn w si zaczerwieni a i gor czkowo zaprzeczy a.� � � � �
- Powinna sama zobaczy , jak to dzia a. Naprawd robi� � � �
wra enie.�
Cathy u miechn a si .� � �
- W a nie po to przysz am.� � �
Posz a za Lindsey do przyciemnionego pokoju, kt ry ju� � �
wcze niej po kn niemal wszystkich go ci. W skupionym wietle� � �� � �
operacyjnych lamp trzy modelki traktowano nowym wyrobem firmy
Raeburn. Krz taj ce si wko o nich kosmetyczki r wnie nosi y� � � � � � �
bia e fartuchy.�
Cathy stan a za siedz cymi, Lindsey znikn a gdzie za� � � �
jaskrawymi wiat ami. W ca ej scenie najbardziej uderza fakt, e� � � � �
adna z trzech pi knych dziewczyn nie potrzebowa a kuracji� � �
odm adzaj cej. Ale rzut oka na publiczno wystarczy , by� � �� �
zrozumie , e informacja, jak chcia przekaza Raeburn, zosta a� � � � � �
zrozumiana jasno i wyra nie.�
Cathy nie od razu poczu a, e kto stan obok niej.� � � ��
Us ysza a ci ki oddech, potem co musn o jej r k . Obr ci a� � � � � � � � �
g ow i cofn a si o krok.� � � �
- Przepraszam - powiedzia m czyzna. - Nie chcia em pani� � �
przestraszy .�
W p mroku dostrzeg a szeroki, u miech. Trudno by o okre li� � � � � �
wiek przyby ego, ale mia chyba oko o czterdziestki, by wysoki,� � � �
z siwiej cymi w sami.� �
- Chyba nie bardzo potrzebuj tego kremu, prawda?�
Skin ku scenie. Cathy spojrza a zn w na modelki. Stara a�� � � �
si zachowa dystans, nie przepada a za naprzykrzaj cymi si� � � � �
m czyznami.�
- My la am o tym samym - stwierdzi a tylko po to, aby� � �
pokaza , e nie jest zaskoczona.� �
M czyzna zn w wyci gn d o , tym razem dotykaj c jej� � � �� � � �
r kawa. Pachnia burbonem. Spojrza a na jego r k . Cofn palce.� � � � � ��
- Widzia em, jak rozmawia a pani z t dziewczyn -� � � �
powiedzia i Cathy dopiero teraz uzna a, e musi by� � � �
cudzoziemcem. Mo e Niemcem.�
- Tak.
Wyprostowa a si zdecydowanie, przybrawszy najch odniejsz� � � �
poz z Webber Atlantic.�
- Je li szuka pani tematu, mam pani co do powiedzenia.� �
Cathy zrozumia a, e m czyzna wzi j za dziennikark . Na� � � �� � �
sali by o paru reporter w z magazyn w kobiecych, cz z� � � ��
magnetofonami. Ju mia a wyprowadzi go z b du, gdy pomy la a,� � � �� � �
e cokolwiek us yszy, mo e to przyda si jej we w asnej pracy.� � � � � �
Nie zwyk a rozmawia z nieznajomymi, ale po gro bie Mikea Painea� � �
sk onna by a wykorzysta ka d szans ., - Zawsze interesuj mnie� � � � � � �
wiarygodne r d a - odpar a p g osem.� � � � � �
- A to w a nie takie jest - odpar m czyzna i zamilk� � � � �
wyczekuj co:�
- S ucham.�
Przybysz pokaza na drzwi, za kt rymi wida by o jasno� � � �
o wietlony kandelabrami bufet. Cathy posz a za nim. Zachwia si� � � �
lekko, a w ko cu wspar si o stolik. W drugiej r ce trzyma� � � � � �
kieliszek szampana.
- Co to za historia?
Cathy uzna a, e najlepiej b dzie zaatakowa wprost.� � � �
Przecie tak w a nie zachowuj si dziennikarze, prawda?� � � � �
M czyzna zamy li si na chwil , b dz c spojrzeniem po jej szyi� � � � � �� �
i biu cie.�
- Co pani wie o nowoczesnych kosmetykach? - spyta w ko cu.� �
Cathy wzruszy a ramionami.�
- Zna pani produkty oparte na wyci gach z o ysk? Takie jak� � �
ten?
Machn r k w kierunku sali pokazowej.�� � �
- O ile rozumiem, sk adniki organiczne zawarte w zwierz cych� �
o yskach podobne s do tych, kt re utrzymuj sk r w dobrej� � � � � � �
kondycji i kt rych produkcja w organizmie spada, gdy si� �
starzejemy. O to chodzi M czyzna przymru y oczy i przysun� � � ��
twarz na tyle blisko, e poczu a jego przesi kni ty alkoholem� � � �
oddech. - Zacznijmy od tego, e placenta i ten r owy krem,� �
kt rym si obsmarowuj , nie s nic warte. R wnie dobrze mog yby� � � � � �
sobie wciera cold - cream.�
A ci faceci w bieli? B dz w ciemno ci i nie s ani troch�� � � � �
bli ej celu.�
Cathy cofn a si . M czyzna by bardzo pewny siebie.� � � �
Wyra nie wiedzia , o czym m wi, i to mimo rauszu. Nie oczekiwa a� � � �
tego. Dla podtrzymania dziennikarskich pozor w zacz a co� � �
notowa .�
- Ale to najlepszy specyfik, jaki zdo ano wyprodukowa -� �
powiedzia a, spogl daj c na m czyzn znad notesika. Zauwa y a� � � � � � �
jego drogie ubranie.
Zastanawia a si , kim jest, ale o tym postanowi a pomy le� � � � �
p niej.�
Najpierw informacja.
- Przebrzmia a pie . - Zn w pochyli si ku niej. - To by� �� � � � �
najlepszy specyfik, jaki zdo ano wyprodukowa .� �
Rozejrza si po pomieszczeniu. Cathy poczu a, jak serce� � �
bijE jej ywiej.�
- S w Europie ludzie, kt rzy maj w r ku co lepszego. Co ,� � � � � �
co sprawi e za par tygodni tego typu kosmetyki p jd na� � � �
mietnik. Gdy rozpoCzN sprzeda , wszystkie koncerny ze swoimi� � �
laboratoriami, w rodzaju Raeburna, Melosa, Pharmaceuticals czy
Bio Factors, zostan bez szans.�
- O jakich ludziach z Europy pan m wi?�
M czyzna zmarszczy brwi i wyprostowa si tak, e patrzy a� � � � � �
wprost w jego poczerwienia twarz.��
- Spokojnie, chwil . My li pani, e nie wiem, ile taka� � �
informacja jest warta?
Nagle zacz si ceni . Cathy zastanawia a si , co w takiej�� � � � �
sytuacji zrobi aby dziennikarka. Czy powinna wyj ksi eczk� �� �� �
czekow ? Ile ma zaoferowa ? U miechn a si do m czyzny,� � � � � �
pokazuj c wspania e z by.� � �
- Nie s dzi pan chyba, e udost pniam swoj ksi eczk� � � � �� �
czekow ka demu m czy nie?� � � �
Zamruga i te si u miechn , patrzy jak zahipnotyzowany w� � � � �� �
rozchylone wargi i przesuwaj cy si po idealnych z bach j zyk. Co� � � �
za s odki u miech.� �
- Nie wiem, kim pan jest i o co panu chodzi - powiedzia a,�
wzruszaj c ramionami. - Nie mog wierzy ka demu na s owo.� � � � �
- M czyzna jakby si speszy , Zn w b dzi spojrzeniem po� � � � �� �
jej piersiach.
- Dobra, dobra - mrukn , przesuwaj c po ustach masywn�� � �
d oni , -I tak nie trzeba mi pieni dzy.� � �
-Nagle posmutnia . Cathy zastanowi a si gor czkowo, co tu� � � �
jest grane.
Mo e to wyrzucony pracownik jakiej firmy, mo e kto z� � � �
gie dy, szykuj cy brzydki numer? Ludzie zwierzaj si prasie z� � � �
najrozmaitszych pobudek. Niestety, tego rodzaju historie nie
wystarczaj w Webber Atlantic.�
Cathy potrzebowa a fakt w.� �
- Mendelhaus - powiedzia po chwili m czyzna. Z pocz tku� � �
Cathy nie zrozumia a. Dotkn a ust odwrotnym ko cem pi ra. -� � � �
Nazwa brzmi Mendelhaus. To o tej firmie m wi em.� �
- Mendelhaus?
- Ej e, jak na dziennikark , nie jest pani chyba za bardzo� �
bystra. Cathy przygarbi a si nieco i wysun a brod do przodu.� � � �
- Jestem tylko zdumiona, e nigdy o niej nie s ysza am.� � �
M czyzna u miechn si , b yskaj c z otem.� � �� � � � �
- A czemu mia aby pani o niej s ysze ? Kim pani jest,� � �
ekspertem od kosmetyk w?�
Cathy poczu a, e si rumieni.� � �
- To wytw rnia kosmetyk w i lek w - ci gn m czyzna. -� � � � �� �
Ma y klejnocik.�
- Europejska? Powiedzia pan przedtem, e wielkie korporacje� �
powinny ba si jakiej europejskiej firmy.� � �
-Zgadza si . A ta jest jak z podr cznika. Ktokolwiek kupi� �
akcje kosmetyk w, zarobi w ci gu paru najbli szych miesi cy jak� � � �
nigdy.
Odsun si od niej z uniesionym palcem. Kilka g w�� � ��
odwr ci o si ku nim. Mi o niczki nowo ci wychodzi y w a nie z� � � � � � � � �
pokazu, mru c oczy w jaskrawym wietle. By y wyra nie poruszone,�� � � �
niekt re nios y paczuszki z pr bkami. Gdy Cathy odwr ci a g ow i� � � � � � �
spojrza a w kierunku windy, m czyzna ju znikn .� � � ��
- I co o tym my lisz?�
Cathy oprzytomnia a i poj a, e patrzy wprost w pi kne oczy� � � �
Lindsey Sherman.
- Sama nie wiem, co my le - zdo a a wykrztusi .� � � � �
* * *
Manhattan, 28 wrze nia 1995 roku�
Fale pojazd w przep ywa y przez Park Avenue niecierpliw i� � � �
gniewn , pob yskuj c reflektorami i chromem mas . Czekaj c na� � � � � �
czerwonym wietle Mike Varela wbi spojrzenie w przyciemnion� � �
przedni szyb .� �
Ze wszystkich si pr bowa ignorowa rozpe zaj cy si z� � � � � � �
okolic o dka ch d, towarzysz cy mu od trzech tygodni i z ka d� �� �� � � �
chwil bardziej dotkliwy. Zacz o si kr tko po rozmowie z� � � �
Hareyem Swiftem, teraz za , podczas powrotu od mieszkaj cego w� �
Queens ojca, Mike mia wra enie, e upiorne uczucie zaw adnie nim� � � �
bez reszty. Wcze niej wstrzymywa je gniew, ale i on si ., w� � �
ko cu wypali . Zosta tylko strach. Zerkaj c na przewalaj c si� � � � � � �
obok metalow rzek , Mike odruchowo szuka twarzy kierowc w. Ale� � � �
ich nie widzia .�
Ojcu powiedzia o wszystkim dopiero po blisko trzech�
tygodniach.
S dzi , e szybko znajdzie now prac , e starczy zadzwoni� � � � � � �
tu i tam i poczeka na propozycje. Powiedzia by wtedy, e zmieni� � � �
jedynie bank i stary by si nie martwi . Ale propozycje nie� �
nap yn y, nie dosta ani jednej.� � �
Zupe nie jakby Napier Drew wystawi mu za plecami wilczy� �
bilet i zadba , eby dotar do wszystkich okolicznych firm. I tak� � �
koniec ko c w musia powiedzie ojcu.� � � �
Zrobi to kilka dni temu. Nie posz o atwo. Bezrobocie by o� � � �
dla starszego pana jedn z najczarniejszych yciowych mo liwo ci.� � � �
Dlatego sam opu ci kiedy dom i pos a syna do najlepszych� � � � �
szk . Mike pociesza go, e nie ma si co przejmowa , ale� � � � �
niewiele pomog o. Pomy la o Napierze i jego bia ych anglosaskich� � � �
protestanckich kumplach nabijaj cych si pewnie z niego w Harvars� �
Club i gniew powr ci . Miguel Varela... Miguel! Jakby dopiero co� �
przekrad si przez granic z Meksyku! Przycisn gaz bmw, a� � � �� �
ko a zapiszcza y na asfalcie.� �
Ojciec nigdy nie poj , jak w a ciwie syn zarabia na ycie.�� � � �
Stary Joaquin Diaz trudni si wcze niej hurtow sprzeda� � � � ��
meksyka skich podr bek szampana na ca ym Wschodnim Wybrze u i do� � � �
fortuny na tym nie doszed .�
Kwestie takie, jak akwizycja, fuzje, wykupywanie i
wyprzeda e by y mu ca kowicie obce. Wiedzia jedynie, e oni� � � � �
robi takie rzeczy. Oni, czyli Amerykanie, ci, co rz dz� � �
wszystkim w Ameryce i ustanawiaj porz dek wiata. By dumny, e� � � � �
i jego syn do nich do czy , ale nie rozumia , na czym to polega.�� � �
Nie wiedzia te , jak skrupulatnie Mike ukrywa pochodzenie, by� �
wej do elity.��
Nawet przedstawia si inaczej. Nazywa si Miguel Diaz� � � �
Varela, co zgodnie z hiszpa sk tradycj by o z o eniem jego� � � � � �
imienia, nazwiska ojca i nazwiska matki. W ten spos b mo na� �
zapisywa dowolnie daleko si gaj c w przesz o genealogi� � � � � �� �
przodk w. Dla ojca, a tak e w paszporcie, by Mikiem Diazem, co� � �
wcale go nie zachwyca o, jako e Diaz to jednoznacznie� �
hiszpa skie nazwisko, podczas gdy Varela mog o r wnie dobrze� � �
uchodzi za w oskie. Mike skorzysta z tego dopiero w szkole� � �
bankowej, gdzie pe ni biurokratycznych nawyk w Anglosasi bez� �
zastanowienia uznali, e to co na ko cu, jest nazwiskiem i� �
zapisali go jako Michaela Varel . To samo figurowa o na� �
rachunkach, na poczcie i tak ju zosta o.� �
Z pocz tku Mike zirytowa si , ale mimo to nigdy nie stara� � � �
si , by rzecz sprostowa . Nie mia ochoty wyja nia wszystkim, e� � � � � �
Mike to zdrobnienie od Miguela, i e naprawd nazywa si Diaz.� � �
Pod koniec dwuletniej nauki sam te zacz przedstawia si jako� �� � �
Mike Varela, przynajmniej wtedy, gdy mog o si to przyda .� � �
Pierwsz z ot kart te dosta na to nazwisko.� � � � � �
Jedynym powodem, dla kt rego nie wypar si ca kowicie� � � �
nazwiska Diaz, by a obawa, co powie ojciec, je li kiedy dojdzie� � �
to do jego uszu.
Teraz, gdy wje d a na podziemny parking, a owa , e nie� � � � � � �
zosta Miguelem Diazem.�
Przynajmniej Swift i Napier mieliby o jeden pow d do miechu� �
mniej.
Jego mieszkanie mie ci o si na smym pi trze� � � � �
przysadzistego, piaskowego budynku s U cego pierwotnie jako� ��
biuro towarzystwa ubezpieczeniowego Continental Guardian.
Pierwotnie, czyli w latach dwudziestych, gdy potem korporacja�
znikn a, jej siedziba zachowa a jednak mocno urz dowy wygl d.� � � �
Wej cia strzeg y dwie gigantyczne kamienne rze by postaci w� � �
powiewaj cych szatach - jedna przedstawia a kobiet z dzieckiem� � �
tulonym do piersi, druga wojownika z mieczem przy boku. W
posadzk holu tkwi wprawiony br zowy kr g o rednicy prawie� � � � �
dw ch i p metra z wyryt nazw kompanii, a obok sta y dwa� � � � �
pos gi; identyczne jak w wej ciu, tyle e tutaj razem. Mike� � �
zawsze skar y si przyjacio om na ch d i bezosobowo tego� � � � �� ��
miejsca, w gruncie rzeczy jednak lubi je. Budynek roztacza� �
atmosfer spokoju i stabilizacji, same za s owa Continental� � �
Guardian (Kontynentalny Stra nik) dawa y poczucie bezpiecze stwa.� � �
Dla Mikea by to czytelny komunikat, ciany i stropy m wi y� � � �
wprost: tutaj ci nie dostan . Gdy szed przez hol poczucie� � �
ch odu i pustki zn w powr ci o. Wiedzia , e niebawem b dzie� � � � � � �
musia sprzeda apartament. Jeszcze dwa miesi ce bez pracy, a� � �
wiadczenia ogo oc mu konto. Najgorsze, e wci nie wiedzia ,� � � � �� �
dlaczego do tego dosz o.�
W domu wybra numer Swifta i Drewa. Nadal mia tam kogo do� � �
pogadania, tyle e go ostatnie trzy tygodnie sp dzi w Tokio.� �� � �
Nazywa si Walt Simmonds i by w pewnej mierze odpowiedzialny za� � �
zatrudnienie Mikea.
Specjalizowa si w rynkach azjatyckich.� �
Sygna w s uchawce rozbrzmia kilka razy, w ko cu kto� � � � �
odebra .�
- Dzia inwestycji - powiedzia kobiecy g os.� � �
Mike poczu , jak robi mu si nieswojo. . - Z Waltem� �
Simmondsem poprosz - powiedzia , staraj c si nada g osowi jak� � � � � �
najbardziej zwyczajne brzmienie.
Zapad a chwila ciszy. Rozpozna a go?� �
- Ee.. Nie ma go tutaj akurat. Chce pan zostawi jak� ��
wiadomo ?��
Wiadomo ? A jak niby wiadomo m g by zostawi ?�� � �� � � �
- Nie - odpar . - To nie takie... A nie wie pani, czy ju� �
wr ci ?� �
- Tak. By tu kilka minut temu.�
- Dobra, zadzwoni p niej.� �
- O... Zaraz, ju wr ci . Zaraz prze cz . Sekundka Serce� � � �� �
Mikea bi o jak oszala e. Odetchn kilka razy g boko.� � �� ��
-Tu Simmonds - szorstki g os sugerowa , e w a ciciel nie ma� � � � �
ani chwili do zmarnowania.
- Walt? M wi Mike. Mike Varela.�
- Mike! - rzuci Simmonds i odruchowo zacz m wi ciszej. -� �� � �
Jak leci?
Mike stara si zachowa fason.� � �
- C , mog o by gorzej. S ysza e , co si porobi o?� � � � � � � �
Us ysza , e Walt zamieni z kim kilka s w. Zapewne� � � � � ��
odes a gdzie sekretark .� � � �
- Oczywi cie. Paskudna sprawa.�
Mike postanowi nie rozwodzi si na razie nad swoimi� � �
problemami.
Nie chcia zdradza si z niepokojem.� � �
- A jak by o w Tokio?�
- wietnie. Uporz dkowa em sprawy. Przed ko cem roku powinny� � � �
by wyniki. Szykuje si kilka dobrych okazji, mo e je chwycimy.� � �
Kilku nowych Japo c w wchodzi na rynek, wed ug mnie co z nich� � � �
b dzie.�
Mike nie m g czeka d u ej.� � � � �
- A wiesz mo e, o co w a ciwie ze mn chodzi? - spyta . - Bo� � � � �
dla mnie to by grom z jasnego nieba.�
-No; dla mnie te , Mike. My la em, e twoja transakcja jest� � � �
ju dopi ta i w og le. -- Bo by a Zosta o tylko kilka dni do� � � � �
fina u. Cholera, ci z Mendelhausa um wili si ju na podpisanie,� � � �
mieli nawet zarezerwowane miejsca w hotelach.
- A na g rze nic nie wyja nili?� �
- Harvey Swift wspomnia tylko co o zakazie bada� � �
genetycznych, wprowadzonym w krajach Wsp lnego Rynku. Ale nie�
rozumiem, co to ma wsp lnego, bo Mendelhaus to szwajcarska firma;�
na Boga. A Szwajcaria nie nale y do Wsp lnoty Europejskiej, poza� �
tym Mendelhaus nie prowadzi takich bada . Ich dzia ka to kremy do� �
twarzy i zdrowa ywno .� ��
- A co z odpowiedzialnym w Mendelhausie? Chyba Bruggen?
-Pr bowa em wiele razy. Facet nie odpowiada na moje� �
telefony.
Chcia em dosta si do paru jego podw adnych, ale nie� � � �
przebi em si przez sekretarki. Nie wiem, czemu si wycofali.� � �
- Ja te nie, Mike. Mo e nie spodoba a im si czyja ysina.� � � � � �
Albo co innego. Takie pertraktacje to cholernie delikatna�
sprawa. Mo e zreszt obawiali si z ej prasy za to, e bior co ,� � � � � � �
co si nie. Sprzedaje.�
- Wierz mi, Walt, ju ich przekona em. To by o j zyczkiem� � � �
uwagi.
Przy niepewnej sytuacji w Europie dobra, szwajcarska nazwa
firmy, jak Mendelhaus, to to co, na co rynek tylko czeka. Spytaj
ch opak w ze sprzeda y. M wi ci, finansowa strona by a w� � � � � �
porz dku.�
- No to nie wiem. Mo e od pocz tku nie traktowali sprawy� �
powa nie.�
Sam wiesz, e to si zdarza. R ce sobie urabiasz, a potem� � �
klient zmienia zdanie i m wi, e mo e nast pnym razem. Chocia� � � � �
wie, e jego zdecydowanie to podstawa wszystkiego.�
W g osie Simmondsa nie by o ju wsp czucia. Po prostu� � � �
udziela lekcji by emu m odszemu koledze.� � �
- Wi c nie s ysza e nic wi cej?� � � � �
- Nie, je li nie liczy doniesie , e do pokrycia zobowi za� � � � � �
potrzebna by a spora gimnastyka przy po owie pozosta ych spraw i� � �
e to sporo kosztowa o. Dlatego ci z g ry zacz li akn krwi.� � � � � ��
Dostali w sk r .� �
To akurat nie by a wina Mikea. Ch tnie powiedzia by to� � �
g o no, ale wstrzyma si . Nie chcia si k ci z Waltem,� � � � � � �� �
potrzebowa jego pomocy.�
- To przykre. Niemniej - przeszed do najtrudniejszego -�
gdyby us ysza , e gdzie potrzebuj fachowca, dasz mi zna ? Te� � � � � � � �
si rozgl dam, ale ty pewnie masz wi cej okazji, eby co� � � � �
us ysze .� �
Chcia , eby zabrzmia o to oboj tnie, ale wysz o wr cz� � � � � �
przeciwnie. Nie zdo a ukry napi cia i l ku.� � � � �
- Oczywi cie - odpowiedzia Simmonds. - Dam ci zna .� � �
Mikea ogarn a rozpacz. Simmonds nie mia dla niego nic� �
pr cz s w pociechy.� ��
- Jasne. Dzi ki, Walt.�
Szcz kn o i s ycha by o ju tylko elektroniczny szum. Mike� � � � � �
od o y s uchawk i ukry twarz w d oniach. By zdany tylko na� � � � � � � �
w asne si y.� �
Po paru minutach wsta ze sk rzanego fotela i nala sobie� � �
du whisky z lodem. Alkohol chwilowo odegna l k. Mike nigdy nie�� � �
pi du o, a gdy si tak zdarza o, nie m g zasn i nast pnego� � � � � � �� �
dnia czu si jak z krzy a zdj ty.� � � �
A w dziale finansowym nie mo na by o sobie pozwoli nawet na� � �
chwil os abienia uwagi. Ile razy to powtarza ? Ale teraz nie by� � � �
ju w dziale finansowym. Teraz by ca kiem za burt :� � � �
Wiedzia jednak, e podobne my lenie do niczego nie� � �
prowadzi. ykn zn w whisky i poszuka pilota od telewizora.� �� � �
Osadzony po rodku orzechowej boazerii na przeciwleg ej cianie� � �
ekran o y programem CsNN.� �
I dobrze. Przynajmniej przekona si , e nie on jeden na� �
wiecie ma problemy. I rzeczywi cie, ujrza ruiny budynku� � �
rozsadzonego najwyra niej przez bomb .� �
"Wczoraj, we wczesnych godzinach porannych, dosz o do ataku�
bombowego na laboratorium w pobli u Joinville, miejscowo ci� �
le cej na p nocnym wschodzie Francji. Jedna osoba z personelu�� �
zgin a, wedle jednego z pracownik w firmy odnotowano te straty� � �
materialne si gaj ce co najmniej dw ch milion w dolar w. Jest to� � � � �
ju drugi podobny incydent w ostatnich miesi cach. W sierpniu� �
celem ataku sta o si laboratorium w Fontainebleu.� �
Czy w obu przypadkach sprawcami kierowa y podobne pobudki?�
Czy wi e si to z radykalizacj postaw niekt rych od am w�� � � � � �
Zielonych, przeciwstawiaj cych si badaniom nad ludzkim� �
materia em genetycznym?" Przed kamer pojawi si dystyngowany� � � �
pan oko o sze dziesi tki, stoj cy po rodku wielkiej ci by� �� � � � �
reporter w. Wszyscy wyci gali ku niemu mikrofony i wykrzykiwali� �
pytania.
"Prezes firmy Etienne Louvois, Laurent Cuvillier, odwiedzi�
laboratorium Joinville dzi rano i spotka si z pras ".� � � �
M czyzna zacz m wi co po francusku, zza kadru rozleg� �� � � � �
si g os t umacza:� � �
"Ta ga bada jest nad wyraz istotna dla post pu nauki,��� � �
dla zdrowia i powodzenia przysz ych pokole . Wandale� �
odpowiedzialni za ten czyn i wspieraj cy ich fanatycy u atwi� � �
jedynie naszym konkurentom spoza E.WG zdobycie przewagi
technologicznej, a nawet sprawi , e nauk trzeba b dzie uprawia� � � � �
w podziemiu, gdzie wyniki bada dost pne stan si tylko i� � � �
wy cznie dla tych, kt rzy za nie zap ac !" Mike Varela poczu�� � � � �
przyp yw irytacji. S owa starszego pana potwierdZa y jego� � �
przypuszczenia. Restrykcyjna polityka wobec bada genetycznych�
prowadzona. W obr bie Wsp lnoty Europejskiej to raczej dobra� �
nowina dla firm spoza E.WG, takich jak Mendelhaus. Harvey Swift
m wi od rzeczy.� �
A je li nauka zejdzie do podziemia, to gdzie znajdzie�
bezpieczniejsze miejsce ni u podn a szwajcarskich Alp?� �
* * *
Alleinmatt, Szwajcaria, 28 wrze nia 1995 roku�
Pi mil na po udniowy wsch d od Alleinmatt, niemal poza�� � �
zasi giem widoku z wyci gu krzese kowego, wynosz cego narciarzy� � � �
ku naznaczonym czerni pistes masywnego Heulendthornu,�
o lepiaj co bia e pole lodu i niegu wspina si na trzysta metr w� � � � � �
na poszarpan gra , znan jako Phoenixlager, co po niemiecku� � �
oznacza "legowisko Feniksa".
Ekskluzywna klientela Alleinmatt rzadko zapuszcza si a tak� �
daleko, chocia znawcy, rozmi owani w zjazdach z miejsc� �
osi ganych tylko helikopterem, odwiedzaj czasem doln cz� � � ��
lodowca, by za y emocji ryzykownego szusu przez g boki puch po� � ��
nachylonym pod k tem czterdziestu pi ciu stopni stoku. Dalej� �
czeka ich w ska i zdradziecka trasa, zaczynaj ca si nieco� � �
powy ej linii drzew, a ko cz ca na samym dnie doliny, niemal� � �
cztery kilometry od wioski.
Przez wi ksz cz sezonu stoki poni ej grani Phoenixlager� � �� �
s na tyle zagro one lawinami, i nikt o zdrowych zmys ach nie� � � �
pr buje tam si zapuszcza .� � �
Jedynymi mia kami, kt rzy odwa aj si zmierzy z p nocn� � � � � � � � �
cian grani s alpini ci z hakami i linami. Ruszaj albo zim ,� � � � � �
albo czekaj , na lato, kiedy szare grzbiety g rskie brunatniej i� � �
nieg znika, ods aniaj c warstw b kitnego niczym niebo przed� � � � ��
witem lodu. W szczeg lnie dobrze os oni tych szczelinach l d ten� � � � �
zalega przez ca y rok, staj c si pu apk dla nieostro nych.� � � � � �
Wi kszo wspinaczy wybiera przyst pniejszy szczyt Heaulendthorn,� �� �
kt ry zapewnia d u sz , i zapewne nie mniej trudn , drog na� � � � � �
znaczniejsz wysoko .� ��
Tym z nielicznych, kt rzy porywaj si na wysoczyzny ost pu� � � �
jawi si prawdziwe oblicze Phoenixlager Gra bowiem nie ci gnie� � �
si wcale prosto, jak mo na s dzi patrz c z do u, ale przypomina� � � � � �
podkow i tworzy poni ej obszar niemal wiecznego cienia. Kraw d� � � �
po udniowa, chocia minimalnie ni sza, wydaje si jeszcze� � � �
bardziej urwista ni p nocna, o ile to w og le jest mo liwe. Gdy� � � �
wiatr wieje z w a ciwej strony, trafia niekiedy pomi dzy turnie i� � �
w wczas s ycha kr tki, niepokoj cy d wi k, przypominaj cy krzyk� � � � � � � �
drapie nego ptaka, b dz cy przez d ug chwil mi dzy granitowymi� �� � � � � �
cianami. Gdy przymknie si powieki, atwo wyobrazi sobie, e to� � � � �
sam feniks kr y nad ska ami, wypatruj c ukrytej mi dzy g azami i�� � � � �
lodem zdobyczy.
Po udniowy stok r wnie dostarcza atrakcji ka demu, kto� � � �
wdrapie si wystarczaj co wysoko. Kilometr poni ej grani, pod� � �
najbardziej strom i niedost pn cz ci ciany, widnieje co� � � � � � �
jakby otw r i drzwi. Porz dna lornetka pozwala potwierdzi� � �
domys . W ska kreska prowadz ca stamt d w d wygl da na cie k� � � � � � � � �
czy dr k : Zagadni ci o spraw miejscowi przypisuj to� � � � �
dzia alno ci szwajcarskiej armii, kt ra ma swoje instalacje na� � �
terenie ca ych Alp. Wedle oficjalnych danych, pod niekt rymi� �
g rami jest a dwana cie kilometr w tuneli i korytarzy. Niekt re� � � � �
wype nia elektronika, inne s ogrzewane i z wygodami, gotowe do� �
zamieszkania. P ki co obsadza je skromna, umundurowana za oga.� �
Kilka po prostu czeka w mrozie i ciemno ci na chwil , gdy� �
szwajcarskie w adze b d ich potrzebowa , na przyk ad w obliczu� � � � �
inwazji czy wojny termonuklearnej.
Jednak w kwestii drzwi w grani Phoenixlager miejscowi nie
maj racji.�
Masywne wrota zabezpieczaj z jednej strony zawiasy, z�
trzech pozosta ych pot ne, wpuszczone we framug bolce. Pechowy,� � �
zab kany wspinacz, kt ry szuka by za nimi schronienia, nigdy nie�� � �
zdo a ich otworzy .� �
Gdyby mu si to jakim cudem uda o, ujrza by lodowat� � � � �
ciemno tunelu biegn cego dwadzie cia metr w w g b litej ska y.�� � � � �� �
Ko czy si on u szczytu metalowych, kr conych schod w� � � �
prowadz cych ciasnymi spiralami pi tna cie metr w w d , gdzie� � � � �
zaczyna si nast pny korytarz, tym razem nieco szerszy i� �
zasadniczo ogrzewany. Wprawdzie i tutaj oddech zmieni by si� �
natychmiast w par , jednak o kilka stopni cieplejsz ni w g rnym� � � �
korytarzu.
Przystaj c tu w milczeniu i czekaj c, a serce przestanie mu� � �
wali , nasz hipotetyczny wspinacz dos ysza by w ciemno ci szum� � � �
generator w, niski i dziwnie z owieszczy. Id c dalej za r d em� � � � � �
d wi ku dostrzeg by wpuszczone w ska wiat a awaryjne, z� � � �� � �
jakiego jednak powodu wygaszone.�
W ko cu dotar by do kolejnych drzwi, tym razem z� �
b yszcz cego metalu.� �
Tutaj mruczenie maszynerii by oby ju bardzo wyra ne.� � �
Tego dnia, dwudziestego smego wrze nia, s ysza by tak e� � � � �
ludzkie g osy. Oba m skie, jeden agodny, perswazyjny, drugi� � �
starszy i podniesiony.
Panuj cy w g bokich korytarzach ch d nie mia nic� �� �� �
wsp lnego z alpejskim mikroklimatem. Temperatura powietrza�
utrzymywa a si tu na sta ym poziomie minus pi ciu stopni� � � �
Celsjusza. Wok rozmawiaj cych ci gn y si wysokie od pod ogi� � � � � �
do sufitu metalowe p ki, na kt rych z o ono aluminiowe pude ka� � � � �
bez etykiet opisane tylko trudnymi do odszyfrowania
prostok cikami kod w kreskowych. Z g ry s czy o si s abe,� � � � � � �
niebieskawe wiat o.� �
Starszy m czyzna wygl da na bankiera z Zurychu. Ubrany w� � �
garnitur i szary p aszcz trz s si i obraca w palcach� � � � �
niezapalonego papierosa. Naprzeciwko niego sta Egon Kessler,�
kt remu zimno najwyra niej nie przeszkadza o tak bardzo. M wi� � � � �
dialektem g rnoniemieckim, co zdradza o jego berli skie� � �
pochodzenie.
-Nie podoba mi si , e musieli my tu przyj , Karl. Nie� � � ��
lubi , gdy cz onkowie zarz du pchaj si do laboratori w, eby� � � � � � �
omawia program z szefem.�
Laboratorium to nie sala posiedze . Technicy mog wygl da� � � �
na zaj tych swoj robot , ale przecie te maj uszy.� � � � � �
- Ale chyba ciesz si twoim zaufaniem? - spyta starszy pan� � �
nieco komicznym akcentem szwajcarskim. Rozejrza si niepewnie po� �
rz dach pude .� �
- Oczywi cie - odpar Kessler. - S jednak kwestie, kt re� � � �
lepiej omawia w biurze. Wi cej, uwa am, e nie wszystko powinno� � � �
by znane wszystkim.�
Starszy pan wyprostowa si .� �
- Jak pan uwa a, doktorze Kessler. Ma pan prawo do podobnego�
zdania, prosz jednak pami ta , e decyzja o wsparciu tego� � � �
programu zosta a podj ta kolektywnie. Nie b dziemy zmienia z� � � �
dawna ustalonych procedur i zwyczaj w firmy tylko po. To, by�
profesor by zadowolony...�
-Przepraszam - powiedzia ju spokojnie Kessler - Nie� �
chcia em imputowa , e kto w zarz dzie nie jest godny zaufania,� � � � �
tylko e oni czasem nic nie rozumiej . Bo c pan dojrza ...� � � �
- Dojrza em niebezpiecze stwo ryzykownego kursu. Pan mo e� � �
tego nie zauwa a, ale sprzeciw wobec tego typu prac ro nie. Nawet� �
w Szwajcarii.
Nie mo emy sprawia k opot w naszym politycznym� � � �
przyjacio om. Oto qui pro quo. Jak pan my li, co by si sta o,� � � �
gdyby my padli ofiar sabota u?� � �
Opinia publiczna nastawi aby ucha. Zapewne dosz oby do� �
ledztwa:�
Pojawiliby si tu ludzie maj cy zwyczaj wtyka nos tam,� � �
gdzie rz dowi przedstawiciele z zasady nie zagl daj . Skutki� � �
by yby trudne do przewidzenia.�
Kessler uni s d o w. pojednawczym ge cie.� � � � �
- Karl, Karl, wszyscy podzielamy twoj trosk , jednak mog� � �
ci zapewni , e podj li my stosowne rodki - powiedzia . -� � � � � � �
Sprzeciw, o kt rym wspomnia e , to problem naszej konkurencji,� � �
ale nie nasz. Nas nie dosi gn . Nawet o nas nie wiedz .� � �
- Sk d ta pewno ?� ��
Kessler u miechn si .� �� �
- atwo zdoby przyjaci w dowolnej organizacji, nie tylko� � �
w rz dzie.�
Wystarczy przyj z czym wi cej ni dobre s owo i�� � � � �
szlachetne intencje. Chocia o tym nie wiedz , ci ludzie pracuj� � �
dla nas, nie przeciwko nam. Je li kiedykolwiek zainteresuj si� � �
tym, co tu robimy, pierwsi us yszymy, co w trawie piszczy.�
Starszy pan si gn do kieszeni po z ot , zapalniczk . Przez� �� � � �
chwil obraca j w palcach.� � �
- Niepo dan uwag mo na przyci gn na wiele sposob w.�� � � � � �� �
Zdarzaj si naciski z zagranicy. Podejmuj c wi ksze ryzyko,� � � �
wystawiamy si na spojrzenia znacznie wi kszej liczby oczu. A� �
je li dodamy zesz oroczne niepowodzenie, za kt re jest� � �
odpowiedzialny tw j dzia , trudno si dziwi , e niekt rzy� � � � � �
cz onkowie zarz du niech tnie patrz na podj cie wi kszego� � � � � �
ryzyka.
Ostatni raz tak si nam uda o.� �
PATRICK LYNCH ZWIASTOWANIE Tytu orygina u� � THE ANNUNCIATION Peterowi i Dorothy, Edwardowi i Iris oraz Sylvii Wszyscy ni marzenia, ale ka dy inaczej.� � � Ci, kt rzy ni noc w dusznych zakamarkach swego umys u, po� � � � � przebudzeniu wiedz , e to mary: ci jednak, kt rzy ni na jawie,� � � � � to ludzie niebezpieczni, mog bowiem spr bowa zi ci swe� � � � � marzenia. T. E. Lawrence Prolog Las Fontainebleau, Francja, 21 sierpnia 1995 roku Po czystym, le nym powietrzu ten zaduch kojarzy si z� � � d ungl . M oda kobieta sz a mi dzy rz dami pojemnik w z� � � � � � � kom rkami, oddychaj c p ytko przez usta. Po czterech miesi cach� � � � przygotowa wiedzia a ju wszystko.� � � To tutaj, w pomieszczeniu pod sal banku danych, w sta ej� � temperaturze trZydziestu siedmiu stopni Celsjusza, przetrzymywano kultury. Podgrzany roztw r soli fizjologicznych kr y nieustannie� �� � mi dzy pojemnikiem a schowanym za nim zbiornikiem wyr wnawczym.� � Pot sp ywa jej strug spod w os w.� � � � � Niczego nie dotyka a. To by o z e miejsce, takie, kt re mo e� � � � � pojawi si w nocnych koszmarach.� � Ciemno m ci tylko blask latarki. Ze wszystkich stron�� � � dobiega monotonny szum podgrzewaczy i systemu oczyszczania� powietrza. Nas uchiwa a.� � - Co robisz? G os Alaina zadudni jej pod czaszk . Zamruga a i spojrza a� � � � � tam, gdzie kl cza jej towarzysz.� � - Zamy li am si .� � � - Nie my l, tylko po wie mi troch - w g osie Alaina� � � � � s ycha by o l k.� � � � Duszna atmosfera pokoju i wiadomo tego, co dzieje si w� �� � prob wkach nie pozwala y zachowa spokoju. Podni s wzrok znad� � � � � rozpostartego na linoleum planu. Przymkn powieki przed blaskiem�� latarki. - Gdzie to masz? Kobieta zastyg a na chwil wpatrzona w jego oczy.� � Pod wietlona renica jarzy a si tym blaskiem po r d� � � � �� � � niebieskiej t cz wki. Nigdy tego jeszcze nie widzia a.� � � - Marie! Drgn a, s ysz c swoje imi . Wyj a z kieszeni celofanowe� � � � � r kawiczki, ukl kn a i odsun a zamek przewieszonego przez rami� � � � � pokrowca na kamer . Wewn trz tkwi a niewielka, szklana butelka z� � � mieszanin soli fenolowej i chlorku amonu. Smugi odcisk w palc w� � � zaznacza y si wyra nie na g adkiej powierzchni.� � � � Wszyscy podziwiali pomys owo mikstury. Hans Fleischman,� �� wie o przyby y z Niemiec, wyja ni im to, gdy zasiedli wko o� � � � � � stolika w n dznie o wietlonej knajpce. Silny antyseptyk, taki jak� � s l fenolowa, zak ci by kwasowo - zasadow r wnowag roztworu� �� � � � � po ywki. Czujniki natychmiast by to wykry y, odcinaj c� � �
automatycznie dop yw p ynu. Aby zr wnowa y nadmiar elementu� � � � � zasadowego, nie zmniejszaj c jego zab jczego dzia ania, do� � � roztworu nale a o doda rodnik kwasowy, na prZyk ad chlorek� � � � amonu. To Fleischman dostarczy sk adniki i wymiesza je we� � � w a ciwych proporcjach. On te , mimo zakazu Jeana - Christophea,� � � wzi ze sob bro .�� � � Z karabinem mi dzy kolanami podwi z ich do um wionego� � � � punktu. By to model szybkostrzelny z noktowizorem.� Jean-Christophe nic nie powiedzia . W ko cu w a nie dzi ki� � � � � Fleischmanowi dysponowali planami laboratorium i siedmiocyfrowymi kodami, pozwalaj cymi otwiera drzwi.� � Bez udzia u Niemca ca y projekt, cho pomys by� � � � � Jeana-Christophea, nie mia by szans.� Roztw r znajdowa si w czterech hermetycznych zbiornikach� � � tu za rz dami prob wek. W ka dym z nich ci nienie utrzymywa� � � � � � azot, a temperatury i tempa przep ywu cieczy strzeg uzbrojony w� � czujniki i regulatory system komputerowy. M czyzna otworzy� � kolejno cztery zawory ci nieniowe, delikatnie odkr caj c ich� � � os ony. Czu na karku oddech dziewczyny, kt ra niezw ocznie wla a� � � � � do nich trucizn . Zaraz potem zamkn zawory.� �� Na jednym ze stoj cych pod cian terminali komputera� � � zamruga o wiate ko ostrzegaj ce przed spadkiem temperatury� � � � roztworu, jednak po kilku sekundach podgrzewacze zrobi y swoje i� wiate ko zgas o.� � � - Za atwione - powiedzia .� � W nik ym wietle latarki wycofali si do klatki schodowej.� � � Skacz c po dwa stopnie naraz m czyzna wspi si na g r , gdzie� � �� � � � po cianach i suficie ta czy y kr gi blasku lamp. Kobieta� � � � obejrza a si . Na poz r nic si nie zmieni o w pomieszczeniu, a� � � � � jednak wiedzia a, e w pojemnikach wszystko zacz o umiera .� � � � Straszliwy gwa t dokonywa si w ciszy. W a nie dlatego� � � � � in ynieria kom rek by a dla niej zawsze tak upiorna. Na tym� � � poziomie wszystko by o bezg o ne. Zerkn a do torby, gdzie� � � � schowa a pust ju butelk . Wci mia a na d oniach r kawiczki.� � � � �� � � � Zdj a je i wrzuci a do pokrowca.� � Dopiero w wczas zauwa y a wielkie i szare metalowe drzwi.� � � W pokoju na g rze nikt nie zwr ci uwagi na wchodz cego� � � � m czyzn .� � Sala by a prawie pusta pr cz dw ch r wnoleg ych rz d w� � � � � � � bia ych, metalowych szafek, z kt rych ka da mia a rozmiar� � � � niewielkiej lod wki. W rogu sta y dwa terminale komputerowe, a za� � nimi jaka maszyneria. W por wnaniu z sal kultur tutaj panowa� � � � niemal ch d. Jean-Christophe wyj z torby zw j kabla�� �� � elektrycznego. Pod czy go do gniazdka obok terminali, drugi�� � koniec uzbroi w elektromagnes, uformowan w kszta t litery U� � � elazn sztabk owini t izolowanym przewodem. Luc w tym czasie� � � � � otwiera szafki, gdzie umieszczono dyski z danymi. Po naci ni ciu� � � guzika ka dy dysk wysuwa si na podstawce i mo na go by o wyj� � � � � �� za r czk . W szafce mie ci y si cztery dyski. Luc unosi je� � � � � � kolejno, a Jean - Christophe przesuwa nad nimi elektromagnes.� Zielone wiat o p yn ce z wn trza szafek muska o zieleni ich� � � � � � � twarze i r ce.� Jean - Christophe spojrza uwa nie na zaci ni te na uchwycie� � � � d onie Luca.� -Nie denerwuj si - powiedzia , gdy przeszli do nast pnej� � � szafki. -Jeszcze kt ry upu cisz.� � � Luc nie odpowiedzia . le si czu , niszcz c gromadzone� � � � � latami dane. Co si w nim buntowa o.� � � - Kt ra godzina? - spyta .� � - W porz dku.� - Nie mamy sp nienia?� - Powiedzia em, e w porz dku.� � �
Pracowali w ca kowitym milczeniu. W ci gu dziesi ciu minut� � � zniszczyli bank danych, wynik sze dziesi ciu tysi cy godzin�� � � ludzkiej pracy: kojarzenia, selekcji, modyfikowania, obserwacji. Jean - Christophe schowa magnes do torby i spojrza na� � Alaina. By o kwadrans po p nocy. W ci gu dziesi ciu minut� � � � powinni znale si w punkcie zbornym.�� � - Gdzie jest Marie? - spyta .� Ledwo drzwi cofn y si na dobrze naoliwionych zawiasach,� � Marie poczu a, e pope ni a b d. W pomieszczeniu by o ca kiem� � � � �� � � ciemno. Smr d, kt ry zarejestrowa a w sali z kulturami, sta si� � � � � jeszcze gorszy. Ci ka, pi mowa wo sprawi a, e o dek podszed� � � � � � �� � jej do gard a. Zrobi a krok i o wietli a nagie ciany. Korytarz.� � � � � Ruszy a dalej. Za zakr tem w lewo pojawi a si wi ksza� � � � � przestrze . Dostrzeg a co , co wygl da o na klatk . W tej samej� � � � � � chwili latarka zgas a.� -Merde! Potrz sn a latark , potem uderzy a ni w otwart d o . Co� � � � � � � � � nie kontaktowa o. Zn w potrz sn a. Pojawi o si md e wiat o,� � � � � � � � � kt re zaraz zgas o.� � Rozejrza a si , szukaj c w ciemno ciach jakiegokolwiek� � � � punktu odniesienia. Niczego nie znalaz a. Zawr ci a w panice i� � � stan a, zgubiwszy drog .� � Krew pulsowa a w jej g owie. cisn a bezu yteczn latark i� � � � � � � spr bowa a zebra my li. Musi i do przodu, a trafi na cian .� � � � �� � � � Potem obejdzie pok j i w ko cu trafi na drzwi. Nawet je li s tu� � � � jakie inne drzwi, te w a ciwe pozna, ledwie je uchyli. Powinny� � � wychodzi na schody, a z g ry b dzie wida wiate ka latarek.� � � � � � My l, e tamci pewnie ju ko cz , mo e nawet jej szukaj ,� � � � � � � sk oni a j do dzia ania. Ale gdy wyci gn a r ce w ciemno ci,� � � � � � � � poczu a, e tam jest co , co chce z apa macaj ce palce. Cofn a� � � � � � � d onie jak ugryziona i odczeka a chwil , by opanowa oddech.� � � � Potem ruszy a naprz d.� � Po trzech kr tkich krokach trafi a na co zimnego i� � � metalowego. Stop tr ci a podstaw tego czego . Nagle us ysza a ha as i� � � � � � � � zamar a w miejscu. Co poruszy o si tu przed ni . Dok adnie� � � � � � � przed ni , na poziomie twarzy.� Wiwisekcja - przebieg o jej przez my l b yskawic . Robi tu� � � � � eksperymenty na zwierz tach. Nigdy nie przysz o im to do g owy.� � � S dzili, e jedynymi ywymi organizmami w laboratorium� � � Fontainebleau s kultury kom rek.� � Ci, co tam pracuj , to ludzie bez serca - powiedzia jednak� � kiedy Alain.� Ciemno sta a si nie do zniesienia. Przypomnia a sobie�� � � � setki zdj nieszcz snych zwierzak w, patrz cych z klatek. Z�� � � � ogolonymi g owami, sk r w ropniach, elektrodami przymocowanymi� � � do cia a. Zacisn a powieki, jakby chcia a si odci od mroku.� � � � �� Uj a latark obiema d o mi i cofn a si o krok.� � � � � � - Marie! To by g os Alaina. Wydawa o si , e dobiega z do daleka,� � � � � � �� jakby z prawej strony. Odwr ci a si i rzuci a naprz d z� � � � � wyci gni tymi r kami.� � � - Marie, gdzie jeste ?� Uderzy a o metalowy panel. Co si zakot owa o. Zewsz d� � � � � � zacz y dobiega trzaski, szmery, szurania. Krzykn a i umilk a� � � � przera ona w asnym g osem. Gdy tak sta a o krok od klatki, nagle� � � � latarka si zapali a.� � - Gdy wychodzi em z sali kultur, sz a tu za mn -� � � � powiedzia Alain.� Jean - Christophe spojrza na zegarek.� - Jest dwadzie cia po. Je li nie stawimy si na czas,� � � Fleischman po prostu odjedzie. - Nie zrobi tego bez nas. Jean - Christophe spojrza Alainowi prosto w twarz.�
- Tak s dzisz?� To by a ma pa. Rezus. Przypi ta uprz� � � 꿹, z rozkrzy owanymi� ramionami. Szalone oczy patrzy y intensywnie. Marie przesun a� � wzrok z pyska na rzadkie w osy porastaj ce pier zwierz cia i� � � � nagle zasch o jej w ustach. Brzuch pokrywa y ciemne guzy.� � Nabrzmia e i purpurowe wystawa y jak palce.� � Sk ra wok nich by a pomarszczona. Unieruchomione d onie i� � � � stopy nie pozwala y si drapa . Gdyby ma pa mog a si drapa ,� � � � � � � zepsu aby eksperyment.� Marie poczu a, jak sp ywa na ni dziwny spok j. Promie� � � � � latarki przesta si trz . Spojrza a uwa nie na umieraj ce� � ��� � � � zwierz , jakby chcia a zapami ta ka dy szczeg m ki. Z pocz tku� � � � � � � � zdawa o si jej, e ma pa ziewa albo pokazuje odstraszaj co k y,� � � � � � teraz jednak zrozumia a, e rezus otwiera szeroko usta w krzyku.� � Klatka piersiowa pracowa a, czu a podmuch typowy dla pot nego� � � wrzasku ze strachu czy b lu. Przeci li jej struny g osowe.� � � Dziewczyna pokiwa a. G ow , rozumia a teraz wszystko.� � � � Przeci li ma pie struny g osowe, eby nie przeszkadza a im� � � � � krzykami. - Marie! Nie mia a czasu do stracenia. Jeszcze chwila, a m czy ni j� � � � znajd .� Potem trzeba b dzie przemkn przez g ste paprocie, dopa� �� � �� landcruisera i b dzie mo na napawa si sukcesem. Ch opcy nie� � � � � zgodz si na dalsz ryzykown obecno w laboratorium. Pewnie� � � � �� ju przekroczyli planowany czas. Trzeba dzia a . Us ysza a, jak� � � � � otwieraj si drzwi do pokoju. Promie latarki o wietli cian z� � � � � � � ty u.� - Marie! Wyci gn a bolec blokuj cy drzwi klatki. Ukrzy owane zwierz� � � � � szarpn o si w wi zach. Dziewczyna pospiesznie rozpina a klamry.� � � � Ledwie widzia a cokolwiek przez zy.� � - Marie, co tu robisz? M czyzna wszed jednocze nie z rozpi ciem ostatniej klamry.� � � � Nasta a chwila ciszy, p ki ma pa nie zda a sobie sprawy z tego,� � � � e jest wolna. Marie odwr ci a si , by poszuka w p cieniach� � � � � � twarzy Alaina. K tem oka zarejestrowa a nag y ruch w klatce i� � � obejrza a si . Rezus zerwa si do skoku. Oczy mia szeroko� � � � � otwarte, k y obna one. Wczepi si w dziewczyn , pazurami szarpa� � � � � � w osy, z by wbi w twarz. Marie chcia a krZykn , lecz jej usta� � � � �� wype ni a krew. Cofn a si w panice, Alain spr bowa ci gn z� � � � � � � � �� niej zwierz , ale ma pa wykr ca a g ow , nie zwalniaj c u cisku� � � � � � � � szcz k. W ko cu Marie krZykn a. W male kim pomieszczeniu jej� � � � g os prawie og usza . Alain szarpn ma p tak silnie, e straci� � � �� � � � � r wnowag . Upad , poci gaj c dziewczyn na siebie. Na chwil� � � � � � � straci orientacj . Tu przed nosem dojrza w ochate rami� � � � � � napi te niczym stalowa lina. Chwyci je. Szybkim ruchem pyska� � ma pa niemal odgryz a mu palec. Pu ci j z krzykiem. B l by� � � � � � � niezwykle silny. Latarka potoczy a si po pod odze. Gdy si ga po ni ,� � � � � � dostrzeg stoj cego nad nimi Jeana - Christophea. Marie zn w� � � krzykn a.� - R bnij go, Jean! Przy mu!� �� Alain pr bowa wydosta si spod miotanego spazmami cia a� � � � � Marie. - Zabij to, na lito bosk ! - krzykn , ale dostrzeg twarz�� � �� � tamtego i poj , e nie otrzyma pomocy. Jean-Christophe sta jak�� � � wmurowany, zbyt przera ony, by cokolwiek zrobi . Nagle b ysn o� � � � b kitnawo, rozleg si rozsadzaj cy czaszk huk. I zapad a�� � � � � � cisza. Alain przytuli g ow do posadzki. Czu krew wyp ywaj c z� � � � � � � ran. W pokoju sta Fleischman z karabinem. Z trudem hamowa� � z o . - Powariowali cie? Co tu robicie?� �� �
Alain poszuka oczami jego twarzy.� -Marie uwolni a jedno ze zwierz t. Zaatakowa o j .� � � � - A kultury? Jean - Christophe by gdzie w ciemno ciach. S ycha by o,� � � � � � jak wymiotuje. -Marie jest chyba ranna - powiedzia Alain, staraj c si� � � opanowa dr enie g osu. Fleischman podszed bli ej i o wietli� � � � � � � twarz dziewczyny, a potem Alaina. - Zgadza si . U ar j w twarz. Paskudnie.� � � � - Jezu, Jezu... - mamrota Jean - Christophe, spluwaj c.� � - Musimy zabra j do szpitala - powiedzia Alain, unosz c� � � � si na okciu. Pr bowa przyjrze si twarzy Marie. Rozwarte i� � � � � � zakrwawione szcz ki rezusa zas ania y widok. Zdrow r k zepchn� � � � � � �� zwierz na bok. Marie le a a nieruchomo, jej twarz pokrywa y� � � � lady g bokich uk sze . Przez rozerwany policzek Albin zobaczy� �� � � � z by.� Cz pierwsza�� wstawaj wcze nie, pracuj ci ko, ap okazj� � � � * * * Manhattan, 5 wrze nia 1995 roku� Gdy tylko Mike Varela wsun kart wst pu w zamek drzwi,�� � � zorientowa si , e co jest nie tak. Przez dziesi miesi cy� � � � �� � pracy w firmie Swift and Drew wykonywa t czynno r wnie� � �� � automatycznie, jak pionowe bolce zewn trznych drzwi chowa y si� � � we framug . G uchy stuk gdzie u do u i ju .� � � � � Tym razem nic nie szcz kn o. Mike zagryz usta,� � � nas uchuj c, jak w elektronicznym zamku obracaj si plastikowe� � � � k eczka czytnika karty.� Przez chwil sta nieruchomo z r kami na biodrach, w typowej� � � pozie cudownego dziecka dzia u finansowego. Przez szyby wida� � by o wypi te zadki koleg w z dzia u sprzeda y europejskiej. Ted� � � � � Farmer, znany Mikeowi g wnie z niewyparzonej g by, opowiada co�� � � � komu po drugiej stronie biurka.� Twarz mia zielonkaw od poblasku monitora z materia ami� � � Reutersa. W dziale sprzeda y zawsze by o weso o. Mike przypomina� � � � sobie o tym, ilekro wje d a do pomieszcze na dwudziestym� � � � � si dmym pi trze. W finansowym, a szczeg lnie w oddziale, kt ry� � � � zajmowa si zagranicznymi operacjami L.B.O, ludzie nie bratali� � si tak bardzo. Mike s dzi , e to dlatego, i ka d transakcj� � � � � � � � rozbierano na najdrobniejsze cz ci. A ponadto by tam Napier� � Drew, wnuk jednego z za o ycieli firmy, zawodowy wrz d na dupie.� � � To w a nie on kierowa sprawami LBO i pilnowa , by wszyscy� � � � podw adni harowali bez wytchnienia, sam za sp dza wi kszo� � � � � �� dnia przy telefonie, gadaj c o w dkowaniu na Cape Cod z tym czy� � innym ze swoich bia ych anglosaskich protestanckich przyjaci .� � Po chwili nas uchiwania zgrzyt w czytnika Mike zastuka w� � � jedne z trzech zewn trznych drzwi, oddzielaj cych grub warstw� � � � szk a biura Swifta and Drew od westybulu. Nikt go nie us ysza . Z� � � dziury czytnika, kt ry po kn kart Mikea, dolatywa tylko szum� � �� � � klimatyzacji. - Pan Miguel Varela proszony jest do recepcji na pi tnastym� pi trze -o y nagle obcym, kobiecym g osem g o niczek interkomu.� � � � � � Jak za dotkni ciem czarodziejskiej r d ki wszyscy w dziale� � � sprzeda y europejskiej spojrzeli na niego. Ted powiedzia co , a� � � pozostali opu cili g owy i ramiona zatrz s y si im ze miechu:� � � � � � Mike poczu , jak krew nap ywa mu do twarzy. Miguel! Nikt w firmie� � nie nazywa go Miguelem. To imi kojarzy si raczej z� � �
uciekinierem z hiszpa sko-j zycznego Harlemu. ami c paznokie� � � � � kciuka, wcisn guzik windy.�� Powolna podr pi pi ter w d da a mu troch czasu na� �� � � � � namys . Wiedzia , e cokolwiek ma si sta , jest ju przes dzone,� � � � � � � jednak kilkana cie sekund oczekiwania w pustej windzie na to, by� dowiedzie si , o co chodzi, by o trudne do zniesienia. Odgarn� � � �� z czo a l ni ce, czarne w osy i zacisn mocno usta.� � � � �� By pewien, e sprawa dotyczy kontraktu Mendelhaus/Raeburn.� � Przebijaj c si o si dmej swoim nowym BMW coupe przez� � � zat oczony Broadway dwa razy si ga po brz cz c kom rk . Dzwoni� � � � � � � � � Ray Kilczynski z dokumentacji, zaniepokojony brakiem projekt w� um w, kt re ci gle nie nadchodzi y.� � � � Przecie musz zosta umieszczone w prospekcie, zanim zajm� � � � si emisj , kt ra ma nast pi ju za trzy dni.� � � � � � -Czas ucieka, Mike - powiedzia . - Z ap za dup jakiego� � � � pieszczoszka z Ivy League w dziale prawnym., Powiedzia Rayowi,� e nie ma si o co martwi , jednak odk adaj c kom rk na stojak� � � � � � � czu si niespokojny. Gdy BMW, kt rego wyprowadzi z salonu� � � � sprzeda y ledwie tydzie wcze niej dla uczczenia transakcji z� � � Mendelhausem, wjecha w cie Mitsubishi Tower, Mike spojrza na� � � zegar. Policzy , ile godzin mu jeszcze zosta o. Mo liwe, e zw oka� � � � � w dziale prawnym wynika z czysto biurokratycznego potkni cia,� jednak od tej sprawy zale a o zbyt wiele; by m g si odpr y� � � � � � � nawet na komfortowym siedzeniu z regulowan temperatur . Poza tym� � wiedzia , e Pat Tyler prowadzi a dzia prawny wr cz wzorowo i� � � � � nigdy dot d nie s ysza o podobnym op nieniu, szczeg lnie przy� � � � � tak prostej sprawie. wiate ka windy przesuwa y si , Mike za po� � � � � raz setny rozpami tywa wszystkie szczeg y transakcji, a przede� � � wszystkim to, jaki wp yw mo e ona wywrze na jego ycie. Zale nie� � � � � od biegu zdarze wp yw ten m g by rozmaity. Korporacja Raeburna� � � � � stanie si w asno ci Mendelhausa w zamian za sum miliarda� � � � � czterystu milion w dolar w, co mia o si zdarzy za tydzie , Mike� � � � � � b dzie mia prawo do premii w wysoko ci co najmniej dwustu� � � tysi cy dolar w jako pomys odawca transakcji. W ci gu dziesi ciu� � � � � miesi cy pracy w firmie Swift and Drew Napier po raz pierwszy� pozwoli mu wykaza inicjatyw , po raz pierwszy dopu ci do� � � � � powierzonych pieni dzy.� Interes zapowiada si na tyle dobrze, e Mike zdecydowa� � � � si na kupno imponuj cego wozu, za kt ry zap aci mia jeszcze� � � � � � jedena cie poka nych rat. Podobnie by o z apartamentem przy Park� � � Avenue South, kt ry naby latem i kt ry poch ania po ow jego� � � � � � � obecnej pensji, co sta o si dosy niewygodne.� � � Najbardziej, jednak niepokoi a go, gdy tak patrzy na� � kolejne numery pi ter, ma o prawdopodobna, ale zawsze obecna� � mo liwo , e straci prac . Swift and Drew by a szacown firm ,� �� � � � � � kt ra opiera a, si na dobrych starych pieni dzach i Mikea� � � � tolerowano tu jedynie dlatego, e nie przeszkadza i nabija im� � � kabz . Napier Drew mia go na oku. Jedno potkni cie i do� � � widzenia. Mike, drugie pokolenie meksyka skich imigrant w,� � us ysza przypadkiem na samym pocz tku, jak Napier, rozmawiaj c� � � � przez telefon podczas przerwy na lunch, nazwa go meksem. Nie� wiedzia , e Mike s ucha, jednak gdy go dostrzeg , u miechn si� � � � � �� � tylko i skrzy owa nogi na blacie tekowego biurka.� � Gdy drzwi otworzy y si na pi tnastym pi trze, Mike wyra nie� � � � � zgarbi si w swym w oskim garniturze i zapali papierosa z� � � � paczki zarezerwowanej normalnie dla klient w.� - Pan Varela? Recepcjonistka by a zupe nie nowa, latynoskiego, a mo e� � � w oskiego, pochodzenia. M oda i adna.� � � - Starszy pan Drew chce pana zaraz widzie .� Mike spojrza jej w oczy. To ona nazwa a go Miguelem. Mo e� � � by o to tylko przej zyczenie, ale jak to sprawdzi ?� � � - Pan Drew?
- Tak, panie Varela. Nie musia a mu podawa numeru pi tra. Wszyscy wiedzieli, e� � � � Drew urz duje na samej g rze.� � Mike wsiad z powrotem do windy, nacisn guzik� �� sze dziesi tego pi tra i opar si o cian ruszaj cej w g r�� � � � � � � � � � kabiny. D wig uni s go cicho i wyrzuci w marmurowym holu.� � � � Naprzeciwko znajdowa y si drzwi dw ch nast pnych wind, kt re� � � � � obs ugiwa y ostatnie pi pi ter, gdzie dyrektorzy mieli swoje� � �� � mieszkania i biura. Wymaga y specjalnych przepustek. Kto ich nie� mia , musia dzwoni . Si gaj c do przycisku, poczu si jak� � � � � � � domokr ca.�� Ma y panel odsun si , ukazuj c cyklopowe oko kamery.� �� � � - Mike Varela - powiedzia , a jego g os rozszed si echem� � � � po westybulu. Nie us ysza adnego potwierdzenia. Panel wr ci na� � � � � miejsce. Po trzydziestu sekundach drzwi windy otworzy y si . Mike� � wsiad i kabina ruszy a.� � Tym razem na sam g r .� � � Drzwi rozsun y si . Najpierw ujrza kamienny kominek, potem� � � wielki turecki dywan. Okna po obu stronach pomieszczenia przes ania a przezroczysta draperia. Na Mikea czeka a wysoka� � � brunetka. U miechn a si sztucznie, gdy wysiad , odwr ci a z� � � � � � szelestem jedwabnych po czoch i ruszy a przed siebie. Bez s owa.� � � Poszed za ni . Najpierw korytarzem z przeszklonym sufitem, sk d� � � p yn o naturalne wiat o, z p askorze bami scen my liwskich na� � � � � � � liwkowych cianach. Potem by y ci kie d bowe drzwi, nast pny� � � � � � korytarz, kilka stopni i podw jne drzwi wiod ce do wielkiego,� � sk po o wietlonego pokoju. Brunetka znikn a r wnie cicho, jak� � � � wcze niej si pojawi a, zamykaj c za sob drzwi.� � � � � - Michaelu. Mike odwr ci si i ujrza nie starszego pana we w asnej� � � � � osobie, lecz Harveya Swifta, jednego ze starszych partner w,� szykownego siwow osego m czyzn w tweedowym garniturze.� � � Wpadaj ce przez zaci gni te zas ony promyki s o ca muska y jego� � � � � � � wypiel gnowan d o . Trzyma w niej zgas e cygaro. Za starszym� � � � � � panem wida by o jakie otwarte drzwi. S cz ce si zza nich zimne� � � � � � wiat o sugerowa o, e musi tam by azienka lub mo e kuchnia.� � � � � � � Mike spojrza z powrotem na u miechni t twarz m czyzny.� � � � � Serce wali o mu jak m otem.� � - Siadaj, Mike. - My la em, e to pan Drew mnie wzywa - powiedzia� � � � � spokojnie Mike. Swift skrzywi si ledwo dostrzegalnie i zaraz ukry z o .� � � � �� Mike zauwa y , e jest bardzo blady.� � � - Drew jest niedysponowany - odpar kr tko i poprawi si w� � � � sk rzanym fotelu. - Wiesz, Michaelu, zastanawia mnie ta� transakcja z Mendelhausem i Raeburnem. Uwa asz, e to dobry� � pomys ?� Mike zauwa y cie za otwartymi drzwiami. By pewien, e to� � � � � Drew. Spr bowa si skoncentrowa .� � � � - Tak, prosz pana. Raeburn traci systematycznie rynek.� Oferuj produkty nie naj wie sze i masowe. Wi kszo ich� � � � �� kapita u znajduje si w r kach instytucji, kt re same ostatnio� � � � nie radz sobie najlepiej, a pozostali w a ciciele z rodziny daj� � � � do zrozumienia, e gotowi s sprzeda swoje udzia y.� � � � Transakcja jak z podr cznika. Mendelhaus za ...� � Swift uni s dr c d o . Mike opad na oparcie fotela jak� � �� � � � � popchni ty.� - Ludzie z U Bank w Genewie, kt ry jest, jak wiesz, g wnym� �� udzia owcem Mendelhausa, dzwonili do nas dzi rano prosz c, by my� � � � wstrzymali si z transakcj - Swift niemal szepta . - Uda o mi� � � � si skontaktowa z prezesem Mendelhausa, Oswaldem Hunzikerem.� � Rozmowa by a bardzo kr tka. Nie mia mi nic do przekazania pr cz� � � � potwierdzenia, e rezygnuj z naszych us Ug.� � �
Odczeka d u sz chwil , daj c m odszemu mo liwo� � � � � � � � �� odpowiedzi, ale Mike by zbyt wstrz ni ty, by cokolwiek� �� � wykrztusi .� -Nie mog em naciska w sprawie wyja nie , bo skoro zap acili� � � � � honorarium, nie musz nic wyja nia . Z takiego czy innego powodu� � � transakcja przesta a by dla nich atrakcyjna.� � Tym razem bia a d o starszego pana powstrzyma a Mikea,� � � � kt ry chcia co powiedzie .� � � � - Mo liwe, e ma to co wsp lnego z tym.� � � � Uni s p askie, czarne pude ko wielko ci zapalniczki i� � � � � musn przycisk.�� Panel w cianie odsun si , ukazuj c ekran z raportami� �� � � Reutersa. Swift przycisn kolejny guzik, ekran zamruga . Z jednej�� � strony pojawi y si grafy obrazuj ce rednie kursy najwi kszych� � � � � europejskich firm farmaceutycznych, z prawej informacja o przem wieniu francuskiego ministra nauki i przemys u. Obwieszcza� � � on, i uchwalony przez Europejsk Wsp lnot Gospodarcz zakaz� � � � � prowadzenia wszelkich eksperyment w na ludzkich zarodkach ugodzi� powa nie w interesy francuskiego przemys u, szczeg lnie wobec� � � ostrej konkurencji japo skiej i korea skiej. Mike przeczyta to i� � � zmarszczy czo o.� � Wykresy z lewej pokazywa y, e w por wnaniu z dniem� � � wczorajszym wszystkie notowania spad y o pi procent.� �� - Domy lam si , e Mendelhaus prowadzi jakie eksperymenty� � � � genetyczne. Mike spojrza na starszego pana. Szuka s w, eby� � �� � wypowiedzie nurtuj ce go coraz bardziej w tpliwo ci.� � � � - Swift and Drew straci a na tej transakcji du o pieni dzy,� � � Michaelu -powiedzia Swift o wiele bardziej twardym g osem. -� � Du o pieni dzy.� � Stracili my te twarz, a to jest o wiele dotkliwsze. Na� � gie dzie powiadaj , e my, a konkretnie ty, pr bowali my naciska� � � � � � na Mendelhausa, by wszed w ten interes i e rzecz nie uda a si� � � � w a nie z tego powodu. Sprawy europejskie maj dla nich� � � drugorz dne znaczenie.� - Ale to nie...� Swift zn w powstrzyma Mikea gestem d oni.� � � - Wydali my ju polecenie, by wp acono na twoje konto pewn� � � � sum .� W tych okoliczno ciach to wi cej ni hojno .� � � �� Odczeka chwil , a jego s owa dotr do s uchacza. Mike mia� � � � � � � wra enie, jakby pod oga rozst powa a si pod nim.� � � � � - Nie jest pan ju naszym pracownikiem, panie Varela. Je li� � nie opu ci pan budynku w ci gu p godziny, zostanie pan usuni ty� � � � przez stra nik w.� � Swift wskaza stoj ce pod cian pud o. Zwyk e, kartonowe,� � � � � � nawet nie zamkni te.� - To pa skie rzeczy. Teraz pRZepraszam, ale sam pan chyba� rozumie, e czeka mnie wiele innych, nie cierpi cych zw oki� � � spraw. Mike zacz protestowa , ale starszy pan zaj si�� � �� � zapalaniem cygara i my lami by ju przy nast pnym spotkaniu. Za� � � � plecami Mikea otworzy y si drzwi i stan a w nich wci� � � �� u miechni ta brunetka. Mike spojrza na ni , potem zn w na� � � � � Swifta. Chcia co powiedzie , ale nie wiedzia co.� � � � Rzuci jeszcze okiem na te drugie drzwi i wyszed bez s owa.� � � Wydawa o mu si , e jazda z kartonowym pud em na sam d� � � � � trwa a bardzo d ugo. Czu , jakby ta podr przemieszcza a go nie� � � � � tylko na ni szy poziom budynku, ale i do ni szej warstwy� � spo ecznej. Gdy tak sta nieruchomo, wdychaj c wonie wydzielane� � � pRZez tani karton z d ugopisami i notatnikami, powoli zaczyna� � opanowywa go gniew i wstyd. Wci jednak nie by w stanie� �� � wykrztusi s owa.� �
W podziemnym parkingu by o ch odno. Wsiad do bmw, kt ry� � � � teraz skojarzy mu si raczej z trumn , i przekr ci kluczyk.� � � � � Kontrolki jakby odbiera y jego uczucia: przez chwil zajarzy y� � � si wiate kami alarmu. Potem wstuka kod zezwalaj cy na� � � � � zapalenie silnika. Przez kilka godzin je dzi bez celu. Oko o po udnia utkn w� � � � �� korku w ch odnym cieniu nowego Hiraizumi Centre na smej Alei.� � Wtedy wzi kom rk i wystuka numer.�� � � � - Daily. Tym razem Mike nie u miechn si , s ysz c oficjalnie� �� � � � brzmi cy g os Karen Daily..� � - Karen, tu Mike. Zapad a chwila ciszy. Bacznie nadstawi ucha. Gdy Karen zn w� � � si odezwa a, m wi a znacznie ciszej i jakby z ustami tu przy� � � � � mikrofonie. - Obawiam si , Michael, e nie mog teraz rozmawia . Jestem� � � � na zebraniu. - Ej e, bez aski - rzuci Mike, udaj c weso o . - Chcia em� � � � � �� � tylko spyta , czy b dziesz mia a czas wieczorem. Ugotowa bym co� � � � � u siebie. - O kt rej? - spyta a Karen zdecydowanym, zawodowym tonem.� � Mike u miechn si zadowolony, e uzyska chocia tyle.� �� � � � � Oczekiwa , e mog pojawi si trudno ci, ostatecznie nie dzwoni� � � � � � � do niej od miesi ca.� Wygi a si w uk tak, e ci kie, rude w osy muska y mu� � � � � � � nogi. Mike poczu , jak zadr a a w rodku. Potem przechyli a si� � � � � � powoli do przodu, a zarumieniona twarz znalaz a si tu przy jego� � � twarzy. S ysza jej g boki oddech. U miechn a si i obliza a� � �� � � � � wargi. Patrz c jej w oczy, Mike obj g adkie biodra i poczu ,� �� � � jak dziewczyna zsuwa si po jego brzuchu, a ku koniuszkowi jego� � cz onka. Na chwil wstrzyma oddech. U miecha a si .� � � � � � Mike zachichota .� - Je li zrobimy to jeszcze raz, z ma ego p jdzie krew.� � � - Nie m wisz powa nie.� � Karen spojrza a przebiegle, zsuwaj c si powoli, a poczu� � � � � nap r jej muskularnych l d wi. Powieki wp przymkni tych oczu� � � � � dr a y, gdy koncentrowa a si na prze ywaniu rozkoszy. Wsparta� � � � � d o mi na jego piersi odchyli a si do ty u, Mike zn w poczu ,� � � � � � � jak co w niej drgn o, Z odrzucon do ty u g ow uje d a a go� � � � � � � � � najpierw powoli, potem coraz szybciej. Mike patrzy , jak zawsze zdumiony intensywno ci jej� � � ywio owych reakcji. Potem wbi a mu paznokcie w sk r . Powtarza a� � � � � � raz za razem jego imi .� Le eli d ugo w wielkim ku przykryci do po owy wilgotnymi� � �� � prze cierad ami. Mike zapali kolejnego papierosa, co w jego� � � wykonaniu by o nowo ci . B dzi wzrokiem po ci kich zas onach,� � � �� � � � grubym dywanie i zastanawia si , jak d ugo zdo a to wszystko� � � � utrzyma .� - Co si sta o, e nie dzwoni e ?� � � � � Dopiero teraz dotar o do niego, e Karen co m wi. Obr ci� � � � � � si i spojrza na jej g ste, jedwabiste rude w osy rozsypane na� � � � cynamonowej po cieli.� - Czemu nie dzwoni e ?� � Wzi a od niego papierosa, zaci gn a si g boko i� � � � �� wydmuchn a dym ku sufitowi. Mike wzruszy ramionami.� � - Przez par ostatnich tygodni byli my bardzo zaj ci� � � europejskimi transakcjami. - I co z tego? Spojrza na cian pojmuj c, e Karen wcale nie oczekuje� � � � � wyja nienia, lecz szuka pretekstu do k tni. Najpierw pieprzenie,� �� potem bitka. Taki mia a styl.� - Wcze niej te by e zaj ty i nie przestawali my si� � � � � � �
spotyka .� Chcia jej wyt umaczy , e po raz pierwszy dosta woln r k� � � � � � � � przy wi kszej transakcji. To by o dla mnie bardzo wa ne, Karen.� � � Chyba rozumiesz. Nie odezwa si jednak. Chcia powiedzie , e straci prac ,� � � � � � � ale nie wiedzia , jak zacz . Ich znajomo trwa a ju ponad rok.� �� �� � � By to zwi zek ludzi sukcesu. Uwielbiali czci jej lub jego� � � awans. Teraz mieli rozmawia o pora ce. Jego pora ce. Karen nadal� � � by a na szczycie. Westchn .� �� - Hej, Michael. Pieprz to! Spojrza zaskoczony. Sta a na materacu, wspieraj c si jedn� � � � � r k o sufit. Lampka przy ku uwydatnia a jej spiczaste piersi� � �� � i wyrazist twarz z wydatnym nosem.� - Dobra. Straci em prac . Starczy?� � Wci sta a nad nim, potem wyraz jej twarzy zmieni si .�� � � � Zesz a z ka i poszuka a pod cian swoich rzeczy.� �� � � � - Rozumiem. Wsun a si w sp dnic i spojrza a na niego.� � � � � - Teraz rozumiem, Michael - powiedzia a i wycelowa a w niego� � palec z polakierowanym paznokciem. - Trafia ci si rob tka i� � zaraz, bum, znikasz z horyzontu. Potem tracisz robot i do kogo� dzwonisz? Do starej, dobrej Karen Daily. Karen zrozumie. Pozwoli si wyp aka . Pocieszy. A nawet wi cej. Da dupy po przyja ni, a� � � � � � biedaczek u nie zm czony, a rano poda fili ank paruj cej kawy.� � � � � Teraz prawie krzycza a. Jej ataki furii, podobnie jak� orgazmy, by y jedynie do podziwiania. Biedny; kto chcia by si� � � w czy .�� � - Ale tak nie b dzie, panie Varela. Mam w asne problemy. I� � w asn karier .� � � Zahaczy a paznokciem o po czoch i zakl a g o no. Mike� � � � � � wsta , owijaj c si jakby dla os ony przed jej gniewem� � � � prze cierad em. Podszed bli ej.� � � � Wci nie znajdowa s w. Wiedzia tylko, e wszystko posz o�� � �� � � � nie tak. Czego si nie tkn , sypa o si , i nie wiedzia ju , co� �� � � � � apa najpierw. Stan a przed nim ubrana. Ze zdumieniem dostrzeg� � � � zy w jej oczach.� Zrobi krok ku dziewczynie, zamar jednak w miejscu, gdy� � zacisn a pi ci i przymru y a powieki. Z potarganymi w osami� � � � � wygl da a jak szalona.� � - Dotknij mnie, Michael, a dam ci w z by.� I wysz a. Mike pobieg przez puste mieszkanie do drzwi.� � Ujrza ju tylko czubek jej g owy, znikaj cy na schodach.� � � � - Do diab a z tob , Karen - powiedzia . Ale niezbyt g o no.� � � � � * * * Los Angeles, 8 wrze nia 1995 roku� Harry Waterman nie cierpia Bulwaru Zachodz cego S o ca, a� � � � szczeg lnie pl cz cych si tutaj blagier w, takich jak ten, co� � � � � udawa , e ma co wsp lnego z filmem i za ten przywilej kaza� � � � � sobie stawia drinki po par dolc w. Bar nosi nazw "Sierra� � � � � Madre" i mia ciany obwieszone czarno-bia ymi fotosami dawnych� � � gwiazd. Zupe nie, jakby nadal wpadali tu po drodze do studia.� Wisia a tam Jean Harlow, "jasnow osa bomba", dalej Gary Cooper i� � Judy Garland w warkoczykach. No i oczywi cie stary Bogey.� Dok adnie nad kas .� � Waterman przyjrza si zdj ciu Bogarta i skrzywi si .� � � � � Gwiazdor zosta sfotografowany w stroju prywatnego detektywa:� prochowiec, czarny kapelusz, zwisaj cy z k cika ust papieros. Od� � czasu Soko a malta skiego wszyscy detektywi na wiecie, niewa ne� � � � dla kogo pracuj cy, byli zapatrzeni w ten obraz. Wystarczy o� � przedstawi si jako prywatny detektyw, a zaraz kto por wnywa� � � � �
"No, Philip Marlowe to ty nie jeste ". I na dodatek mia racj .� � � Waterman przekroczy ju czterdziestk , straci wi kszo� � � � � �� w os w i mia siedemna cie kilo nadwagi, przynajmniej do tylu si� � � � � przed sob przyznawa .� � Mo e ten dziennikarzyna, z kt rym si um wi , wybra bar� � � � � � "Sierra Madre" w a nie po to, aby rozm wca poczu si podle, jak� � � � � kto mniej warty.� Chocia nie, to g upie. Nigdy przedtem si nie widzieli.� � � Micky Harborne by dla niego tylko g osem w s uchawce.� � � O wp do smej w barze panowa y jeszcze pustki. W� � � przeciwleg ym k cie dw ch m odych m czyzn w leciutkich� � � � � marynarkach popija o koktajle z miniaturowymi parasolkami� stercz cymi ze szklaneczek. Na ekranie zawieszonego nad nimi� telewizora John Robinson, dawny trener Rarns w, podawa swoje� � typy na nadchodz cy sezon. Waterman zawsze kibicowa Raidersom.� � Srebrna i czarna! Czaszka i piszczele! Ale i to mu przesz o.� Wola ich, gdy byli Raidersami z Oakland, w latach� siedemdziesi tych. Sam tam wtedy mieszka . Przez trzy sezony z� � rz du wykupywa nawet abonament na mecze.� � Robinson dobrn do ko ca listy i ledwo wspomnia o starych�� � � rywalach z L.A. Waterman przesta patrze i doko czy swoj whisky. Gdy zn w� � � � � � zerkn na ekran, zobaczy migawki z jakiej demonstracji gdzie�� � � � w Europie. Napis na dole podawa , e chodzi o Sztrasburg. Masa� � ludzi z krzy ami i transparentami napiera a na kordon policjant w� � � w niebieskich mundurach. Za nimi przemyka a kolumna mercedes w. Jeden z transparent w� � � g osi : NIE POZW LCIE IM BAWI SI W BOGA.� � � � � Waterman uni s szklank i pokaza j stoj cemu kilka krok w� � � � � � � dalej barmanowi, kt ry rozmawia przez telefon, za miewaj c si z� � � � � jakiego artu. Mia spiczaste i cienkie w siki, jakby narysowa� � � � � je kredk do brwi i kiedy m wi , macha lew r k tak, jakby� � � � � � � ogania si od muchy. Mo na si za o y , e zapytany odpar by, e� � � � � � � � � � jest aktorem lub tancerzem czy kim takim, a tutaj sp dza tylko� � czas, bo ju nied ugo dostanie wielk rol . Na Bulwarze� � � � Zachodz cego S o ca takie bujdy s ysza o si praktycznie co krok.� � � � � � Waterman zako ysa szklaneczk , a kostki lodu zadzwoni y o� � � � � cianki. Barman spojrza na niego i przesta si mia . Po egna� � � � � � � � rozm wc i od o y s uchawk .� � � � � � � - Tu by a szkocka - powiedzia Waterman, stawiaj c szklank .� � � � Barman bez s owa nala nast pn miark . Waterman si gn do� � � � � � �� g rnej kieszonki granatowej marynarki i wyj dziesi ciodolarowy� �� � banknot. - To za obie - powiedzia , podaj c go barmanowi. - Prosz� � � zatrzyma sobie reszt .� � Barman spojrza na banknot bez u miechu.� � - Johnny Walker jest po sze dolar w, prosz pana.�� � � Sze dolar w! Waterman si gn do kieszeni spodni, zebra�� � � �� � gar drobnych i wysypa je na kontuar. Brz k przyci gn�� � � � �� spojrzenia klient w.� Barman wyd lekko wargi, ale jego twarz zacz a nabiera�� � � barwy gotowanego raka. - Prosz wybra sobie, ile trzeba - powiedzia Waterman.� � � Patrzy , jak barman odlicza sze wier dolar wek, cztery� �� � � � dziesi ciocent wki i dwie pi tki z ca godno ci , na jak go� � � �� � � � by o sta , a nie by o jej wiele. Zn w rozejrza si po sali i� � � � � � nagle co do niego dotar o. Mo liwe, e barman nie by tu jedynym� � � � � odmie cem. Mo e dlatego Micky Harborne chcia si spotka w a nie� � � � � � � tu. Mo e sam by gejem.� � Waterman nie pomy la o tym wcze niej. Koniec ko c w� � � � � dziennikarz w a nie oskar y dw ch najbardziej znanych� � � � � hollywoodzkich, ba, ameryka skich twardzieli o skryty� homoseksualizm. Zaznaczy nawet w swoim materiale, e obaj� �
prawdopodobnie wcale nie zmarli na raka, jak twierdzi a prasa,� ale na AIDS. Prawdziwa bomba. Chocia , z drugiej strony, mo e to� � nawet nie jest dziwne. Mo e Harborne chcia si po mia z� � � � � prowincjonalnego ducha Ameryki: No i co, panie Czysty? Siedzi pan za swoim bia ym p otem, maszt z flag na trawniku za domem i co?� � � Wszyscy ci ameryka scy bohaterowie, to w gruncie rzeczy cioty! A� mo e nie podoba o mu si , e obaj gwiazdorzy tak pilnie ukrywali� � � � sw j homoseksualizm.� Waterman wyj egzemplarz "Exclusive!" i roz o y go przed�� � � � sob . Artyku Harbornea zaczyna si na dziewi tnastej stronie,� � � � � zaraz obok reklamy pocztowej wysy ki bielizny damskiej. Po ow� � � pierwszej strony zajmowa o zamazane zdj cie Bladona i McArthura� � obj tych ramionami i u miechaj cych si do aparatu. Ray Bladon� � � � nosi d insy i czarny stetson z nabijanym srebrnymi wiekami� � � rondem, kt ry wykorzysta chyba w p tuzinie film w.� � � � Matt McArthur mia na sobie okulary przeciws oneczne i� � spodenki p ywackie. Zdj cie nie by o adnym dowodem, niemniej w� � � � kontek cie artyku u znaczy o o wiele wi cej. Ju sam fakt, e� � � � � � by o dziwnie nieostre, nadawa sprawie posmaku tajemniczo ci.� � � Waterman raz jeszcze przejrZa tekst na wypadek, gdyby� jednak co przeoczy . Ale nie, nie by o tu adnego zawoalowanego� � � � ataku na ameryka sk moralno , adnego wyrzekania na hipokryzj� � �� � � wiatka filmowego. Zwyk e obrazoburstwo, winia pod o ona dw m� � � � � � niegdysiejszym aktorom, kt rzy nie mogli ju odpowiedzie . BilI� � � Miller, bezpo redni prze o ony Watermana w Centrum Kontroli� � � Chor b Zaka nych, uzna , e w tej historii co si kryje i e� � � � � � � warto sprawdzi . Dlatego Waterman siedzia teraz tutaj za� � dwie cie siedemdziesi t pi dolar w dziennie plus wydatki.� � �� � Gdy pierwszy raz us ysza o zleceniu, s dzi , e Miller� � � � � artuje.� Zdarza y mu si takie dowcipy. Harry przymkn oczy,� � �� wyobra aj c sobie, jak Miller rozmawia o tym z kt rym ze swych� � � � pomagier w w sto wce szefostwa Centrum. Mam ma rob tk dla� �� �� � � Profesora. Miller zachowa spraw dla Watermana i Waterman� � wietnie wiedzia , czemu. Po pierwsze, czu , e Waterman " jest� � � � bardziej kompetentny od niego. Od czasu sprawy Rinalda, dwa lata temu, kiedy Harry trafi na lad kant w z importem zainfekowanej� � � plazmy, Miller zrobi si dla niego nader mi y. Harry sporz dzi� � � � � wtedy raport o plazmie i jej pochodzeniu, kt rego Miller nie� zrozumia . Dosz o do paru k opotliwych spotka , po czym Waterman� � � � dosta poparcie kogo z samej g ry. Od tamtej pory Miller nazywa� � � � go "Profesorem", a zlecenia, kt re uwa a za idealne dla siebie,� � � traFia y si zawsze innym detektywom. To by o pierwsze od, blisko� � � trzech lat. Dwie cioty zmar y przez zaw d mi osny - tak opisa� � � � spraw swojej onie. Zam wi trzeciego walkera. Na zewn trz� � � � � zaczyna o si robi ciemno. Harborne sp nia si .� � � � � � Waterman w, ci wygl da na zewn trz, gdy us ysza , e kto�� � � � � � � � siada na s siednim sto ku. Odwr ci si i zobaczy m czyzn mo e� � � � � � � � � o pi tna cie lat m odszego, w wielkich, okr g ych okularach, z� � � � � faluj cymi blond w osami i zadbanym, dok adnie milimetrowej� � � d ugo ci zarostem. M czyzna patrzy prosto na detektywa.� � � � - Jak si miewasz, Harry? - powiedzia , wyci gaj c d o . Na� � � � � � dw ch palcach nosi pier cionki i ciasn sk rzan opask na� � � � � � � nadgarstku. Waterman oczekiwa kogo starszego. Usiad prosto i� � � u miechn si , jak m g naj yczliwiej.� �� � � � � - wietnie, Micky - odpar . - Dzi ki, e przyszed e .� � � � � � - adna sprawa. Co pijemy?� - Szkock . Ale to ja stawiam.� - Co ty, Harry - odpar Harborne, jakby od lat byli� � kumplami. - Jestem na fali. Hej, Jef Na kwa no dla mnie, szkocka� tutaj. Pi e to kiedy , Harry?� � � Peruwia ska brandy z cytryn ...� � Waterman odpowiedzia , e nie pi i po chwili sta a przed� � � �
nim szklanica pe na klarownej, zielonej cieczy z bia piank na� �� � wierzchu: Dobrze, e chocia bez tej przekl tej parasolki.� � � - No to mo e wypijemy za tego faceta? - zaproponowa� � Harborne i uni s szklank w kierunku cian za nimi. Na samym� � � � rodku wisia fotos Raya Bladona w stroju trapera z Frontowca;� � filmu nakr conego jeszcze w latach sze dziesi tych. Waterman nie� �� � dostrzeg go wcze niej. Mo e to by pow d, e Harborne wybra ten� � � � � � � bar. - Za wielkiego Raya! - powiedzia . - Najwi kszego spo r d� � � � twardzieli, kt rzy dali sobie zrobi trwa !� � �� Waterman pos usznie uni s szk o, chocia art Harbornea� � � � � � wcale mu si nie spodoba . Frontowiec by naprawd dobrym filmem.� � � � W szkolnych czasach by na nim dwa razy. Upi nieco ze szklanki.� � Obawia si , e koktajl b dzie s odki, ale nie. Sama cytryna.� � � � � - To co mog dla ciebie zrobi , Harry? - spyta Harborne. -� � � W czym rzecz? - Nic wa nego - powiedzia Waterman. Nie chcia , eby� � � � Harborne pomy la , e trafia si materia na kolejn sensacj .� � � � � � � Gdyby tak si sta o, m g by wa kowa detektywa do p nej nocy w� � � � � � � obawie, by nie przekaza nowinek komu innemu. - Jak wspomnia em� � � przez telefon, nasze Centrum chcia oby sprawdzi par szczeg w,� � � �� o kt rych napisa e w artykule. - Centrum w Atlancie?� � � Waterman wyczu , e Harborne jest zainteresowany.� � Szczeg lnie tym, e dochodzenie prowadzi centrala, maj ca� � � siedzib po drugiej stronie kraju. Ale Waterman wiedzia , e nic� � � wielkiego si za tym nie kryje.� - Tak. Ich dzia ka to g wnie statystyka, ale poniewa maj� �� � � najlepszy sprz t, tam trzyma si dane.� � Harborne kiwn g ow , jakby chcia powiedzie : to ciekawe,�� � � � � ale nie powiedzia nic. Waterman ykn kolejn porcj cytryny.� � �� � � - Nawiasem m wi c, Micky, je li dobrze zrozumia em, odkry e� � � � � � dowody wiadcz ce o tym, e Bladon i McArthur byli nie tylko� � � starymi kumplami, ale te homoseksualnymi partnerami, tak?� - Ty mo esz sobie tak m wi - odpar Harborne. - Ja tego nie� � � � napisa em. Nie twierdz , e tak by o. Wnioski zostawiam� � � � czytelnikom. - Dobra, rozumiem. Nas nie obchodzi, kim byli dla siebie. Tyle e ta druga kwestia jawi si w troch innym wietle.� � � � - Jaka druga kwestia? - Napisa e o tym, e obaj zmarli prawie jednocze nie.� � � � Ledwie kilka tygodni r nicy. Matt McArthur w jakiej� � szwajcarskiej klinice, Bladon tutaj, w Kalifornii. Obaj na raka. - Oficjalnie na raka. - W a nie, Micky, wiem, e wed ug ciebie w Hollywood tak� � � � w a nie teraz m wi si na AIDS. Nas jednak ciekawi w a nie� � � � � � oficjalna przyczyna zgonu. Je li naprawd zmarli na AIDS, wtedy� � nie podpadaj , pod nasze kompetencje. Nie jeste my� � zainteresowani. To si zdarza ci gle.� � Harborne zas pi si . Mo liwo , e obaj aktorzy zmarli na� � � � �� � t zaraz gej w, jak nazywa y j niedowiarki, zanim choroba� � � � � dopad a ich, by a najbardziej pikantnym elementem ca ej sprawy.� � � - Chyba nie rozumiem - powiedzia .� - Jak nadmieni e - zacz Waterman, staraj c si zachowa� � �� � � � cierpliwo - w przypadku McArthura oficjaln przyczyn mierci�� � � � by rak serca.� Nie mia em okazji, by to sprawdzi , bo zmar w Szwajcarii i� � � tam jest ca a dokumentacja. Przyczyn mierci Bladona te by� � � � � nowotw r mi nia sercowego.� � Widzia em dokumentacj szpitaln i wszystko wygl da, jak� � � � nale y.� - By e w szpitalu? Wiesz, co tam napisali?� � - Nie by o atwo - sk ama Waterman, bo naprawd posz o mu� � � � � � g adko. -Wiesz, Centrum ma w tej bran y wielu przyjaci . Nie� � � wiem dok adnie, jak to jest w Szwajcarii, ale wydaje mi si , e� � �
krewni nie wybraliby na fikcyjn przyczyn mierci czego tak� � � � rzadkiego, jak rak mi nia sercowego.� Zwyk y atak serca jest bardziej przekonuj cy. Nikt by tego� � nie sprawdza .� - Nikt opr cz mnie.� - Jasne - mrukn Waterman na tyle szczerze, na ile�� pozwala a wypita mieszanka whisky i brandy z cytryn . - Zrobi e� � � � dobry kawa ek. wietna sprawa.� � Harborne jako nie powesela . Za o y r ce na piersi, jakby� � � � � � zamierza si obrazi . Waterman obawia si tego i dlatego nie� � � � � by zbyt rozmowny przez telefon. Za kilka dni zdo a uczyni to,� � � co Harborne powinien zrobi przed puszczeniem artyku u: sprawdzi� � � niekt re fakty. Mo e dziennikarz poczu , e to ledztwo dotyczy� � � � � w a nie jego osoby. Ale nic, Waterman nie przyszed tu, by� � � rozwa a profesjonalizm Harbornea. Lub brak tego .� � � - Rzecz w tym, e je li McArthur r wnie zmar na nowotw r� � � � � � serca, mamy do czynienia z niecodziennym zbiegiem okoliczno ci.� Rak serca nale y do najrzadszych postaci tej choroby. Mog ci� � wyja ni czemu, gdyby chcia wiedzie .� � � � � Waterman mia . Nadziej , e Harborne zechce dowiedzie si� � � � � czego nowego. Lubi o tym opowiada . Przypomina w ten spos b i� � � � � sobie, i wszystkim, e nie by podgl daczem z kr tk praktyk w� � � � � � policji i zb dnym wykszta ceniem. Wyk ada kiedy biologi w� � � � � � Stanford, w samym Stanford, i wiedzia wiele o sprawach, o� kt rych zwykli detektywi nawet nie s yszeli.� � Gdyby nie pechowa sk onno do popijania, m g by by dzisiaj� �� � � � grub ryb w kt rej ze znanych kalifornijskich firm zajmuj cych� � � � � si biotechnologi . No i gdyby nie pani Waterman... To dlatego� � Centrum mog o go wykorzystywa . Zna swoj robot .� � � � � Upi kolejny yk koktajlu, aby da dziennikarzowi czas do� � � namys u.� Ale on powiedzia tylko:� - Wierz ci na s owo.� � A czego u diab a si spodziewa e ?� � � � - To naprawd na tyle rzadka choroba - ci gn Waterman - e� � �� � je li dwie bliskie sobie osoby, tak czy inaczej bliskie, zapadaj� � na ni r wnocze nie, musimy to sprawdzi .� � � � Harborne odpr y si nieco. Co mu m wi o, e jego artyku� � � � � � � � jest nadal wa ny, chocia nie bardzo rozumia dlaczego.� � � - Ale co sprawdzi ? - spyta . - Rak to rak i ju .� � � Harry upi napoju.� - Je li jest statystycznie nieprawdopodobne - a to jest� nieprawdopodobne - eby ci faceci niezale nie od siebie mogli� � zachorowa na ten rodzaj raka, istnieje szansa na to, e jeden� � zarazi drugiego.� Rozumiesz? Je li tak by o, to b dziemy mogli pozna nowego� � � � wirusa, o kt rym nie wiedzieli my.� � Wirus wywo uj cy nowotwory mi nia sercowego. To mo e by� � � � � istotne, a nawet u yteczne, chocia , jak wspomnia em, r wnie� � � � dobrze mo e nie znaczy nic.� � Harborne przytakn powoli. Waterman odni s wra enie, e�� � � � � ch opak nadal nic nie zrozumia .� � - M wisz, e ten rak serca jest bardzo rzadki, zgadza si ? -� � � spyta .� - Tak. - To znaczy, e nawet je li to jest sprawka jakiego nowego� � � wirusa, nie mamy jeszcze ko ca wiata, tak? Ludzie w ca ej� � � Kalifornii nie zaczn umiera na raka serca?� � Waterman roze mia si .� � � - Do diab a, nie. Przez ca y czas trafiamy na podobne lady.� � � Co wygl da za dobrze na zwyk y zbieg okoliczno ci. Potem� � � � sprawdzamy. Wynik trafia gdzie tam do komputera i je li dojdzie p niej� � � do powt rki czego podobnego, por wnujemy oba przypadki i� � �
pr bujemy ustali skal podobie stwa.� � � � To wszystko. Tak jak powiedzia em, to zwyk a statystyka.� � Harborne przetrawia spraw , a Waterman by ju pewien, e� � � � � go nie zainteresowa a, w ka dym razie nie z zawodowego punktu� � widzenia. Gwiazdeczka oper mydlanych z obci t piersi to by oby co ;� � � � � bo o aktorce amazonce mo na pisa bez ko ca, ale kancerogenne� � � wirusy? Cho by si ca noc zastanawia , nie wyci nie z tego� � �� � � nawet p szpalty. Poza tym, czy kto taki jak Harborne� � opublikuje materia obna aj cy w asne b dy?� � � � �� Waterman nie przypuszcza , i to go cieszy o. Wola unikn� � � �� komplikowania sprawy przez amatora. Skorzysta z okazji i zam wi� � � jeszcze dwa zielonkawe napoje, by dziennikarz nie wsta za� wcze nie od baru.� - Czego w a ciwie chcesz, Harry? - spyta Harborne. -� � � Czyta e , co napisa em.� � � - Tak, i w og le bym ci nie fatygowa , ale wiesz, s to� � � � ludzie do znani, raczej byli. Nie atwo dotrze do ich ycia�� � � � prywatnego, szczeg lnie po tym, co napisa e . O Bladonie sam� � � wiesz, zawsze trzyma dziennikarzy z daleka. To by cholernie� � skryty facet. Harborne pr bowa udawa , e s ucha uwa nie, ale jego� � � � � � spojrzenie pow drowa o nad ramieniem Watermana. Patrzy na dwie� � � dziewczyny, kt re siedzia y kilka sto k w dalej. Obie by y w� � � � � w skich, czarnych sp dniczkach.� � Waterman zauwa y je, gdy wchodzi y, i te mimowolnie zerka� � � � � na nie co jaki czas. By y do blisko, by us ysze s owa� � �� � � � Harbornea, kt ry najwyra niej a pali si do dzia ania. Waterman� � � � � � m g sobie spokojnie wyobrazi , jak b dzie wygl da o zagajenie� � � � � � podrywki. - To, na czym mi zale y, Micky - ci gn niespeszony - to� � �� kilka nazwisk i numer w telefon w. Ludzi, kt rzy co wiedz o� � � � � tych go ciach. Co robili przez ostatnie kilka miesi cy, gdzie� � bywali, wiesz, takie drobiazgi. Je li jest co z tym wirusem, to� � chcieliby my ustali , gdzie mogli go z apa .� � � � Szukamy w a nie takich rzeczy. Chwytasz spraw ?� � � - Jasne, Harry, mam swoje r d a - odpar Harborne - ale� � � � uprzedzam, e si na azisz. Nie mam w asnej wtyczki w Hollywood.� � � � A chcia bym.� - Oczywi cie, moje dochodzenie b dzie bardzo dyskretne.� � Je li trafi na cokolwiek, mo esz by pewien, e przeka to� � � � � �� tylko tobie. S owo.� Harborne zapali papierosa sobranie: czarna bibu ka i z oty� � � filtr. Zaci gn si , odchyli leniwie g ow i pu ci ca y dym na� �� � � � � � � � jednym d ugim wydechu.� Waterman wiedzia , e to nie na jego cze , wszelako� � �� obecno dziewcz t by a mu na r k . Harborne mia szans pokaza�� � � � � � � � im, jaki jest wa ny.� - Szczerze m wi c, nie wiem, kto jeszcze m g by dostarczy� � � � � informacji o gwiazdach - powiedzia detektyw tak g o no, jak� � � tylko m g , bez uciekania si do krzyku. - Przecie ty w tym� � � � siedzisz, Micky. Znasz tych ludzi. Inni tylko si przechwalaj ,� � e ich znaj .� � Harborne pokra nia z zadowolenia. Dziewczyny przerwa y� � � rozmow , spojrza y po sobie i wbi y nabo ny wzrok w dziennikarza.� � � � Jedna, blondynka z du ymi, niebieskimi oczami, a przygryz a� � � warg z przej cia. To dopiero fanki Hollywood! Dobra, pomy la� � � � Waterman, nabra y si na "Sierra Madre", mog si nabra na� � � � � Harbornea. - Pewnie masz racj , Harry - powiedzia dziennikarz. Jak� � m g by oprze si podobnym pochlebstwom przy takiej widowni? - A� � � � poza tym, to dla dobrej sprawy, nie? - Jasne, Micky.
- No to mo e b d m g ci co podrzuci . Masz co do� � � � � � � � pisania? Waterman wyj z wewn trznej kieszeni notes i d ugopis.�� � � Dziewczyny wyci gn y szyje tak, e omal nie pospada y ze� � � � sto k w. Harborne zerkn na nie i przybra ironiczny wyraz� � �� � twarzy. - By y cie w ostatni sobot u Toma Cruisea? - spyta . -� � � � � Pr bujecie si wkr ci do jego nowego filmu?� � � � * * * Manhattan, 29 wrze nia 1995 roku� Pachnia o, jakby kto rozbi w windzie ca butelk perfum� � � �� � Chanel. Cathy Ryder przyci ni ta do wy cie anej czerwono ciany� � � � � zastanawia a si , kt ra z pozosta ych o miu kobiet mo e by tego� � � � � � � przyczyn . Wszystkie by y wystrojone i wszystkie ze starczym� � podnieceniem pod a y najwyra niej na pi te pi tro, do recepcji.�� � � � � Cathy unios a d o w r kawiczce do nosa, by odetchn woni� � � � �� � w asnych perfum.� Dzia nowo ci produkcyjnych zawsze by pe en wielbicielek� � � � kosmetyk w, on os b wysoko postawionych, poszukuj cych czego ,� � � � � co przywr ci im utracon m odo i m a. Budzi y wsp czucie. U� � � �� � � � niekt rych trudno by o odr ni , gdzie ko cz si obwis e� � � � � � � � policzki, a zaczynaj podbr dki.� � Gdy drzwi rozsun y si na pi tym pi trze, Cathy wyskoczy a� � � � � z pe nej s odkich miazmat w windy i ruszy a do bufetu. Nie jad a� � � � � nic od niadania, ca y dzie w Webber Atlantic zmarnowa jej� � � � Michael Paine, szef dzia u bada rynku i patentowany skurwysyn.� � Przez ostatnie trzy miesi ce dzia bada Webbera wystawi� � � � trzy rekomendacje zakupu, kt re okaza y si kompletnymi� � � niewypa ami. Dwie z nich by y dzie em Cathy. Paine nie traci� � � � czasu na obja nianie, jaki wp yw mia y te pomy ki na stan� � � � funduszy Webbera. Informacja by a jasna. Albo Cathy zacznie� wybiera w a ciwe pozycje, albo wyl duje na ulicy. Paine,� � � � szczup y m czyzna z kr tk , mocno kr con czupryn , zerkn na� � � � � � � �� poobijany futera od skrzypiec, oparty o biurko.� - Mam nadziej , e umiesz na tym gra ! - powiedzia i� � � � oddali si pewnym krokiem.� � Cathy przez d u szy czas spogl da a na swoje stare skrzypce.� � � � Nie chcia a, eby je widzia , jednak nigdzie nie mog a ich� � � � bezpiecznie schowa , a by y jej potrzebne na wtorkowe i� � czwartkowe lekcje, kt re bra a podczas przerwy na lunch. Tyle� � jedynie zachowa a z dzieci stwa. Gra nie tylko sprawia a jej� � � satysfakcj , ale budzi a wspomnienia z przesz o ci o wielkim domu� � � � w Maine, gdzie si wychowa a, i plamach s onecznego wiat a na� � � � � pod odze holu. Stawa a w nich, wyobra aj c sobie, e to jupitery� � � � � w przepe nionym po brzegi Carnegie Hall.� Teraz rodzice ju nie yli. Instrument przypomina jej� � � przesz o , ale tak e niespe nione marzenia o karierze� �� � � skrzypaczki. I nie ca kiem pasowa do tekowo - plastikowych� � wn trz biur Webber Atlantic. Zupe nie jak ona sama.� � W ciek o Painea wstrz sn a ni i by okaza dobr wol� � �� � � � � � � zajrza a poza godzinami urz dowania do dzia u nowo ci Raeburna.� � � � Mia a nadziej porozmawia z kim z zarz dzania o sprzeda y� � � � � � naj wie szych produkt w i efekcie, jaki mo e wywrze to na rynek� � � � � specyfik w odm adzaj cych, na kt rym mniej wi cej od roku� � � � � panowa a stagnacja.� Zaproszenie od tygodnia wisia o na jej tablicy do notatek.� Przys a a je Lindsey Sherman, dbaj ca u Raeburna o wizerunek� � � firmy. I to j w a nie zobaczy a Cathy od razu, gdy wesz a do� � � � � g wnej sali recepcyjnej z szeregami krzese dla go ci.�� � � Podziwia a Lindsey. Drobna blondynka by a ca kiem inna ni� � � �
Cathy, maj ca wzrost powy ej przeci tnego i g ste, czarne w osy,� � � � � z kt rymi ledwo dawa a sobie rad . Jej fryzjerka ka d now� � � � � � fryzur nazywa a "rozwi zaniem". By a przynajmniej szczera, bo� � � � taka czupryna to faktycznie problem. Cathy mia a jednak tak e mocne atuty: na przyk ad w skie i� � � � d ugie "egipskie", jak zwyk mawia jej ojciec, czarne oczy,� � � smuk e, ale dobrze umi nione nogi i szerokie ramiona, dzi ki� � � czemu pe ne piersi wydawa y si wyj tkowo na miejscu. Najbardziej� � � � poci gaj ce by y usta z nieco pe niejsz g rn warg , co nadawa o� � � � � � � � � twarzy dziewcz cy wyraz, kontrastuj cy z wymow bardzo kobiecych� � � kszta t w.� � Lindsey przedstawia a akurat znanego naukowca, Waltera� Irona, niewielkiego m czyzn w bia ym fartuchu laboratoryjnym,� � � co wyda o si Cathy komiczne. Wygl da o, jakby profesor tak� � � � szybko przyby z Berkeley, gdzie mie ci y si laboratoria� � � � badawcze Raeburna, e nawet nie zd y si przebra . Niemniej� �� � � � wszystkie siwe g owy pochyli y si z szacunkiem, gdy go� � � �� podszed do mikrofonu. Ostatecznie badania nad kosmetykami� wspomaga y olbrzymim bud etem wiele program w naukowych, a� � � obecnie proponowane produkty mia y na opakowaniach nawet diagramy� a cuch w molekularnych.� � � Cathy pomy la a, e skoro ludzie lubi , eby ich naukowcy� � � � � ubierali si jak naukowcy, niech maj , czego chc . ... poprawia� � � elastyczno nask rkowej sieci kolagenowej, zwi ksza wydajno�� � � �� mikrocyrkulacji i usprawnia przyswajanie protein do poziomu optymalnego dla regeneracji kom rkowej.� Cathy z wysi kiem st umi a u miech, gdy kobieta siedz ca� � � � � przed ni spojrza a na partnera z min tak b og , jakby do jej� � � � � uszu dobiega kt ry ze szczeg lnie b yskotliwych pasa y Mozarta.� � � � � � Od dawien dawna zmarszczki by y specjalno ci profesora� � � Irona. By mo e wiczy nawet na swojej ysinie, g adkiej i� � � � � � l ni cej nieziemskim r em. Wprowadzenie potrwa o jeszcze ze� � � � dwadzie cia minut, po czym obecne w r d publiczno ci panie� � � � zaproszono do s siedniej sali na pokaz.� Gdy t umek wsta , Cathy przecisn a si do Lindsey Sherman.� � � � - Cathy! Jak zwykle wygl dasz bajecznie.� Cathy zarumieni a si . Nigdy nie zdo a a przywykn do� � � � �� entuzjazmu Lindsey, stosowanego z powodzeniem r wnie na niwie� � zawodowej. - Szukam paru danych o tym nowym produkcie do mojego raportu -powiedzia a, zerkaj c na mniejsz kole ank spod zgrabnych uk w� � � � � � � brwi. Przez chwil zag bi y si w statystyk . Cathy zapisa a par� �� � � � � � rzeczy w swoim notesiku, Rutynowa sprawa. - Nie wygl dasz na przekonan - powiedzia a Lindsey. Cathy� � � zn w si zaczerwieni a i gor czkowo zaprzeczy a.� � � � � - Powinna sama zobaczy , jak to dzia a. Naprawd robi� � � � wra enie.� Cathy u miechn a si .� � � - W a nie po to przysz am.� � � Posz a za Lindsey do przyciemnionego pokoju, kt ry ju� � � wcze niej po kn niemal wszystkich go ci. W skupionym wietle� � �� � � operacyjnych lamp trzy modelki traktowano nowym wyrobem firmy Raeburn. Krz taj ce si wko o nich kosmetyczki r wnie nosi y� � � � � � � bia e fartuchy.� Cathy stan a za siedz cymi, Lindsey znikn a gdzie za� � � � jaskrawymi wiat ami. W ca ej scenie najbardziej uderza fakt, e� � � � � adna z trzech pi knych dziewczyn nie potrzebowa a kuracji� � � odm adzaj cej. Ale rzut oka na publiczno wystarczy , by� � �� � zrozumie , e informacja, jak chcia przekaza Raeburn, zosta a� � � � � � zrozumiana jasno i wyra nie.� Cathy nie od razu poczu a, e kto stan obok niej.� � � �� Us ysza a ci ki oddech, potem co musn o jej r k . Obr ci a� � � � � � � � � g ow i cofn a si o krok.� � � �
- Przepraszam - powiedzia m czyzna. - Nie chcia em pani� � � przestraszy .� W p mroku dostrzeg a szeroki, u miech. Trudno by o okre li� � � � � � wiek przyby ego, ale mia chyba oko o czterdziestki, by wysoki,� � � � z siwiej cymi w sami.� � - Chyba nie bardzo potrzebuj tego kremu, prawda?� Skin ku scenie. Cathy spojrza a zn w na modelki. Stara a�� � � � si zachowa dystans, nie przepada a za naprzykrzaj cymi si� � � � � m czyznami.� - My la am o tym samym - stwierdzi a tylko po to, aby� � � pokaza , e nie jest zaskoczona.� � M czyzna zn w wyci gn d o , tym razem dotykaj c jej� � � �� � � � r kawa. Pachnia burbonem. Spojrza a na jego r k . Cofn palce.� � � � � �� - Widzia em, jak rozmawia a pani z t dziewczyn -� � � � powiedzia i Cathy dopiero teraz uzna a, e musi by� � � � cudzoziemcem. Mo e Niemcem.� - Tak. Wyprostowa a si zdecydowanie, przybrawszy najch odniejsz� � � � poz z Webber Atlantic.� - Je li szuka pani tematu, mam pani co do powiedzenia.� � Cathy zrozumia a, e m czyzna wzi j za dziennikark . Na� � � �� � � sali by o paru reporter w z magazyn w kobiecych, cz z� � � �� magnetofonami. Ju mia a wyprowadzi go z b du, gdy pomy la a,� � � �� � � e cokolwiek us yszy, mo e to przyda si jej we w asnej pracy.� � � � � � Nie zwyk a rozmawia z nieznajomymi, ale po gro bie Mikea Painea� � � sk onna by a wykorzysta ka d szans ., - Zawsze interesuj mnie� � � � � � � wiarygodne r d a - odpar a p g osem.� � � � � � - A to w a nie takie jest - odpar m czyzna i zamilk� � � � � wyczekuj co:� - S ucham.� Przybysz pokaza na drzwi, za kt rymi wida by o jasno� � � � o wietlony kandelabrami bufet. Cathy posz a za nim. Zachwia si� � � � lekko, a w ko cu wspar si o stolik. W drugiej r ce trzyma� � � � � � kieliszek szampana. - Co to za historia? Cathy uzna a, e najlepiej b dzie zaatakowa wprost.� � � � Przecie tak w a nie zachowuj si dziennikarze, prawda?� � � � � M czyzna zamy li si na chwil , b dz c spojrzeniem po jej szyi� � � � � �� � i biu cie.� - Co pani wie o nowoczesnych kosmetykach? - spyta w ko cu.� � Cathy wzruszy a ramionami.� - Zna pani produkty oparte na wyci gach z o ysk? Takie jak� � � ten? Machn r k w kierunku sali pokazowej.�� � � - O ile rozumiem, sk adniki organiczne zawarte w zwierz cych� � o yskach podobne s do tych, kt re utrzymuj sk r w dobrej� � � � � � � kondycji i kt rych produkcja w organizmie spada, gdy si� � starzejemy. O to chodzi M czyzna przymru y oczy i przysun� � � �� twarz na tyle blisko, e poczu a jego przesi kni ty alkoholem� � � � oddech. - Zacznijmy od tego, e placenta i ten r owy krem,� � kt rym si obsmarowuj , nie s nic warte. R wnie dobrze mog yby� � � � � � sobie wciera cold - cream.� A ci faceci w bieli? B dz w ciemno ci i nie s ani troch�� � � � � bli ej celu.� Cathy cofn a si . M czyzna by bardzo pewny siebie.� � � � Wyra nie wiedzia , o czym m wi, i to mimo rauszu. Nie oczekiwa a� � � � tego. Dla podtrzymania dziennikarskich pozor w zacz a co� � � notowa .� - Ale to najlepszy specyfik, jaki zdo ano wyprodukowa -� � powiedzia a, spogl daj c na m czyzn znad notesika. Zauwa y a� � � � � � � jego drogie ubranie. Zastanawia a si , kim jest, ale o tym postanowi a pomy le� � � � � p niej.� Najpierw informacja.
- Przebrzmia a pie . - Zn w pochyli si ku niej. - To by� �� � � � � najlepszy specyfik, jaki zdo ano wyprodukowa .� � Rozejrza si po pomieszczeniu. Cathy poczu a, jak serce� � � bijE jej ywiej.� - S w Europie ludzie, kt rzy maj w r ku co lepszego. Co ,� � � � � � co sprawi e za par tygodni tego typu kosmetyki p jd na� � � � mietnik. Gdy rozpoCzN sprzeda , wszystkie koncerny ze swoimi� � � laboratoriami, w rodzaju Raeburna, Melosa, Pharmaceuticals czy Bio Factors, zostan bez szans.� - O jakich ludziach z Europy pan m wi?� M czyzna zmarszczy brwi i wyprostowa si tak, e patrzy a� � � � � � wprost w jego poczerwienia twarz.�� - Spokojnie, chwil . My li pani, e nie wiem, ile taka� � � informacja jest warta? Nagle zacz si ceni . Cathy zastanawia a si , co w takiej�� � � � � sytuacji zrobi aby dziennikarka. Czy powinna wyj ksi eczk� �� �� � czekow ? Ile ma zaoferowa ? U miechn a si do m czyzny,� � � � � � pokazuj c wspania e z by.� � � - Nie s dzi pan chyba, e udost pniam swoj ksi eczk� � � � �� � czekow ka demu m czy nie?� � � � Zamruga i te si u miechn , patrzy jak zahipnotyzowany w� � � � �� � rozchylone wargi i przesuwaj cy si po idealnych z bach j zyk. Co� � � � za s odki u miech.� � - Nie wiem, kim pan jest i o co panu chodzi - powiedzia a,� wzruszaj c ramionami. - Nie mog wierzy ka demu na s owo.� � � � � - M czyzna jakby si speszy , Zn w b dzi spojrzeniem po� � � � �� � jej piersiach. - Dobra, dobra - mrukn , przesuwaj c po ustach masywn�� � � d oni , -I tak nie trzeba mi pieni dzy.� � � -Nagle posmutnia . Cathy zastanowi a si gor czkowo, co tu� � � � jest grane. Mo e to wyrzucony pracownik jakiej firmy, mo e kto z� � � � gie dy, szykuj cy brzydki numer? Ludzie zwierzaj si prasie z� � � � najrozmaitszych pobudek. Niestety, tego rodzaju historie nie wystarczaj w Webber Atlantic.� Cathy potrzebowa a fakt w.� � - Mendelhaus - powiedzia po chwili m czyzna. Z pocz tku� � � Cathy nie zrozumia a. Dotkn a ust odwrotnym ko cem pi ra. -� � � � Nazwa brzmi Mendelhaus. To o tej firmie m wi em.� � - Mendelhaus? - Ej e, jak na dziennikark , nie jest pani chyba za bardzo� � bystra. Cathy przygarbi a si nieco i wysun a brod do przodu.� � � � - Jestem tylko zdumiona, e nigdy o niej nie s ysza am.� � � M czyzna u miechn si , b yskaj c z otem.� � �� � � � � - A czemu mia aby pani o niej s ysze ? Kim pani jest,� � � ekspertem od kosmetyk w?� Cathy poczu a, e si rumieni.� � � - To wytw rnia kosmetyk w i lek w - ci gn m czyzna. -� � � � �� � Ma y klejnocik.� - Europejska? Powiedzia pan przedtem, e wielkie korporacje� � powinny ba si jakiej europejskiej firmy.� � � -Zgadza si . A ta jest jak z podr cznika. Ktokolwiek kupi� � akcje kosmetyk w, zarobi w ci gu paru najbli szych miesi cy jak� � � � nigdy. Odsun si od niej z uniesionym palcem. Kilka g w�� � �� odwr ci o si ku nim. Mi o niczki nowo ci wychodzi y w a nie z� � � � � � � � � pokazu, mru c oczy w jaskrawym wietle. By y wyra nie poruszone,�� � � � niekt re nios y paczuszki z pr bkami. Gdy Cathy odwr ci a g ow i� � � � � � � spojrza a w kierunku windy, m czyzna ju znikn .� � � �� - I co o tym my lisz?� Cathy oprzytomnia a i poj a, e patrzy wprost w pi kne oczy� � � � Lindsey Sherman. - Sama nie wiem, co my le - zdo a a wykrztusi .� � � � �
* * * Manhattan, 28 wrze nia 1995 roku� Fale pojazd w przep ywa y przez Park Avenue niecierpliw i� � � � gniewn , pob yskuj c reflektorami i chromem mas . Czekaj c na� � � � � � czerwonym wietle Mike Varela wbi spojrzenie w przyciemnion� � � przedni szyb .� � Ze wszystkich si pr bowa ignorowa rozpe zaj cy si z� � � � � � � okolic o dka ch d, towarzysz cy mu od trzech tygodni i z ka d� �� �� � � � chwil bardziej dotkliwy. Zacz o si kr tko po rozmowie z� � � � Hareyem Swiftem, teraz za , podczas powrotu od mieszkaj cego w� � Queens ojca, Mike mia wra enie, e upiorne uczucie zaw adnie nim� � � � bez reszty. Wcze niej wstrzymywa je gniew, ale i on si ., w� � � ko cu wypali . Zosta tylko strach. Zerkaj c na przewalaj c si� � � � � � � obok metalow rzek , Mike odruchowo szuka twarzy kierowc w. Ale� � � � ich nie widzia .� Ojcu powiedzia o wszystkim dopiero po blisko trzech� tygodniach. S dzi , e szybko znajdzie now prac , e starczy zadzwoni� � � � � � � tu i tam i poczeka na propozycje. Powiedzia by wtedy, e zmieni� � � � jedynie bank i stary by si nie martwi . Ale propozycje nie� � nap yn y, nie dosta ani jednej.� � � Zupe nie jakby Napier Drew wystawi mu za plecami wilczy� � bilet i zadba , eby dotar do wszystkich okolicznych firm. I tak� � � koniec ko c w musia powiedzie ojcu.� � � � Zrobi to kilka dni temu. Nie posz o atwo. Bezrobocie by o� � � � dla starszego pana jedn z najczarniejszych yciowych mo liwo ci.� � � � Dlatego sam opu ci kiedy dom i pos a syna do najlepszych� � � � � szk . Mike pociesza go, e nie ma si co przejmowa , ale� � � � � niewiele pomog o. Pomy la o Napierze i jego bia ych anglosaskich� � � � protestanckich kumplach nabijaj cych si pewnie z niego w Harvars� � Club i gniew powr ci . Miguel Varela... Miguel! Jakby dopiero co� � przekrad si przez granic z Meksyku! Przycisn gaz bmw, a� � � �� � ko a zapiszcza y na asfalcie.� � Ojciec nigdy nie poj , jak w a ciwie syn zarabia na ycie.�� � � � Stary Joaquin Diaz trudni si wcze niej hurtow sprzeda� � � � �� meksyka skich podr bek szampana na ca ym Wschodnim Wybrze u i do� � � � fortuny na tym nie doszed .� Kwestie takie, jak akwizycja, fuzje, wykupywanie i wyprzeda e by y mu ca kowicie obce. Wiedzia jedynie, e oni� � � � � robi takie rzeczy. Oni, czyli Amerykanie, ci, co rz dz� � � wszystkim w Ameryce i ustanawiaj porz dek wiata. By dumny, e� � � � � i jego syn do nich do czy , ale nie rozumia , na czym to polega.�� � � Nie wiedzia te , jak skrupulatnie Mike ukrywa pochodzenie, by� � wej do elity.�� Nawet przedstawia si inaczej. Nazywa si Miguel Diaz� � � � Varela, co zgodnie z hiszpa sk tradycj by o z o eniem jego� � � � � � imienia, nazwiska ojca i nazwiska matki. W ten spos b mo na� � zapisywa dowolnie daleko si gaj c w przesz o genealogi� � � � � �� � przodk w. Dla ojca, a tak e w paszporcie, by Mikiem Diazem, co� � � wcale go nie zachwyca o, jako e Diaz to jednoznacznie� � hiszpa skie nazwisko, podczas gdy Varela mog o r wnie dobrze� � � uchodzi za w oskie. Mike skorzysta z tego dopiero w szkole� � � bankowej, gdzie pe ni biurokratycznych nawyk w Anglosasi bez� � zastanowienia uznali, e to co na ko cu, jest nazwiskiem i� � zapisali go jako Michaela Varel . To samo figurowa o na� � rachunkach, na poczcie i tak ju zosta o.� � Z pocz tku Mike zirytowa si , ale mimo to nigdy nie stara� � � � si , by rzecz sprostowa . Nie mia ochoty wyja nia wszystkim, e� � � � � � Mike to zdrobnienie od Miguela, i e naprawd nazywa si Diaz.� � � Pod koniec dwuletniej nauki sam te zacz przedstawia si jako� �� � � Mike Varela, przynajmniej wtedy, gdy mog o si to przyda .� � � Pierwsz z ot kart te dosta na to nazwisko.� � � � � �
Jedynym powodem, dla kt rego nie wypar si ca kowicie� � � � nazwiska Diaz, by a obawa, co powie ojciec, je li kiedy dojdzie� � � to do jego uszu. Teraz, gdy wje d a na podziemny parking, a owa , e nie� � � � � � � zosta Miguelem Diazem.� Przynajmniej Swift i Napier mieliby o jeden pow d do miechu� � mniej. Jego mieszkanie mie ci o si na smym pi trze� � � � � przysadzistego, piaskowego budynku s U cego pierwotnie jako� �� biuro towarzystwa ubezpieczeniowego Continental Guardian. Pierwotnie, czyli w latach dwudziestych, gdy potem korporacja� znikn a, jej siedziba zachowa a jednak mocno urz dowy wygl d.� � � � Wej cia strzeg y dwie gigantyczne kamienne rze by postaci w� � � powiewaj cych szatach - jedna przedstawia a kobiet z dzieckiem� � � tulonym do piersi, druga wojownika z mieczem przy boku. W posadzk holu tkwi wprawiony br zowy kr g o rednicy prawie� � � � � dw ch i p metra z wyryt nazw kompanii, a obok sta y dwa� � � � � pos gi; identyczne jak w wej ciu, tyle e tutaj razem. Mike� � � zawsze skar y si przyjacio om na ch d i bezosobowo tego� � � � �� �� miejsca, w gruncie rzeczy jednak lubi je. Budynek roztacza� � atmosfer spokoju i stabilizacji, same za s owa Continental� � � Guardian (Kontynentalny Stra nik) dawa y poczucie bezpiecze stwa.� � � Dla Mikea by to czytelny komunikat, ciany i stropy m wi y� � � � wprost: tutaj ci nie dostan . Gdy szed przez hol poczucie� � � ch odu i pustki zn w powr ci o. Wiedzia , e niebawem b dzie� � � � � � � musia sprzeda apartament. Jeszcze dwa miesi ce bez pracy, a� � � wiadczenia ogo oc mu konto. Najgorsze, e wci nie wiedzia ,� � � � �� � dlaczego do tego dosz o.� W domu wybra numer Swifta i Drewa. Nadal mia tam kogo do� � � pogadania, tyle e go ostatnie trzy tygodnie sp dzi w Tokio.� �� � � Nazywa si Walt Simmonds i by w pewnej mierze odpowiedzialny za� � � zatrudnienie Mikea. Specjalizowa si w rynkach azjatyckich.� � Sygna w s uchawce rozbrzmia kilka razy, w ko cu kto� � � � � odebra .� - Dzia inwestycji - powiedzia kobiecy g os.� � � Mike poczu , jak robi mu si nieswojo. . - Z Waltem� � Simmondsem poprosz - powiedzia , staraj c si nada g osowi jak� � � � � � najbardziej zwyczajne brzmienie. Zapad a chwila ciszy. Rozpozna a go?� � - Ee.. Nie ma go tutaj akurat. Chce pan zostawi jak� �� wiadomo ?�� Wiadomo ? A jak niby wiadomo m g by zostawi ?�� � �� � � � - Nie - odpar . - To nie takie... A nie wie pani, czy ju� � wr ci ?� � - Tak. By tu kilka minut temu.� - Dobra, zadzwoni p niej.� � - O... Zaraz, ju wr ci . Zaraz prze cz . Sekundka Serce� � � �� � Mikea bi o jak oszala e. Odetchn kilka razy g boko.� � �� �� -Tu Simmonds - szorstki g os sugerowa , e w a ciciel nie ma� � � � � ani chwili do zmarnowania. - Walt? M wi Mike. Mike Varela.� - Mike! - rzuci Simmonds i odruchowo zacz m wi ciszej. -� �� � � Jak leci? Mike stara si zachowa fason.� � � - C , mog o by gorzej. S ysza e , co si porobi o?� � � � � � � � Us ysza , e Walt zamieni z kim kilka s w. Zapewne� � � � � �� odes a gdzie sekretark .� � � � - Oczywi cie. Paskudna sprawa.� Mike postanowi nie rozwodzi si na razie nad swoimi� � � problemami. Nie chcia zdradza si z niepokojem.� � � - A jak by o w Tokio?� - wietnie. Uporz dkowa em sprawy. Przed ko cem roku powinny� � � �
by wyniki. Szykuje si kilka dobrych okazji, mo e je chwycimy.� � � Kilku nowych Japo c w wchodzi na rynek, wed ug mnie co z nich� � � � b dzie.� Mike nie m g czeka d u ej.� � � � � - A wiesz mo e, o co w a ciwie ze mn chodzi? - spyta . - Bo� � � � � dla mnie to by grom z jasnego nieba.� -No; dla mnie te , Mike. My la em, e twoja transakcja jest� � � � ju dopi ta i w og le. -- Bo by a Zosta o tylko kilka dni do� � � � � fina u. Cholera, ci z Mendelhausa um wili si ju na podpisanie,� � � � mieli nawet zarezerwowane miejsca w hotelach. - A na g rze nic nie wyja nili?� � - Harvey Swift wspomnia tylko co o zakazie bada� � � genetycznych, wprowadzonym w krajach Wsp lnego Rynku. Ale nie� rozumiem, co to ma wsp lnego, bo Mendelhaus to szwajcarska firma;� na Boga. A Szwajcaria nie nale y do Wsp lnoty Europejskiej, poza� � tym Mendelhaus nie prowadzi takich bada . Ich dzia ka to kremy do� � twarzy i zdrowa ywno .� �� - A co z odpowiedzialnym w Mendelhausie? Chyba Bruggen? -Pr bowa em wiele razy. Facet nie odpowiada na moje� � telefony. Chcia em dosta si do paru jego podw adnych, ale nie� � � � przebi em si przez sekretarki. Nie wiem, czemu si wycofali.� � � - Ja te nie, Mike. Mo e nie spodoba a im si czyja ysina.� � � � � � Albo co innego. Takie pertraktacje to cholernie delikatna� sprawa. Mo e zreszt obawiali si z ej prasy za to, e bior co ,� � � � � � � co si nie. Sprzedaje.� - Wierz mi, Walt, ju ich przekona em. To by o j zyczkiem� � � � uwagi. Przy niepewnej sytuacji w Europie dobra, szwajcarska nazwa firmy, jak Mendelhaus, to to co, na co rynek tylko czeka. Spytaj ch opak w ze sprzeda y. M wi ci, finansowa strona by a w� � � � � � porz dku.� - No to nie wiem. Mo e od pocz tku nie traktowali sprawy� � powa nie.� Sam wiesz, e to si zdarza. R ce sobie urabiasz, a potem� � � klient zmienia zdanie i m wi, e mo e nast pnym razem. Chocia� � � � � wie, e jego zdecydowanie to podstawa wszystkiego.� W g osie Simmondsa nie by o ju wsp czucia. Po prostu� � � � udziela lekcji by emu m odszemu koledze.� � � - Wi c nie s ysza e nic wi cej?� � � � � - Nie, je li nie liczy doniesie , e do pokrycia zobowi za� � � � � � potrzebna by a spora gimnastyka przy po owie pozosta ych spraw i� � � e to sporo kosztowa o. Dlatego ci z g ry zacz li akn krwi.� � � � � �� Dostali w sk r .� � To akurat nie by a wina Mikea. Ch tnie powiedzia by to� � � g o no, ale wstrzyma si . Nie chcia si k ci z Waltem,� � � � � � �� � potrzebowa jego pomocy.� - To przykre. Niemniej - przeszed do najtrudniejszego -� gdyby us ysza , e gdzie potrzebuj fachowca, dasz mi zna ? Te� � � � � � � � si rozgl dam, ale ty pewnie masz wi cej okazji, eby co� � � � � us ysze .� � Chcia , eby zabrzmia o to oboj tnie, ale wysz o wr cz� � � � � � przeciwnie. Nie zdo a ukry napi cia i l ku.� � � � � - Oczywi cie - odpowiedzia Simmonds. - Dam ci zna .� � � Mikea ogarn a rozpacz. Simmonds nie mia dla niego nic� � pr cz s w pociechy.� �� - Jasne. Dzi ki, Walt.� Szcz kn o i s ycha by o ju tylko elektroniczny szum. Mike� � � � � � od o y s uchawk i ukry twarz w d oniach. By zdany tylko na� � � � � � � � w asne si y.� � Po paru minutach wsta ze sk rzanego fotela i nala sobie� � � du whisky z lodem. Alkohol chwilowo odegna l k. Mike nigdy nie�� � � pi du o, a gdy si tak zdarza o, nie m g zasn i nast pnego� � � � � � �� � dnia czu si jak z krzy a zdj ty.� � � �
A w dziale finansowym nie mo na by o sobie pozwoli nawet na� � � chwil os abienia uwagi. Ile razy to powtarza ? Ale teraz nie by� � � � ju w dziale finansowym. Teraz by ca kiem za burt :� � � � Wiedzia jednak, e podobne my lenie do niczego nie� � � prowadzi. ykn zn w whisky i poszuka pilota od telewizora.� �� � � Osadzony po rodku orzechowej boazerii na przeciwleg ej cianie� � � ekran o y programem CsNN.� � I dobrze. Przynajmniej przekona si , e nie on jeden na� � wiecie ma problemy. I rzeczywi cie, ujrza ruiny budynku� � � rozsadzonego najwyra niej przez bomb .� � "Wczoraj, we wczesnych godzinach porannych, dosz o do ataku� bombowego na laboratorium w pobli u Joinville, miejscowo ci� � le cej na p nocnym wschodzie Francji. Jedna osoba z personelu�� � zgin a, wedle jednego z pracownik w firmy odnotowano te straty� � � materialne si gaj ce co najmniej dw ch milion w dolar w. Jest to� � � � � ju drugi podobny incydent w ostatnich miesi cach. W sierpniu� � celem ataku sta o si laboratorium w Fontainebleu.� � Czy w obu przypadkach sprawcami kierowa y podobne pobudki?� Czy wi e si to z radykalizacj postaw niekt rych od am w�� � � � � � Zielonych, przeciwstawiaj cych si badaniom nad ludzkim� � materia em genetycznym?" Przed kamer pojawi si dystyngowany� � � � pan oko o sze dziesi tki, stoj cy po rodku wielkiej ci by� �� � � � � reporter w. Wszyscy wyci gali ku niemu mikrofony i wykrzykiwali� � pytania. "Prezes firmy Etienne Louvois, Laurent Cuvillier, odwiedzi� laboratorium Joinville dzi rano i spotka si z pras ".� � � � M czyzna zacz m wi co po francusku, zza kadru rozleg� �� � � � � si g os t umacza:� � � "Ta ga bada jest nad wyraz istotna dla post pu nauki,��� � � dla zdrowia i powodzenia przysz ych pokole . Wandale� � odpowiedzialni za ten czyn i wspieraj cy ich fanatycy u atwi� � � jedynie naszym konkurentom spoza E.WG zdobycie przewagi technologicznej, a nawet sprawi , e nauk trzeba b dzie uprawia� � � � � w podziemiu, gdzie wyniki bada dost pne stan si tylko i� � � � wy cznie dla tych, kt rzy za nie zap ac !" Mike Varela poczu�� � � � � przyp yw irytacji. S owa starszego pana potwierdZa y jego� � � przypuszczenia. Restrykcyjna polityka wobec bada genetycznych� prowadzona. W obr bie Wsp lnoty Europejskiej to raczej dobra� � nowina dla firm spoza E.WG, takich jak Mendelhaus. Harvey Swift m wi od rzeczy.� � A je li nauka zejdzie do podziemia, to gdzie znajdzie� bezpieczniejsze miejsce ni u podn a szwajcarskich Alp?� � * * * Alleinmatt, Szwajcaria, 28 wrze nia 1995 roku� Pi mil na po udniowy wsch d od Alleinmatt, niemal poza�� � � zasi giem widoku z wyci gu krzese kowego, wynosz cego narciarzy� � � � ku naznaczonym czerni pistes masywnego Heulendthornu,� o lepiaj co bia e pole lodu i niegu wspina si na trzysta metr w� � � � � � na poszarpan gra , znan jako Phoenixlager, co po niemiecku� � � oznacza "legowisko Feniksa". Ekskluzywna klientela Alleinmatt rzadko zapuszcza si a tak� � daleko, chocia znawcy, rozmi owani w zjazdach z miejsc� � osi ganych tylko helikopterem, odwiedzaj czasem doln cz� � � �� lodowca, by za y emocji ryzykownego szusu przez g boki puch po� � �� nachylonym pod k tem czterdziestu pi ciu stopni stoku. Dalej� � czeka ich w ska i zdradziecka trasa, zaczynaj ca si nieco� � � powy ej linii drzew, a ko cz ca na samym dnie doliny, niemal� � � cztery kilometry od wioski. Przez wi ksz cz sezonu stoki poni ej grani Phoenixlager� � �� � s na tyle zagro one lawinami, i nikt o zdrowych zmys ach nie� � � � pr buje tam si zapuszcza .� � �
Jedynymi mia kami, kt rzy odwa aj si zmierzy z p nocn� � � � � � � � � cian grani s alpini ci z hakami i linami. Ruszaj albo zim ,� � � � � � albo czekaj , na lato, kiedy szare grzbiety g rskie brunatniej i� � � nieg znika, ods aniaj c warstw b kitnego niczym niebo przed� � � � �� witem lodu. W szczeg lnie dobrze os oni tych szczelinach l d ten� � � � � zalega przez ca y rok, staj c si pu apk dla nieostro nych.� � � � � � Wi kszo wspinaczy wybiera przyst pniejszy szczyt Heaulendthorn,� �� � kt ry zapewnia d u sz , i zapewne nie mniej trudn , drog na� � � � � � znaczniejsz wysoko .� �� Tym z nielicznych, kt rzy porywaj si na wysoczyzny ost pu� � � � jawi si prawdziwe oblicze Phoenixlager Gra bowiem nie ci gnie� � � si wcale prosto, jak mo na s dzi patrz c z do u, ale przypomina� � � � � � podkow i tworzy poni ej obszar niemal wiecznego cienia. Kraw d� � � � po udniowa, chocia minimalnie ni sza, wydaje si jeszcze� � � � bardziej urwista ni p nocna, o ile to w og le jest mo liwe. Gdy� � � � wiatr wieje z w a ciwej strony, trafia niekiedy pomi dzy turnie i� � � w wczas s ycha kr tki, niepokoj cy d wi k, przypominaj cy krzyk� � � � � � � � drapie nego ptaka, b dz cy przez d ug chwil mi dzy granitowymi� �� � � � � � cianami. Gdy przymknie si powieki, atwo wyobrazi sobie, e to� � � � � sam feniks kr y nad ska ami, wypatruj c ukrytej mi dzy g azami i�� � � � � lodem zdobyczy. Po udniowy stok r wnie dostarcza atrakcji ka demu, kto� � � � wdrapie si wystarczaj co wysoko. Kilometr poni ej grani, pod� � � najbardziej strom i niedost pn cz ci ciany, widnieje co� � � � � � � jakby otw r i drzwi. Porz dna lornetka pozwala potwierdzi� � � domys . W ska kreska prowadz ca stamt d w d wygl da na cie k� � � � � � � � � czy dr k : Zagadni ci o spraw miejscowi przypisuj to� � � � � dzia alno ci szwajcarskiej armii, kt ra ma swoje instalacje na� � � terenie ca ych Alp. Wedle oficjalnych danych, pod niekt rymi� � g rami jest a dwana cie kilometr w tuneli i korytarzy. Niekt re� � � � � wype nia elektronika, inne s ogrzewane i z wygodami, gotowe do� � zamieszkania. P ki co obsadza je skromna, umundurowana za oga.� � Kilka po prostu czeka w mrozie i ciemno ci na chwil , gdy� � szwajcarskie w adze b d ich potrzebowa , na przyk ad w obliczu� � � � � inwazji czy wojny termonuklearnej. Jednak w kwestii drzwi w grani Phoenixlager miejscowi nie maj racji.� Masywne wrota zabezpieczaj z jednej strony zawiasy, z� trzech pozosta ych pot ne, wpuszczone we framug bolce. Pechowy,� � � zab kany wspinacz, kt ry szuka by za nimi schronienia, nigdy nie�� � � zdo a ich otworzy .� � Gdyby mu si to jakim cudem uda o, ujrza by lodowat� � � � � ciemno tunelu biegn cego dwadzie cia metr w w g b litej ska y.�� � � � �� � Ko czy si on u szczytu metalowych, kr conych schod w� � � � prowadz cych ciasnymi spiralami pi tna cie metr w w d , gdzie� � � � � zaczyna si nast pny korytarz, tym razem nieco szerszy i� � zasadniczo ogrzewany. Wprawdzie i tutaj oddech zmieni by si� � natychmiast w par , jednak o kilka stopni cieplejsz ni w g rnym� � � � korytarzu. Przystaj c tu w milczeniu i czekaj c, a serce przestanie mu� � � wali , nasz hipotetyczny wspinacz dos ysza by w ciemno ci szum� � � � generator w, niski i dziwnie z owieszczy. Id c dalej za r d em� � � � � � d wi ku dostrzeg by wpuszczone w ska wiat a awaryjne, z� � � �� � � jakiego jednak powodu wygaszone.� W ko cu dotar by do kolejnych drzwi, tym razem z� � b yszcz cego metalu.� � Tutaj mruczenie maszynerii by oby ju bardzo wyra ne.� � � Tego dnia, dwudziestego smego wrze nia, s ysza by tak e� � � � � ludzkie g osy. Oba m skie, jeden agodny, perswazyjny, drugi� � � starszy i podniesiony. Panuj cy w g bokich korytarzach ch d nie mia nic� �� �� � wsp lnego z alpejskim mikroklimatem. Temperatura powietrza� utrzymywa a si tu na sta ym poziomie minus pi ciu stopni� � � � Celsjusza. Wok rozmawiaj cych ci gn y si wysokie od pod ogi� � � � � �
do sufitu metalowe p ki, na kt rych z o ono aluminiowe pude ka� � � � � bez etykiet opisane tylko trudnymi do odszyfrowania prostok cikami kod w kreskowych. Z g ry s czy o si s abe,� � � � � � � niebieskawe wiat o.� � Starszy m czyzna wygl da na bankiera z Zurychu. Ubrany w� � � garnitur i szary p aszcz trz s si i obraca w palcach� � � � � niezapalonego papierosa. Naprzeciwko niego sta Egon Kessler,� kt remu zimno najwyra niej nie przeszkadza o tak bardzo. M wi� � � � � dialektem g rnoniemieckim, co zdradza o jego berli skie� � � pochodzenie. -Nie podoba mi si , e musieli my tu przyj , Karl. Nie� � � �� lubi , gdy cz onkowie zarz du pchaj si do laboratori w, eby� � � � � � � omawia program z szefem.� Laboratorium to nie sala posiedze . Technicy mog wygl da� � � � na zaj tych swoj robot , ale przecie te maj uszy.� � � � � � - Ale chyba ciesz si twoim zaufaniem? - spyta starszy pan� � � nieco komicznym akcentem szwajcarskim. Rozejrza si niepewnie po� � rz dach pude .� � - Oczywi cie - odpar Kessler. - S jednak kwestie, kt re� � � � lepiej omawia w biurze. Wi cej, uwa am, e nie wszystko powinno� � � � by znane wszystkim.� Starszy pan wyprostowa si .� � - Jak pan uwa a, doktorze Kessler. Ma pan prawo do podobnego� zdania, prosz jednak pami ta , e decyzja o wsparciu tego� � � � programu zosta a podj ta kolektywnie. Nie b dziemy zmienia z� � � � dawna ustalonych procedur i zwyczaj w firmy tylko po. To, by� profesor by zadowolony...� -Przepraszam - powiedzia ju spokojnie Kessler - Nie� � chcia em imputowa , e kto w zarz dzie nie jest godny zaufania,� � � � � tylko e oni czasem nic nie rozumiej . Bo c pan dojrza ...� � � � - Dojrza em niebezpiecze stwo ryzykownego kursu. Pan mo e� � � tego nie zauwa a, ale sprzeciw wobec tego typu prac ro nie. Nawet� � w Szwajcarii. Nie mo emy sprawia k opot w naszym politycznym� � � � przyjacio om. Oto qui pro quo. Jak pan my li, co by si sta o,� � � � gdyby my padli ofiar sabota u?� � � Opinia publiczna nastawi aby ucha. Zapewne dosz oby do� � ledztwa:� Pojawiliby si tu ludzie maj cy zwyczaj wtyka nos tam,� � � gdzie rz dowi przedstawiciele z zasady nie zagl daj . Skutki� � � by yby trudne do przewidzenia.� Kessler uni s d o w. pojednawczym ge cie.� � � � � - Karl, Karl, wszyscy podzielamy twoj trosk , jednak mog� � � ci zapewni , e podj li my stosowne rodki - powiedzia . -� � � � � � � Sprzeciw, o kt rym wspomnia e , to problem naszej konkurencji,� � � ale nie nasz. Nas nie dosi gn . Nawet o nas nie wiedz .� � � - Sk d ta pewno ?� �� Kessler u miechn si .� �� � - atwo zdoby przyjaci w dowolnej organizacji, nie tylko� � � w rz dzie.� Wystarczy przyj z czym wi cej ni dobre s owo i�� � � � � szlachetne intencje. Chocia o tym nie wiedz , ci ludzie pracuj� � � dla nas, nie przeciwko nam. Je li kiedykolwiek zainteresuj si� � � tym, co tu robimy, pierwsi us yszymy, co w trawie piszczy.� Starszy pan si gn do kieszeni po z ot , zapalniczk . Przez� �� � � � chwil obraca j w palcach.� � � - Niepo dan uwag mo na przyci gn na wiele sposob w.�� � � � � �� � Zdarzaj si naciski z zagranicy. Podejmuj c wi ksze ryzyko,� � � � wystawiamy si na spojrzenia znacznie wi kszej liczby oczu. A� � je li dodamy zesz oroczne niepowodzenie, za kt re jest� � � odpowiedzialny tw j dzia , trudno si dziwi , e niekt rzy� � � � � � cz onkowie zarz du niech tnie patrz na podj cie wi kszego� � � � � � ryzyka. Ostatni raz tak si nam uda o.� �