uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Patrick Quentin - Szatanski spisek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :964.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Patrick Quentin - Szatanski spisek.pdf

uzavrano EBooki P Patrick Quentin
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 134 stron)

PATRICK QUENTIN Szatański spisek Toruń 1946

Prolog Za naszymi plecami huczały śmigła szykujących się do startu samolotów. Lotnisko Burbank zdawało się rozciągać w nieskończoność. Na jego tle Iris była drobna i wystraszona. Zbliżała się ta okropna chwila poprzedzająca odjazd. — Uważaj na siebie, kochanie — powiedziałem, starając się ukryć wzruszenie. — I pozdrów ode mnie Tokio! — Peter, to było zupełnie bez sensu! Nigdy nie podpisałabym kontraktu, gdybym wiedziała, że tak szybko zwolnią cię ze służby w marynarce! — usta mojej żony lekko drżały. — Tak naprawdę, to nie ma w tym najmniejszego sensu! Ja wyjeżdżam, a ty zostajesz tu sam jak palec... — Przecież to tylko trzy miesiące, kochanie. A pomyśl, z jaką radością i niecierpliwością oczekuje nasza tamtejsza armia okupacyjna przyjazdu ulubionej gwiazdy filmowej! Studio mojej żony wydelegowało na lotnisko fotoreporterów do zrobienia zdjęć ze wzruszających chwil pożegnania. I w tym momencie rozległ się szmer kamer. — Czy koniecznie musisz zaraz wracać do San Diego? — spytała zaniepokojona Iris. — Chyba tak... Obiecałem chłopcom, że wezmę udział w tej uroczystości. Obowiązkowo chcą mnie zobaczyć w cywilu. — Trudno mi wprost uwierzyć, że to jesteś ty... W tym szykownym garniturze i pięknym krawacie! — Iris wsunęła mi dłoń pod ramię. — I jedź uważnie, Peter, błagam cię! Tyle szampana wypiliśmy w hotelu na pożegnanie! Sam zresztą wiesz, jak na ciebie działa szampan... — I nie zapominaj kaloszy i porządnie zapinaj płaszcz — zażartowałem z jej przestróg, starając się ukryć przejmujące uczucie pustki i osamotnienia. — Mówisz zupełnie tak, jak mówiła do mnie w dzieciństwie mama... — Strasznie żałuję, że twoja matka nie żyje. Przynajmniej byłabym spokojna, że ktoś się tobą zaopiekuje podczas mojej nieobecności. — Iris przytuliła się do mnie. — I bądź ostrożny, Peter! Nie pij za wiele... I nie oglądaj się za brunetkami! — Nawet za małymi? — Nawet za małymi! O, Peter, kochanie! I żebyś za mną tęsknił! — Tęsknił za tobą, dziecinko? Za tobą? Drugi pilot wysiadł z samolotu. — Bardzo panią przepraszam, pani Duluth, ale za chwilę startujemy. Objąłem żonę i pocałowałem. Był to długi, bardzo długi pocałunek. Musiał mi wystarczyć aż na dziewięćdziesiąt dni gorzkiej samotności. Oderwała się ode mnie gwałtownie i ruszyła szybkim krokiem w stronę samolotu, nie oglądając się już za siebie. Nie miałem zamiaru ranić sobie serca tkwiąc aż do chwili odlotu na lotnisku. Zawróciłem więc na pięcie i przeszedłem przez budynek, przed którym zaparkowałem wóz. Gdy otwierałem drzwi, poczułem, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Był to jeden z młodych ludzi, których widziałem na lotnisku przy samolocie. Szczupły facet, o wąskiej twarzy, blisko osadzonych oczach i potarganej ciemnej czuprynie. — Bardzo pana przepraszam — powiedział. — Czy pan jedzie do San Diego? — Tak — odparłem. — A czy nie zechciałby mnie pan podwieźć? Szampan nastroił mnie wspaniałomyślnie. — Bardzo chętnie. Niech pan wsiada! Gdy my ruszaliśmy, samolot Iris sunął już po pasie startowym. Młody człowiek przyglądał mi się spod oka. — Proszę pana... Czy pan nie jest przypadkiem mężem tej gwiazdy, która przed chwilą

odleciała do Tokio? Iris Duluth? — Owszem — przytaknąłem krótko. Gwizdnął cicho, przeciągle. — Ale z pana szczęściarz! — stwierdził. — Szczęściarz? Ma pan rację... Szczęściarz. Tak właśnie myślałem... Rozdział I Przebudziłem się, czując, że coś jest ze mną nie w porządku. Taka była moja pierwsza myśl. Nie było to normalne przebudzenie. Niespokojne sny gdzieś się rozwiały... Warkot śmigieł był czymś bardzo odległym, przypominał szum muszli przyłożonej do ucha. Nie zjawiło się jednak nic, co mógłbym nazwać rzeczywistością po sennych marzeniach. Odczuwałem jedynie ciepło i jakiś tępy ból w głowie. Zdawałem sobie również sprawę z tego, że jeśli zechcę, potrafię otworzyć oczy. Ale nie chciałem. Świadomość, że zamknięte powieki izolują mnie od otoczenia, była krzepiąca. Miałem niewyraźne uczucie, że to nie po raz pierwszy budzę się w ten nienadzwyczajny sposób. Ożyły jeszcze inne wspomnienia. Dookoła mnie biel... korytarze... nieprzyjemny zapach eteru... bieganina... nosze, a potem trzęsący się po wybojach ambulans. Wspomnienie ambulansu skojarzyło się jakoś z hukiem śmigieł. Leżałem biernie i obojętnie, czekając, żeby wyhuczały się do końca. Kiedy były już tylko odległym brzęczeniem komara, zdobyłem się na niezwykły wysiłek woli. Ułożyłem mianowicie w myślach zdanie: „Ja leżę w łóżku”... Ten wysiłek wyczerpał mnie niesłychanie. Znowu leżałem długą chwilę bezwładnie, nieruchomo. Czułem — a nawet trochę widziałem przez zamknięte powieki — promienie słońca. I coś koło mnie pachniało... Nie eter — na pewno nie. Jakiś słodki, letni aromat... Tak... To był zapach róż... Zdawałem sobie dokładnie sprawę, że leżę na wznak. Czułem też, że jest mi w tej pozycji piekielnie niewygodnie. Starałem się przewrócić na prawy bok. Nie mogłem. Mój prawy bok wydał mi się olbrzymi i nieustępliwy. Macałem palcami prawej ręki lewe ramię. Nie czułem ciała, tylko coś twardego, zimnego i szorstkiego. Nie mogłem zdobyć się na wysiłek zrozumienia, co by to mogło być. Po chwili zapomniałem o tym i usiłowałem przekręcić się na lewy bok. Ale i tym razem nie poszło mi lepiej. Teraz przeszkodę stanowiła lewa noga, dwukrotnie większa od krowy. Usiłowałem jej dotknąć. Ale i tu nie natrafiłem na ciało. Ta sama twardość, szorstkość, chłód. Miałem wreszcie dosyć tego wszystkiego. Wyraźnie i głośno powiedziałem: — Dwukrotnie większa od krowy... Tuż obok usłyszałem lekki szelest, jak w kinie, gdy ktoś za naszymi plecami rozwija cukierek. Bliskość tego szelestu i połączone z nim uczucie niebezpieczeństwa sprawiło, że otworzyłem oczy. Zobaczyłem jakąś kobietę, która również mi się przyglądała. Siedziała tuż przy moim łóżku, oblana światłem słońca. Obok niej, na małym stoliczku, stał wazon przepięknych różowych róż. Na kolanach trzymała ogromne pudło czekoladek, przewiązane różową wstążką. W chwili kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem na nią, wkładała właśnie do ust czekoladkę.

— Kto jest dwa razy większy od krowy, kochanie? — spytała. — Ja? Doskonale zdawałem sobie sprawę, że coś jest dwukrotnie większe od krowy, ale byłem prawie pewien, że to nie chodziło o nią. A może jednak o nią? Przyglądałem jej się poważnie, ze skupieniem. Była to wysoka, tęga kobieta, o pięknej cerze i gęstych, kasztanowatych włosach, upiętych wysoko na głowie według ostatniej mody. Nie była młoda... Musiała mieć co najmniej pięćdziesiąt lat. Ale była jeszcze bardzo piękna, tą jakąś bogatą, pełną, dojrzałą pięknością. Tak będą wyglądać te róże, nim ich płatki zaczną opadać. Ubrana była w ciężką żałobę, która dziwnie nie zgadzała się z jej dojrzałą, je-sienną zmysłowością. W moich nieuporządkowanych, rozbieganych myślach powstało przeświadczenie, że ta kobieta udaje wdowę. Oczywiście — stwierdziłem w duchu. Ta kobieta pozuje na wdowę. Na krótką chwilę owo stwierdzenie zdawało mi się doskonale wyjaśniać sytuację. Potem jednak przypomniałem sobie z lekkim zakłopotaniem, że przecież owa dama o coś mnie pytała. Wiedziałem, że to bardzo niegrzecznie nie odpowiadać na pytania, nie miałem jednak najmniejszego pojęcia, o co jej chodziło. Za plecami kobiety szerokie okna, z udrapowanymi kremowymi zasłonami z brokatu, wychodziły na jakiś nie znany mi zalany słońcem ogród. Poza tym pokój, w którym leżałem, wydawał mi się ogromnie jasny i bardzo luksusowy. Tymczasem kobieta zabrała się do drugiej czekoladki. Czy może i mnie poczęstowała? Chyba tak, naturalnie. — Nie... bardzo dziękuję — powiedziałem. — Za co mi dziękujesz, kochanie? — spytała łagodnym głosem. — Nie mam chęci na słodycze — odparłem. Popatrzyła na mnie ogromnymi, przejrzysto-brązowymi oczami i powiedziała: — Mój drogi chłopcze, wcale ci się nie dziwię, że nie masz ochoty na słodycze po eterze, narkotykach i tym podobnych paskudztwach, jakimi cię nafaszerowano... — Wyciągnęła miękką, pulchną rękę i pogładziła mnie po policzku. —Jak się czujesz teraz? Pewnie okropnie, co? — Okropnie! — potwierdziłem skwapliwie. — Wyobrażam sobie! Ale nie martw się, wszystko jeszcze będzie dobrze! — Sięgnęła po nową czekoladkę, ale się zawahała. — Czy cię nie mdli, kochanie, jak patrzysz na mnie, zajadającą czekoladki? — spytała. — Bo jeżeli jest ci niedobrze, to zaraz odstawię pudełko. Chociaż muszę przyznać, że te czekoladki są wyborne. Selena kupiła je specjalnie dla ciebie, w tym nowo otwartym sklepie ze słodyczami na Coast Boulevard. Jakie to podobne do Seleny, prawda? Wyobrażała sobie, że będziesz po tym wszystkim miał ochotę na czekoladki! Rozmowa stawała się dla mnie zbyt skomplikowana. Leżałem nie-ruchomo, przyglądając się nieznajomej kobiecie i wsłuchując w daleki szum śmigieł, w oczekiwaniu, że za chwilę znów się przybliżą. Nie miałem zielonego pojęcia, kim była ta pani. Ale z przyjemnością na nią patrzyłem. Podobała mi się chmura jej kasztanowatych włosów i pełne, białe, atłasowe piersi, wyłaniające się śmiało z kwadratowego wycięcia wdowiej szaty. Pragnąłem przytulić głowę do jej piersi i po prostu zasnąć. Zacząłem się głęboko zastanawiać, kim też ona może być? A może wprost ją o to zapytać? Pojedyncze słowa naszej rozmowy zaczęły mi się plątać: eter... narkotyki... Długo zastanawiałem się nad tymi słowami, aż wreszcie postanowiłem zadać pytanie, które mi się wydało równie subtelne, jak przebiegłe. — Eter... — powiedziałem. — Narkotyki! Co się ze mną właściwie stało? Nieznajoma odstawiła czekoladki i pochyliła się nade mną, biorąc mnie za rękę. — Nie martw się, drogi chłopcze. Niezadługo wszystko znowu będzie dobrze. Odczułem zdziwienie, potem lekki niepokój. — Ale co... co będzie dobrze? Westchnęła głęboko. — A więc dobrze, kochanie... Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć... Dotknij swojej głowy.

Uniosłem lewą rękę i namacałem bandaże. — Bandaże — powiedziałem ze zdziwieniem. — Brawo, kochanie! — uśmiechnęła się, ukazując białe zdrowe zęby. — A teraz spróbuj dotknąć prawego ramienia. Wysunąłem spod kołdry lewą rękę i dotknąłem prawego przedramienia. Poczułem to samo co przedtem. Coś twardego, szorstkiego i chłodnego. Odwróciłem głowę, by spojrzeć. Zobaczyłem temblak, a pod nim gips. — Gips — stwierdziłem. — Brawo po raz drugi! — zawołała. Schyliła się nade mną i wygładziła dłonią jakąś nierówność na szaro-złotej adamaszkowej kołdrze. — Tu także jest gips — powiedziała. — Lewa noga. —Jej poważna i łagodna twarz znalazła się tuż obok mojej. Osadzona była na białej, lekko tylko zgrubiałej szyi. Pachniała jakimiś egzotycznymi, bynajmniej nie wdowimi perfumami. Ich zapach oraz bliskość jej ciała dziwnie mnie zmieszały. — A kiedy się zakłada gips? — zapytała. Namyślałem się chwilę, a potem przyszło olśnienie. — Jak ktoś coś złamie — odpowiedziałem szybko. — No właśnie! — To znaczy, że coś złamałem — stwierdziłem. Byłem z siebie nadzwyczaj zadowolony. Równocześnie odczuwałem do niej coś w rodzaju sympatii za to, że dała mi sposobność wykazania tak bystrej inteligencji. — Tak jest, kochanie. Masz złamaną prawą rękę i lewą nogę. A w dodatku stuknąłeś się mocno w głowę. Wypadek... — Wypadek?... — Wypadek samochodowy. Jechałeś buickiem sam... i całym rozpędem wpadłeś w eukaliptusowy zagajnik. — Na jej świeżych ustach pojawił się lekki uśmiech. — Naprawdę, kochanie, jesteś niepoprawny... Wiesz przecież, jak to niebezpiecznie prowadzić wóz, kiedy się jest... po drinku... Usiłowałem nadążyć za jej słowami. Wypadek samochodowy... Jechałem autem i wpadłem na drzewo... Złamałem rękę i nogę... Oto fakty, które zdołałem zarejestrować. A może mi się uda przypomnieć, niejasno, jak przez mgłę, dlaczego raptem straciłem panowanie nad kierownicą? Siedziała nieruchomo koło wazonu z różami, obserwując mnie z jakąś cierpliwą ciekawością. — Wypadek... szpital — powiedziałem powoli. — Ale ja nie jestem w szpitalu... Doskonale pamiętam, że byłem, ale teraz... nie jestem. — Tak, kochanie, byłeś w szpitalu dwa tygodnie, ale już od dwóch dni jesteś w domu. Doktor Croft faszerował cię ciągle środkami znieczulającymi i narkotykami. Nie mam pojęcia dlaczego... pewnie z powodu tej kontuzji głowy... Coś zaczęło mi się układać... Byłem w szpitalu, ale wyszedłem. Dokąd, u licha, wyszedłem ze szpitala? Wpatrywałem się intensywnie w nieznajomą i widoczne za nią kremowe brokatowe zasłony w oknach. — A gdzie jestem teraz? — spytałem nagle. Znów pochyliła się nade mną tak, że jej usta dotykały niemal mego policzka. W jej doskonale spokojnej dotychczas twarzy przebijał lekki niepokój... — Kochanie... Wiesz przecież, gdzie jesteś. Rozejrzyj się tylko uważniej. Jej twarz, otoczona burzą ciemnych włosów, zasłaniała mi prawie zupełnie widok. Posłusznie jednak rozejrzałem się dookoła, jak potrafiłem najdokładniej. Zobaczyłem dywan złotawego koloru, pełno jakichś flakoników i pudełeczek na toalecie, a dalej, za plecami tej kobiety, drugie podobne do mojego łóżko — szerokie, zasłane kapą w szare i złote pasy.

— Tu jest bardzo ładnie — powiedziałem po chwili — ale widzę to wszystko po raz pierwszy w życiu. — Ależ kochanie! To niemożliwe! — zawołała z wyrzutem. Poczułem się trochę winny, bo mi się zdawało, że ją zmartwiłem. Odpowiedziałem więc: — Bardzo mi przykro, proszę pani... Przepraszam. Staram się, jak mogę... ale doprawdy proszę mi powiedzieć, gdzie ja właściwie jestem? — Ależ w domu! Jesteś w domu! — odparła. — W... domu? — Tak, kochanie. We własnym łóżku, we własnym pokoju i we własnym domu w Lona Beach w południowej Kalifornii. Moja zdolność orientowania się w tym wszystkim wyraźnie słabła. Wiem, że powiedziała, iż jestem w domu. Wiedziałem także, że dom to miejsce, które się powinno doskonale znać — a ja kompletnie nie znałem tego domu. Tkwiła w tym wszystkim jakaś niejasność. Ale łóżko było bardzo wygodne, ciepłe i obok mnie stały róże. Ryk śmigieł zupełnie zamilkł. Ułożyłem głowę wygodniej na poduszce i uśmiechnąłem się do nieznajomej pani. Była taka miła... taka dobra. Przyjemnie było mieć ją przy sobie. Żeby tylko trochę mniej mówiła! — Kochanie, nie uśmiechaj się w ten sposób, bo mnie to bardzo martwi! Masz taki niemądry uśmiech. Zupełnie jak szympans... — W jej oczach znów błysnął niepokój. — Drogi chłopcze — mówiła dale] - zaklinam cię, postaraj się przypomnieć sobie wszystko po kolei, jesieni pewna, że jeżeli tylko będziesz chciał, doskonale ci Się to uda. — Urwała na moment, a potem zapytała znienacka: — Powiedz... Kto ja jestem? Masz ci los! Poczułem ogromne zakłopotanie. Przecież przed chwilą sam miałem zamiar ją o to spytać. Bardzo chciałem dowiedzieć się, kim ona jest, ale nie chciałem też, by pomyślała, iż jestem głupi jak szympans. Przebiegle, jak mi się zdawało, odpowiedziałem: — W każdym razie wiem, że nie jest pani pielęgniarką... — Rzecz jasna, że nie jestem pielęgniarką — orzekła i odrzuciła nerwowym ruchem pasmo włosów z czoła. — Przyjrzyj mi się. Do kogo jestem podobna? Jak ci się zdaje? — Pani jest barmanką — powiedziałem-zdecydowanie. — Wspaniałą angielską barmanką, o jakich się pisze w powieściach. Przez moment wyglądała jak rażona piorunem, potem jednak na jej twarzy ukazał się wyraz nieopisanego zachwytu. — Kochanie — zaczęła — to najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek do mnie powiedziałeś... — W jej oczach odmalowało się pełne zadumy rozmarzenie: — ...Już widzę, jak podaję ogorzałemu cudzoziemcowi comber barani, w jakiejś portowej tawernie... Cudzoziemiec szczypie mnie w pośladek i raptem okazuje się, że jest to król Karol II, podróżujący incognito. Wkrótce umieszcza mnie w małym, dyskretnym pałacyku nad Tamizą, gdzie mnie potajemnie odwiedza... Rozmowa zdawała się wkraczać na jakieś dalekie, obce mi tory. — ...Całe miasto za mną szaleje — snuła dalej swe marzenia. — Mam wspaniałą bieliznę... młodzi wielbiciele, synowie pierwszych rodów królestwa, piją szampana z mojego pantofelka... ale tylko królowi wolno mi odpinać podwiązki... — Potrząsnęła głową i z głębokim westchnieniem powróciła do smutnej rzeczywistości. — Nie, kochanie! Niestety... Nie jestem barmanką! — A więc kim pani jest? — spytałem, zbyt już znużony, żeby się wysilać na subtelności. — Strasznie mnie martwisz, kochanie! Mam jednak nadzieję, że doktor Croft potrafi coś na to poradzić. Nie żądam chyba za wiele, jeżeli pragnę, żebyś poznał swoją rodzoną matkę...

— Ma... matkę!? — Oczywiście! Kimże innym mogłabym być? — była trochę dotknięta. — A w dodatku, należy przyznać, że byłam dla ciebie bardzo dobrą matką, chociaż przykro mi, że sama muszę ci o tym przypominać... Świadomość, że jestem rekonwalescentem, i to po wstrząsie mózgu, zamortyzowała nieco szok, jakiego doznałem. Bo, trzeba przyznać, że nie lada szokiem było usłyszeć, że ta obca kasztanowata kobieta, którą widziałem pierwszy raz w życiu, jest moją matką! Matkę zwykle poznaje się samemu, bez potrzeby przypominania o tym. W pierwszej chwili chciałem powiedzieć coś bardzo zdecydowanego w rodzaju: „Co za bzdura! Pani? Moją matką? Ależ to absurd!" Kiedy jednak starałem się wypowiedzieć te słowa na głos, zaczęły mi się one wymykać jak pstrąg z mokrych rąk. Poczułem znowu straszliwe osłabienie i rozbolała mnie potwornie głowa. Zaniechałem prób porozumienia się z tą kobietą i walczyłem z własnymi myślami w milczeniu. Gdzieś na świecie żyje przecież moja matka... to nie ulega wątpliwości. Ale jeżeli nie jest nią ta kobieta — to kto nią jest? Nic łatwiejszego, jak odpowiedź na to pytanie — wmawiałem sobie. Moja matka to... I tu wszystko się urywało. Nie miałem pojęcia, kto jest moją matką. Okoliczność ta wydała mi się niezmiernie wzruszająca, i to do tego stopnia, że wyznałem na głos: — Nie mam pojęcia, kto jest moją matką... Kobieta, która w tej chwili była pochylona nad różami, odwróciła się gwałtownie w moją stronę: — Kochanie, błagam cię, nie staraj się wszystkiego komplikować — powiedziała. — Domyślasz się zapewne, że cię pielęgnuję. Sądziłam, że będzie ci przyjemniej, jeżeli będę to robić ja, a nie jakiś bezduszny manekin w nakrochmalonym białym kitlu szpitalnym. Ale widocznie nie najlepsza ze mnie pielęgniarka, mimo że podczas ostatniej wojny przeszłam specjalne przeszkolenie i skończyłam kurs Czerwonego Krzyża. Skoro jednak będziesz objawiał nadal podobnie dziwaczne symptomy, nie pozostanie nam nic innego, jak sprowadzić ci zawodową siostrę szpitalną, która będzie ci zmieniała prześcieradła, poprawiała poduszki i dmuchała za szyją — uśmiechnęła się i poklepała mnie lekko po ręce. — A nie bardzo miałbyś na to ochotę, co? Przyznaj się! Sam nie wiem, czy miałbym na to ochotę, czy nie. Czułem głęboką litość nad samym sobą. Jej ciepłe palce zacisnęły się znów na mojej lewej dłoni. — Kochanie... powiedz mi, co ty właściwie pamiętasz? — Pamiętam szpital... Pamiętam białe... — Nie, nie, kochanie! Nie o to mi chodzi! Nie o szpital! Mam na myśli rzeczy istotne, dotyczące twojej osoby... — Odwróciła głowę, wskazując gestem na drugie łóżko, znajdujące się za jej plecami. — Kto sypia w tym drugim łóżku? — spytała. — Nnnie... Nie mam pojęcia! — No to powiedz, kto to jest Selena? A kto Marny? — Musiała coś dostrzec w mojej twarzy, gdyż nie czekając, aż zacznę się wysilać na odpowiedź, dodała szybko: —A jak ty sam się nazywasz? — Ja się nazywam... — zacząłem powoli, lecz natychmiast ogarnęła mnie panika. Od chwili odzyskania przytomności ani razu nie pomyślałem, jak się nazywam. Wiedziałem po prostu, że ja to jestem ja i że moja tożsamość nie może być przez nikogo kwestionowana. Ale jak się nazywam?... Jak ja się nazywam? Wlepiłem w nią rozpaczliwie oczy, jak gdyby jej mocne, pochylone ciało mogło być dla mnie podporą. — Nawet tego nie możesz sobie przypomnieć? — rzuciła z niepokojem. Potrząsnąłem głową.

— Nie... doprawdy można zwariować — wyjąkałem. — Kiedy staram się myśleć... natrafiam na pustkę... To... — Nie martw się, nie martw, drogie dziecko — przerwała mi ciepłym, kojącym głosem. — To z powodu uderzenia w głowę. Takie rzeczy zdarzają się często. Ale już niedługo będziesz się czuł znowu dobrze, Gordy. — Gordy? — Ależ, tak, kochanie! Przecież to twoje imię, Gordy Friend. A właściwie Gordon Renton Friend Trzeci. Ktoś lekko zapukał do drzwi. Na jej pytanie „Kto tam?" drzwi się lekko uchyliły i ukazała się w nich pokojówka. Zauważyłem, że jej oczy skierowały się z ciekawością w moją stronę. — O co chodzi, Netti? — Przyszedł doktor Croft, proszę pani. Jest na dole. Czy mam go poprosić? — No, chwała Bogu. Nareszcie. Nie, Netti, sama po niego zejdę. Z tymi słowy wstała, popatrzyła na mnie, potem pochyliła się i pocałowała mnie lekko w czoło. Opadające pukle kasztanowatych włosów połaskotały mnie w policzek, a zapach perfum owionął ciepłym tchnieniem. — Poleź spokojnie, kochanie, nim wrócę. I nie bój się, nie rób żadnych wysiłków. Najwyżej powtarzaj tylko sobie w duchu bezustannie: „Jestem Gordy Friend. Jestem Gordy Friend". Zrób to dla mnie... dobrze? Wyszła z pokoju, duża i pełna jakiegoś zmysłowego uroku mimo swoich wdowich szat. Po jej wyjściu uczyniłem to, o co mnie prosiła. Leżałem na wznak w wielkim, wspaniałym łożu, w zalanym słońcem pokoju i układałem w głowie żałosne strzępy faktów. A więc miałem wypadek... Złamałem lewą nogę i prawą rękę. Doznałem wstrząsu mózgu i straciłem pamięć. A teraz jestem w moim własnym domu w Lona Beach w południowej Kalifornii. I nazywam się Gordy Friend. Powtarzałem w kółko: „Jestem Gordy Friend. Jestem Gordy Friend. Jestem Gordon Renton Friend Trzeci". Ale słowa pozostawały tylko słowami. Przypuszczałem, że naprawdę muszę się tak nazywać, skoro moja rodzona matka tak mówi... Moja matka? Moje nazwisko? W głowie znowu zaczęły mi huczeć śmigła. I chociaż drażniły mnie i napawały lękiem, wydały mi się bardziej realne i prawdziwe, niż wszystko, co się znajdowało w tym pokoju. Gdybym tylko mógł sobie przypomnieć, co oznacza ten huk śmigieł... Śmigła... samolot... Odprowadzam kogoś na lotnisko... Czy o to tu chodziło? Czy istotnie odprowadzałem kogoś na lotnisko? Rozdział II „Odprowadzać kogoś na lotnisko"... Połączenie tych kilku słów urosło do olbrzymiego problemu. Przez moment zdawało mi się, że stanąłem u wrót jakiejś decydującej o wszystkim rewelacji. Ale po chwili i same słowa, i wywołane przez nie mętne obrazy zaczęły mi się plątać w głowie. Byłem wyczerpany ogromnym wysiłkiem skoncentrowania myśli na jednym punkcie. I jak rozbitek, czepiający się najmniejszej chociażby deski zatopionego okrętu, szukałem ocalenia chwytając się kurczowo jedynego ustalonego faktu, że się nazywam Gordy Friend. Prosta ciekawość, bez żadnego ubocznego powodu, sprawiła, że uniosłem lekko

zabandażowaną głowę, aby móc lepiej się rozejrzeć po pokoju. Był urządzony wytwornie i luksusowo, jak się tego mogłem domyślić po małym fragmencie, jaki dotychczas zdołałem zapamiętać. Obok fantastycznej rokokowej toalety stał szezlong, obity jasnozielonym jedwabiem. Na szezlongu leżał rzucony niedbale cieniutki biały koronkowy negliż. Wszędzie pełno było słońca, ale i kolory pokoju wnosiły swój własny element światła i barwy. Stojące obok mego łóżka róże nie były jedynym źródłem zapachu — wszędzie porozstawiane były wazony z przepięknymi różami, żółtymi tulipanami, wysokimi irysami i strzelistymi białymi lewkoniami. Oczy moje wędrowały powoli z jednego przedmiotu na drugi, by w końcu powrócić do negliżu na szezlongu. Wpatrywałem się w tę białą mgiełkę, jak gdyby w niej właśnie tkwił klucz do zagadki. Damski negliż. Cała atmosfera pokoju także przesycona była kobiecością. Frywolna, żywa, jakaś bardzo indywidualna. Czy w tym właśnie tkwi tajemnica? Że mój pokój jest damską sypialnią? Nie umiałem sobie poradzić z tą uparcie trapiącą myślą. Im bar-dziej wysilałem umysł, tym bardziej wszystko wymykało mi się spod kontroli. — Gordy Friend — powiedziałem głośno. — Gordon Renton Friend Trzeci. Nagle drzwi znowu się otworzyły i do pokoju weszła matka. Od-czułem jej obecność nawet bez odwracania głowy. Tę słodką, miękką obecność, podobną do woni dojrzałej pszenicy, która wtargnęła w wiośnianą świeżość i chłód pokoju. Stanęła przy łóżku i położyła mi na czole chłodną, spokojną dłoń. — Przyprowadziłam ci doktora Crofta, kochanie — oznajmiła. — Twierdzi, że nie mamy się czym martwić. To wszystko sprawił wstrząs mózgu... należało się tego spodziewać. Po chwili w polu mego widzenia zamajaczyła sylwetka mężczyzny. Mógł mieć najwyżej trzydzieści parę lat i był bardzo śniady. Ubrany na pozór niedbale w kosztowny angielski tweed, wyglądał niesłychanie wytwornie. Stanął również niedbale przy łóżku, trzymając ręce w kieszeniach. Moja intuicja — wyostrzona w jednym, a przytępiona w innym kierunku — powiedziała mi, że najważniejsze dla tego mężczyzny jest, aby wyglądać identycznie tak samo, jak setki nieskazitelnie ubranych członków ekskluzywnego ziemiańskiego klubu. Cała jego postawa i strój zdawały się mówić: Wracam właśnie z partyjki golfa. Znakomicie się nam dziś grało... Mimo takich banalnych pozorów młody lekarz wcale nie wyglądał na przeciętnego elegancika. Jego śniada twarz była zbyt regularna i zanadto piękna, by można ją było nazwać tuzinkową, a czarne oczy, ozdobione długimi rzęsami jak u tureckiej tancerki, kłóciły się z wyglądem przeciętnego zamożnego agenta giełdowego w eleganckim tweedowym garniturze. — Halo Gordy! Jak się czujesz? Podniosłem oczy i zobaczyłem nieskazitelnie białe zęby odsłonięte w uśmiechu. Sam nie wiem, z jakiego powodu poczułem do niego niechęć. — Czy i pan jest także kimś, kogo powinienem znać, doktorze? Z rękami w kieszeniach kołysał się w tył i w przód nie przestając mnie obserwować. — Czy naprawdę nie poznałeś własnej matki? — spytał. — Naprawdę — odparłem niechętnie. — No, no, no! A to śmieszna historia! Ale musimy się z nią jakoś uporać. — Myślał, że jestem barmanką — powiedziała moja matka z za-żenowanym dziewczęcym uśmiechem, rumieniąc się lekko. — Nigdy przedtem nie zdawałam sobie sprawy, że to było zawsze moje ukryte, gorące pragnienie. „Ćwiartkę porto!" — zawołała udając zachrypły, ordynarny głos. — „A pośpiesz się no panna z tem tronkiem!" Prawie niedostrzegalna sztywność w zachowaniu młodego lekarza świadczyła o tym, że ten

nieco wulgarny żart nie uzyskał jego aprobaty. Spoważniał i stał się oficjalny. — Taak... Zobaczmy lepiej, co tu będziemy mogli pomóc, dobrze? — przy tych słowach obrzucił moją matkę krótkim, profesjonalnym spojrzeniem i dodał: — Czy nie zechciałaby pani na chwilę zostawić nas samych, pani Friend? — Ależ oczywiście! — powiedziała, rzucając mi swawolne porozumiewawcze spojrzenie. — Postaraj się być grzeczny i posłuszny, Gordy. Doktor Croft to taki zacny i kochany człowiek. Jestem przekonana, że o ile tylko pójdziesz za jego wskazówkami, powoli, stopniowo wszystko sobie przypomnisz. Ruszyła w stronę drzwi, ale potem jak gdyby sobie o czymś przypomniawszy, wróciła po ozdobione wstążkami pudło czekoladek i trochę zawstydzona, jak dziecko, które coś przeskrobało, wyszła z pokoju. Gdy zostaliśmy sami, młody człowiek stał się uosobieniem grzeczności i gorliwości. Przysunął sobie do łóżka krzesło i usiadł na nim jak na koniu. Jakieś podświadome uczucie, którego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, ostrzegało, żebym miał się na baczności. — No, Gordy — uśmiechnął się do mnie zachęcająco — muszę ci się przede wszystkim przedstawić. Jestem Nate Croft. Na pewno mnie sobie przypomnisz, jak również to, że jestem kumplem twoim, Seleny i Marny. Mimo stanu, w jakim byłem, czułem wyraźnie i z całkowitą pewnością, że nigdy nie mogłem być „kumplem" tego młodego człowieka o delikatnej śniadej cerze i uwodzicielskich oczach tancerki. Nie powiedziałem tego jednak głośno. Leżałem nieruchomo, czekając, co będzie dalej. Zapalił papierosa, którego wyjął z wytwornej, kosztownej papierośnicy, wspomniawszy, iż jest mu niezmiernie przykro, że nie może mnie poczęstować. Następnie, przyglądając mi się uważnie poprzez kółka dymu, zapytał: — Powiedz mi, Gordy, co ty sobie właściwie przypominasz? — Przypominam sobie warkot śmigieł — odpowiedziałem. — Oprócz tego zdaje mi się, że pamiętam jakieś lotnisko i samolot, i że kogoś odprowadzałem. Kogoś, kto odlatywał samolotem. — Ale nikogo konkretnie? Z ogromnym wysiłkiem starałem się przywołać w pamięci jakiś zatarty obraz. — Nie. Nikogo konkretnie. Tyle tylko, że to, co pamiętam, wy-daje mi się niesłychanie ważne. — Ale w pierwszym rzędzie pamiętasz ten huk śmigieł? — Tak. Ciągle mi się zdaje, że są tu, w tym pokoju. A nawet jeśli ich nie słyszę, to... — Tak, tak, rozumiem — przerwał mi, jak gdyby zawodowo zajmował się zbieraniem informacji. — Mam jednak wrażenie, że to nam niewiele da. Sam nie rozumiejąc dlaczego, poczułem nagły przypływ przygnębienia i apatii. — Czy pan chce przez to powiedzieć, że nikt nie odlatywał tym samolotem? — Zwykła reakcja po eterze — doktor Nate Croft trzymał w palcach zapalonego papierosa. — Utrata świadomości objawiająca się jako huk śmigieł. A ta osoba, którą rzekomo odprowadzałeś... czy to była kobieta, czy mężczyzna? Uświadomiłem sobie nagle podniecony, że była to kobieta. — Kobieta. Pokiwał głową, jakby wszystko była dla niego zupełnie jasne. — Pielęgniarka z sali operacyjnej — stwierdził. — Często się spotykam z podobnymi objawami. Pacjent czepia się obrazu pielęgniarki z obawy przed utratą przytomności. Staje się ona dla niego symbolem rzeczywistości, którą chory podświadomie boi się utracić, nim ostatecznie zapadnie w sen. Nie mogłem zrozumieć powodu, dla którego owo konkretne lekarskie wyjaśnienie wzbudziło

we mnie rozpacz. Doktor tymczasem ciągnął swoje: — Nie myśl o śmigłach, Gordy. A co dalej? — Potem jeszcze szpital. Strzępy wspomnień — odpowiedziałem bezbarwnym głosem. — No tak... — doktor Croft przyglądał się swym wypielęgnowanym dłoniom. — Odzyskałeś kilkakrotnie przytomność w szpitalu. I to wszystko? Skinąłem głową. — Chyba wszystko, poza tym, co wydarzyło się po moim przebudzeniu w pokoju. W tym pokoju. — No, no... Nie będziemy się tym przejmowali, prawda? — Białe zęby znów błysnęły w uśmiechu. — Co byś na to powiedział, Gordy, gdybym cię trochę przywołał do rzeczywistości? Matka powiedziała ci pewnie o wypadku? — Owszem, powiedziała — przyznałem. — Przydarzył ci się on na Coast Boulevard wieczorem. Przypominasz sobie? Na tym pustym odcinku na drodze do San Diego. — San Diego? — powtórzyłem, usiłując usiąść. — Tak. A co? Czy San Diego przypomina ci coś? — San Diego — powtórzyłem jeszcze raz niepewnie, po czym dodałem: — A czyja służę w marynarce wojennej? — W marynarce? — roześmiał się doktor Croft. — Co za dziwaczne pomysły rodzą się w tej twojej biednej rozbitej głowie! Przed paru miesiącami pojechałeś do San Diego, żeby się zaciągnąć do wojska, ale cię nie przyjęto. Pamiętasz? Łóżko było bardzo wygodne, a wysiłek, do jakiego się zmuszałem, żeby utrzymać nastrój podejrzliwości, zbyt wyczerpujący. Dok-tor Croft wydał mi się teraz zupełnie miłym facetem, wyrozumiałym, życzliwym... Może trochę za ładny, ale poza tym zupełnie przyjemny... — To dziwne — powiedziałem, starając się wszelkimi siłami całkowicie mu zaufać. —Jakoś zupełnie inaczej ułożyłem to sobie w głowie. Ale San Diego coś mi przypomina. I marynarka wojenna także. Mam takie wrażenie, jak gdybym dłuższy czas służył w marynarce wojennej. Można oszaleć! — Ależ to zupełnie naturalne! Podświadome pragnienia, prze-kształcone z powodu kontuzji głowy w konkretne wyobrażenia. Sam wiesz, jak bardzo pragnąłeś dostać się do służby w marynarce. Teraz się to spełniło, w twojej podświadomości. No, ale dość tej gadaniny. — Poklepał mnie po ramieniu. Jego dłoń była śniada i ciepła. — Wróćmy jeszcze do twoich wspomnień. Wątpię, czy pamiętasz, że mam tutaj w górach niewielki prywatny szpital. Jacyś turyści przejeżdżający autem znaleźli cię leżącego przy drodze. Dopytali się, gdzie jest najbliższy szpital, i przywieźli cię do mnie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, natrafili właśnie na twojego kumpla. — I byłem nieprzytomny? — spytałem, słuchając jego opowiadania jak jakiejś przygody, która się przytrafiła komuś obcemu. — Odzyskałeś przytomność bardzo szybko po przybyciu do szpitala, ale nie byłeś w najlepszej kondycji. Musieliśmy natychmiast operować ci nogę i rękę. Na szczęście było jeszcze dość wcześnie i uniknęliśmy niebezpiecznych komplikacji. Najbardziej jednak, Gordy, martwiła mnie kontuzja głowy. Ramię i noga to drobiazg, nie sprawią ci najmniejszego kłopotu ani bólu. Ale kiedy skończyłem zakładanie gipsu, a ty się obudziłeś z narkozy, z twoją pamięcią nie było najlepiej. Nie wiedziałeś zupełnie, co się z tobą dzieje, i nie orientowałeś się w sytuacji. Trzymałem cię dłuższy czas pod działaniem środków uspokajających, gdyż chciałem dać mózgowi odpoczynek po tym wszystkim, co zaszło. Odzyskiwałeś nawet potem jeszcze kilkakrotnie przytomność, ale nadal nie potrafiłeś skojarzyć sobie wszystkiego, co się z tobą działo. Stwierdziłem, że cierpisz na przejściową amnezję, czyli zanik pamięci. Kurację

uspokajającą prowadziłem pełne dwa tygodnie, aż wreszcie pomyślałem, że najlepszym wyjściem będzie twój powrót do domu, gdzie widok znajomych twarzy i otoczenia szybciej przywróci ci pamięć. Zdaje mi się jednak, że byłem zbyt wielkim optymistą — uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem. Jego ciemna ręka po raz drugi miękko dotknęła mego ramienia. — Ale nie przejmuj się tym wszystkim, stary — dokończył. — Z kontuzjami głowy nigdy nie wiadomo, nie można przewidzieć również, jak długo potrwa zanik pamięci. Najprawdopodobniej jednak stopniowo wszystko zacznie powoli wracać do normy. Może nawet już za kilka dni... albo godzin... — Albo lat? — podsunąłem ponuro. — Ależ nie, nie! nic podobnego! Nie powinieneś poddawać się depresji, Gordy! —Jego oczy, podobne do oczu odaliski, obserwowały mnie spoza jedwabistej firanki rzęs. — Nie! Mówię ci zupełnie szczerze, że nadal jestem optymistą! Jeżeli chodzi o nogę i ramię, to możesz być zupełnie spokojny. Przypuszczam nawet, że jutro pozwolę ci poruszać się trochę po domu, w fotelu na kółkach. Zobaczysz dawnych znajomych, odwiedzisz znane ci dobrze miejsca. Tak, stanowczo jestem dobrej myśli! Chociaż wiedziałem, że to wszystko, co mówi, jest zwykłą lekarską taktyką, poczułem się znacznie spokojniejszy. Ogarnęło mnie głębokie odprężenie i całkowity bezwład. Mam tu matkę i życzliwego przyjaciela-lekarza. Oboje robią dla mnie, co jest w ich mocy. O co więc mam się martwić? Leżę w pięknym pokoju, dbają, troszczą się o mnie. Wszyscy są dla mnie dobrzy, jestem Gordy Friend, Gordon Renton Friend Trzeci. Już niebawem dowiem się, co wynika z faktu, że się jest Gordonem Friendem Trzecim, i zacznę prowadzić normalne życie. Rozejrzałem się po zalanym słońcem szarozłotym pokoju. — Czy to mój własny dom? — spytałem doktora Crofta z głębokim zadowoleniem. — Oczywiście, Gordy. Od śmierci ojca dom ten jest twoją własnością. — Ojca? Mojego ojca? — Jak to, nie pamiętasz ojca? — doktor Croft był najwyraźniej rozbawiony. — Wydaje mi się po prostu niemożliwe, żeby ktoś mógł nie pamiętać starego Gordona Rentona Frienda Drugiego. — Czy był kimś znanym? — Znanym? Do pewnego stopnia zapewne tak. Sprowadził się tutaj z St. Paul zaledwie na kilka lat przed śmiercią. Ale nawet w tak krótkim czasie zdołał się wszystkim zapisać w pamięci. — Czym? — Swym charakterem i... no, zresztą lepiej ci o tym opowie twoja rodzina. — Ale wspominał pan, że on nie żyje. — Tak. Umarł mniej więcej miesiąc temu. — Ach, więc to po nim moja matka nosi żałobę! Leżałem nieruchomo, zastanawiając się nad wszystkim, usiłując wyobrazić sobie Gordona Rentona Frienda Drugiego, który zdołał się tak zapisać w ludzkiej pamięci. Na nic się to jednak zdało. Po chwili spytałem z rosnącym uczuciem zadowolenia: — To by znaczyło, że jestem człowiekiem bogatym? — Ach, niewątpliwie — potwierdził doktor Croft. — Powiedział-bym nawet, że bardzo, bardzo bogatym! W tej chwili wróciła do pokoju matka. Mijając doktora Crofta poklepała go przyjacielsko po plecach, a potem usiadła przy moim łóżku, obok róż. — No? I jak tam, doktorze kochany? Nate Croft wzruszył ramionami. — Jak dotąd, nic specjalnego, droga pani Friend — odparł.

— Mój kochany chłopiec — powiedziała matka kładąc sobie na kolanach moją rękę. — Już ci trochę lepiej? — Przynajmniej wiem, kto był moim ojcem — przyznałem. — Powiedziałem mu coś niecoś — wyjaśnił doktor Croft. — Mam nadzieję, że tylko coś niecoś. Biedny Gordy... Jestem przekonana, że jest jeszcze za słaby, żeby myśleć o ojcu. — Dlaczego? — spytałem. — Czy było z nim coś nie w porządku? Jakaś wstydliwa sprawa? Czarna owca? Matka roześmiała się swym głębokim, miękkim śmiechem. — Ależ nic podobnego, kochanie! To my raczej byliśmy nie w porządku. Ale przestań już łamać sobie nad tym głowę. Poleź spokojnie, a ja tymczasem wypytam dokładnie doktora i dowiem się, co mamy dalej z tobą robić. — Niewiele mam do powiedzenia, droga pani. — Doktor Croft rzucił dyskretnie okiem na zegarek. — Na razie proszę stosować wszystko jak dotychczas. A jeżeli idzie o ten nieszczęsny chwilowy zanik pamięci, to najlepszą metodą będzie stały kontakt ze znajomymi osobami i przedmiotami. Powoli doprowadzimy go do normalnego stanu. Matka spojrzała na mnie, potem przeniosła wzrok na doktora i mrugnęła porozumiewawczo. —Jeżeli mowa o znanych mu osobach i rzeczach, to jak pan sądzi, doktorze? Czy nie należałoby zetknąć go z Seleną? Doktor Croft spojrzał szybko na wypukłość pod kołdrą w miejscu, gdzie znajdowała się moja noga w gipsie. — Właśnie... Miałem zamiar to zaproponować. — Selena — powtórzyłem. — Ciągle mówicie o Selenie! Kto to jest ta Selena? Moja ręka nadal spoczywała na kolanach matki, która czule ją głaskała. — Synku — powiedziała. — Ty naprawdę jesteś uroczy! Być może nawet wolę cię takim jak teraz... pozbawionym pamięci. — Wskazała ręką drugie łóżko. — W tym łóżku właśnie sypia Selena. Selena, to twoja żona. Biały negliż. Pokój przesycony obecnością kobiety. Moja żona... — Czy Selena jest tu gdzieś w pobliżu, proszę pani? — spytał doktor Croft. — Zdaje mi się, że jest z Janem na dziedzińcu. — To ją tutaj przyślę. A teraz muszę już naprawdę uciekać. — Doktor Croft znów poklepał mnie po ramieniu. — Będę tu jutro i postaram się o fotel na kółkach. Głowa do góry, Gordy! Ani się obejrzysz, jak będziesz znów pośród nas, stary! Do widzenia, droga pani Friend! Po jego odejściu matka wstała z krzesła. — No, a teraz, kochanie, skoro ma tu przyjść Selena, najlepiej będzie, jak zostawię was samych. — Odrzuciła niesforny kosmyk z czoła i dokończyła: —Jeżeli istnieje na świecie ktoś, kto jest w stanie przywrócić ci pamięć, to tylko Selena. — Zrobiła kilka kroków ku drzwiom i zatrzymała się na chwilę. — Nie, nie, doprawdy, tu jest za dużo kwiatów! A mówiłam Selenie, że nie ma sensu stawiać ich tu tyle. Pachnie jak w kaplicy przedpogrzebowej! — Podeszła do stojącego w rogu pokoju stolika i wzięła z niego dwa wazony. Jeden pełen czerwonych róż, drugi z białymi i szafirowymi irysami. — Zabiorę chociaż te róże i irysy do pokoju Marny — stwierdziła. Kiedy tak stała, trzymając w obu rękach wazony z kwiatami, wy-dała mi się jakąś starożytną boginią płodności i urodzaju. Patrzyłem na nią z zachwytem, gdy szła do drzwi. Raptem doznałem uczucia jakiejś nieodwracalnej straty i zawołałem za nią bez zastanowienia: — Proszę nie zabierać tych irysów! Niech zostaną w pokoju! Odwróciła się, patrząc na mnie

poprzez kwiaty. — Dlaczego, drogi Gordy? To takie smutne kwiaty! Doskonale pamiętam, że nigdy nie znosiłeś irysów. — Chciałbym, żeby tu zostały —- powiedziałem gwałtownie, z przejęciem nieproporcjonalnym do tego całego problemu. — Proszę cię, mamo, zostaw irysy! — Dobrze już, kochanie! Jeżeli ci na nich tak zależy... Odstawiła wazon z irysami z powrotem na stolik i wyszła z różami. Leżałem przypatrując się smukłym łodygom fiołkowych i białych irysów. Znowu zagrały mi pod czaszką śmigła. Powtarzałem sobie w duchu, że za chwilę wejdzie do pokoju moja żona. Że mam żonę. I że ta żona ma na imię Selena. Usiłowałem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała. Na próżno. Niewyraźny obraz mojej żony przesłaniały ustawicznie te białe i fiołkowe kwiaty. Nie panowałem już nad myślami. I znowu tylko te śmigła, i to jedno słowo powtarzające się bez przerwy... Iris... Iris... Iris... Iris... Rozdział III Po kilku minutach moja gwałtowna reakcja na irysy minęła — coś z tego jednak jeszcze we mnie zostało. Nawet nie patrząc na nie czułem te wysokie białe i fiołkowe kwiaty w wazonie, jak gdybym ich dotykał, a ich nazwa tkwiła uparcie w moim mózgu jak kula w mózgu zabitego. Ciągle jeszcze nie orientowałem się w czasie. Leżałem w łóżku nie wiadomo jak długo i stopniowo zaczęło powracać dobre samopoczucie. Nieczęsto ktoś, kto utracił pamięć, może wrócić do tak idealnych warunków życia. Mam czarującą matkę i piękny dom. Jestem bardzo bogaty, a za chwilę przyjdzie tu moja żona. Miałem już za sobą pierwszą fazę powolnego powracania do rzeczywistości. Mimo lekkiego bólu głowy i ucisku, jaki powodował gips, poczułem, że krew znowu zaczyna mi żywiej krążyć w żyłach, zwłaszcza na myśl o żonie. Selena. Igrałem w myśli z tym imieniem. Było intrygujące. Selena mogła być wysoka i smukła, o chłodnych zielonych oczach. Ale równie dobrze mogła to być osoba chuda, koścista i mogła mieć wąskie zaciśnięte wargi. Ogarnął mnie nagle gwałtowny niepokój. Jak dotąd wszystko układało się zbyt pięknie, musiał więc gdzieś tkwić sęk. A co, jeżeli tym przysłowiowym sękiem będzie właśnie Selena? Koścista, sucha, stara panna o zaciśniętych ustach? Niepewność stawała się nie do zniesienia. Żeby odegnać to uczucie, zacząłem wywoływać w wyobraźni najbardziej fantastyczne obrazy. Selena musi być brunetką — tak ją sobie wyobrażałem. Przecież jest pewien typ brunetki, za którym szalałem. Zaraz, zaraz, jaki to typ?... Miałem to słowo na końcu języka... Impulsywny... O, to właśnie!... Selena musi być impulsywną brunetką! Drzwi się nagle otworzyły i w progu ukazała się młoda dziewczyna — w jednej ręce trzymała mały shaker do cocktaili, a w drugiej pusty kieliszek. Przez chwilę stała nieruchomo, przyglądając mi się uważnie. Patrzyłem na nią z przyjemnym uczuciem. Mogła mieć dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia dwa lata. Ubrana była w doskonale skrojony czarny kostium, szeroki w ramionach, ze spódniczką ledwie zakrywającą kolana i odsłaniającą długie, proste nogi. Wzrostem sięgałaby mi akurat pod pachę. Kruczoczarne włosy spadały w gęstych puklach aż na ramiona. Miała twarz francuskiej laleczki, z jasno umalowanymi w kształt luku Amora

ustami i dużymi, wyzywającymi brązowymi oczami. Podeszła do łóżka i usiadła przy stoliku z różami. Jeżeli moja matka podobna była do róży w pełnym, jesiennym rozkwicie — to tę dziewczynę można było przyrównać do purpurowego pąka. Ciągle jeszcze trzymała w rękach shaker do cocktaili i kieliszek i nie przestawała mi się przyglądać wzrokiem, w którym wyczytałem aprobatę. Nagle uśmiechnęła się i powiedziała: — No, co powiesz, ty niesamowite stworzenie! Odstawiła kieliszek i shaker na stolik, pochyliła się nade mną i pocałowała w usta. Wargi miała miękkie i pachnące. Jej młode piersi przywarły do mnie na krótką chwilę. Wyjąłem spod kołdry zdrową rękę i przyciągnąłem ją bliżej, nie przestając całować. Odsunęła się ode mnie i zawołała: — Hola, Gordy! Z siostrą tak nie wypada! — Z siostrą? — zdziwiłem się. Odrzuciła w tył włosy i usiadła na krześle, patrząc na mnie z wyrzutem. — Oczywiście, że jestem twoją siostrą! A ty myślałeś, że kim? Może bratem? Poczułem się bardzo głupio. — Doktor Croft zapowiedział, że przyśle tu zaraz moją żonę — — bąknąłem zmieszany. — Och, Selenę? — wzruszyła lekko ramionami. — Łazi gdzieś z Janem po ogrodzie. Nate nie mógł jej znaleźć. —Wykręciła się na krześle i przyrządziła sobie manhattana. Trzymała kieliszek za smukłą nóżkę nie przestając mi się przyglądać. — Mama mówi, że straciłeś pamięć. I przekonałam się, że tak jest rzeczywiście — mówiąc to, roześmiała się głębokim, miłym śmiechem, jak matka. — Gdybym |a przeżyła to co ty, to z pewnością też wolałabym o tym zapomnieć. Cerę miała białą i delikatną, również jak matka. Na tle tej białości wargi wyglądały fascynująco. Wiem, że nie wolno żywić do rodzonej siostry takich uczuć, jakie ta dziewczyna we mnie wzbudzała. Przypisywałem to jednak utracie pamięci. — Dobrze, siostro — zacząłem żartobliwie — powiedz mi więc coś więcej o sobie... — Mam na imię Marny — odparła. Skrzyżowała nogi i przy tym ruchu wąska spódniczka podniosła się jeszcze wyżej. — Doprawdy ta cała historia jest bardzo intrygująca. Zaraz pomówimy o mnie, ale przedtem powiedz mi jeszcze, czym ci mogę służyć. — Możesz mi na przykład podać... powiedzmy szklaneczkę cocktailu — odpowiedziałem wyciągając rękę po kieliszek. Odsunęła lekko moją dłoń, potrząsając przecząco głową. — Czemu nie, Marny? — Gordy! Zapominasz, bardzo wygodnie dla siebie zresztą, jak widzę, że mamy z ciebie zrobić porządnego człowieka! — Czy to znaczy, że przedtem byłem niegrzeczny? — Okrrropnie! Nie udawaj zresztą, że o niczym nie wiesz! — Ale kiedyja naprawdę nic nie pamiętam! O co chodzi? Czemu byłem zły? Może za dużo piłem? — Otóż to! Mój drogi, przecież zalewałeś się bez przerwy od momentu, kiedy skończyłeś szesnaście lat. Tego wieczora, kiedy ci się wydarzył ten wypadek, też byłeś zalany w pestkę! Teraz, kiedy ci już wygarnęłam prawdę, powtarzam: ani kropli! Takie jest zarządzenie Nate'a! Zdawałoby się, że usłyszawszy podobną opinię o sobie, powinienem się poczuć zawstydzony i zgnębiony. Tymczasem nic podobnego. Nie pamiętałem, abym kiedykolwiek w życiu specjalnie interesował się alkoholem, a i teraz nie miałem wielkiej ochoty na cocktail. Poprosiłem po prostu z towarzyskiej uprzejmości. — Opowiedz mi jeszcze coś o mnie, Marny — poprosiłem. — Jaki jestem poza tym, że lubię

się napić? — Przypuszczam, że najoględniejszym określeniem twojego charakteru byłoby „złoty młodzieniec". Ale dla mnie osobiście, kochanie, jesteś po prostu moczymordą. Dla tych, co lubią takie typy, może nawet bardzo uroczym moczymordą. Selena na przykład bardzo lubi takich. — Selena? Ach tak! Moja żona! — Milczałem przez chwilę, a potem spytałem: — A czy ty mnie lubisz? Marny przełknęła połowę swojego cocktailu. — Czyja wiem?... Zawsze uważałam cię za łobuza... — Ooo! A to dlaczego? Roześmiała się niespodziewanie młodym, zaraźliwym śmiechem. — Zaczekaj, mój drogi, aż ci wróci pamięć! Wówczas nie trzeba ci będzie mówić nic na ten temat! Obciągnęła spódniczkę, co zwróciło moją uwagę na jej kolana. — Jeżeli jesteś rzeczywiście moją siostrą, to proszę cię, byś usiadła trochę dalej, bo... bo mnie denerwujesz! — przyznałem. — Daj spokój, Gordy, nie pleć! — odparła Marny wracając na swoje poprzednie miejsce obok róż. — Nate twierdzi, że powinnam ci pomóc w odświeżeniu wspomnień. — Czy mam ci opowiedzieć historię z twojego dzieciństwa? — Opowiadaj, co chcesz — zgodziłem się. — Powiedz, jeżeli uda mi się poruszyć jakąś strunę w twojej pamięci — zaczęła Marny, zamyślając się głęboko. — Czy pamiętasz na przykład... Nie, dajmy temu spokój! Powiedz lepiej, czy przypominasz sobie ten zimowy bal w szkole tańca panny Churchill w St. Paul, kiedy po kryjomu dolałeś dżinu do kruszonu brzoskwiniowego, a polem tak strasznie rozrabiałeś w pokoju dla panów? — Cóż za przedsiębiorczy był ze mnie chłopak! — roześmiałem się. — Ale nie, nic takiego nie pamiętam. Marny skrzywiła się. — No, a co pamiętasz z tego letniego obozu nad jeziorami, prowadzonego przez Ligę Czystości „Aurora", gdzie zabrał nas ojciec? Założyłeś się ze mną, że zdołasz wzbudzić nieczyste myśli w panu Heberze; przebrałeś się w moją sukienkę i doprowadziłeś do tego, że robił ci w łódce na jeziorze nieprzyzwoite propozycje. — Zaczynam teraz rozumieć, co miałaś na myśli, mówiąc o dobrych stronach utraty pamięci — powiedziałem, czując się trochę nieswojo. — Nie! Nic, absolutnie nic z tego nie pamiętam. Ale co to u licha za Liga Czystości „Aurora"? Marny znów odstawiła kieliszek. — Gordy! — zawołała zgorszona. — Chyba mi nie powiesz, że zapomniałeś, co to jest Liga Czystości „Aurora"!? Przecież to najważniejsza rzecz w naszym życiu! — No więc cóż to takiego? Marny potrząsnęła głową. — Ale dajmy temu lepiej spokój, bo widzę, że tą metodą daleko nie zajedziemy. — Pochyliła się ku mnie i dodała: — Powiedz mi lepiej, co właściwie pamiętasz? To będzie o wiele prostsze. Prawie zapomniałem, że utraciłem swą osobowość. Marny potrafiła w dziwny sposób wprowadzić mnie w taki nastrój, że moja utrata pamięci wydała mi się teraz jakąś śmieszną zabawą towarzyską. Ale jej ostatnie pytanie wzbudziło znowu we mnie to niepokojące uczucie, że coś się za tym kryje i że to wszystko razem jest jakieś niedobre, a nawet groźne. — Pamiętam irys... — powiedziałem powoli. — Irys? — żywe spojrzenie Marny przeniosło się na wazon z kwiatami. — O jaki rodzaj irysów ci chodzi?

— Nie mam pojęcia... — Czułem, że mój niepokój przeradza się niemal w strach. — Po prostu takie słowo... Irys... Czuję, że jest ono bardzo ważne... Żebym tylko potrafił skojarzyć je z czymś konkretnym! — Irys... — rzęsy Marny zatrzepotały nad niewinnymi oczami dziecka, które przez chwilę nie robiły wrażenia niewinnych. — Zapewne jakiś idiotyczny freudowski kompleks — uznała. — No... a co pamiętasz poza tym? Potrząsnąłem głową. — Może jeszcze jakiś... samolot — powiedziałem powoli w zamyśleniu. — Ktoś... ktoś... Och! Ale po co to wszystko! — Gordy, kochanie, nie poddawaj się depresji! — Przeniosła się znowu na łóżko i ujęła mnie za rękę. — Pomyśl lepiej jakie wspaniałe życie roztacza się przed tobą! Forsy jak lodu! Żadnych kłopotów... nic do roboty... cała południowa Kalifornia do twojej dyspozycji! No, a wreszcie my i Selena. — Selena? — moje wątpliwości w związku z osobą Seleny odezwały się na nowo. — Powiedz mi coś o Selenie! Jak ona wygląda? — Jeżeli i Seleny nie pamiętasz — orzekła Marny, dopijając cocktail i nalewając sobie drugi kieliszek — to musisz się przygotować na porządny wstrząs! — Chuda? Ze spiczastym nosem? — spytałem z niepokojem. — — A może nosi okulary w drucianej oprawie? — Selena? — Marny wytarła palcami czerwoną smugę, jaką na brzegu kieliszka pozostawiły jej wargi. — Drogi Gordy! Selena jest prawdopodobnie najpiękniejszą istotą w całej Kalifornii! Doznałem uczucia głębokiego zadowolenia i spokoju. — A może w dodatku ma przyjemne usposobienie? — Anielskie! Po prostu uwielbia wszystko i wszystkich... — I ma szlachetny, kryształowy charakter? — ciągnąłem rozentuzjazmowany. — Czy Liga Czystości „Aurora" przyjęłaby ją do swego grona? — Nie. Liga Czystości „Aurora" nigdy by nie przyjęła Seleny! — — stwierdziła Marny, patrząc na mnie prowokacyjnie. — A to czemu? Marny odstawiła kieliszek. — No... o tym to już będziesz musiał przekonać się osobiście. Rozdział IV Nie zdążyłem zadać kolejnego pytania, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich dziewczyna w krótkiej białej kretonowej sukience bez rękawów. Już na pierwszy rzut oka zaparło mi dech w piersiach. Była to najjaśniejsza blondynka, jaką spotkałem w życiu. Jej włosy, spadające aż na ramiona podobnie jak włosy Marny — były jasne jak wiejska śmietanka. Cera również przypominała krem śmietankowy, może była o jeden ton ciemniejsza z powodu opalenizny. Cała postać — nagie ramiona, nogi — posiadała doskonałość greckiej rzeźby. Patrząc na nią, miałem wrażenie, że jej dotykam. Chociaż kształty miała kobiece, pełne, podeszła do łóżka z niezwykłą lekkością i płynnością ruchów. — Gordy! Kochanie moje! — powiedziała.

Wargi miała nie uszminkowane, pąsowe, a oczy niebieskie jak letnie niebo. Usiadła na łóżku, przyglądając mi się uważnie, przy czym jej jasne włosy opadły ku przodowi. — Zmykaj, Marny — rzuciła krótko. Marny spoglądała na tę zapierającą dech w piersiach piękność, a w jej wzroku malował się upór i niechęć. Wydała mi się teraz przy Selenie jakaś nikła, drobna, sztuczna. — Naprawdę, Seleno — powiedziała, przeciągając nieco. — Czy musisz się tak śpieszyć? Ma lewą nogę całą w gipsie... wiesz o tym? — Powiedziałam ci już raz: zmykaj! — Selena odwróciła się do Marny, a na jej ustach pojawił się przelotny uśmiech, który jednak potrafiłby poruszyć całe stado najbardziej upartych mułów. — Bądź grzeczną dziewczynką, dobrze, kochanie? Jak chcesz, to potrafisz być miła! Długie czarne rzęsy Marny zatrzepotały. — No więc dobrze, niech już będzie! — Wstała, dość gwałtownie wyminęła bratową i pochyliwszy się nade mną pocałowała mnie wyzywająco w same usta. — Jeżeli sprawy przyjmą zbyt ostry obrót, braciszku, to daj sygnał S.O.S., a zjawię się natychmiast na po-moc! Lekkim ruchem przygładziła włosy Seleny. — Nie przejmuj się, Królewno Śnieżko! — dodała. Wzięła ze stolika shaker i kieliszek i wyszła z pokoju, zatrzaskując /a sobą drzwi. — Cała Marny! Niesforne dziecko. Ale mimo wszystko to kochana i słodka dziewczyna. — Ciepłe od słońca palce Seleny zacisnęły się na mojej dłoni. —Jak się czujesz, kochanie? — spytała. — Z każdą minutą lepiej — odparłem, uśmiechając się do niej. — Jestem twoją żoną, Gordy... Czy mnie pamiętasz? Przyznałem w duchu, że tu leży rozwiązanie całej sprawy. Być Gordym Friendem — to przekraczało marzenia każdego najambitniejszego nawet młodego człowieka, cierpiącego na utratę pamięci. — Nie mogę sobie wyobrazić, że doznałem aż tak ciężkiego urazu głowy, ale widocznie musiało tak być... — odpowiedziałem zażenowany. — Moje biedactwo! Ale w gruncie rzeczy to nie taka wielka szkoda! Wspomnienie niektórych rzeczy bywa bardzo kłopotliwe... Selena nachyliła się i na króciutką chwilę mocno przywarła wargami do moich ust. Wargi miała ciepłe i tak samo płynne jak ruchy. Odniosłem wrażenie, że stapiają się z moimi. Był to pocałunek mogący zatrzeć pamięć wszystkich innych pocałunków w życiu. Myślałem jak przez mgłę: Czy mówiłem kiedyś o brunetkach? O impulsywnych brunetkach? Musiałem chyba stracić rozum! — Nie cierpię siedzieć na łóżku — wyznała Selena i zgrabnym ruchem rzuciła się obok mnie na kołdrę w szare i złote pasy. Jej włosy przykryły jasną falą całą poduszkę. — Aaaaa! — przeciągnęła się z zadowoleniem i sięgnęła przeze mnie do stolika po papierosa. Gdy zapaliła, zapytała cicho: — Co się stało z tymi wybornymi czekoladkami, które kupiłam specjalnie dla ciebie? Założę się, że mama je zjadła! — Rozejrzała się po pokoju poprzez gęstą zasłonę rzęs. Miała szaroniebieskie oczy, jak dym z papierosa. — Widzę też, że wyniosła połowę kwiatów. Jaka szkoda! Chciałam jak najuroczyściej uczcić twój powrót do przytomności. — Jeżeli chodzi o powrót do przytomności, to nazwałbym go nie tylko uroczystym, ale po prostu... niezwykłym — orzekłem. — Naprawdę, kochanie? — odwróciła twarz tak, że niemal dotykała mojego policzka. — Kochany! Z tą zabandażowaną głową wyglądasz zupełnie inaczej. Jakoś tak bardziej... męsko. No, przyznaj sam, czy to nie ciekawe? Zupełnie, jakby się miało nowego męża... Trudno mi opisać wrażenie, jakie na mnie wywierała Selena. Prawdopodobnie była

rzeczywiście najpiękniejszą kobietą w Kalifornii. Co do tego Marny miała zupełną rację. Ale była jeszcze czymś więcej. Nie mogłem jej sobie wprawdzie przypomnieć, ale w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nie było nic ze sztuczności. Jej sposób bycia był jednocześnie podniecający i przy tym bardzo naturalny. Tak, Selena to potrafiła! Ta niezwykła prostota i naturalność sprawiały, że w jej zmysłowości była jakaś czystość i spontaniczność — miała w sobie coś z pogańskiej Greczynki. Zdrową ręką ująłem pęk jej miękkich, błyszczących włosów i przesuwałem po nich palcami. — Moja żona — westchnąłem. — Jak długo jesteśmy małżeństwem? — Dwa lata, kochanie. Trochę więcej niż dwa lata. — Gdzie ja cię na miłość boską znalazłem? — Och, jak mi te bandaże przeszkadzają! — zawołała i mocno wygięła szyję, żeby mnie pocałować — W Pittsburgu, kochanie — odpowiedziała. — Założę się nie wiem o co, że byłaś chlubą Pittsburga! — Owszem. Mężczyźni wariowali tam za mną, nawet zostałam wybrana miss Pittsburga. — Naprawdę? — Serio. — Przytuliła się do mnie mocno i przeniosła moją rękę ze swych włosów na piersi. — Kochanie, Nate bardzo się o ciebie martwi. On jest taki poczciwy! Postaraj się koniecznie odzyskać pamięć, nie masz pojęcia jakby to dobrze zrobiło jego zawodowej dumie. — Do diabla z Nate'em — odparłem studiując subtelny profil Seleny. — Powiedz mi raczej coś o mnie. Czy cię kocham? — Nie wiem, Gordy. Doprawdy nie wiem. A kochasz? — Tak na pierwsze wrażenie to chyba tak — powiedziałem i pocałowałem ją. — A ty? Czy ty mnie także kochasz? Odsunęła się trochę, przeciągając się rozkosznie. — Jesteś uroczy, Gordy! Uwielbiam cię po prostu! Naprawdę! — Ale mam podobno nikczemny charakter. Jestem nicpoń... lubię zaglądać do kieliszka... — Już czuję w tym palec Marny — stwierdziła Selena i na jej twarzy odmalowała się niemal nienawiść. — Wstrętny mały szatan! Co ona ci nagadała? — Tylko to, że jestem łajdak i nicpoń. — Coś podobnego! Ta dziewczyna przyprawi mnie kiedyś o chorobę! Co z tego, że lubisz trochę popić? Każdy lubi. — Czy i ty także pijesz czasem za dużo? Uśmiechnęła się, a potem roześmiała głośno swobodnym, szczerym, trochę schrypniętym śmiechem. — Kochanie, ja wszystkiego robię „troszkę... za dużo"! — Usiadła nagle na łóżku, wygładziła sukienkę i zdusiła w popielniczce papierosa. — Mój miły... wszystko to bardzo pięknie i wesoło, ale przecież miałam pomóc ci w szybkim i dokładnym przypomnieniu sobie przeszłości. — I właśnie usiłowałaś to robić — potwierdziłem. — Nic podobnego! Nie robiłam dosłownie nic, prócz tego, że cieszyłam się ogromnie, iż mój małżonek odzyskał przytomność! Nie możesz sobie wyobrazić, jak to przykro spać w jednym pokoju z mężem, który jest nieprzytomny i bezwładny jak kłoda! — To ty sypiałaś cały czas w tym pokoju? — Oczywiście, że w tym! — otworzyła szeroko oczy. — Od pierwszej chwili, jak cię tu przywieziono ze szpitala. — Wskazała gestem drugie łóżko. — A ty myślałeś, że gdzie? — Dopiero w tej chwili zacząłem się nad tym zastanawiać — przyznałem. — Doprawdy, kochanie, to było okropne... Cały jesteś w gipsie i w bandażach... — Selena

uśmiechnęła się i zapaliła drugiego papierosa, wciągając głęboko dym. —Ale mówmy na razie o czym innym. O czymkolwiek. Chociażby o tym na przykład, co powinieneś sobie przypomnieć... — Doskonale! — powiedziałem. — To może o Lidze Czystości „Aurora"? — Lidze Czystości „Aurora"? Czy koniecznie o tym właśnie musimy mówić? — Podobno uważacie, że powinienem wszystko o niej wiedzieć. Że to bardzo ważne. — To prawda, że to ogromnie ważne, ale równocześnie i ogromnie nudne! — No więc właśnie! Zacznijmy wobec tego od Ligii Czystości. Wydęła pełne pąsowe usta. — No, niech będzie! Więc wszystko zaczęło się od twojego ojca. Podejrzewam, że ojca też nie pamiętasz? Potrząsnąłem głową. — Słyszałem tylko, że nazywał się Gordon Friend Drugi i że nie żyje od miesiąca. I to wszystko. — Twój ojciec... — Selena zadumała się. —Jakby ci tu opisać twojego ojca? Był nieprawdopodobnie bogatym człowiekiem, adwokatem w St. Paul. I to jest najprzyjemniejsze, co ci o nim mogę powiedzieć. Ale jego najważniejszą cechą charakteru było to, że bardzo wysoko nosił głowę. — W zamyśleniu wzięła moją rękę i prawie bezwiednie zaczęła ją głaskać. — Niesłychanie wysoko. Wszystko mu przeszkadzało. Papierosy, taniec, szminka, alkohol, seks... — Aha, rozumiem! Mów dalej. — Jakie ty masz przyjemne ręce, kochanie! Takie szerokie i silne. Jak marynarz. — Marynarz... — Coś się poruszyło w mojej podświadomości. — Seleno, mnie się zdaje... — Ach, więc mówiliśmy o twoim ojcu — przerwała Selena i odwróciwszy oczy od moich rąk, zaczęła mówić bardzo szybko: — Co jeszcze można by o nim powiedzieć? No więc, jak pewnie sobie wyobrażasz, nie był człowiekiem łatwym. Aż nagle, dziesięć lat temu, kiedy życie z nim stawało się coraz bardziej ponure i prawie nie do zniesienia, twój ojciec zetknął się z Ligą Czystości „Aurora" i śmiertelnie się w tej instytucji rozkochał. Lekki niepokój, jaki się we mnie zbudził, raptem przygasł. Prawie 0 nim zapomniałem słuchając opowiadania Seleny. — Ale seksu chyba z nią nie uprawiał, co? — rzuciłem żartem. — Gordy! Nie bądź taki frywolny! — Selena uśmiechnęła się 1 opuściła oczy, żeby na mnie spojrzeć. W dalszym ciągu trzymała moją rękę przyciśniętą do piersi. — Liga Czystości „Aurora" jest organizacją światową i ma na celu zaprowadzenie w Stanach Zjednoczonych czystości obyczajów. Wydaje w związku z tym setki broszurek w rodzaju: Tańce, mała kobietko, to wymysł szatana albo: Diabeł ma swój udział w każdej butelce wódki — i tym podobne. Liga prowadzi od roku letnie obozy dla młodzieży, gdzie wdraża się czystość obyczajów i prostotę. No i naturalnie cała liga jest ogromnie kontra... — ...pomadkom do ust, tytoniowi, tańcom, alkoholowi i... seksowi — dokończyłem za nią. — Właśnie, mój skarbie! Na czele całej tej ponurej organizacji stał odrażający facet o nazwisku Heber. Pan Heber był przedstawicielem i agentem Ligi Czystości „Aurora" na całe St. Paul. Polubił twojego ojca od pierwszego wejrzenia, a twój ojciec również od pierwszego wejrzenia rozkochał się w panu Heberze i zaczął ładować w Ligę pieniądze, przyczyniając się do tego, że St. Paul stawało się z każdą chwilą coraz czystsze i czystsze moralnie... — Opadła znów na poduszki, a jej jasne włosy znalazły się tuż przy moim policzku. — Kochanie! Nie możesz sobie wyobrazić, co to było za życie! A raczej będziesz mógł sobie wyobrazić, jak tylko całkiem odzyskasz pamięć! Powiadam ci, że to był koszmar. Każdego ranka sprawdzał, czy wszyscy jesteśmy dostatecznie skromni i przyzwoicie ubrani. Osobiście ścierał w łazience puder z nosa Marny. Nie wolno nam było chodzić do teatru ani do kina. Spędzaliśmy długie, przeraźliwie długie wieczory w domu, słuchając, jak ojciec recytuje poematy o czystości obyczajów i czyta

beznadziejne broszurki pana Hebera. Jeśli chodzi o sprawy seksualne, to twój ojciec był ich szczególnym wrogiem... — Westchnęła głęboko, jak gdyby sobie coś przypomniała. — Kochanie, gdybyś wiedział, jak straszliwie byliście wszyscy sterroryzowani! — Rozumiem — powiedziałem. — Nie mogę tylko wyobrazić sobie na tym tle siebie jako pijaka i łajdaka. — Właśnie, Gordy... — Znów wzięła moją rękę w obie dłonie. Moje ręce wyraźnie w jakiś sposób ją fascynowały. — W tym właśnie sęk, że im bardziej ojciec cię zachęcał do zachowania czystości obyczajów, tym twoje obyczaje stawały się bardziej rozwiązłe. W gimnazjum pozwalałeś sobie na najbezwstydniejsze wybryki... — Przebierałem się w sukienki Marny i prowokowałem pana Hebera do robienia mi nieskromnych propozycji? Selena usiadła na łóżku w najwyższym zdumieniu. — Kochanie! Więc przypomniałeś sobie to wszystko? — Bardzo cię przepraszam, Seleno... ale dowiedziałem się tego od Marny. — Aaa! — powiedziała i położyła się z powrotem. — No więc tego rodzaju wyskoki i jeszcze gorsze — ciągnęła swoje. — Pan Heber uważał cię zawsze za nieczystego... Ojciec najchętniej wypędziłby cię z domu. Ale musisz wiedzieć, że Rodzina przez duże R to instytucja, którą Liga Czystości poważa najbardziej. Jednym z najulubieńszych poematów twojego ojca było długie wierszydło mniej więcej w tym stylu, że twój syn jest twoim synem i trzeba mu przebaczyć siedem razy po siedem razy. Nie, pomyliłam się. Siedemdziesiąt razy po siedem... No, zresztą wiesz o co chodzi. — Wiem, wiem — przytaknąłem. — Kiedy jednak skończyłeś gimnazjum, starał się trzymać cię możliwie daleko od domu. Wyrobił ci posadę w Pittsburgu i jakimś cudem udało ci się uniknąć natychmiastowego wylania z niej. Ale, Gordy, kochany Gordy! Co ty też wyrabiałeś w tym nieszczęsnym Pittsburgu! — zapatrzyła się przed siebie marzycielsko. — Tam właśnie poznałeś mnie, kochanie. Co to był za wieczór! — przytuliła się do mnie z całej siły. — Gordy... jak myślisz? Czy długo jeszcze będziesz musiał leżeć w tym gipsie? — Nie mam zielonego pojęcia. Musisz o to spytać swojego kumpla, Nate'a. Zmarszczyła brwi. — No, trudno! Zaraz, na czym to ja stanęłam? Aha, już wiem! Na tym wieczorze, kiedyśmy się poznali. Zaraz potem pobraliśmy się. Rzecz oczywista, nie byłam w typie twojego ojca. Starliśmy jednak jak najstaranniej makijaż i kupiliśmy dla mnie ohydną brązową kieckę w rodzaju tych, jakie noszą misjonarze w Chinach, i przywiozłeś mnie do domu. Zachowywałam się nienagannie, a twój ojciec szalenie mnie polubił. Potem napisałam nawet poemat wymierzony przeciwko seksowi i piłam z nim piwo z imbirem. A kiedy przyszła pora spać, to... pamiętasz? Zapijaliśmy się whisky z wodą sodową w wysokich szklankach! Potrząsnąłem bezradnie głową. — Nie, Seleno. Boję się, że nic z tego nie pamiętam. Jeszcze nie. Selena leżała dłuższą chwilę nieruchomo, trzymając moją rękę przyciśniętą do piersi. Czułem równe, mocne bicie jej serca. — I to wszystko działo się w St. Paul? — spytałem. Skinęła potakująco. — A w parę lat później przenieśliśmy się do Kalifornii? — Nie, kochanie. Ty i ja nie przenieśliśmy się z nimi. Zostaliśmy w Pittsburgu. — Czemu? — Bo pan Moffat... — zaczęła Selena. — Pan Moffat to kierownik kalifornijskiego oddziału Ligi Czystości „Aurora". Przyjechał raz w odwiedziny do pana Hebera i twój ojciec polubił go

jeszcze bardziej niż pana Hebera. Bo widzisz, pan Moffat reprezentował jeszcze czystsze obyczaje. Ojciec zlikwidował cały dom i wszystko w St. Paul i przeniósł się tutaj. Już wkrótce potem okazało się, że ta czystość odbiła się na jego sercu. Kilka miesięcy temu, przemawiając na jakimś zebraniu Ligii, dostał pierwszego ataku. Niedługo jednak zrobiło mu się lepiej i myśleliśmy, że wszystko będzie dobrze. Aż nagle zupełnie niespodziewanie... umarł. — A my przyjechaliśmy tutaj w związku z jego chorobą? Selena pokręciła przecząco głową: — Przyjechaliśmy już parę miesięcy wcześniej, bo nie mieliśmy gdzie się podziać. — Czyli innymi słowy Pittsburg miał nas już dosyć? — Ciebie, kochanie! Straciłeś posadę. Na koncie bankowym mieliśmy zaledwie sto dwadzieścia dolarów. Ale chyba pamiętasz to wszystko, Gordy? Mimo największych wysiłków nie zdołałem sobie nic przypomnieć i ze wstydem przyznałem się do tego Selenie. — O Boże! — westchnęła podkładając pod głowę ręce. — No, cóż... Trudno, kochanie. To chyba wszystko, co byłoby do powiedzenia o Lidze Czystości „Aurora". Z wyjątkiem, oczywiście, Jana. — Jana? Już Marny coś o nim wspomniała. Kto to jest ten Jan? — Tego nikt nie może dokładnie powiedzieć. W każdym razie jest to jedyny dobry pomysł twojego ojca. Zaangażował go jako „człowieka do wszystkiego". Jan to wynalazek pana Moffata. Holender pochodzący aż z jakiejś Sumatry. Przez pewien czas służył podobno w armii holenderskiej, a potem chyba z niej wystąpił. Sama nie wiem, jak (o było. Ma ze dwa metry wzrostu, budowy takiej jak mężczyźni Z okładek „męskich" magazynów, ale nie takich zupełnie „spod lady". Zawsze uśmiechnięty, w kąpielówkach. Ojciec i pan Moffat uwielbiali go, bo nie pije i nie pali. — I obce mu są sprawy seksualne? — spytałem. — Na ten temat nic nie wiemy — odpowiedziała Selena w zamyśleniu. — Ale wiesz? To prostak, zresztą nie w złym znaczeniu tego słowa, i albo nie potrafi, albo nie chce nauczyć się po angielsku, tak że na nic się nie zda pytać go o cokolwiek. — Po jej twarzy przemknął chytry uśmieszek. — Ale wydobędę kiedyś z niego wszystko. Na migi! Przysunęła do mnie twarz i pocałowała mnie w policzek, jakby lekko roztargniona. — No więc widzisz... Takie było, naturalnie w wielkim skrócie, twoje dotychczasowe życie. I naprawdę nic z tego nie pamiętasz? W wyobraźni miałem zatarty obraz jakiegoś marynarza i irysa... Zdawało mi się, że znowu zbliża się huk śmigieł. Ale było to tylko złudzenie. Na krótką chwilę bliskość Seleny, dotyk jej ciała utraciły swą magiczną moc. Czułem się jakoś nieswojo, niewyraźnie. — Nie — przyznałem. — Nie pamiętam nic, dosłownie nic... Najmniejszej nawet rzeczy. — Nic nie szkodzi, kochanie! — głos miała miękki, uspokajający. — Nikt nie wymaga od ciebie, żebyś sobie to wszystko od razu przypomniał. Ale nie przejmuj się; zapomnijmy o tym, odpocznijmy. I podczas tego wypoczywania nagle drzwi się otworzyły i do pokoju weszła majestatycznie matka, niosąc tacę z najprzeróżniejszymi lekarstwami. Ujrzawszy koło mnie na łóżku Selenę, przystanęła na chwilę i popatrzyła swoimi spokojnymi piwnymi oczami. — Sełeno, moje dziecko — powiedziała — mam wrażenie, że nie powinniśmy przemęczać Gordy'ego. Selena uśmiechnęła się do niej. — Ja go nie przemęczam. Właśnie sobie wypoczywamy... — Ach, wypoczywacie... — powtórzyła matka, stawiając tacę na stoliku przy łóżku. — To

bardzo dobrze. Nie jestem tylko pewna, czy przy tobie właśnie on wypocznie. A teraz zmykaj, moja mała! — Ależ, kochana mamusiu... — Selena usiadła na łóżku i posłała matce męża jeden ze swych najbardziej zniewalających uśmiechów. — Proszę cię... — Już i tak za długo tu byłaś, skarbie! Selena wstała, ociągając się i poprawiając sukienkę. Tymczasem u drzwi rozległo się skomlenie i do pokoju wpadł niewielki czarny spaniel. Wskoczył na łóżko i chciał gwałtownie polizać mnie po twarzy, przebierając kosmatymi łapami. — Peter! — zawołała ostro matka. — Peter, złaź z łóżka! Pies lizał mnie po twarzy, kręcąc radośnie ogonem. W momencie kiedy matka go zawołała, poczułem na całym ciele gęsią skórkę. Doznałem podobnego uczucia jak wówczas, kiedy wymówiono przy mnie słowo „irys" — tym razem jednak było to znacznie silniejsze. Ni to podniecenie, ni to strach przed czymś bardzo oczywistym, co jednak umykało mojej świadomości. — Peter? — powtórzyłem. — Ten pies nazywa się Peter? — Ależ tak, kochanie — potwierdziła Selena. — To przecież twój pies. Pamięta cię, a ty go sobie nie przypominasz? — Peter... Tak... tak. Zdaje mi się, że coś pamiętam. Pierwszy raz /.daje mi się, że istotnie coś pamiętam. Spaniel przewrócił się na grzbiet i wywijał zalotnie w powietrzu wszystkimi czterema łapami. Peter... Gęsia skórka na ciele przyprawiała mnie o dreszcze. Znów zahuczały śmigła, głośno, prawie ogłuszająco. Poczułem zawrót głowy. Nie zdając sobie niemal sprawy z tego, że mówię głośno, rzuciłem jak we śnie: — Ten pies nie nazywa się Peter... To ja się nazywam Peter. Peter! Nie jestem wcale Gordy Friend! Ja jestem Peter! W rozsłonecznionym pokoju zjawił się nagle jakiś cień. Wszystko wydało mi się jakimś koszmarnym snem; pogoda i bezpieczeństwo zmieniały się raptownie w grozę, chmury i dziwny, przyczajony strach. Ta nagła zmiana dotknęła także i obie kobiety. Stały przy łóżku, patrząc na mnie niespokojnie. Obie były w swoim rodzaju pięknościami... Selena cała lśniąca jak lato, a matka wspaniałą, jak bujna jesień... Ale na ich twarzach zobaczyłem jakiś dziwny wyraz... Bezwzględność... a może nawet... wrogość? Wymieniły między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Tak, byłem tego pewny. Po chwili obie podeszły bliżej i usiadły na łóżku. Odczuwałem niemal ciepło ich ciał — ta miękka kobieca bliskość niemal mnie dusiła. Matka ujęła mnie za rękę. Smukłe palce Seleny dotknęły mego ramienia. Uśmiech matki był tak łagodny, że wydało mi się niemożliwe, abym przed chwilą zobaczył na tej samej twarzy tak bardzo inny wyraz. — Mój drogi chłopcze — odezwała się swym głębokim pieszczotliwym głosem. — Ależ zapewniam cię, że jesteś Gordy Friend. Co za dzikie pomysły przychodzą ci do głowy? Powtarzamy ci przecież bezustannie, że jesteś Gordy Friend. A któż może lepiej o tym wiedzieć, jak nie matka i żona? Rozdział V

Selena wyszła zabierając ze sobą psa, a matka została przy mnie. Jej piersi, opięte w czarną, surową wdowią szatę były bardzo blisko mojej twarzy. Duszne, egzotyczne perfumy zagłuszały woń róż. Nie wypuszczała z rąk mojej dłoni, a na jej twarzy gościł uśmiech, który zdawał się mówić: „Wszystko będzie dobrze, mój chłopcze!" — Moje biedne dziecko — powiedziała po chwili. — Wyobrażam sobie, jakie to musi być dla ciebie straszne, że niczego sobie nie możesz przypomnieć... Niedawny wybuch zacierał się powoli w mojej świadomości. Nie pamiętałem już, o co właściwie poszło i co powiedziałem. Pamiętam tylko, że było to w związku z jakimś psem. Coś na chwilę rozbłysło mi w pamięci, pozostawiając po sobie pustkę i niewyraźne uczucie niepokoju. Gdzieś tam głęboko, na samym dnie świadomości, tkwiła jeszcze nieufność do siedzącej obok kobiety. Nie potrafiłem jednak dotrzeć do źródła tego uczucia. Gładziła mnie delikatnie po głowie, a jej miękkie, chłodne palce przesuwały się tam i z powrotem po bandażach. — Czy nie boli cię głowa, kochanie? Biały dekolt, spokojna twarz, sztywno wyprostowany kark, niedbale rozrzucone i lekko potargane kasztanowate włosy — wszystko to łączyło się w jedno kojące wrażenie. Nie miałem najmniejszego powodu do podejrzliwości... Chyba, że zdołałbym sobie coś konkretnego przypomnieć... — Tak — przyznałem. — Trochę mnie boli głowa. Ale co to było przed chwilą z tym psem? Co ja takiego powiedziałem? — Ależ nic, kochanie, absolutnie nic — roześmiała się matka. — Na pewno coś powiedziałem — upierałem się. — I to coś miało związek z imieniem psa... — Nie męcz się, kochanie! Uspokój się... Mówiąc to schyliła się i pocałowała mnie w czoło, a ja pomyślałem, że od chwili odzyskania przytomności wszyscy się starają uśpić moją czujność pocałunkami. — Nate uprzedził mnie — ciągnęła swoje matka — że możesz mieć jakieś urojenia, jakieś halucynacje. Że będziesz kojarzył w myślach pewne rzeczy w przekonaniu, że jest to coś realnego, podczas gdy w rzeczywistości będą to tylko urojenia. I to wszystko, synku... — 1'oklepała mnie po dłoni i podeszła do stolika z lekarstwami. — No, ale już czas na twoją pigułkę — orzekła. — Krótka pokrzepiająca drzemka dobrze ci zrobi. Już i tak jak na pierwszy dzień miałeś za dużo wrażeń. Ja, Marny, Selena — obawiam się, że za bardzo cię zmęczyłyśmy... — Trzymając w jednej ręce pastylkę, a w drugiej szklankę wody, usiadła przy mnie uśmiechnięta. — Otwórz usta kochanie! Poczułem odruch buntu, żeby odmówić przyjęcia lekarstwa. Odruch ten był jednak bardzo słaby, nie przychodziła mi na myśl żadna rozsądna wymówka. Poza tym było w tej kobiecie coś, co mnie skłaniało do odgrywania roli inwalidy. Jej postawa, jej spokój — wszystko to razem sprawiało, że przestałem zastanawiać się nad trapiącymi mnie problemami i poddałem się bez reszty kojącemu działaniu poduszek. Jakież to były problemy? Pozwoliłem jej włożyć mi do ust pastylkę i podać wodę do picia. Przełknąłem jedno i drugie. Poklepała mnie po ręce. — Kochany chłopak — powiedziała. — Uśmiechnij się jeszcze do mnie... Uśmiechnąłem się, jak tego chciała. Nawiązała się między nami nić porozumienia. — Kochanie — pocałowała mnie jeszcze raz. — Nawet się nie obejrzysz, jak spokojnie zaśniesz... Istotnie stało się tak, jak zapowiedziała. Jeszcze przez moment patrzyłem sennie, jak poprawia róże w wazonie, a już w następnej chwili zapadłem w głęboki sen. Gdy się przebudziłem, byłem sam w pokoju. Słońce już znikło, a szarozielone światło, sączące

się przez okna, napełniało cały pokój jakimś podwodnym spokojem. Głowa przestała mnie boleć. Myśli układały się wyjątkowo jasno. Doskonale pamiętałem wszystkie osoby, które mnie tego dnia odwiedzały. I każde wypowiedziane przez nie słowo. — Jestem Gordy Friend — oznajmiłem głośno. — Miałem wypadek samochodowy i w związku z tym utraciłem pamięć. Leżałem nieruchomo na łóżku. Stopniowo zacząłem sobie uświadamiać sztywność nogi i ramienia, uwięzionych w gipsie; po raz pierwszy zrozumiałem to unieruchomienie niejako atrybut choroby, ale jako przeszkodę w swobodnym poruszaniu się. Leżę w łóżku — pomyślałem — i mam nogę i rękę w gipsie. Jestem bezbronny. Nie mogę się ruszać. Nie mogę stąd odejść. Jestem bezbronny... Po cóż jednak miałbym stąd odchodzić? Jestem przecież Gordy Friend i znajduję się we własnym domu. Otaczają mnie miłością, opieką... A jednak świadomość własnej bezsilności wzbudziła we mnie jakieś przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa. Moje oczy, leniwie przesuwające się po całym pokoju, spoczęły wreszcie na małym bocznym stoliczku. Stał na nim wazon z lewkoniami, białymi i pąsowymi. Ale czyż, zanim zasnąłem, nie było w nim irysów? Iris... Czułem podświadomie, że irysy mają dla mnie jakieś tajemnicze znaczenie, a to, że zabrano je z pokoju, także coś musi znaczyć. Zaczął we mnie wzrastać niepokój przeradzający się niemal w uczucie paniki. A jeżeli nie jestem Gordy Friend? Co wtedy? Myśl ta sformułowała się w mojej głowie bez żadnego zrozumiałego powodu. Uświadomiłem sobie, że to nie ma najmniejszego sensu. Moja matka, siostra, żona i zaprzyjaźniony lekarz orzekli zgodnie, że jestem Gordy'm Friendem. Jedynie jakiś spisek — niczym nie wytłumaczony spisek — wrogi, szalony, mógł skłonić wszystkich do wmówienia mi nieprawdy. Raz zrodzona myśl tkwiła jednak uparcie w mózgu, nabrzmiewając jak wzbierający wrzód. ...A jeżeli nie jestem Gordy'm Friendem?... Drzwi uchyliły się cicho i w szparze ukazała się twarz Marny. Malowało się na niej skupienie charakterystyczne dla kogoś, kto obserwuje śpiącego. — Halo — powiedziałem cicho. — Ooo! Już nie śpisz? Otworzyła drzwi szerzej i podeszła do łóżka. Podobnie jak za pierwszym razem, w jednej ręce trzymała shaker z cocktailem, a w drugiej małą szklaneczkę. Odrzuciła gwałtownym ruchem błyszczące czarne włosy i usiadłszy przy stoliku z różami przyglądała mi się uważnie. Jej młoda owalna twarz o chłodnych, opanowanych oczach i intensywnie czerwonych ustach była pogodna, przyjazna. Nie wiem dlaczego bardziej budziła we mnie zaufanie niż troskliwość matki I żywiołowy temperament Seleny. — A ty jeszcze pijesz? — zdziwiłem się. — Oszalałeś?! Tamto przedtem to był lunch, a teraz jest kolacja. Zaraz i tobie przyniosę — nalała do szklaneczki cocktailu. — Pomyliłam, że może będziesz miał przed kolacją chęć na kieliszek, więc się wymknęłam cichaczem. Chcesz? Uśpione na chwilę podejrzenia obudziły się we mnie z nową mocą: — A przecież mówiłaś przedtem, że mi nie wolno pić... — No oczywiście, że ci nie wolno pić, kochanie — roześmiała się pokazując drobne białe ząbki i koniuszek różowego języka. Pochyliła się nade mną niemal pożądliwie, podsuwając mi szklaneczkę. —Ale takie małe wykroczenie między nami... — Kobieta umie skusić — przyznałem, biorąc z jej ręki szklaneczkę. Piekący smak, który poczułem na podniebieniu, sprawił mi przyjemność.