uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Patrick Quentin - Mój syn mordercą

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Patrick Quentin - Mój syn mordercą.pdf

uzavrano EBooki P Patrick Quentin
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

Quentin Patrick Mój syn mordercą? Przełożyła Irena Szymańska 1 Była sobota rano i leżałem jeszcze w łóżku. Leora, moja służąca, która odkąd zostałem sam, chętnie otacza mnie macierzyńską opieką, przyniosła mi na tacy śniadanie. Jedzenie w łóżku nie sprawia mi przyjemności, ale nie chciałem ranić jej uczuć. Przejrzałem pocztę i czytałem właśnie maszynopis jakiejś powieści, przyniesiony z biura do domu. Mogłem stąd słyszeć, jak Leora sprząta sąsiedni pokój, stąpając ciężko na palcach. Dla Leory wydawca jest wrażliwą istotą, która nieuchronnie musi pracować nawet leżąc w łóżku i której natchnienie może ulotnić się przy każdym głośniejszym trzepnięciu szmatką od kurzu. „To naprawdę trudna rzecz, proszę pana, pracować głową. To wymaga skupienia”.

Po raz pierwszy tego ranka zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i odezwał się Bill. Mimo wszystkich naszych burzliwych konfliktów nie mogłem powstrzymać wzbierającej we mnie głupiej radości. - Dzień dobry, tatusiu. - Dzień dobry, Bill. Zapadło milczenie. Czułem zakłopotanie mego syna, jakby był obok w pokoju. Chciałem mu jakoś pomóc, ale nagle i mnie ogarnęło zmieszanie. - Jak się masz, tatusiu? - Świetnie. A ty? - Dobrze. Nie słyszałem jego głosu od czterech miesięcy. Wielokrotnie wyobrażałem sobie tę chwilę, oczekiwałem jej, nawet optymistycznie planowałem, jak doprowadzę do zgody między nami. Teraz potrafiłem tylko spytać: - Gdzie jesteś? - Tu. W mieszkaniu u siebie. Zajęty jesteś, tatusiu? - Owszem, dosyć. Ronnie jest jeszcze w Anglii. Ale spodziewam się go już wkrótce. Kiedy mówiłem o swoim starszym wspólniku, Bill robił zwykle sarkastyczne uwagi na temat mego „pana i władcy”, ale teraz mruknął jedynie: - Aha. Znowu nastąpiła przerwa i wreszcie: - A teraz siedzisz nad czymś? - Nie. - Wiesz... coś się stało. To raczej ważna sprawa. Poczułem dawny, znajomy niepokój. - Coś złego? - Och, nie, nic takiego. W jego głosie zabrzmiało dawne, znajome zniecierpliwienie. Znowu, zaczyna nudzić. Ale spróbował się opanować. Z jakichś nie znanych mi powodów był niezwykle grzeczny. - Słuchaj, czy mógłbym może zaraz przyjść? - Oczywiście. - Nie nadzieję się na coś? - Na co mógłbyś się nadziać? - Dobrze, tatusiu. Dziękuję. Do widzenia. Odczekał chwilę, jakby rozmowa nie zadowoliła go i jakby myślał, co by tu jeszcze dodać. Potem usłyszałem szczęk słuchawki opadającej na widełki.

Przez chwilę jeszcze leżałem w łóżku. Moja radość opadła, a raczej - jeśli jeszcze ją odczuwałem - - paraliżowała ją świadomość, że nie zdołam sprostać temu, co w każdym razie okaże się na pewno ciężką próbą. Bill nie poprosi, żebym mu pozwolił wrócić. Poznałem to po jego głosie. A zresztą gdyby nawet poprosił, nie byłem pewien, czy sam jeszcze tego chcę. Od tego poranka sprzed czterech miesięcy, od naszej rozstrzygającej najbardziej gorzkiej i najbardziej jałowej rozmowy, po której ostatecznie spakował wszyściuteńkie swoje rzeczy i opuścił dom, zdążyłem się przyzwyczaić do spokoju, jaki dawała mi jego nieobecność. Wiedziałem, że jest to czczy spokój. Miałem czterdzieści trzy lata. Bez syna życie stało się dla mnie uczuciową pustką, sprowadzając się w sumie tylko do pracy w wydawnictwie, zawiłych stosunków z Ronnie’m, płytkiego przywiązania do mojego młodszego brata Piotra i jego żony Iris i koszmarnych wspomnień o Felicji. Ale nawet czczy spokój ma swoje dobre strony po trzech latach gwałtownych starć z synem, któremu nie mogłem ani pomóc, ani go nawet zrozumieć i który z niesamowitym jak na jego wiek kunsztem utrzymywał mnie w stanie ciągłego upokorzenia. Leora wprawiła w ruch elektroluks. Słyszałem jego świdrujące buczenie. Włożyłem płaszcz kąpielowy i poszedłem do niej. - Leora, dzwonił Bill. Zaraz tu będzie. Pochyliła się niezdarnie i przekręciła wyłącznik. - O co chodzi, proszę pana? - Bill będzie tu w ciągu pół godziny. Jej twarz spochmurniała. - Chce tu wrócić? - Nie przypuszczam. - To czego chce? - Nie wiem. Stała patrząc na mnie, z wielką dłonią zaciśniętą wokół rączki elektroluksu. - Tylko niech pan nie pozwoli znowu wsiąść sobie na głowę. Zrobił pan już dosyć dla tego chłopca. Dostał własne mieszkanie, daje mu pan pięćdziesiąt dolarów tygodniowo. Pięćdziesiąt dolarów! Niewdzięczny smarkacz; dziewiętnaście lat zaledwie i nie więcej szacunku dla swego... Nie czułem się usposobiony do wysłuchania jeszcze jednej żarliwej tyrady Leory. Ona znała Billa jedynie z ostatnich trzech lat. Nie wiedziała ani nie dbała o to, jaki był, zanim umarła jego matka, i jak ta śmierć na niego wpłynęła. A ja wiedziałem aż za dobrze! I dlatego, nawet kiedy byłem najbardziej dotknięty czy oburzony, nie mogłem nigdy naprawdę potępiać Billa za to, co było winą Felicji. Winą? Czy to nie nazbyt jednoznaczne określenie? Raczej za coś, czego Felicja była przyczyną. Poklepałem Leorę po ramieniu. - Już dobrze. Jak przyjdzie, wpuść go. To wszystko. Ja teraz wezmę prysznic.

- Wpuścić go! Jasne, że go wpuszczę. To nie mój dom, nie moja sprawa, kto do tego domu przychodzi... Jej gderliwy, kochający głos dochodził do mnie, jeszcze kiedy wróciłem do sypialni. Idąc do łazienki przeszedłem koło oprawionej w srebrną ramkę fotografii Felicji. Spojrzałem na nią jak zawsze ostatnio, nie próbując już odgadnąć tajemnicy ukrytej w ciemnych zagadkowych oczach i w nerwowej elegancji przechylonej głowy; po prostu spojrzałem, mimochodem rejestrując w świadomości fakt, że się tu znajduje. Na pewno wiele ludzi dziwiło się, dlaczego nie schowałem tej fotografii. Niektórzy może wyobrażali sobie, że jeszcze kocham Felicję. Ale tylko ja - i może jeszcze Bill - wiedzieliśmy, że nie jest to już sprawa miłości czy nienawiści. Usunięcie fotografii niczego by nie załatwiło. I tak nadal odczuwalibyśmy przygnębiającą obecność Felicji. Zapewniła sobie nieśmiertelność w słoneczny czerwcowy poranek trzy lata temu, kiedy rzuciła się z okna. Byłem wtedy w Kalifornii i omawiałem warunki umowy z jakimś autorem. Bill, wróciwszy niespodziewanie ze szkolnym kolegą z weekendu, zastał mieszkanie pełne policji. Odtąd zaczęły się wszystkie kłopoty z Billem i to właśnie uczyniło z Felicji trudną do zapomnienia żonę i matkę. Biorąc prysznic myślałem o Felicji z tą tępą goryczą, która przetrwała miłość i nawet ciekawość. Z początku, kiedy zawiadomiono mnie depeszą i wracałem do domu samolotem, wydawało się to w pewnym sensie łatwiejsze do zniesienia, gdyż byłem ślepo przekonany, że musiał to być wypadek. Ale zeznania pięciu świadków, którzy z mieszkań naprzeciwko widzieli ją siedzącą na parapecie i palącą papierosa przez całą minutę” zanim skoczyła, położyły kres zarówno memu przekonaniu, jak i wierze w to, że moja żona była równie szczęśliwa ze mną, jak ja z nią. Teraz nie zastanawiałem się już więcej nad tym, dlaczego kobieta uwielbiana przez męża i syna decyduje się nagle, w czerwcowy słoneczny dzień, pozbawić sensu długie lata swego małżeństwa i macierzyństwa. Po prostu stwierdziłem, że tak się stało. To był fakt, który - chociaż żaden z nas o tym nie wspomni - zatruje zaraz jeszcze jedno moje spotkanie z Billem. Żeby wprawić się w lepszy nastrój, zmusiłem się do myślenia o Ronnie’m w Anglii. Ronnie Sheldon był nie tylko milionerem, który dał mi zajęcie zaraz po ukończeniu studiów i urządził mnie jako równouprawnionego wspólnika w wydawnictwie Sheldon i Duluth. Ronnie był moim jedynym prawdziwym przyjacielem. Znajomych swoich olśniewał głównie wdziękiem i żywotnością; tchnął pewnością siebie, właściwą ludziom bardzo bogatym. Ci sami znajomi - zdawałem sobie z tego sprawę - uważali mnie za jego cień, jego fagasa, kosztowną wycieraczkę do butów. Ale nigdy nie dbałem zbytnio o to, co myślą moi bliźni. Grałem Marszałka Dworu u boku Cesarza Ronnie’ego, gdyż wiedziałem, jak bardzo potrzebuje mnie w tej roli. Prócz jego siostry i może lokaja byłem jedyną osobą, której wolno było zerknąć za tę fasadę i zobaczyć jego wzruszającą, dziecinną prawie

niepewność - ujrzeć Ronnie’ego Sheldona, samotnego bogatego chłopczyka, zawsze wystraszonego, że świat go odepchnie, nigdy naprawdę nie przekonanego, że jest pożądany. Myślę, że człowiekowi pochlebia, jeśli ktoś powszechnie podziwiany w nas właśnie widzi ostoję. Ale nie były to stosunki jednostronne, bo z kolei Ronnie był oparciem dla mnie. Nigdy nie czuł się swobodnie z Felicją, która odnosiła się do niego z rezerwą, ale po jej samobójstwie właśnie Ronnie, i jedynie Ronnie, postawił mnie na nogi dzięki niezmierzonej cierpliwości, czułości i serdeczności - ludzkim zaletom, jakie nieczęsto są udziałem bogaczy, o których łaski wszyscy zabiegają- Taki nagły sześciomiesięczny wyjazd - żeby „bez pośpiechu zbadać literacki klimat Anglii, staruszku” - był typowym pomysłem Ronnie’ego. Potrafił się entuzjazmować również jak mały chłopiec. Kiedy zapalał się do czegoś nowego, zanurzał się w tym, jak ręka dziewięciolatka zanurza się w bombonierce. Postanowił udać się do Europy i wykonał swą decyzję w ciągu paru dni, zostawiając wydawnictwo na mojej głowie. Ulewa depesz w sprawie amerykańskich praw jakiegoś angielskiego powieściopisarza nazwiskiem Basil Leighton była jedynym znakiem życia. To znaczyło, że wszystko idzie dobrze. Gdyby mu się cokolwiek nie powiodło, natychmiast rozdzwoniłby się transoceaniczny telefon: „Na litość boską, Jake, wsiadaj w najbliższy samolot... To prawdziwa klęska, staruszku... Po co w ogóle wyjeżdżałem?... Jak tylko ciebie nie ma, zawsze coś się musi zdarzyć, wiesz przecież...” Myśl o Ronnie’m w roli bluszczu wywołała uśmiech na mojej twarzy, podczas gdy kończyłem się wycierać i wkładałem szlafrok. Chyba uśmiechałem się jeszcze, kiedy wróciłem do sypialni. Na moim łóżku siedział Bill. Nie zauważył mnie w pierwszej chwili i gdy tak siedział, zwrócony do mnie profilem, kartkując maszynopis, do absurdu przypominał moje własne odbicie, które przed chwilą widziałem w lustrze łazienki. I jak dawniej, podobieństwo to wzruszyło mnie i rozbroiło. Te same proste jasne włosy, to samo szerokie czoło, ten sam tępo zakończony nos, te same szczęki, które z boku łudziły pewnością siebie. Zupełnie jakby przez jakieś pomieszanie czasów uległo wymazaniu dwadzieścia lat i jakbym ja sam, młodzieńczy, uparty, nie nękany wątpliwościami, siedział w swoim pierwszym umeblowanym pokoju na Manhattanie, zdecydowany podbić świat, gdyż miałem za sobą takie osiągnięcia jak wydawanie gazetki uczelnianej i dwa sezony w drużynie piłkarskiej. Kiedy dostrzegł mnie, wstał szybko, uśmiechając się i odrzucając włosy z czoła. Podobieństwo natychmiast się zatarło. Uśmiech i pochylenie głowy - to była Felicja. I brązowe, zagadkowe oczy również aż przerażająco przypominały Felicję. Powiedział swoim „uwodzącym” głosem: - Leora chciała zagrodzić drzwi do sypialni jak anioł z płonącym mieczem. Ale pomyślałem, że się nie pogniewasz. Że wszedłem, znaczy.

Staliśmy tuż koło siebie. Obaj mieliśmy ostrą świadomość, że moment jest trudny, i nagle uścisnęliśmy sobie dłonie. Chyba nam się to nigdy przedtem nie zdarzyło. Ale nie był to dobry pomysł. Nastrój stał się przez to jeszcze bardziej sztuczny. Chcąc rozładować napięcie zadałem mu parę banalnych pytań na temat jego nowego życia w Greenwich Village. Odpowiadał mi grzecznie, ale z rezerwą, dając jasno do zrozumienia, że nie przyszedł tu, aby się pogodzić ani nawet z zamiarem zacieśnienia naszych wzajemnych stosunków. Nie podał mi dotychczas swego adresu i teraz także tego nie zrobił. Powiedział tylko, że mieszkanie jest małe, ale on je lubi; spotkał paru zupełnie interesujących ludzi; z jego powieścią jest chyba wszystko w porządku. Bill postanowił zostać pisarzem. Był wówczas na pierwszym roku studiów i kiepsko mu się wiodło z braku zainteresowań i nadmiaru wewnętrznego niepokoju. Zdecydował więc, że uniwersytet to strata czasu. Że jest jałowy i duszny jak moje życie i wszystko, co znajduje się w sferze moich wpływów. On, Bill, będzie mógł oddychać, będzie mógł „odnaleźć siebie”, jedynie jeśli odetnie się od tego i zacznie życie na własną rękę. Nie wierzyłem ani przez chwilę w jego talent pisarski ani w jego nagłe aspiracje literackie. Był to po prostu jeszcze jeden wyskok, jeszcze jedna próba ucieczki od siebie i od grozy przytłaczającej go, odkąd Felicja popełniła samobójstwo. Ale jego dziecinne argumenty znużyły mnie jak tortura kropli wody. Kiedy zaś w jego oczach pojawił się znany mi wyraz półpogardy i półlitości i wiedziałem, że myśli: zawiodłeś matkę, a teraz zawodzisz mnie - zostałem z miejsca pokonany. W ten sposób wygrał swoją niezależność, swoje mieszkanie i te pięćdziesiąt dolarów tygodniowo, stanowiące cierń w sercu Leory. Kiedy staliśmy teraz razem w sypialni, szybko skończył ubożuchny opis swego nowego życia. Byłem mu jednocześnie zbyt bliski i zbyt obcy, żeby spytać bez ogródek, po co tu przyszedł. Pozwoliłem mu zmierzać do tego tak oględnie i zawile, jak mu się podobało. Znowu zaczął mówić o swoich nowych przyjaciołach i teraz opowiadał już konkretnie: o dziewczynie. - Ona jest niezwykle zdolna. Prawdziwy talent. Nieco zbyt intelektualna, dla ciebie oczywiście. Sylwia Rymer. Napisała długą powieść wierszem. Ronnie ją czytał. Niewiele brakowało, żeby ją wydał. Przez to zostaliśmy przyjaciółmi - to znaczy przez to, że mówiliśmy o Ronnie’m na jakimś przyjęciu. Parę jej wierszy było już w „Literary Review” i... Ona jest nadzwyczajna, nigdy w życiu nie spotkałem tak niezwykłego człowieka. Rozmyślałem ponuro: Zakochał się w jakiejś pannicy z cyganerii i będzie teraz chciał się z nią ożenić. Sylwia Rymer! Mgliście pamiętałem nieskończenie długi utwór w stylu Whitmana, który wałęsał się po biurze parę lat temu. Zacisnąłem zęby. Przynajmniej tym razem nie ustąpię. Bill dotychczas nie patrzał na mnie. Naraz odwrócił się, aby spojrzeć mi prosto w oczy.

- W tej sprawie właśnie przyszedłem, tatusiu. Proszę, posłuchaj. To jest najważniejsze ze wszystkiego, co mi się kiedykolwiek przydarzyło. Nigdy o nic więcej nie poproszę, przysięgam. Ale to muszę zrobić. Sylwia dostała stypendium. Jedzie do Rzymu. - Tak? - Za dwa miesiące. Będzie tam rok. Pozwól mi też pojechać. Proszę, pozwól mi. Nie będę tam potrzebował więcej pieniędzy, niż dajesz mi teraz, może nawet mniej. Tylko przejazd. Pojadę frachtowcem. To zaledwie paręset dolarów. To... Tatusiu, gdybyś wiedział, czym dla mnie będzie wyjazd z tego kraju, nawiązanie pewnych kontaktów... Jego błyszczące entuzjazmem oczy wzruszyły mnie do głębi. Mówił dalej, z podnieceniem, na pewno powtarzając słowa Sylwii. Ale co to miało do rzeczy? Jego zapał, nawet jeśli przejęty od kogoś innego, był wystarczająco szczery. Twierdził, że Rzym jest jedyną prawdziwie żywą stolicą dzisiejszego świata. Mnóstwo amerykańskich artystów tam się zjeżdża. Rzym jest Paryżem lat pięćdziesiątych. Jeśli tylko zdoła się tam dostać, na pewno się rozwinie. Jest tego pewien. Sylwia jest tego pewna. Słuchałem z bolesnym lękiem niepewności. To w końcu było mniejszą klęską niż małżeństwo. Ale co powinienem zrobić? Czy pozwalanie mu na wszystko nie jest zbyt nieodpowiedzialne i niebezpieczne? Czy miłość i strach, że go utracę, nie popchnęły mnie już za daleko? Czy nie byłoby słuszniej powiedzieć mu to, czego nigdy nie ośmieliłem się powiedzieć, a może nawet pomyśleć - że nagłe i niewytłumaczalne porzucenie go przez własną matkę mogło go doprowadzić do stanu, w jakim potrzebna jest pomoc psychiatry? Przytrzymywał rękaw mojego szlafroka. Prawie nigdy mnie nie dotykał. I dotyk jego palców, do którego nie nawykłem, wzbudził we mnie nagłą falę uczucia, zaciemniając istotę zagadnienia. - Tatusiu, pozwolisz? Dasz mi pojechać? Ja wiem, że nie byłem zbyt dobrym synem. Trochę się to wszystko powikłało, spieraliśmy się, ale... Rozległo się pukanie i do pokoju weszła Leora. W ręku trzymała depeszę. Podała mi ją, umyślnie ignorując Billa. - Przepraszam, że przerywam, proszę pana, ale to właśnie przyszło. Telegram. Kiedy wyszła, przeczytałem: PRZYLATUJĘ IDLEWILD LOT 124 DZIŚ PO POŁUDNIU Z NOWĄ ZONĄ I TRANSPORTEM JEJ RODZINY BĄDZ TAM SPOTKAĆ MNIE Z OKRZYKAMI I BĘBNAMI CAŁUJĘ RONNIE. Sam fakt, że Ronnie, zatwardziały stary kawaler, ożenił się, wystarczyłby, żeby mnie ściąć z nóg. Myśl, że zobaczę go na lotnisku za parę godzin, spowodowała, że na moment zapomniałem

prawie o Billu i jego problemach. Nie na długo, oczywiście. Podnosząc wzrok znad depeszy powiedziałem: - Przepraszam, Bill, ale to od Ronnie’ego. Masz pojęcie?! Ożenił się! Przylatuje do Idlewild lada chwila. Muszę się ubrać. Gdyby niespodzianka nie uczyniła mnie mniej wrażliwym niż zazwyczaj, uprzytomniłbym sobie, że był to najgorszy błąd, jaki mogłem popełnić znając niemal chorobliwe zahamowania mojego syna w stosunku do Ronnie’ego. Bill zesztywniał. Jego kwadratowa, jasna twarz, z natury spokojna i szczera, a tak udręczona i wrażliwa, drgała z gwałtownego gniewu, wściekłości prawie. - Ronnie! - krzyknął. - Mój Boże! Przychodzę do ciebie z najważniejszą decyzją mego życia. A ty możesz myśleć tylko o twoim Wielkim Ronnie’m! Musisz natychmiast poczołgać się na lotnisko, żeby powitać Wielkiego Ronnie’ego. - Ronnie wraca - powiedziałem. - Co według ciebie mam zrobić? - Według mnie? Ja myślę, że sam powinieneś wiedzieć. Co z Rzymem? Na litość boską, czy nie możesz od razu czegoś postanowić? Jego nagłe ataki furii zawsze działały na mnie zaraźliwie. - Czym ja, u diabła, jestem według ciebie?! Automatem zainstalowanym tu, żeby wyrzucać dla ciebie dolary, kiedy tylko wpadnie ci do głowy jakaś idiotyczna zachcianka? Jakim cudem mogę natychmiast coś postanowić w sprawie twojego Rzymu? Wydął dolną wargę: - Ile czasu musisz mieć na zastanowienie się? - Skąd mogę wiedzieć? - Ale Sylwia chce wiedzieć. Sylwia... - Sylwia będzie musiała poczekać i napisać jeszcze kilka wierszy do „Literary Review”, żeby ukoić swoje wzburzone namiętności. Nagle zawstydziłem się, że straciłem panowanie nad sobą, i ogarnęło mnie znajome, bolesne uczucie miłości. Położyłem rękę na jego rękawie. Drgnął, ale nie cofnął ramienia. - Przykro mi - powiedziałem. - Nie ma sensu doprowadzać się nawzajem do szału. Pomyślę o tym poważnie. I zawiadomię cię za parę dni. Zadzwonię do ciebie. - Nagle przypomniałem sobie: - Zostaw mi lepiej numer telefonu. Wpatrywał się we mnie uporczywie. Potem z teatralną przesadą w ruchach poszedł w stronę łóżka, wyjął pióro i nagryzmolił wielkimi cyframi numer telefonu na odwrocie jednej z kartek maszynopisu. - Proszę. Pod tym numerem możesz mnie zawsze zastać. Zadzwoń, kiedy raczysz znaleźć się w odpowiednim nastroju. A tymczasem przekaż moje pozdrowienia swojemu najdroższemu przyjacielowi - Ronnie’emu. Hitlerowi Napoleonowi Casanowie Sheldonowi!

Prześliznął się koło mnie, szybko wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Słyszałem, jak trzasnęły także drzwi frontowe. 2 Przestałem myśleć o Billu. Za bardzo mnie to przygnębiało. Wyprowadziłem wóz z garażu i pojechałem do Idlewild. Może byłem zbyt małostkowy i zachłanny w stosunku do Ronnie’ego. Ale fakt, że ożenił się bez żadnego uprzedzenia, dotknął mnie nieco i napełnił niejasnymi obawami. Znając go tak dobrze od dwudziestu prawie lat, nigdy nie widziałem go nawet w połowie drogi do ołtarza. Dziesiątki kobiet, zapatrzonych w miliony Sheldonów, zastawiały na niego wszelkie możliwe pułapki, ale Ronnie z niezawodnym instynktem samozachowawczym zawsze potrafił uniknąć uczuciowego zaangażowania się i wrócić do swego dziwacznego, prawie klasztornego osamotnienia. Oczywiście właściwa żona byłaby dla niego wielkim szczęściem. Ale właściwej żony dla bardzo bogatego, przewrażliwionego człowieka, obarczonego romantycznym lękiem przed konkurencją własnego konta bankowego, nie można znaleźć na pierwszym lepszym rogu ulicy. Usiłowałem wyobrazić sobie nową panią Sheldon. I poniosłem całkowite fiasko. Kiedy dojechałem do Idlewild, samolot już wylądował, ale pasażerowie byli jeszcze na komorze celnej.Koło drzwi, przez które mieli wychodzić, stała Angie Sheldon, siostra Ronnie’ego, prowadząca mu od wielu lat dom. Angie, starsza od Ronnie’go, była bladą, bezkształtną kobietą, noszącą zawsze bardzo kosztowne i zawsze źle dopasowane stroje. Znałem ją dobrze i nawet polubiłem w ciągu długoletniej współpracy z Ronnie’m, ale nigdy mnie specjalnie nie interesowała. Angie była namiętnie oddana Felicji i podobno przeżyła w młodości tragiczną miłość do Południowca z Ameryki Łacińskiej, który umarł i którego ponura fotografia, w stylu Rudolfa Valentino, stała na stoliku przy jej łóżku. Ale nawet te przejścia nie ukształtowały wyraźniej jej osobowości. Była po prostu Angie, zawsze pod ręką, dobrą siostrą Angie, uwielbiającą Ronnie’go i sumiennie, choć trochę nieporadnie prezydującą na częstych przyjęciach wydawanych przez brata.

Zobaczywszy mnie, uśmiechnęła się blado. - Jak się masz, Jake. Ty też na pewno dostałeś depeszę? - Tak. Co za wydarzenie? I na kogo w końcu się zdecydował? - Nie mam najmniejszego pojęcia. - Angie mięła w ręku rękawiczki, co było jedyną oznaką, że jest może zdenerwowana czy niespokojna. - Od wyjazdu prawie do mnie nie pisał. To takie do niego niepodobne. Był to jeden z niewielu wyrazistszych rysów charakteru Angie, jakie i ja zauważyłem. Tylko największy kataklizm mógł skłonić Ronnie’ego do napisania listu. Ale ilekroć robił coś, co było szczególnie dla niego typowe, Angie twierdziła: „To takie do niego niepodobne”. Zastanawiałem się, jak Angie zniesie wtargnięcie nowej kobiety na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Przyglądałem się jej przyciężkiej, miłej twarzy, jej nieco potarganym włosom i wspaniałym niebieskim nurkom, ale nie znalazłem żadnej wskazówki. Zza bariery zaczęli przepływać ludzie. Dostrzegłem Ronnie’ego prawie natychmiast. Miał ciemne ubranie, czarny filcowy kapelusz ze sztywnym rondem i zwinięty parasol w ręku. Jak zwykle, był o wiele przystojniejszy i pewniejszy siebie niż inni pasażerowie, a jednocześnie wyglądał bardzo po angielsku. Mogłem się domyślić, że taki będzie skutek pięciomiesięcznego pobytu w Anglii. Szedł prowadząc pod rękę kobietę. Byli jeszcze dosyć daleko i kobieta wyglądała aż do absurdu nieszykownie. Takie było moje pierwsze wrażenie. Ronnie zaraz nas zauważył i pomachał parasolem, po czym ruszył pędem w naszą stronę, wpadł na nas, poderwał Angie do góry, poklepał mnie po ramieniu, zarzucając całkowicie rolę brytyjskiego ambasadora. Jak zawsze w czasie spotkań po długiej nieobecności, zachowywał się jak wielki, niezdarny wyżeł. - Angie, kochanie... Jake, staruszku... no, proszę... Kobieta dreptała obok. Była mała, wyglądała na mniej więcej czterdzieści lat i sprawiała wrażenie raczej speszonej. W tych pierwszych chwilach nie przyszło mi na myśl, że jest urzekająco piękna. Zauważyłem jedynie, że ma na sobie bawełniane pończochy, pantofle na płaskich obcasach, straszliwy brytyjski płaszcz z kawałkiem beżowego futra wokół szyi i jeden z tych słomkowych kapeluszy, podobnych do czepków dziewcząt od krów, które jak mi się zdawało, zniknęły z horyzontu w trzydziestych latach. Pomyślałem, że to niemożliwe, Ronnie nie mógł ożenić się z czymś takim! Ronnie wydobył się z objęć Angie i otoczył ramieniem dziwną kobietę, uśmiechając się do niej tkliwie. - To, moi kochani, jest moja teściowa, Nora Leighton. Przybywa z Shropshire. Stale przesiaduje za srebrnymi czajniczkami do herbaty, pyta: „Dla pana nieco mleka i cukru, prawda?” i wierzy, że jak człowiek nie będzie uważał, mogą go na Madison Avenue oskalpować.

Nora Leighton zaczerwieniła się jak mała dziewczynka. Rumieniec wydobył na jaw jej urodę, której poprzednio nie dostrzegłem. Wyglądała jak róża. - Ronnie zawsze się ze mną droczy - powiedziała. - Pani jest Angie, prawda? A pan to Jake. Ogromnie się cieszę, że was poznałam. I wcale nie myślę tak o tych Indianach na Madison Avenue. Leighton, pomyślałem. Nazwisko było mi znane. Naraz uprzytomniłem sobie: Basil Leighton to był ten angielski pisarz z depesz Ronnie’ego, na którego książki miałem załatwić amerykańskie prawa. Dołączyło się do nas jeszcze troje ludzi. Mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna z gołą głową i hiszpańską bródką, odziany w wełnianą narzutkę nasuwającą myśl o szkockich wrzosowiskach; niska kobieta I w średnim wieku z krótkimi, siwymi włosami, brzydką twarzą i czujnymi oczami foksteriera; i wreszcie mała, ciemnowłosa dziewczynka, którą wziąłem za uczennicę. - Oto oni. - Ronnie zwrócił się do mężczyzny: - To jest mój teść, Basii Leighton. - Wskazał na kobietę. - To jest lady Phyllis Brent. A to - nachylił się i z uwielbieniem, czcią prawie, złożył pocałunek na czole dziewczynki - to jest Jean, to jest pani Sheldon. Mogę zostać uznany za niespostrzegawczego niedołęgę, ale naprawdę ani przez chwilę nie przyszło mi na myśl, że ta mała dziewczynka może być żoną Ronnie’ego. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała na więcej niż dwanaście lat. Teraz, kiedy Ronnie pociągnął ją naprzód, zdałem sobie sprawę, że i u niej przyczynił się do tego w pewnej mierze angielski styl ubierania się. Na głowie miała mały, filcowy kapelusik w kształcie wywróconej miseczki, który doskonałe mógłby stanowić część szkolnego mundurka, a jej granatowy kostium, nie dopasowany do figury, skutecznie zacierał kobiecość biustu. Jean Sheldon spojrzała na Angie i na mnie bardzo niebieskimi oczami znad bardzo prostego nosa i raczej surowo zaciśniętych warg. Nie uśmiechała się ani nie okazywała niechęci. Oszołomiła mnie jej delikatna, dziewczęca uroda, ale zażenowany różnicą ich wieku pomyślałem tylko: Jest dość młoda, by być jego córką. I nagle Ronnie, który był dla mnie zawsze kwintesencją męskiej urody i wiecznej młodości, wydał mi się żałośnie postarzały. Ronnie przedstawił Angie i mnie. Pani Sheldon wyciągnęła rękę. Ująłem ją. Uścisk jej drobnych palców był niespodziewanie silny, chłopięcy. - Widzisz, Jake, Leightonowie chadzają tuzinami. - Ronnie uśmiechał się do mnie promiennie, jak gończy pies, naiwnie, niedorzecznie dumny z łupu, jaki zaaportował swemu panu. - Są tak fascynujący, że nie mogę im się oprzeć. Angie, kochanie, upchniesz ich wszystkich w mieszkaniu ciotki Lydii, na górze, prawda? Ty tak świetnie załatwiasz te rzeczy.

Gadał bez przerwy, snując dalsze plany. Widziałem już wiele razy Ronnie’ego rozentuzjazmowanego, ale nigdy jeszcze nie był aż tak przejęty. Spoglądałem na otaczającą go cichą grupkę Leightonów. Jak długo mają zamiar tu zostać? Na zawsze? W domu na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy, naprzeciwko Central Parku - domu, który Ronnie odziedziczył po ojcu - wypiliśmy wszyscy szampana, a potem siedliśmy do lunchu. Angie swoim zwyczajem bez zbytecznego szumu załatwiła jakoś z kucharką i kamerdynerem Johnsonem lunch tak znakomity, jakby był zaplanowany wiele dni naprzód. Udało jej się również w jakiś sposób rozmieścić bagaże niespodziewanych gości w dużym apartamencie na najwyższym piętrze i urządzić im sypialnie bez zbędnej krzątaniny. Ronnie był nieumiarkowanie wesoły, ale ja mimo to nie mogłem wyzbyć się złych przeczuć. Nawet jak na Ronnie’ego, z jego fanaberiami, z jego kapryśnym usposobieniem, przyjazd zupełnie bez uprzedzenia z nową żoną i trojgiem nowych powinowatych był wyskokiem niemal nieprawdopodobnym. Poza tym z niepokojącą konsekwencją unikał wzmianki o swoim małżeństwie. Podczas lunchu mówił wyłącznie o Basilu Leightonie; jak się okazało, był to istotnie ten autor, którego prawa Ronnie zlecił mi zakupić i którego dzieł ku mojemu zażenowaniu nie miałem jeszcze czasu przejrzeć. Wielkim wkładem Ronnie’ego w wydawnictwo były zawsze jego przeczucia. Kiedy ja statecznie posuwałem się naprzód, budując to, co wydawało mi się zdrowym i dobrze wyważonym zestawem książek, Ronnie trzymał się raczej z dala, aż nagle dokonywał odkrycia „geniusza” i zaczynał wychodzić ze skóry. W historii firmy Sheldon i Duluth Ronnie odkrył tuzin albo i więcej geniuszy, z których co najmniej pięciu opłaciło się nam, a zaledwie dwóch było katastrofalną pomyłką. Z takiej przeciętnej każdy wydawca byłby zadowolony. Natychmiast stało się oczywiste, że Basil Leighton jest jego nowym odkryciem. - To zdumiewające, Jake. Popatrz na tego człowieka. Napisał trzy powieści, trzy najsubtelniejsze, najbardziej wnikliwe, najbardziej zaskakujące książki, jakie czytałem od lat. Wszystkie zostały wydane w Anglii, ale żadna z nich nie wzbudziła najmniejszej sensacji. Czy możesz w to uwierzyć? I oto ten człowiek - niezwykła postać, prawdziwy geniusz - przymierał głodem razem ze swoimi kobietami w jakiejś okropnej chałupie pod strzechą, gdzieś tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. To skandal, największy skandal w angielskiej literaturze od czasów Johnny’ego Keatsa. Ale to już minęło. - Uśmiech Ronnie’ego był równie olśniewający jak srebro i porcelana na jego własnym stole jadalnym. - Teraz nastąpi okres sławy. W ciągu paru lat wydawnictwo Sheldon i Duluth ustanowi nowego D. H. Lawrence’a. Przywykłem do pochopnej egzaltacji Ronnie’ego i nauczyłem się traktować ją poważnie. Ale nie byłem przyzwyczajony do reakcji Leightonów. Zawsze słyszałem, że Anglicy czują się nieswojo, kiedy publicznie opowiada

się o ich ubóstwie czy osobistych zasługach. Leightonowie jednak przyjmowali hymny pochwalne Ronnie’ego jako rzecz zupełnie naturalną. Basil, bez swej narzutki bardzo szczupły, bystrooki i inteligentny, siedział z kieliszkiem wina w ręce, uśmiechając się bladym, „skromnym” uśmieszkiem. Czcigodna i jak dotąd nie zidentyfikowana Phyllis Brent dźgnęła zapałką papierosa, który zgasł w jej ustach, i warknęła: - Największy, u licha, talent w Anglii i trzeba było dopiero Amerykanina, żeby się na tym poznał. Żona i córka Leightona dalej jadły w milczeniu, jakby geniusz Basila był sprawą tak oczywistą, że rozmowa o nim była równie banalna jak wzmianka o pogodzie. Może przyczyniło się do tego moje przeczulenie, ale wydało mi się, że odnoszą się do Ronnie’ego protekcjonalnie. Ronnie nie stracił szampańskiego humoru i po lunchu, kiedy przenieśliśmy się do wielkiego, osławionego salonu, wypełnionego po brzegi łupami jego kolekcjonerskiej manii. Ten właśnie salon tak zawsze irytował Felicję; był tam aż oszałamiająco dobry Braque, kompozycja z drzewa i gipsu Picassa, figurki murzyńskie z Beninu i cała ściana obrazów Tamayo. Ronnie poczęstował nas likierami i obwieścił, że Basil napisał sztukę. Jest to, ma się rozumieć, arcydzieło i Ronnie chciałby, żeby mój brat, Piotr, który prowadzi teatr na Broadwayu, z nią się zapoznał. - Jake, staruszku, wiem, że oni są okropnie zajęci, ale może uda ci się ściągnąć ich dzisiaj na kolację? Basil przeczytałby swoją sztukę. Rozpiera mnie. Po prostu nie mogę dłużej czekać. Wiedziałem, że Piotr i Iris rozpaczliwie szukają nowej sztuki. Byłem pewien, że chwycą się każdej możliwości. Powiedziałem, że zadzwonię do nich. - Cudownie! Zrobimy przyjęcie. Ale musi przyjść cała rodzina. Bill też. Powinien poznać żonę swojego chrzestnego ojca. Zrobiło mi się trochę niewyraźnie na duszy. Bill był istotnie chrześniakiem Ronnie’ego i Ronnie nie wiedział nic o naszej ostatniej sprzeczce, która miała miejsce już po jego wyjeździe do Anglii. Poza tym, z dobrocią, która mnie zawsze wzruszała, postanowił nie dostrzegać grubiaństw Billa i wychodził ze skóry, żeby go oczarować i zdobyć. Wiedziałem, że Bill będzie się opierał, i wiedziałem również, że Ronnie będzie głęboko dotknięty, jeśli mój syn nie zechce złożyć swego uszanowania młodej pani Sheldon. Poczułem się zakłopotany i pewnie dlatego ogarnął mnie gniew na Billa. Nieznośny szczeniak! Tym razem zmuszę go do wywiązania się z towarzyskich obowiązków. - Przyprowadzę go - powiedziałem. - Świetnie.

Ronnie podszedł do żony. Patrzył na nią z tym pełnym podziwu, prawie pokornym uwielbieniem, które zauważyłem w jego wzroku już na lotnisku. Nagle pani Leighton wydała lekki okrzyk przestrachu. Wyciągała z torby jakąś robótkę i zawadziła drutem o kieliszek koniaku, który spadł z poręczy krzesła na jej kolana. Ronnie podbiegł i zaczął troskliwie wycierać plamę chusteczką. Pani Leighton poczerwieniała z zażenowania. - Och, kochany, jaka ze mnie niezdara! - Głupstwo, nie przejmuj się. I tak nie będziesz już nosić tego kostiumu, omówiłem to już w samolocie z Basilem. Dał mi carte blanche. W poniedziałek mam zamiar zacząć: przyodzieję cały klan Leightonów od stóp do głów. Ciężarówki ze strojami popłyną strumieniem ze wszystkich stron świata. Koniec ze znamionami nędzy - odejdą daleko w przeszłość razem z całym życiem w Shropshire. - Och, nie, Ronnie! - zawołała pani Leighton. - Nie bądź niemądry. To naprawdę niepotrzebne. Już i tak tyle dla nas zrobiłeś! Spojrzałem na Basila Leightona, który łaskawie pozwolił Ronnie’emu wydać spory majątek na jego rodzinę. Pisarz uśmiechnął się tylko swoim skromnym uśmiechem, jakby chwalono szczególnie subtelny ustęp jego prozy. Nagle zapragnąłem wydostać się stamtąd. Powiedziałem Ronnie’emu, że muszę już iść. Odprowadził mnie do hallu. Zatrzymaliśmy się koło stołu, na którym stała mała, greckobuddyjska figurka kobieca niezwykłej piękności. Twarz Ronnie’ego promieniała jeszcze zapałem, ale kiedy zwrócił się do mnie, w jego oczach pojawił się tak dobrze mi znany, niemal pokorny wyraz niepewności. - Mało brakowało, żebym po ciebie zadepeszował, staruszku. Trochę się bałem, że tego nie pochwalisz. Ty tak lubisz wszystko ganić! Ale oni są wspaniali, wszyscy bez wyjątku! Nigdy nie zetknąłem się z takimi ludźmi. Teraz to akceptujesz, prawda? Kiedy już ich poznałeś? Kiedy ich poznałem? Kogo? Milczącą dziewczynkę i grono pasożytów, umiejących, jak widać, skorzystać z uśmiechu losu? Wiedziałem, że mój sąd na ten temat jest bezwartościowy, i że prawdopodobnie powoduje mną zazdrość. Wiedziałem również, że nawet gdybym miał do powiedzenia coś istotnego, było już na to o wiele za późno. Mówiąc Ronnie’emu, że cała ta afera całkiem zbiła mnie z tropu, bynajmniej bym mu nie pomógł. - Jean wydaje się bardzo miła - powiedziałem dość nieporadnie - i jest niezwykle piękna. - Piękna, prawda? - Otrzymał moje żyro i natychmiast z jego oczu znikł wyraz niepewności. Położył rękę na małej statuetce, lekkiej i pełnej wdzięku, dającej wrażenie ruchu zarówno w młodzieńczym, lekko uśmiechniętym profilu, jak i w fałdach kamiennej szaty. - Zauważyłeś

naturalnie podobieństwo? Istny sobowtór haddyjskiej statuetki, prawda? Spostrzegłem to natychmiast, kiedy ją zobaczyłem. Aż trudno mi było w to uwierzyć. Zrozumiałem wtedy, a raczej zdawało mi się, że zrozumiałem. Ronnie był zdolny oprzeć się wszelkim typom zaborczych kobiet z największą łatwością, ale nigdy nie mógł oprzeć się dziełu sztuki, które go poruszyło. Czyżby Shropshire pomyliło mu się z londyńskimi galeriami i muzeami? Jeśliby tak było, łatwiej mógłbym zrozumieć istotę jego związku z Leightonami. Ale bynajmniej nie zmniejszyło to moich złych przeczuć. 3 W domu zadzwoniłem do Piotra i Iris, którzy przyjęli zaproszenie Ronnie’ego. Nie znali go zbyt dobrze, ale intrygował ich i byli ciekawi sztuki. Zadzwoniłem także do Billa. Bardzo mi się nie chciało tego robić i zarazem gniewało mnie własne tchórzostwo. Ale mój syn okazał się zaskakująco potulny. Myślał na pewno o Sylwii Rymer i o Rzymie i zdawał sobie sprawę, że nie jest to właściwy moment do sprzeciwiania mi sieli - W porządku, tato. Jasne. Będę tam i złożę salaam. Przyjechałem na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę o pół do ósmej. Cała rodzina zebrała się w wieczorowych strojach. Leightonowie, zgodnie z tradycyjnym wyobrażeniem o Anglikach, wyglądali o wiele bardziej dystyngowanie w uroczystych toaletach, chociaż ich dystynkcja trąciła wyraźnie myszką. Basil Leighton, w staroświeckim żakiecie wizytowym, był w każdym calu człowiekiem pióra, niemal edwardiańskim w stylu. Pani Leighton i lady Phyllis Brent miały na sobie wydekoltowane suknie i były mocno upudrowane. Pani Leighton w sposób niemal wzruszający próbowała sprostać wymogom chwili. Phyllis Brent mogłaby być brzydką, ale ambitną małżonką generalnego gubernatora czy ministra. Najbardziej uderzające zmiany zaszły jednak w wyglądzie żony Ronnie’ego. Jakby naturalne przejście dnia w wieczór przełamało zaklęcie - z apatycznej stała się zdumiewająco ożywiona. Oczy jej błyszczały i cera wydawała się rozświetlona od wewnątrz. Ubrana była w niemodną balową

suknię z pąsowego szyfonu, na pewno już używaną przez matkę, ale nosiła ją jak młoda księżna. Wybór Ronnie’ego stawał się bardziej zrozumiały, a ja poczułem się mniej nieswojo. Wkrótce zjawili się Piotr i Iris, a zaraz po nich Bill. Mój syn wiedział, że Ronnie’emu zależy, aby goście byli ubrani wieczorowo, ale mimo to założył sportową marynarkę w szaro-białą kratkę i sportowe spodnie, manifestując przypuszczalnie w ten sposób swoją świeżej daty przynależność do cyganerii. Za to jego maniery były bez zarzutu. Dla mnie, znającego go tak dobrze, były one nawet obraźliwie nienaganne. Powiedział Ronnie’emu wszystko to, co w tych okolicznościach należało powiedzieć, przyjął do wiadomości żonę swego ojca chrzestnego i jej rodzinę z wyrafinowaną grzecznością i - młodzieńczy, jasnowłosy i obojętny - usunął się w cień siadając koło swej ciotki Iris, do której był bardzo przywiązany. Kolacja udała się głównie dzięki Ronnie’emu, który promieniał szczęściem, i Iris, jednej z niewielu znanych mi prawdziwie dobrych aktorek, równie fascynujących w teatrze, co poza sceną. Natychmiast po obiedzie zapowiedziano czytanie sztuki. Basil Leighton poszedł na górę po maszynopis, a Ronnie zwrócił się do żony: - Najdroższa, twój ojciec założył veto przeciw obecności młodszego pokolenia podczas lektury. Może byś wzięła swego przyszywanego chrześniaka i porozmawiała z nim w bibliotece? Poznaj Billa Dulutha, a znajdziesz się na drodze do zrozumienia tego alarmującego zjawiska, jakim jest młody mężczyzna amerykański. Jean zarumieniła się. Bill, ku memu zdumieniu, także. Oboje wstali i wyszli z pokoju. Wkrótce potem wrócił Basil z maszynopisem. Ronnie wygłosił krótkie przemówienie wstępne i rozpoczęło się czytanie sztuki. Dość nieoczekiwanie u boku Basila Leightona usadowiła się zaborczo nie pani Leighton, ale Phyllis Brent. Jakakolwiek była jej dziwna pozycja w rodzinie, wydawało się pewne, że to ona, a nie pani Leighton jest Muzą Geniusza. Pani Leighton, z miną trochę nieprzytomną, jakby tęskniła za swoją robotą na drutach, wybrała krzesło w rogu. Sztuka nazywała się „Bezkresna noc śmierci”. Cytaty z Szekspira jako tytuły zawsze mnie irytują, gdyż są co najmniej pretensjonalne. Wprawdzie zachwyty Ronnie’ego i moje prawie nigdy nie były zbieżne, byłem jednak przygotowany na to, że sztuka mi się spodoba. Przez pewien czas, słuchając wysokiego, mentorskiego głosu Basila Leightona, odczuwałem kłopotliwe wątpliwości, potem wątpliwości przeszły w zażenowanie i wreszcie zrobiło mi się całkiem przykro. Fabuła, jeśli w ogóle istniała w tej sztuce jakaś fabuła, dotyczyła grona ludzi w angielskim dworku. Ludzie ci mówili bez końca o własnych, raczej przesubtelnionych stanach depresji i w połowie drugiego aktu zaczęli sobie uświadamiać, że wszyscy już umarli. Pomysł przypominał „Okręt donikąd”, przyozdobiony wyszukaną retoryką i prowokacyjnie udziwniony poetycko. Mogło to być dzieło o znacznych wartościach literackich, ale nie potrafiłem tego osądzić przy pierwszym

słuchaniu. Natomiast jako przedsięwzięcie komercyjne na Broadwayu było na pewno, beznadziejne. A do tego lektura trwała nieskończenie długo. Było już po pierwszej, kiedy Basil skończył czytać. Ronnie, niezależnie od swojego entuzjazmu, miał nienaganne maniery. Nie postawił Piotra, Iris ani mnie w trudnej sytuacji. Podał nam wszystkim trunki i perorował sam z burzliwym zachwytem, dyskutując z Basilem rozmaite punkty i wciągając pełną fanatycznego uwielbienia Phyllis Brent w rozmowę, która mogła wywołać wrażenie, że lektura okazało się tryumfem. Piotr i Iris wydusili z siebie kilka nieprzekonywających pochwał, ale Ronnie powstrzymał ich, zanim położenie stało się kłopotliwe. - Nie, nie chcę, żebyście wypowiadali nie przemyślane opinie. To nie jest zwykły tekst. Chciałbym, żebyście się nad nim zastanowili. To wszystko. Spotkamy się znowu za parę dni. Potem zręcznie skierował rozmowę na inny temat. Wkrótce zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Poszedłem do biblioteki po Billa. Drzwi były zamknięte, ale ponieważ w domu Ronnie’ego czułem się prawie jak u siebie, nie wpadło mi na myśl, że powinienem zapukać. Nacisnąłem klamkę i wszedłem. Bill i Jean Sheldon siedzieli w drugim końcu pokoju na sofie. Jean podwinęła nogi pod siebie. Oboje byli zwróceni do mnie profilem. Patrzyli sobie w oczy. W ich pozie nie było nic ukradkowego, nic, co by świadczyło o jakimkolwiek poczuciu winy. Ich ręce na przykład dzieliła odległość co najmniej metra. Ale w ich skupieniu i w pełnej napięcia pozycji młodych ciał było coś tak niezwykłego, że cały ten wielki, raczej ciemny pokój wydawał się naładowany drażniącą intymnością. Powiedziałem dużo głośniej, niż należało: - No, Bill, na nas już czas. Ku memu zdumieniu i przestrachowi żadne z nich nie drgnęło. Po prostu nie usłyszeli mnie. - Bill! - zawołałem powtórnie. Wtedy oboje bardzo powoli obrócili do mnie twarze. Mówię „obrócili twarze”, a nie „popatrzyli”, gdyż jestem pewien, że w każdym razie przez kilka chwil jeszcze zupełnie mnie nie widzieli. Przeraziłem się, gdyż twarze obojga były jak urzeczone. Tylko tak można to nazwać. Oczy im błyszczały. Wargi mieli rozchylone. Tak musieli wyglądać Romeo i Julia po pierwszym spotkaniu na balu u Kapuleta. Pamiętam, że ogarnęło mnie poczucie całkowitej bezradności. Nigdy nie widziałem młodej miłości tak nagiej, tak zupełnie wyzbytej wstydu czy zakłopotania. Pomyślałem: nic gorszego nie mogło się przydarzyć. Wszystko to razem trwało oczywiście parę sekund. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wszedł za mną Ronnie. Położył mi rękę na ramieniu.

- Czas już odstawić nasze dzieci do ich dziecinnych pokoi, staruszku. Pamiętam, że pomyślałem: mój Boże, wszystko stracone. Ale Bill i Jean zdążyli już nieco ochłonąć. Bill w każdym razie opanował się na tyle, żeby wstać i podejść do nas. - Dobranoc, Ronnie. Znakomite przyjęcie. Dobrze, że już do nas wróciłeś. Ronnie uśmiechnął się przyjaźnie; byłem pewny, że nic nie zauważył. Bill przeszedł za mną do hallu, gdzie czekali już Piotr i Iris. Wyszliśmy wszyscy razem. Piotr i Iris zapraszali nas do siebie na pożegnalny kieliszek. Odmówiłem. Bill również. Już siedząc w samochodzie Iris powiedziała: - Boże, Jake, co za tekst! - Zwróciła się do męża: - Piotr, kochanie, zrozumiałeś coś z tego? Ty jesteś mądry, znasz się na intelektualnych sztukach. - Podejrzewam, że jest to największa blaga od czasu wynalezienia sztucznych biustów. - Wzruszył ramionami. - Ty i Ronnie, jeśli macie ochotę, możecie to wydać jako wielkie dzieło, ale czyż nie starcza mu rozumu, aby zdać sobie sprawę, że nie ma na Broadwayu dyrektora teatru, który znalazłby na tę sztukę miejsce w swoim koszu na śmieci? - Ronnie łatwo się rozpędza - mruknąłem. - Prosto w siną dal tym razem - powiedziała Iris. - Może dlatego, że ożenił się z córką. Jake, kochanie, sam się będziesz musiał z tym uporać. Ja się nie odważę ani Piotr. Powiedz mu, że jesteśmy pod wielkim wrażeniem i tak dalej, ale... no, doprawdy! Na litość boską, czy rzeczywiście nikt nie może napisać dobrej, normalnej sztuki z wielką smaczną rolą dla uroczej, starzejącej się aktorki? Co za dziwaczni ludzie! A ta Phyllis, kim ta u diabła jest? Żona przynajmniej wydaje się czarującą dziewczynką. Ale dlaczego jest taka młoda, Jake? Nie przypuszczałam, że Ronnie jest człowiekiem tego pokroju. - Czy można dobrze znać innego człowieka? - Słusznie. Jake, złociutki, jesteś pewien, że nie chcesz się z nami napić? - Dziękuję, nie. Jestem zupełnie wykończony. - Kto nie byłby wykończony po takim tekście? To dobranoc, kochanie, do zobaczenia wkrótce. Dobranoc, Bill. Dlaczego nigdy nie przychodzisz do nas, ty mały potworze? Piotr i Iris odjechali. Zostałem z Billem na chodniku. Bill stał z rękami w kieszeniach spodni. Jego jasne włosy połyskiwały w świetle padającym z okienka nad bramą domu Ronnie’ego. Nigdy nie czułem się bardziej speszony, bardziej skrępowany w jego obecności. Powiedziałem: - Bill, zadzwonię do ciebie za parę dni w tamtej sprawie. - Co, tatusiu? - W sprawie Rzymu. - I zanim uprzytomniłem sobie, co robię, dorzuciłem: - Myślę,- że pozwolę ci pojechać, ale jeszcze zadzwonię.

- Rzym? O tak, oczywiście. Dobrze. No, to dobranoc, tatusiu. Nie obejrzał się na dom Ronnie’ego. Nie spojrzał też na mnie. Po prostu poszedł wzdłuż ulicy jak lunatyk. Leżąc już w łóżku, długo nie mogłem zasnąć; rozmyślałem o tym, co zobaczyłem w bibliotece Ronnie’ego, próbując sam siebie przekonać, że przykładam do tego zbyt dużą wagę i martwiąc się, że w ogóle poniosłem klęskę jako ojciec. Musiało mnie to nieuchronnie doprowadzić do dobrze mi znanych, przerażających nocnych analiz klęski, którą poniosłem jako mąż. Od miesięcy czułem się względnie wolny od Felicji, ale tej nocy koszmar na jawie wrócił z całą mocą. Jak zwykle, zaczęło się od obrazu mej żony siedzącej na parapecie okna i palącej papierosa. Jedna z osób zeznających w komisariacie powiedziała: „Wydawała się zupełnie spokojna, jakby siedziała na leżaku na plaży i opalała się na słońcu. Potem odrzuciła papierosa, wstała, nadal zupełnie spokojna, wygładziła spódnicę i skoczyła”. Ze wszystkich zeznań ten fragment najuporczywiej mnie prześladował. Znowu widziałem ją w wyobraźni, jak wstaje, wygładza spódnicę i spada z parapetu, i znowu wróciło to samo trawiące mnie nieustannie pytanie. Dlaczego? Co złego się stało? Jak mogłem zawieść ją i nie trafić nawet na ślad tego, co się między nami zepsuło? I znowu nasze siedemnastoletnie pożycie małżeńskie leżało przede mną rozłożone jak mapa. Tu gdzieś musi znajdować się klucz do zagadki, tylko czy potrafię go znaleźć? W ciągu niezliczonych nocy nigdy nie udało mi się go wytropić. Nasz romans od początku przecież wydawał się taką prostą, sielankową sprawą. A przynajmniej wiedziałem, że taki był dla mnie. Zakochałem się w Felicji od pierwszego wejrzenia. Pracowałem wtedy z Ronnie’m dopiero kilka miesięcy i wziął mnie ze sobą na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę na kieliszek whisky. Felicja była nie u Angie. Obie należały do tego samego klubu literackiego i Felicja wstąpiła, żeby coś z nią omówić. Od razu uznałem ją za najbardziej uroczą i najmilszą dziewczynę na świecie. Była ode mnie o trzy lata starsza i mieszkała sama w Nowym Jorku. Rodzice umarli, pozostawiając jej troszkę pieniędzy. Miałem dwadzieścia dwa lata i wyznawałem żarliwie zasadę, że mężczyzna powinien utrzymywać kobietę, więc pieniądze te onieśmielały mnie. Ale ponieważ oboje, jak się wydawało, byliśmy tak wyraźnie w sobie zakochani, kwestia pieniędzy zeszła na dalszy plan. Pobraliśmy się w ciągu miesiąca i w rok potem urodził się Bill. Żadne z nas nie było szczególnie towarzyskie i urządziliśmy sobie życie na zasadzie prawie całkowitej samowystarczalności. Nawet Ronnie’ego i Angie nie widywaliśmy częściej, niż to było konieczne, a Piotr i Iris uważali, że jesteśmy niesamowicie nudni. Piotr zawsze nazywał nas „nierozłącznym stadłem”. I sądziłem, że tak jest w istocie.

Felicja co prawda nigdy nie była zbyt wylewna. Jej spokój, jej niechęć do błyszczenia mimo urody i inteligencji ludzie mogli brać za chłód. Ale dla mnie jej prostota i siła była skałą, na której wspierał się nasz związek. Nie tylko ją kochałem; szanowałem w niej to, co wydawało mi się niewzruszoną prawością. I tak samo Bill. Uwielbiał ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Nigdy nie było między nami kłótni ani nawet nieporozumień. I nagle po siedemnastu latach skok... Dawno minął czas, kiedy jeszcze wmawiałem sobie, że musiało jej się gdzieś poza nami przydarzyć coś tak okropnego, że nawet ona nie mogła temu sprostać. Gdyż w gruncie rzeczy byłem absolutnie przekonany, że gdyby spadło na nią coś z zewnątrz, zwierzyłaby mi się z tego. Wiedziała przecież, że nie było takiej sprawy, której bym nie zrozumiał i nie chciał z nią podzielić. Ale nie zwierzyła mi się. Nie zostawiła nawet listu. Zabiła się, nie troszcząc się o zawiadomienie mnie dlaczego, a to mogło jedynie oznaczać, że ja byłem powodem klęski. Czy żądałem zbyt wiele od jej siły? Czy nie zniosła ciężaru mojej miłości i wiary w nią? Leżałem w łóżku, dręczony ciągle tymi samymi, jałowymi pytaniami. Zapaliłem światło i wziąłem papierosa. Nie pomogło. Teraz zacząłem znowu martwić się o Billa. Gdyby nie ten tragiczny skok, gdyby Felicja żyła, wiedziałaby, jak przeciwdziałać nieszczęsnej historii między Billem i żoną Ronnie’ego. Gdyby Felicja żyła i gdyby Bill nie zagubił się, umiałby chyba sam znaleźć wyjście z sytuacji. Ale teraz wszystko zależało ode mnie. I co miałem robić? Wysłać Billa do Rzymu? Może to byłoby najbezpieczniejsze? Ale jeśli pozwolę mu jechać do Rzymu, będzie to równoznaczne z utraceniem go na zawsze, a ja nie nauczyłem się jeszcze kochać kogokolwiek innego. Może wszystko będzie dobrze, pomyślałem zmęczony, ulegając pokusie uniknięcia jakiejkolwiek decyzji. Zresztą nic się właściwie nie stało. Jeśli nic nie będę robić... Jeślibym trochę poczekał... Zgasiłem światło i znalazłszy tę nędzną pociechę, wreszcie zasnąłem.

4 Przez kilka dni nie dzwoniłem do Billa ani on do mnie. Trochę się uspokoiłem. Ronnie na razie nie przychodził do biura. Telefonował, żeby oznajmić, że „jest szczęśliwy jak nigdy w życiu, bawiąc się we wróżkę z bajki w magazynach Cartiera i Bergdorf Goodmana”. Z Anglii przysłano trzy powieści Basila Leightona, które zobowiązaliśmy się wydać. Dwaj spośród moich lektorów przeczytali je; na jednym zrobiły wielkie wrażenie, w drugim wzbudziły zdecydowaną odrazę. Ponieważ byłem zajęty innymi sprawami, dałem je mojej sekretarce, Maggie Staines, szczęśliwej żonie profesora matematyki na uniwersytecie nowojorskim, z którą w ciągu długich lat naszej współpracy serdecznie się zaprzyjaźniłem. Maggie zwróciła je po paru dniach. - George oszalał na ich punkcie. - George to jej mąż. - Ale znasz George’a. „Przebudzenie Finnegana” jest jego ulubioną lekturą rozrywkową. Ja osobiście - mogę się naturalnie mylić - myślę, że to szarlataneria, ale akurat ten rodzaj szarlatanerii, na jaki można nabrać Ronnie’ego, który przy całym swoim węchu jest - powiedzmy to sobie - troszkę naiwny. Przeczytałem sam te książki i dalej byłem irytująco niezdecydowany. Miały one te same cechy co sztuka. Były przeraźliwie trudne, przeraźliwie uczone, z błyskami, które mogły być bluffem, ale mogły i nie być. Myślę, że nie wydałbym ich na własną rękę, ale nie martwiłem się, że trzeba to zrobić. Opierając się na pieniądzach Ronnie’ego firma mogła łatwo podjąć próbę wylansowania ich. Ale byłem rozczarowany i nawet dość zaniepokojony, gdyż Ronnie nigdy jeszcze nie posunął się tak daleko dla żadnego ze swoich geniuszy. Nigdy na przykład nie żenił się z ich córkami. Mój niepokój nie zmniejszył się, kiedy Ronnie końcu wpadł jak huragan do biura. W zawrotnym tempie w ciągu dwóch godzin przejrzał po łebkach wszystko, co zrobiliśmy w czasie jego nieobecności, zaczął mówić o Basilu Leightonie. - Urządziłem już Basila, staruszku. Daję mu apartament ciotki Lydii za darmo i gwarantuję mu tysiąc dolarów miesięcznie przez dziesięć lat. Podejrzewał, że to oświadczenie mnie przerazi. Polałem to po wyrazie jego twarzy. Swoją decyzję, żeby mi w każdym razie nie ustąpić, pokrył nonszalancką gadatliwością. - Nie martw się, staruszku, to nie pójdzie na konto firmy; ja osobiście to pokryję. Przez całe życie rozgadałem się za prawdziwym talentem - talentem, który sam nie potrafi się wybić i potrzebuje mecenasa. Mój Boże, co z tego, że się jest bystrym, kulturalnym, siedzącym na

pieniądzach milionerem, jeśli nie nożna z całą swoją forsą zdziałać przynajmniej raz w życiu czegoś naprawdę ważnego? Może potem dam mu więcej. Ale myślę, że na początek wystarczy tysiąc miesięcznie. Nie chcę go przekarmić, rozumiesz. A propos, czy przeczytałeś jego powieści? I co ze sztuką? Rozmawiałeś z Piotrem i Iris? Nigdy nie kluczyłem z Ronnie’m na temat propozycji wydawniczych. Podzieliłem się z nim moimi podejrzeniami. Dodałem także, ale oględniej i grzeczniej, że Piotr i Iris, chociaż są pod głębokim wrażeniem, sądzą, że „Bezkresna noc śmierci” nie nadaje się dla nich. Nie zdziwiło mnie wcale, że nie udało mi się przygasić jego zapału. Ronnie, gdy chodziło o jego „geniuszy”, był niewzruszony jak skała. - Aha, więc sztuka jest zbyt wzniosła dla Piotra, tak? Szkoda. Ale rozumiem to. Prawdę mówiąc, nawet mi ulżyło. Skorzystam ze sposobności i sam ją wystawię. Zawsze miałem na coś takiego ochotę. A jeśli chodzi o ciebie i powieści... - uśmiechnął się szeroko. - Jak cię kocham, staruszku, pamiętasz Gwendolyn Sneighley? Domyślałem się, że wspomni o Gwendolyn Sneighley. Była to dama z Georgii, o nader trudnym charakterze, która przed dziesięciu laty przesłała nam maszynopis. Chciałem go odrzucić, ale Ronnie wpadł w dziki zachwyt i uparł się, żeby książkę wydać. W następstwie tego pani Sneighley dała nam trzy dalsze powieści, które zyskały nabożne hołdy krytyków i spowodowały zaliczenie jej do największych współczesnych pisarzy Ameryki. Powołując się na Gwendolyn Sneighley Ronnie oczywiście wygrał, o czym zresztą z góry wiedział. Ustaliliśmy główne zarysy wymyślnej i kosztownej kampanii prasowej przed publikacją pierwszej powieści Basila, po czym zaprosił mnie na kolację i włożył kapelusz. - No, idę pomachać moją czarodziejską pałeczką. Dziś kolej na Phyllis. Zostanie odnowiona od stóp do głów. - Kto to jest Phyllis? - Czyż nie jest fantastyczna? - Ronnie promieniał. - To jeden z tych cudownych produktów brytyjskich: stara panna poświęcająca się geniuszowi. Prawdę rzekłszy, to bardzo ważna osoba, córka lorda w ogóle. Przed wielu laty zakochała się do szaleństwa w pierwszej powieści Basila i sprowadziła się do nich. Miała własny dochodzik, więc potem właściwie cała rodzina żyła z jej pieniędzy. Jest dosyć groźna, prawda? Ale la złote serce i Basil nie może bez niej pracować. Nalegał, żeby z nami pojechała, a ja oczywiście byłem tym zachwycony. Stał już przy drzwiach. Pomachał mi ręką. - Dobra, stara Phyllis. Trzeba będzie nie lada eksperta do tych zakupów. Tylko geniusz mógłby wymyślić coś rozsądnego dla jej angielskich bioder. Ale ja iż się do tego odpowiednio zabiorę. Znasz mnie. Kuba Do Wszystkiego Sheldon zawsze da sobie radę.

Wyszedł. W przypływie depresji zacząłem rozumieć, dlaczego właśnie Leightonowie wydali mu się tak fascynujący. Mimo - lub z powodu - wielkiego bogactwa Ronnie żył w dość zamkniętym światku, obracając się wśród ludzi mniej więcej do niego podobnych, Leightonowie należeli do zupełnie innego gatunku i byli jakby stworzeni do tego, żeby podniecać jego szczodrość, jego zachwyt dla nowości i - czy wiedział o tym czy nie - jego próżność. Niezwykle piękna dziewczyna, jej „genialny ojciec” i jeszcze na dodatek córka lorda - każde inne, każde na swój sposób atrakcyjne, wszyscy bez grosza i wszyscy jak najbardziej skłonni przyjąć, cokolwiek zostanie im ofiarowane. Nic dziwnego, że wpadł w pułapkę i zapragnął zostać ich zbawcą. Może przesadziłem nazywając to pułapką? Może Leightonowie wcale nie byli tacy, za jakich ich brałem? Może skutkiem wycieczki Ronnie’ego do Anglii była jedynie kochająca żona i grono uwielbiających go powinowatych? Ale nie podobał mi się ten nowy, prawie nieprzytomny entuzjazm, który - żeby użyć określenia Angie - był „tak niepodobny do Ronnie’ego”. I nie podobało mi się wspomnienie bladego, „skromnego” uśmiechu Basila Leightona. Starannie unikałem myśli o Jean i Billu. Tego samego wieczoru poszedłem na kolację do Ronnie’ego. Byliśmy tylko w czwórkę: Ronnie, Jean, Angie i ja. - Basil zaczął już nową książkę, staruszku. Kiedy pracuje, nigdy nigdzie nie wychodzi. Nora i Phyllis oczywiście też nie. Phyllis dostarcza natchnienia. Nora dostarcza herbaty. Widać było, że Ronnie „machał swą czarodziejską pałeczką”. Jean była oszałamiająco wytworna w czarnej sukni; na widok garnituru z dobranych szmaragdów nawet Cartierowi drgnęłoby serce. Była zmieniona nie do poznania. Olśniewająca elegancja przyćmiła jakby jej dziewczęcą świeżość. Można było ją teraz wziąć za każdą inną bogatą i ładną debiutantkę z Long Island. I chociaż musiała zdawać sobie sprawę, że ja jako najlepszy przyjaciel Ronnie’ego jestem gościem, dla którego warto zadać sobie nieco trudu, prawie się nie odzywała. Angie oczywiście była milcząca jak zwykle i natychmiast po kolacji oznajmiła, że idzie do łóżka. Ku mojemu zdziwieniu Jean także się podniosła, mówiąc, że jest zmęczona. Zabrałem się do wyjścia, ale Ronnie nalegał, żebym został, i ucałowawszy żonę czule na dobranoc, przeszedł ze mną do biblioteki. Po raz pierwszy rozmawiał swobodnie o Leightonach i wreszcie dowiedziałem się, jak na nich trafił. Mieszkał w Claridge’u buszując po londyńskich teatrach, kiedy pewnego popołudnia odwiedziła go pani Leighton. - Nigdy jej przedtem nie spotkałem. Nigdy nawet nie słyszałem ani o niej, ani o Basilu. I oto przyszła. Siedziała w hallu u Claridge’a i wyglądała jak pomywaczka lub jak księżna. Nigdy w takich miejscach nie można ich odróżnić. Podeszła do mnie rumieniąc się po korzonki włosów. „Przepraszam - powiedziała - wiem, że jestem okropnie bezczelna. Ale pan jest Ronaldem

Sheldonem, prawda? Myślę, że możemy się sobie nawzajem przydać. Widzi pan, mój mąż jest genialny”. Ronnie był wystarczająco zaintrygowany, by zaprosić ją do swego apartamentu. Miała przy sobie trzy powieści Basila. Zostawiła je Ronnie’emu mówiąc: „Jeśli się panu spodobają, może przyjedzie pan do nas z wizytą. Żyjemy niestety skromnie, ale Basil się ucieszy. Podziwia pana tak bardzo za wydanie Gwendolyn Sneighley”. - Oczywiście książki wprawiły mnie w zachwyt. I oczywiście pojechałem do Shropshire. I czy wiesz: Nora zrobiła to wszystko na własną rękę. Basil nie miał o tym bladego pojęcia. Potem powiedziała mi: „To był najodważniejszy krok w moim życiu, naprawdę. Wszystkie pieniądze za jajka wydałam na bilet. Gdyby książki się panu nie spodobały, nie mielibyśmy za co kupić Basilowi papieru do pisania”. Gospodarstwo Leightonów w Shropshire Ronnie opisał w sposób żywy, ale raczej nieprzyjemny; mówił o tym tak, jakby odkrył jakiś fascynujący prymitywny szczep w górnym dorzeczu Amazonki. Leightonowie żyli dosłownie z malutkiego dochodu Phyllis i z paru setek kur. Kurami zajmowała się Jean. Nora prowadziła dom, utrzymując porządek w na wpół zrujnowanej willi, szyjąc wszystkie ubrania dla kobiet, wyskrobując jakoś dosyć jedzenia, które sama gotowała i - co najważniejsze - pielęgnując z namiętnym poświęceniem geniusz Basila. Phyllis najwidoczniej po prostu siedziała i dostarczała natchnienia. - Jeśli czasem starczało tylko na jeden kotlet, dostawał go Basil. Jeśli był jeden kubełek węgla, ogrzewano nim pracownię Basila. Jego pracownia, ma się rozumieć, była najlepszym pokojem w willi i stało w niej rodzinne srebro, którego nigdy nie zanoszono do lombardu, bo Basil lubi herbatę na srebrnej zastawie. To było naprawdę fantastyczne. I wśród tego wszystkiego - Jean. Ronnie mruczał jak zadowolony kot. - Zawsze będę kochał hotel Claridge’a. Może nawet zapiszę mu coś w testamencie.Zrobiło się bardzo późno. Kiedy wstałem, żeby nareszcie pójść do domu, Ronnie objął mnie. - Wiesz, staruszku, przez ostatnie kilka dni dużo myślałem o tobie. Powinieneś się ożenić. Ronnie od lat nie wspominał nigdy o Felicji. Ponieważ sam byłem pod tym względem przeczulony, zacząłem uważać, że wszyscy, a szczególnie Ronnie, zdają sobie sprawę, że to jest temat tabu. Żachnąłem się, tak niespodziewanie do tego nawiązał. - Wiesz, Jake - dorzucił - myślę, że możemy to sobie już powiedzieć. Felicja nigdy nie była naprawdę ciebie warta. Ogarnął mnie nieuzasadniony gniew. Niech sobie cieszy się swoją Jean, jeśli ma ochotę. Ale jakim prawem mówi o Felicji? Co w ogóle Ronnie wiedział o Felicji?

Uśmiechał się do mnie serdecznie, z niewzruszoną dobrą wolą. Nagle zawstydziłem się i poczułem wdzięczność. Przecież czas już, bym zrozumiał, iż przeszłość jest przeszłością. I jakie to typowe dla Ronnie’ego, że on właśnie ośmiela się o tym napomknąć. W parę dni później, ku mojemu zdumieniu, Maggie zameldowała mi w biurze: - Przyszła pani Nora Leighton. Chciałaby z panem pomówić. Nora Leighton weszła i usiadła. Miała na sobie skromny, ale schludny kostium, który jak przypuszczałem, był kompromisem między hojnością Ronnie’ego a jej nieśmiałością. Patrząc na nią trudno było uwierzyć, że znajduje się w centrum Manhattanu. Kiedy tak siedziała, zdejmując rękawiczki i uśmiechając się tym swoim niepewnym, bardzo wzruszającym uśmiechem, wyglądała jak wzorowa żona angielskiego wikarego, składająca wizytę nowemu przybyszowi do parafii. - Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam, ale przechodziłam tędy, to znaczy niedaleko stąd... No, po prostu byłam blisko i pomyślałam, że... Bo przecież pan jest najlepszym przyjacielem Ronnie’ego i chyba powinniśmy się lepiej poznać nawzajem. Chciałam zapytać, czy nie przyszedłby pan któregoś dnia na herbatę. Miałem się wobec niej na baczności, gdyż miałem się na baczności wobec wszystkich Leightonów, ale świetnie rozumiałem, może nawet lepiej niż sam Ronnie, dlaczego nie odparł on ataku pani Leighton u Claridge’a. Zachowywała się prawie ceremonialnie, na pewno nie miała zamiaru nikogo oczarować, ale ogólny efekt był subtelnie czarujący. Zanim zdążyłem sobie zdać z tego sprawę, powiedziałem już, że przyjdę na herbatę z prawdziwą przyjemnością. - Tak się cieszę. - Wstała. - Nie chciałabym zabierać panu czasu. - Nie jestem zajęty. Oblała się swym nagłym, „różanym” rumieńcem. - Jak to uprzejmie z pana strony, że pan tak mówi. Amerykanie są tacy uprzejmi. Od razu to pomyślałam o Ronnie’m - przerwała i raptem dorzuciła: - Chwilami nie wyobrażam sobie, czy kiedykolwiek zdołamy mu się odwdzięczyć za to, co dla nas zrobił. I to przyszło tak nagle - jak cyklon. Ale... - znowu przerwała - ale myślę, że to też jest bardzo amerykańskie, prawda? Mówiła nieśmiało, ale mimo to dosłyszałem w jej głosie ton lęku i zdałem sobie sprawę, że świadomie czy nieświadomie wstąpiła do mego biura chcąc, abym ją podtrzymał na duchu. Powiedziałem ostrożnie: - No, tak, Amerykanie przypominają podobno cyklony, a Ronnie jeszcze bardziej niż inni jego rodacy. - Nie umiem panu powiedzieć, jaki był nadzwyczajny. Basil zawsze marzył, że ktoś kiedyś powie o jego książkach właśnie to wszystko, co Ronnie o nich powiedział. A poza tym Jean... Z