uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Patrick Quentin - Tropiciel

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :902.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Patrick Quentin - Tropiciel.pdf

uzavrano EBooki P Patrick Quentin
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

Quentin Patric TROPICIEL Zgodnie z rozkładem lotów nowojorski samolot zatrzymał się na dziesię- ciominutowy postój w Miami. Mark Liddon, rosły blondyn opalony niemal na Murzyna, pospieszył do biura linii Western Union. Jeszcze w Wenezueli wpadł na wspaniały pomysł zrobienia niespodzianki Ellie. Chciał zagrać rolę wracającego z biura, jak codziennie, mimo że bawił osiem tygodni w Wenezueli. „Hej —powie jej —jak spędziłaś dzisiejsze popołudnie?!” Ale podczas długich godzin lotu z Caracas wrócił mu cały zdrowy rozsądek. Przecież Ellie oczekuje go nie wcześniej jak za dwa tygodnie, a nie jest typem kobietki czekającej przy kominku powrotu męża i grzejącej mu ranne pantofle. Dlaczego nie miałaby gdzieś pójść? Na przykład do Klubu Lorton. Albo — co gorsza, zaprosić do domu całą tę bandę wesołych, rozgadanych przyjaciół, którzy traktowali takie party jak bezustanny „maraton towarzyski”! O nie, on chce mieć żonę tego wieczoru wyłącznie dla siebie — nie zrobi więc żadnych głupich kawałów w związku z nieoczekiwanym powrotem. Za biurkiem siedziała blondynka, stukająca ze znudzoną miną na maszynie. Mark wziął z przegródki na biurku formularz telegraficzny, zaadresował i wypisał tekst: Wracam dzisiaj o pierwszej w nocy. W wieczór wigilijny i święta będziemy znowu razem! Tysiąc całusów. Mark. Gdy wręczał blankiet znudzonej blondynce, z głośnika, umieszczonego w rogu sali, rozległ się nosowy głos: „Pasażerowie lotu numer 312 do Nowego Jorku proszeni są o zajmowanie miejsc”. Kiedy samolot odrywał się od ziemi i unosił coraz wyżej w niebo, Mark miał wrażenie, że trzyma cały świat w zaciśniętej dłoni. Ciężkim przeżyciem było dla niego rozstanie z Ellie zaledwie po trzech krótkich tygodniach małżeństwa. Ale —jak się okazało — decyzja jego była słuszna. Wyniki badań w kopalni nafty w Wenezueli były pozytywne. Ta praktyka mogła ustalić jego opinię liczącego się inżyniera-górnika. Długie lata wkuwania całymi nocami, staż na mamie płatnych posadkach i wytrwałość uwieńczone zostały nadspodziewanym wręcz sukcesem. Skoryguje to też jedyny wyrzut w jego małżeństwie. Nikt już nie nazwie go eks- bokserem, któremu udało się skłonić Ellie Ross do małżeństwa. A i rodzice Ellie nie będą kręcić długimi, „rasowymi” nosami i mruczeć: „Łowca posagu”! Bo teraz stoi wysoko na drabinie społecznej, jak to kiedyś sobie zakładał. Ellie, oczywiście, kpiła sobie z tych „nierówności” majątkowych. — Kochany — mówiła, śmiejąc się — widzisz przecież, że jesteśmy dla siebie stworzeni! Czy to ważne, skąd mamy pieniądze? Ale Ellie nie rozumiała wszystkiego. Zbył była młoda i szalona, by wiedzieć, co jest właściwe, a co nie. To dwumiesięczne wygnanie do Wenezueli dopiero stworzy z nich dobraną parę małżeńską — państwo Liddon! Lekkie kołysanie samolotu sprawiło, że Mark popadł jakby w półsen. Przeniósł się myślami do początków swej znajomości z Ellie. Wspomnienia te były swoistego rodzaju rozgrywką w czasie długich dni spędzanych na naftowych terenach Wenezueli i ponurych nocy, kiedy cięły go mo- skity. Początek gry był zawsze jednakowy: Oto siedzą sobie z Arlene w barze dancingowo-karcianego Klubu Lorton. Mark gardził w

duszy tego rodzaju lokalami rozrywkowymi, ale poszedł tam, bo to były urodziny Arlene i jedna z jej klientek u Mauri- ce’a, gdzie pracowała jako fryzjerka, dała jej kartę wstępu. Początkowo czuł się obco i głupio, a nawet był nieco znudzony całą atmosferą, aż do chwili, kiedy podwójne drzwi wiodące do salonów gry, otworzyły się i stanęła w nich dziewczyna. Towarzyszyło jej dwu młodzieńców w smokingach. Jednym był barczysty, nadęty młodzieniec z tych, co się żenią z bogatymi debiutantkami sezonu — drugim zaś Victor, właściciel Klubu. Uwagę Marka pochłonęła wyłącznie dziewczyna. Miała na sobie białą, zupełnie pozbawioną pleców wieczorową suknię, a piękne i równo opalone ciało, ramiona i twarz wspaniale kontrastowały z bielą sukni i kremowego koloru włosami. Wyglądała na uczennicę, usiłującą przedwcześnie grać rolę lwicy salonowej. Była oczy wiście piękna, ale to nie uroda, lecz jej dziewczęcość przykuła tak gwałtownie uwagę Marka. Taka cudowność nieskażona — jakby rzekł poeta. Arlene podniosła wzrok znad drinka i powiedziała: — O, to Eleanor Ross! Zawsze się u mnie czesze! Słyszał o niej, oczywiście —jak każdy studiujący gazety, musiał słyszeć o Eleanor Ross, jedynaczce prezesa Zakładów Stalowych Rossa. Tej, która trzy lata temu obcięła warkoczyki i trafiła do gazet jako narzeczona byłego gwiazdora kina. Podczas kiedy Mark, zafascynowany, nie odrywał od niej oczu, dziewczyna i jej nadęty towarzysz rozstali się z Victorem i skierowali w stronę baru. Panna Ross zobaczyła nagle Arlene i twarz jej rozpromieniła się uśmiechem dziecka, które ujrzało coś bardzo zabawnego. — O! I Arlene tutaj! Chwała Bogu, nareszcie ktoś wesoły! Bo tu dzisiaj sami nudziarze! Och, może przedstawię pana Coreya Lathropa... Podczas gdy gestem wskazywała na towarzysza, jej niebieskie oczy ruchliwe jak motyle, spoczęły na obliczu Marka. — Nie mam pojęcia, kim pan jest — powiedziała — ale jestem absolutnie pewna, że zaraz z panem zatańczę! W tym miejscu film, rozwijający się w pamięci Marka, nieco się zatarł. Pamiętał tylko tyle, że znaleźli się na parkiecie. Była lekka jak piórko, ale przytulała się do niego mocno i ciepło, jak gdyby bała się go wypuścić z ramion. Takajuż Ellie była! W parę sekund po poznaniu miało się wrażenie, że zna się ją do dawna. — Jestem wściekła na Victora — mówiła — a głos jej pamiętał tak wyraźnie, jakby w tej chwili mówiła do ucha. — Nie daje mi tutaj zagrać! — Czemuż to? — Bo twierdzi, że jestem wstawiona! A kiedy jestem wstawiona, to chociaż miewam genialnego nosa, w końcu jakoś zawsze zgrywam się do suchej nitki. Tak przynajmniej uważa Victor i nie chce, bym przegrywała. Bo wie, że tego nie będę mogła spłacić i będzie musiał mnie zabić... — Tu podniosła na niego oczy jak niewinnie dręczone dziecko. — Mówię poważnie, proszę pana. On musi zabijać tych, co nie płacą mu długów! Inaczej nie utrzymałby tego interesu! Mark nie umiał prowadzić takich banalnych i bezmyślnych rozmówek. Należały one, takjak i cała ta dziewczyna, do świata, którego wcale nie znał. Bardziej już Arlene, mająca tam sporo ekscentrycznych klien tek. Ale kiedy panna Ross znów się uśmiechnęła, w jednej chwili odkrył, te nikogo w świecie tak nie pragnie, jak tej dziewczyny... — Hm, nikt nas sobie nie przedstawił — zauważyła nagle. — Jestem Ellie. Ellie Ross. — Wiele słyszałem o pani... — O, Boże, jeśli tak, to jest pan przynajmniej ostrzeżony! A pan? Jak pan się nazywa? — Mark Liddon.

— Moi rodzice znająjakichś starych nudziarzy Liddonów z Newport. Z chemicznej branży. — Właściwe to pochodzi od Liczdonski. A mój ojciec był z branży szewskiej, nie chemicznej. Żelował obuwie... — Boże, to fascynujące! — zawołała. — Tak pani uważa? — Oczywiście! To święta tajemnica rodzinna, ale cała fortuna Rossów powstała właśnie dzięki... szewcom! Mój wielce marudny dziadek wyrabiał i dostarczał zakładom szewskim drewniane kołeczki do zelówek. I to bardzo podłe kołeczki, trzeba przyznać. Siedział kątem w sklepie ze słodyczami. Tysiące szewców wnosiło reklamacje! — Powiada pani, że tysiące? — Setki tysięcy, proszę pana! Przechodząca obok fotela stewardesa potrąciła go łokciem i ekran wspomnień raptem opustoszał. Uśmiechnęła się profesjonalnym uśmiechem, on zaś odwzajemnił zdawkowo ten grymas, nie spojrzawszy nawet na nią. Przymknął znowu oczy, żeby nawiązać myślowy kontakt z Klubem Lorton. Na czym to się ta rozmowa urwała...? Aha! — Powiada pani, że tysiące? — Setki tysięcy! I wie pan co? Jest pan najjaśniejszym blondynem, jakiego widziałam w życiu! Skąd to? Szwed? — Nie... raczej Czech! — Jestem trochę zawiana i kiwa mi się pan w oczach jak maszt na okręcie... A pan, panie Maszcie, w czym pracuje? Także przy reperacji obuwia? — Nie. Jestem inżynierem, proszę pani! — O nieba! — Czemu aż tak? — Bo każdy jest jakimś inżynierem albo kimś równie szacownym... — Pani sobie ze mnie żartuje... — Wcale nie żartuję i szacowna też nie jestem. I wie pan co... Strasznie chciałabym zadać panu jedno bardzo niedyskretne pytanie... Ale to bardzo niedyskretne... — No to już! Proszę strzelać śmiało! — Czy pan jest... facetem Arlene? — To nie tak. Wychowywaliśmy się razem w Providence. Znam ją od niepamiętnych czasów... — Poczuł dreszcz na plecach, kiedy sam spytał: — A czy... czy Lathrop jest pani facetem? — Corey? Och, tak się ogólnie uważa! On jest jakimś tam urice w zakładach papy. Ma przed sobą co najmniej tuzin wspaniałych karier! Cały tuzin, naprawdę! Ale poza tym to jest szalenie, ale to szalenie cnotliwy. Wprost dławi się od szlachetnych uczynków. Corey to tajna broń papy, mająca wyciągnąć mnie z manowców grzechu... — A do jakiego stopnia są te manowce grzeszne? — Najgrzeszniejsze, jak tylko się da! I jeszcze trochę. Nawet Corey nie dałby rady tych grzechy odkupić! — Jej palce wpiły mu się mocniej w ramię, gdy dodała: — O, wraca do nas, żeby mnie odbić. Błagam, inżynierze, niech mu pan da w zęby! Niech go pan zastrzeli! Powie mu, że wyjeżdżam daleko, na cały weekend...! Mark czuł, że prawie już zasypia. Film przekształcił się w jakiś montaż fragmentów z owego trwającego tydzień weekendu, kiedy to niemal na chwilę nie rozstawali się z Ellie ani w dzień, ani w nocy, a scysje z Co- reyem Lathropem były nieuniknione — po czym odbył się spontaniczny ślub w Maryland, a w konsekwencji straszliwa scena z panem i panią Ross. Wszystkie te nieprawdopodobne elementy łamigłówki, które powinny były przynieść w rezultacie klęskę, przyniosły faktycznie jeszcze mniej prawdopodobne szczęście... „Niech go pan zastrzeli! Powie mu, że wyjeżdżam daleko, na cały weekend...!” I cóż było

potem? Myśli zaczęły mu się coraz bardziej plątać i gdzieś uciekać. Zdrzemnął się i uśmiechnął we śnie, bo zdawało mu się, że obok siedzi Ellie. Kiedy się ocknął — samolot lądował właśnie na płycie lotniska La Guardia. Czul się rześki i nastrojony na najradośniejszą nutę. Szybko przebrnął przez cło i wszelkie inne formalności vrçazdowe i nie wiedzieć kiedy znalazł się na Czterdziestej Drugiej Ulicy w przypominającej karawan lotniskowej limuzynie. Zaczął padać gęsty śnieg. Gdy taksówka skręcała w Park Avenue, duże, gęste płaty wirowały na de ciemnych sylwetek domów. Ustawione przy wyludnionych głównych ulicach choinki lśniły kolorowymi bombkami i srebrnymi łańcuchami. —Róg Siedemdziesiątej Piątej? — upewnił się kierowca. —Tak. Taksówka zakręciła i zatrzymała się przed długim portykiem domu. Mark wysiadł, ciągnąc za sobą walizkę. O tej porze portiera już nie było przed drzwiami. Zapłacił taksówkarzowi i ten pogrążył się w skąpanym śniegiem mieście. Mark wszedł do środka. Stary windziarz pełniący nocny dvżur, drzemał w fotelu a la Ludwik XV pod lustrzaną ścianą. Na jego widok zerwał się natychmiast, mrugając zaspanymi oczami i ku zdumieniu Marka, od razu go poznał. On sam czuł się jeszcze ciągle jak intruz na de tego luksusowego otoczenia zdecydowanie bliższego Ellie. —O! Pan Liddon! Witamy w domu! Wrócił pan na samo Boże Narodzenie, co? —Właśnie! Razem podeszli do windy i staruszek zawiózł go na najwyższe piętro. —Czy zanieść pańską walizkę, panie Liddon? —Nie, nie! Dziękuję bardzo! Dam radę! —Służę uprzejmie! Wesołych świąt, panie Liddon! Mark przeszedł jeszcze korytarzyk prowadzący do ich mieszkania. Z mocno bijącym sercem wyjął z kieszeni klucze. Za drzwiami była całkowita ciemność. Zorientował się od razu, że Ellie nie ma w domu, bo kiedy w nim przebywała, lubiła, żeby wszystkie światła były zapalone. Radosne podniecenie Marka nagle przygasło. Postawił walizkę i zapalił światło. Kiedy długi korytarz rozjaśnił się, zobaczył na grubym dywanie u swych stóp długą żółtą kopertę z nadrukiem „Western Union”. Podniósł ją i przeczytał treść swojej depeszy: Wracam dzisiaj o pierwszy w nocy. W wieczór wigilijny i święta będziemy znowu razem! Tysiąc całusów. Mark. Poczuł się niemal chory z rozczarowania. Ellie musiała wyjść przed otrzymaniem depeszy. Za późno się zdecydował na jej wysłanie. Przeklinał siebie w duchu za opieszałość i głupie pragnienie sprawienia żonie niespodzianki! Wszedł do saloniku i przekręcił kontakt, zapalając wszystkie lampy. Olbrzymi, fantastycznie umeblowany pokój o granatowych ścianach, miękkich barwnych draperiach i abstrakcyjnych malowidłach nie był specjalnie zachęcający — małżeństwo jego trwało jeszcze zbyt krótko, by się z tą atmosferą oswoić i uważać te pokoje za swój „dom”. Ale Ellie z pewnością niedługo wróci, a on tymczasem weźmie tusz, przebierze się, przygotuje drinki i będzie cierpliwie czekał. Inaczej wprawdzie wyobrażał sobie ten upragniony powrót, ale trudno! Bywa i tak! Wszedł do sypialni; już od progu wionął ku niemu zapach perfum, jakich używała Ellie — lekki... wiosenny. Był tak intensywny, iż dałby niemal uciąć sobie głowę, że ona musi być obok, blisko. Kiedy jednak zapalił górne światło, zobaczył, że ich wspaniałe, wygodne, wsparte na estradzie o czterech kolumienkach loże jest puste i nie rozesłane zwyczajnie na noc. Pościel była w okropnym nieporządku. Długa, przydymionego koloru wieczorowa suknia leżała rzucona niedbale na różowy szezlong — złote pantofelki z lamy, obok toalety, a

na wierzchu stłamszonej, różowej pościeli — koronkowy staniczek. Niedostatek i surowa dyscyplina, w jakiej był wychowany, zakorzeniła w nim od dzieciństwa zamiłowanie do przesadnego niemal porządku — zdążył się jednak trochę przyzwyczaić do chaosu, w jakim żyła Ellie. Po raz pierwszy chyba od ślubu zastanowił się, jakby się do takiej synowej ustosunkowała jego matka, skromna, surowa Czeszka. Ta myśl wydała mu się tak zabawna, że mimo woli uśmiechnął się do siebie. „Mama prawdopodobnie dałaby jej porządnie w skórę — pomyślał — i kto wie, czy to nie byłoby najmądrzejsze!” Rozbawiony panującym tu nieładem, zdjął ubranie, rzucając każdą jego część, gdzie popadło. Potem, całkiem już nagi, poszedł do wyłożonej czarnymi kafelkami łazienki i wziął gorący prysznic. Kiedy strumienie parującej wody spływały po jego jasnych jak słoma włosach, lustro odbijało ze wszystkich stron rosłe, muskularne ciało. W Wenezueli chodził przez cały czas wyłącznie w szortach i opalone na mahoń nogi i plecy, groteskowo kontrastowały z bielą smukłych bioder. Gdzie, u licha, może siedzieć Ellie? Oczywiście bawi się gdzieś w gronie tych wesołków, znanych Markowi przeważnie tylko z imion. Ale gdzie oni mogą być? Bez specjalnego powodu pomyślał o Coreyu Lathropie. Sprzątnął mu przecież sprzed nosa Ellie, teraz powinien być mu obojętny. Ale Corey posiadał wszystko, czego od urodzenia pozbawiony był Mark — odziedziczony po rodzicach majątek, właściwe stanowisko, „odpowiednią” rodzinę i wychowanie. Mimo że się do tego za nic nie przyznawał, Corey budził w Marku poczucie niższości. I nagle wpadło mu do głowy: a jeśli Ellie wyszła z Coreyem Lathropem? \ \. Wytarł się mocno ręcznikiem, wyszedł z łazienki i wyciągnął ze schowka w przedpokoju stary szary płaszcz kąpielowy. Już w dniu ślubu czuł się bardzo skrępowany w tej wiekowej garderobie i żałował, że nie kupił nowego. Ale Ellie przepadała właśnie za tym starym. „Kochanie, on tak cudownie trzyma zapach sali treningowej, że nigdy nie będę miała wątpli- wości, że wyszłam za boksera!” Zawiązując szlafrok, wrócił do salonu i zaczął powoli wspinać się spiralnymi schodami wiodącymi na pięterko, do baru. Nie, Ellie na pewno nie wyszła z Coreyem, który, jak twierdziła, śmiertelnie ją nudził. Setki razy zapewniała o tym męża. „Corey piastuje stanowisko ławnika w sądzie i w wolnych chwilach bierze udział w posiedzeniach decydujących o zwolnieniach warunkowych dla więźniów. Co można robić z człowiekiem, który uważa, że jego największą przyjemnością jest nawracanie skazańców?” — mawiała do Marka. Salon był bardzo wysoki, a bar urządzony był na górze w kształcie małego tarasu przy samym wejściu i otoczony białą balustradą. Ze słupków balustrady zwieszały się pnącza tropikalne: rośliny w białych doniczkach. Światło z salonu dochodziło tu jedynie w kształcie cienistej smugi — Mark zatrzymał się na chwilę, chcąc sobie przypomnieć, gdzie tu jest kontakt. Kiedy go przekręcił, cały taras rozjaśnił się jakby blaskiem słońca. Zobaczył w tym świetle znane sobie lawendowoszare ściany, niskie oto- manki i bar w kształcie’podkowy z jasnego dębu. Nagle stanął jak wryty. Rozciągnięty na wznak przy jednym z barowych stołków leżał ubrany w wytworny wieczorowy strój — młody człowiek. Od razu rozpoznał w nim Coreya Lathropa. Wyglądało to jak jakieś koszmarne ucieleśnienie krążących mu po głowie myśli. Przyklęknął przy leżącym i zobaczył, że na jego piersi widniała wielka purpurowa plama. Podniósł zimną, bezwładną rękę i poszukał pulsu. Nie bił.

Tak więc Corey Lathrop nie był żadną fantasmagorią. Leżał tu całkiem konkretnie i namacalnie. A w dodatku — z całą pewnością—już nie żył. Mark dłuższą chwilę stał nieruchomo. Czul, że pot spływa mu po ciele, a w głowie huczy pełna niepokoju myśl: w jaką to znowu kabałę wpakowała się ta mała? Już po chwili jednak zaczął szukać takiego rozwiązania, które by tłumaczyło Ellie. Może gdzieś wyjechała i zostawiła mieszkanie do dyspozycji Coreyowi? Albo może... Nie! Wszelkie domysły odsuwał chwilowo na bok. Nie powinien zaczynać od oszukiwania samego siebie. Bo Ellie... to była przecież tylko Ellie! Zawsze skłonna do szaleństw i w tej historii też raczej tkwiła po uszy. A skoro ona, to i on. Musi zachować spokój, nie poddawać się żadnym uczuciom, wziąć się w garść. Musi działać z chłodną rozwagą, jakby opracowywał jakiś zawiły problem inżynierski. Zrekonstruować, jeżeli to możliwe, wszystko, co mogło tu zajść, znaleźć źródło niebezpieczeństwa i zneutralizować je. Tylko spokój! Powtarzał sobie te słowa w duchu — dawny nawyk z czasów, kiedy był zawodowym bokserem i różne niebezpieczeństwa groziły mu na ringu. Już samo brzmienie tych słów posiadało magiczną siłę — a czas nie zatarł ich mocy. Poczuł tylko leciutki zawrót głowy — ale wiedział, że to minie. Tylko spokój! Ukląkł jeszcze raz przy zwłokach Coreya. Dotknął ręką chłodnych policzków leżącego i stwierdził, że są sztywne i jakby lekko ściągnięte w dół. Nie znał zasad rigor mortis, ale widział, że szczęka dopiero zaczyna sztywnieć. Corey musiał umrzeć niedawno — najdalej przed paroma godzinami. Zaczął szukać rewolweru, ale bez rezultatu. Szaleństwem zatem byłoby podejrzewać samobójstwo: z tym również musiał się, niestety, pogodzić. Podszedł do baru i wypił sporą porcję whisky. Na ladzie barku stały szklaneczki — dwie obok siebie — a przy nich napoczęta butelka. Dwie... Corey i Ellie? I to nie wróżyło nic dobrego. W lustrze nad barem zobaczył odbicie swojej twarzy. W tym starym, szarym płaszczu kąpielowo-tre- ningowym, ściśniętym na wąskich biodrach i z jasnymi, mokrymi jeszcze \ po prysznicu włosami — wyglądał mało zaradnie, jak na kogoś, kto stanął oko w oko z najcięższą chyba próbą w życiu. Usiadł na jednym z wysokich taboretów przy ladzie i popijając powoli zaczął zastanawiać się nad sytuacją. Dwie używane szklaneczki po whisky. Broni brak. Ellie także. Czy to właśnie ona go zabiła? I w panice uciekła, zabierając rewolwer? Tak właśnie zrobiłaby Ellie. Gdyby zaszło coś podobnego, nie byłoby jej tu nigdzie w pobliżu — uciekłaby w jednej chwili. Było zastanawiające, jak dobrze rozumiał jej odruchy i jak bezkrytycznie je przyjmował. Tak, Ellie z całą pewnością by uciekła. Ale wiedział o niej i coś więcej, coś ważniejszego, czego był tak pewien, jak siebie samego. Ellie może była dzika, rozhukana, ale nigdy zimna i wyrachowana. Jeśli zabiła Coreya — to przez przypadek, albo sytuacja sprawiła tak tragiczny koniec. Mogła zabić, jak szalone dziecko, ale nigdy jak potencjalna morderczyni. Ale na razie nie chodziło o to, co tu zaszło i dlaczego zakończyło się morderstwem. Ważne było, jak całą sprawę uporządkować. Wbrew zdrowemu rozsądkowi poczuł jakieś nerwowe podniecenie, egzaltację. Jego męskość, jego zdolność obronienia żony wystawione zostały na decydującą próbę. Przyjął to wyzwanie losu! Dopił whisky i poczuł, że ogarnia go lodowaty spokój. Wiedział już, jak ma postąpić. Mark nie był bynajmniej człowiekiem lekceważącym porządek i prawo. Gdyby nie był to

szczególny przypadek — od razu zawiadomiłby policję. Ani on, ani Ellie nie mogli spędzić reszty życia jako ludzie wyjęci spod prawa albo zbiegowie. Musi jednak przedtem odszukać Ellie, dowiedzieć się od niej wszystkiego, co tu zaszło, usłyszeć jakąś prawdopodobną wersję. Zawiadomić teraz policję i z konieczności przyznać się do ucieczki Ellie — byłoby dla niej fatalne. Gdyby doszło do procesu, nie miałaby szans, zważywszy, że Corey był przecież jej dawnym narzeczonym. Nie! Najważniejsze to odnaleźć Ellie, nim policja odkryje ciało Coreya. A to z konieczności — musi trochę potrwać. Bóg jeden wie, gdzie ona obecnie się znajduje — jedno jest pewne, że do tego mieszkania nie wróci. Jutro, koło dziewiątej przyjdzie ich stara sprzątaczka. Szwedka. Jeżeli ciało Coreya pozostanie tu, na pewno je znajdzie. To znaczy, że ma zaledwie kilka godzin na znalezienie Ellie. A kilka godzin — to stanowczo za mało! Wobec lego jest tylko jedno jedyne wyjście — pozbyć się ciała Coreya' Decyzja ta, tak krańcowo odmienna od wszystkiego, czym się zajmował w życiu — wydała mu się raptem zupełnie naturalna. Jego przesadny spokój napawał go przekonaniem, że nigdy trzeźwiej nie myślał. Ukrycie ciała było wykroczeniem. Jasne. Ale nie da się tego uniknąć! Sprawy i tak stoją źle... nic tu nie zaszkodzi, jeżeli będą stały jeszcze gorzej! Na wypadek jednak interwencji policji, wyjął z eleganckiej papeterii Ellie szary arkusik papieru i wyrysował z inżynierską precyzją szkic ułożenia zwłok. Przynajmniej będzie miał dowód, że zachował się jak człowiek | poczuciem odpowiedzialności. Skończywszy rysunek; złożył go starannie i wsunął do kieszeni płaszcza. Potem wrócił na stołek przed barem i zapatrzył się w zwłoki Coreva. Bez względu na to, jak się pozbędzie ciała — potrzebny mu jest samo chód. Sam nie miał auta, ale Ellie garażowała swego cadillaca o kilka domów dalej. Przynajmniej tak było —jednak nie wiadomo, ezy nim nie odjechała. Trzeba więc sprawdzić, czy wóz znajduje się na miejscu. W pokoju sypialnym przebrał się znowu w podróżny garnitur i przełożył szkic sytuacyjny z kieszeni płaszcza do kieszeni marynarki. Przejrzał też szafy z garderobą Ellie, by spróbować odkryć, co zabrała i na jak długo wyjechała, ale miała tego tyle, że szybko sobie darował. Plan działania miał już w dużej części opracowany. Winda dla służby była nocą samoobsługowa, a windziarz obsługujący ja w dzień kończył służbę o 20:30. Parterowe wejście tylne wychodziło na długą alejkę prowadzącą do skrzyżowania dwu ulic. Jeżeli zaparkuje cadillaca przy alejce, może zwieźć ciało windą służbową i ulokować je w samochodzie lak, że nikt tego nie zobaczy. Nie wiedział tylko, co dalej. Może uda mu się wyrzucić zwłoki na brzegu rzeki albo w parku. Najprostszy plan bywa w praktyce najbezpieczniej* Wlożył płaszcz, wyszedł na korytarz i nacisną) guzik sprowadzający windę. Kiedy zapaliło się czerwone światełko i winda dotarła na gorę, wszedł do niej. Jakiś nieporządny lokator zostawił tu kubeł z brudną wodą i mokrą szmatą. Zjechał z tym wszystkim na parter. Nigdy przedtem nie był tu w nocy i bał się, że drzwi wychodzące na alejkę będą zamknięte na klucz. Była tylko zasuwa od środka. Odsunął długi rygiel i wychodząc, przymknął je tak, ze na pierwszy rzut oka wydawały się zamknięte. Śnieg ciągle jeszcze padał. Mark przeszedł jakieś sto czy dwieście kroków do wylotu alei, stanął i rozejrzał się dookoła po wyludnionej ulicy. Szybko maszerując do garażu natknął się na kilka samotnych osób. Żadna jednak nie obdarzyła go nawet spojrzeniem — wszyscy szli z głowami szy. i W\ \i! schowanymi w podniesione kołnierze. Śnieg wyraźnie ograniczał im rozglądanie się na boki. Wreszcie dobrnął do garażu. Przyćmione światło z góry padało na ustawione rzędy aut.

Nocnego wartownika, Joego, na razie nie widział. Przed sobą miał wysoką cementową rampę. Zwykłe Ellie parkowała na górnej kondygnacji. Kiedy ruszył w stronę rampy, usłyszał wewnątrz garażu jakieś stłumione stukanie i ujrzałjoego pochylonego nad jednym z wozów w samym końcu garażu. Krocząc bezszelestnie na gumowych podeszwach wszedł na schody. Na całym górnym piętrze panował bezruch. Auta w długich rzędach zdawały się czekać na właścicieli, którzy przywróciliby je do życia. Mark ruszył wzdłuż szerokiego środkowego przejścia. Na widok lśniącego cadil- laca Ellie, stojącego tyłem do przejścia, poczuł, że serce zabiło mu żywiej. Wóz stał na swym zwykłym miejscu zaledwie kilka kroków od przesuwanych drzwi do zimowego parkingu. Jak dotąd — wszystko układało się pomyślnie. Przecisnął się między jakimś buickiem i porsche i dobrnął do przednich drzwiczek cadillaca. Zerknął też na drzwi obok. Były lekko uchylone, co mu nasunęło pewien pomysł. Otarł się jeszcze raz o sąsiedniego buicka, przeszedł wąskim przejściem do rozsuwanych drzwi i zajrzał do środka. Dostrzegł tylko błyszczące fragmenty wozów w rzędach, pozosta- wionych tu na zimę. Czyż to nie idealne miejsce na ukrycie zwłok Core- ya? Nie lepsze niż przypadkowe podrzucenie ich przy rzece lub w parku, gdzie policja znajdzie je najdalej jutro? Komu przyjdzie do głowy szwen- dać się pośród wozów odstawionych tu na całą zimę? A w dodatku panował tu chłód jak w lodowni. Jeżeli ciało będzie tu tkwić dłużej, nie da się potem ustalić momentu zgonu. Corey może tu pozostać, aż nadejdzie pora ujawnienia prawdy. Mark przecisnął się do najbliższego wozu i nacisnął klamkę. Drzwiczki puściły. Ucieszony wrócił szybko do swojego auta. Będzie bezpieczniej, jeśli Joe nie usłyszy, że zabiera cadillaca — chociaż gdyby usłyszał, nie będzie nieszczęścia! Wyprowadził więc wóz na sam skraj rampy i zjechał cichutko w dół, dodając gazu dopiero na ulicy. Joe niczego nie zauważył. Podjechawszy pod dom, zaparkował wóz u wylotu alejki i wjechał służbową windą na górę. Przechodząc przez sypialnię poczuł znowu intensywny zapach perfum Ellie i fala gwałtownej tęsknoty za żoną i pragnienie jej szybkiego po- wrotu do domu uderzyły go tak silnie, że niemal zabiły ten jego trochę nienaturalny spokój. Ellie— myślał żarliwie. — Ellie, dziecinko, gdzie jesteś w tej chwili ? Szybko jednak znów się opanował. Później będzie dość czasu na wszystko. Nie zapalając światła, wszedł na górę, trzymając się ręką balustrady | kutego artystycznie żelaza — i po chwili znowu znalazł się przy barku. W mdłym świede dochodzącym z dołu, leżące na podłodze ciało robiło wrażenie czegoś ogromnego i groźnego. Wjego świadomości to był wciąż Corey Lathrop, ale musiał to wyrzucić z siebie i traktować go jak obiekt — coś, co trzeba wynieść stąd i złożyć w zimowym parkingu. Przewrócił ciało twarzą do podłogi, podsunął mu oba ramiona pod brzuch i podniósł do takiej wysokości, by móc przerzucić go sobie przez plecy. Długie bezwładne nogi kołysały się przed jego twarzą. Powoli zaczął schodzić ze swym koszmarnym balastem, trzymając sięjedną ręką żelaznej balustrady. Chociaż był w znakomitej kondycji fizycznej, Corey wydał mu się znacznie cięższy niż sądził. Na najniższym stopniu potknął się i stracił równowagę. Nim zdążył się wyprostować, upadł na dywan w salonie, a zimne ciało stoczyło się za nim. Podniósł się szybko i stał, dysząc ciężko. Uznał, że łatwiej mu będzie wlec zwłoki po ziemi, zaczął więc je ciągnąć do drzwi wyjściowych. Po drodze ciało potrąciło stół, aż lampa tam stojąca zaczęła się chwiać. Marka ogarnęło absurdalne uczucie złości. Wreszcie dotarł przez hol do windy. Stała tak, jak przyjechał nią z dołu. Zablokował drzwi wiadrem z brudną wodą i wciągnąwszy Coreya, oparł go w pozycji półsiedzącej o

ścianę windy. Wsunął też wiadro i zamknął drzwi za sobą. Jak przewidywał, Corley kiwał sic na boki, w koilcu przewrócił wiadro. Hałas w tej ograniczonej przestrzeni był znaczny, a do tego jeszcze Mark czuł, że brudna woda poleciała mu prosto na buty. Zjechał na dół i upewniwszy się, że droga wolna, wywlókł ciało w alejkę. Po grubym pokładzie śniegu sunęło lekko, jak sanki, a padający bez przerwy śnieg od razu zacierał ślady. Nad głową Marka widać było oświetlone okna, w samej jednak alejce panował tak gęsty mrok, że nikt go nie mógł widzieć. Gdzieś z oddali płynęły tony radiowej muzyki — wyraźnie słyszał soprany śpiewające kolędy. Przy wylocie alejki oparł zwłoki o mur domu. To był najtrudniejszy moment — ulokowanie zwłok w samochodzie. Fakt, że Corey nie żyje, nie mógł budzić najmniejszych wątpliwości — wykluczone, aby ktoś podchodząc blisko, mógł go wziąć za faceta świętującego ostro Boże Narodzenie. Mark doszedł do rogu ulicy — rozejrzał się dookoła i momentalnie się cofnął, przywierając do muru. Jakaś kobieta w płaszczu z lamparciej skóry przechadzała się, trzymając na smyczy rosłego dobermana. Mark przyzwyczajony był tak długo do kompletnej samotności, że mimo dzielącej ich całej szerokości ulicy, owa dama wydała mu się przerażająco blisko. A pies? Czy psy potrafią rozpoznać węchem trupa? Jeśli doberman podniesie nos i zacznie węszyć — a potem ciągnąć swą panią na drugą stronę ulicy? Ta myśl i reakcja na podobną możliwość ostrzegały, że jego sztucznie podtrzymywana energia jest bliska wyczerpania. Zastygł przy ścianie. Ramię Coreya opadło bezwładnie, zatrzymując się na jego kolanach. A tymczasem dama w lamparcim płaszczu przechadzała się tam i z powrotem, podniósłszy wysoko kołnierz futra, by ukryć twarz przed śniegiem. Pies obwąchiwał ściany mijanych domów, aż wreszcie, przy zasypanym śniegiem hydrancie podniósł nogę. — Dobry piesek... dobry — słowa pani w lamparcim płaszczu zabrzmiały przerażającą głośno. Pochyliła się, aby pogłaskać psa, który podniósł łeb i wywalił język, po czym oboje ruszyli ulicą w dół. Poza nimi nie było dookoła żywego ducha. Mark podszedł do auta i otworzył tylne drzwiczki. Na tylnym siedzeniu leżał koc. Mark przełożył go na przednie, wrócił do alejki, podniósł Coreya i z trudem zawlókł go do wozu. Wepchnął zwłoki na tył i przykrył pledem. Kiedy wjeżdżał na rampę przed garażem, był mimo panującego chłodu spocony jak mysz. Mijając oświetlone okna portierni, zerknął do środka. Nigdzie nie było widać Joego. Wjechał szybko na górny pomost i zaparkował wóz tuż obok rozsuniętych drzwi zimowego parkingu. Wysiadł i zaczął bacznie nasłuchiwać. Ciszę przerywało ciągle je szcze stukanie to Joe pracował. Jak dotychczas — szczęście mu wyjątkowo sprzyjało. Z pośpiechem, graniczącym już niemal 1 histerią, wytaszczył ciało Co- reya z samochodu i trochę niosąc, trochę wlokąc je, wciągnął do składu. Potem zaparkował cadillaca na dawnym miejscu i wrócił do zwłok. Omal nie uległ pokusie, żeby ciało umieścić w najbliższym samochodzie. Bezpieczniej było jednak wykorzystać wóz najbardziej oddalony. Przeszedł więc wzdłuż szeregu zasłoniętych brezentowymi płachtami aut i wybrał prawie ostatnie w szeregu kombi. Ledwie rozróżniał w gęstym mroku jego kontury. Spróbował tylnych drzwi — nie były zamknięte. Wrócił więc po ciało i dotaszczył je do auta. Zebrawszy siły próbował usadowićje na tylnym siedzeniu, ale całym bezwładnym ciężarem osunęło się | powrotem na niego, przyciskając go do sąsiedniego wozu. Wysunąwszy się spod zwłok, Mark wdrapał się na tylne siedzenie kombi i stamtąd dopiero uchwycił swój koszmarny balast i to ciągnąc, to dziwacznie nim wykręcając, zdołał wreszcie umieścić ciało wewnątrz wozu. W tych milczących zmaganiach było coś, co obudziło w nim — po raz pierwszy, odkąd opuścił mieszkanie — uczucie paniki i przerażenia. Teraz dopiero zdał sobie jasno sprawę, że

ten bierny, milczący przeciwnik to nikt inny, tylko Corey Lathrop, znany ogólnie przemysłowiec, bywalec kół towarzyskich nowojorskiej elity — eks-narzeczony Ellie, zabity w jej mieszkaniu. A trochę poniżej reperuje jakiś samochód dozorca garażu, reprezentujący prawo i wyciągający konsekwencje w stosunku do tych, którzy to prawo złamią. I zaraz pewnie usłyszy kroki Joego na poplamionej olejami posadzce! Nic takiego jednak nie nastąpiło. Umieściwszy w końcu ciało Coreya na tylnym siedzeniu, wyczołgał się jakoś spod niego i wyszedł z wozu. Gdyby znalazł jakiś pled w aucie, byłoby lepiej, ale i tak wciśnięty przy podłodze Corey nie był widoczny z zewnątrz. Nikt go tu raczej nie odkryje, jeśli nie będzie zbyt ciekawy. Czuł, że za długo już tu bawi, ale ociągał się z odejściem, badając każde posunięcie — upewniając się, że nic nie przeoczył. Uspokojony, wyszedł z przechowalni i z podniesionym wysoko kołnierzem ruszył przez szerokie przejście górnego garażu, mijając zaparkowane wozy w drodze do rampy wjazdowej. Kiedy byłjuż prawie na dole, wyrósł przed nim Joe z płaskim kluczem w ręku. Mark powodowany impulsem chciał rzucić się do ucieczki, ale po chwili uznał, że teraz nie majuż znaczenia, czy Joe go zobaczy czy nie. Uli jeszcee właścicieli wozów przyjedzie tu i odjedzie, zanim odnajdą ciało Góreya! Młoda twarz parkingowego, pod potarganą rudą czupryną, była senna i znudzona. —Dobry wieczór, panie Liddon. Zdawało mi się właśnie, że słyszę ujeżdżające na rampę auto. Ale zimno, co? —Tak, Joe, zimno. —Ale Boże Narodzenie musi być ze śniegiem! Przynajmniej dzieciaki mają frajdę, nie? — Jasne! —No, to dobranoc, panie Liddon! —Dobranoc, Joe! —I wesołych świąt, panie Liddon. Mark wyszedł prosto na sypiący ciągle śnieg. Parę minut później był już w domu i pierwsze kroki skierował do baru. Stwierdził, że nie ma tam prawie żadnych śladów krwi — a jeżeli nawet były, to nie na środkowym dywanie, ale na wyłożonej płytkami posadzce, co łatwo dało się zmyć. Ścierkę spłukał potem dokładnie pod zlewem w kuchni i wyrzucił do pojemnika na śmieci. Nalał sobie wody prosto z kranu i usiadł na białym emaliowanym krześle w kuchni. Czuł pustkę w głowie ze zmęczenia, ale ów niesamowity, automatyczny niemal spokój nadal go nie opuszczał. No dobrze! Ma za sobą połowę tego, co należało zrobić. Zwłoki były ukryte na tak długo, jak sam to uzna za stosowne. Teraz należy odszukać Ellie! Usiłował się w nią wcielić. Jakie miejsce wydawałoby się jej najbezpieczniejsze po tak okropnym przeżyciu? Może dom kogoś z przyjaciół? Czyli kogo? To tak, jakby znalazł się przed jakąś tajemniczą bramą, do której nie ma klucza. Jak mało znał w gruncie rzeczy Ellie! W tym właśnie tkwi cała ironia losu. Kochał ją, zdawało mu się, że ją rozumie — znał każdy najtajniejszy zakamarek jej ciała... to maleńkie znamię pod lewą łopatką... I te opalone, i jasne strony... Ale nie znał jej tak, jak mąż powinien znać i rozumieć żonę. No bo jak mógł ją dobrze poznać? Zbyt mało mieli na to czasu! W końcu poczuł jednak, że mózg przestaje mu funkcjonować. Zaraz wpadnie w panikę. Lepiej odłożyć myślenie do rana i położyć się spać. Był już w połowie drogi do sypialni, kiedy pomyślał o płaszczu Core- ya. Przecież w taki mróz nie przyszedł bez płaszcza i kapelusza! Otworzył szybko szafę w przedpokoju i od od razu dostrzegł brązowy kapelusz, płaszcz Burberry i małą czarną aktówkę. Widok ten bardziej niż wszystko, co przeżył dotychczas, ściął go z nóg. Należało się tego pozbyć. Teraz, gdy nieodwołalnie zacierał wszelkie związki Coreya z tym mieszkaniem, zbyt niebezpieczne było zostawić to tutaj. Otworzył aktówkę. Pełna papierów. I

zapewne wszystkie związane z Coreyem. Wyrzucił je na stolik w holu. Spali je później. Płaszcz włożył na wierzch, na własny i przymierzył brązowy kapelusz. Był trochę za mały — zwinął go więc wrulonik i wsunął do kieszeni. Tak ubrany, z aktówką pod pachą, zjechał już po raz trzeci służbową windą na parter i wyszedł na ulicę. Było już po czwartej — martwa godzina w Nowym Jorku. W drodze ku rzeczce nie natknął się na żywą duszę. Dotarł do dzielnicy nadrzecznej, minął jeszcze kilka ulic i przy którejś z bocznych alejek, poniżej Sutton Place zszedł nad wodę. Ściągnął płaszcz Coreya i razem z teczką wrzucił do wody. Była punktualnie piąta, kiedy już ostatecznie znalazł się w domu. Zostały jeszcze papiery. Zabrał je ze sobą do saloniku i chociaż oczy kleiły mu się ze snu, zaczął je uważnie przeglądać. Były tam sprawozdania z posiedzeń dyrekcji i mnóstwo jakichś opisów technicznych, których nawet nie usiłował zrozumieć. Mogły one mieć nieocenione znaczenie dla Zakładów Stalowych Rossa — ale nie dla niego. Odsunął chiński ekran, zasłaniający kominek, i zaczął drzeć papier za papierem i wrzucać do ognia, a popiół zebrał potem i spłukał wodą w toalecie. W końcu pogasił światła i udał się do sypialni. Tu zrzucił z siebie wszystko i całkiem nagi, padł jak nieprzytomny w różową pościel Ellie. Zmęczenie jednak musiało ustąpić miejsca gwałtownej fali różnych wątpliwości, jakby mu nagle ktoś odkręcił taki kurek w mózgu, wyzwalający te zwątpienia. Owszem, zrobił wszystko, co było w jego mocy, dla Ellie. Ale co to wszystko jest warte? Wtedy, kiedy działał, wydawało się celowe, sensownie, niemal heroicznie rozsądne. Wszelkie ślady mogące nasunąć podejrzenie, że Corey był dziś w.tym mieszkaniu, zostały definitywnie zniszczone. Terazjednak zobaczył bezlitośnie jasno, że arka bezpieczeństwa, jaką zbudował dla Ellie — pełna jest dziur... jak sito! Coreya Lathropa jako osobistość otaczali sekretarze, miał wielu przyjaciół! Ajeżeli któraś z tych osób wie, że planował odwiedzić tego wieczoru Ellie? Jego zniknięcie może być odkryte już rano. A policja trafi prosto tutaj! Skąd pewność, że \ windziarz nie zapamiętał, że go tu wiózł? Ajeżełi... Istniały tysiące takich „a jeżeli...”! Dotychczas nie myślał o Ellie tak żarliwie — teraz jednak czuł ją tak realnie, tak blisko, jakby leżała obok niego w łóżku i miłość do niej opływała go gorącą falą... Gdzie ona jest? Biedne, wystraszone dziecko —jakże musi teraz cierpieć? Odwrócił się na bok i dotknął ręką jakiegoś miękkiego przedmiotu. Zacisnął na nim palce i wyjął spod kołdry. Różowy koronkowy stanik. Cói za piekielny, co za cholerny powrót do domu! Tyle pomyślał przed snem. Obudził się wcześnie i przez chwilę wydało mu się, że purpurowe draperie nad łóżkiem to siatka na moskity w Wenezueli. Ale zaraz przypomniał sobie, gdzie jest i co się stało. Zerknął na zegarek — dochodziła dziewiąta. Nie spał więc nawet czterech godzin, ale i to wydało mu się ogromną stratą czasu. Tyle miał przecież do zrobienia! Wstał i narzucił na siebie stary kąpielowy płaszcz. Kiedy wyjrzał przez okno, dachy Manhattanu lśniły biało jak zamrożone ciastka. Śnieg już właściwie przestał padać, ale ponure, szare niebo wskazywało na to, że śnieżna burza jeszcze nie przeszła. Krótki sen wystarczył, aby znowu trzeźwo myślał. Musi znaleźć Ellie, nim policja odkryje ciało Coreya, czy też dowie się o wszystkim, czego dokonał dla Ellie. To było oczywiste. Przeszedł do salonu i starannie obejrzał kominek, by się upewnić co do śladów po spaleniu papierów Coreya. Uspokojony, wszedł na górę do baru i tu obejrzał starannie tę część podłogi, gdzie były wczoraj ślady krwi. Zrobił wszystko lepiej niż mógł sądzić. Oczywiście analiza policyjna wykryłaby ślady krwi, na oko jednak nie było nic widać. Przypomniał sobie o ścierce, którą wczoraj wycierał podłogę. Poszedł do kuchni, wyciągnął ją z kosza na śmieci i położył na zsypie, który prowadził prosto do pieca spalającego śmieci.

Gdyby wczoraj pamiętał o nim, w ten sam sposób pozbyłby się płaszcza i teczki Coreya. Ale przed spotkaniem Ellie nie bywał w wytwornych dzielnicach i taki zsyp na śmie- y ci był ciągle dla niego czymś egzotycznym. A przy tym wczorajszym wstrząsie wróci! do starych, ubogich nawyków. Lada chwila mogła nadejść sprzątaczka, Szwedka Ingeborg. Może od niej dowie się czegoś o Ellie. Zaparzył sobie w dzbanku kawę i zdążył zjeść śniadanie, a Ingeborg ciągle nie było. W notesiku z numerami telefonów, przy łóżku Ellie, odszukał numer Ingeborg. Kobiecy głos z obcym akcentem odezwał się po drugiej stronie. Nie, to nie Ingeborg, to jej siostra. Ingeborg jest w Adantic City. Czy pani Liddon nie powiadomiła go, że dała Ingeborg dwa tygodnie urlopu na święta? I nie podała mu, że sama także wyjeżdża? — Wyjeżdża? — powtórzył za nią jak echo Mark. — Tak! A skoro wyjeżdża, mówiła, to niech Ingeborg też spędzi wesoło święta... — Kiedy to było? — Dwa dni temu. I Ingeborg zaraz pognała do Atlantic City. — Dwa dni temu? I pani Liddon od razu wtedy wyjeżdżała? — Tak, proszę pana. — A czy pani wie, dokąd? —Ingeborg nie wiedziała. Pani mówiłajej, że wyjeżdża i tyle. — Głos jakby się zaniepokoił: — Czy pan chciałby adres siostry? Chce pan, żeby wróciła? — Nie, nie! Bardzo dziękuję. —Bo jak pan sobie życzy, to ja... — Nie, nie! Wszystko w porządku. — No, to doskonale. Wesołych świąt, panie Liddon. — Nawzajem, droga pani! Mark odłożył słuchawkę. Ellie zwolniła Ingeborg dwa dni temu i sama wyjechała. Czemu nie miało to być prawdą? On wracał przecież dopiero za dwa tygodnie. Znając Ellie trudno było przypuszczać, że spędzi święta samotnie, w pustym mieszkaniu. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może to wcale nie Ellie zabiła Coreya. Zbyt był ostrożny, aby cał- kiem poddać się nadziei, ale posępny mrok otaczającyjego powrót zaczął się trochę przejaśniać. Może to on sam stworzył dla siebie i Ellie ten koszmar? Jeżeli okaże się prawdą, że wyjechała już dwa dni temu, to z całą pewnością jest niewinna. Niewykluczone, że użyczyła mieszkania na czas nieobecności Co- reyowi. Jako ławnik mógł on wpaść w jakieś kłopoty z którymś ze swoich zwalnianych warunkowo gości. Tak, całkiem możliwe, że tak właśnie było! \ Nastrój mu się wybitnie poprawił. Nie pozwolił sobie jednak na całkowity triumf optymizmu. Owszem, może i Ellie wyjechała przed dwoma dniami. Ale musi ją znaleźć i przekonać się, że naprawdę wszystko gra, nim zgłosi się na policję. A znaleźć Ellie, nawet jeśli wyjechała na jakąś świąteczną wycieczkę, nie było zadaniem łatwym. Miała bowiem mnóstwo „ulubionych” miejsc, podobnie jak „ulubionych” przyjaciół. Palm Beach, La Jolla, San Valley. Odległość nie grała tu żadnej roli. Gdyby była w odpowiednim nastroju, wskoczyłaby niewątpliwie do samolotu i poleciała na Hawaje. A gdyby popytać obsługę tego domu — windziarza, portiera? Szybko uznał jednak to za zbyt ryzykowne. Może jej rodzice będą coś wiedzieli, choć to mało prawdopodobne. Ellie zerwała ze wszystkimi Rossami już parę lat temu, a od czasu kiedy tak ostro sprzeciwili się jej małżeństwu z Markiem, prawie nie utrzymywała z nimi żadnych stosunków. Jednak mimo iż

był niepożądanym gościem na Gramercy Park, od Rossów musi zacząć te poszukiwania. W drodze do śródmieścia oglądał przez okno taksówki ośnieżone choinki, przystrajające ulice. Gdzieś w mieszkaniu Coreya albo w biurach Zakładów Stalowych Rossa może już się głowią, co się z nim stało. Pokojówka, ujrzawszy nietknięte łóżko, zastanowi się może, czemu to pan Corey nie uprzedził jej, że nie wróci na noc. Niebawem sekretarki w jego biurze pomyślą: „Pan Lathrop coś się dzisiaj spóźnia”. Parkingowy może się przejść po podległym mu terenie i popatrzeć sobie na auta... Od wczorajszego dnia całe oblicze miasta radykalnie się zmieniło. Nie było to już rodzinne miasto. Dla niego i dla Ellie — bez względu na to, gdzie teraz jest— stało się ono pułapką. W ogrodzie otaczającym apartament Rossów przy Gramercy Park śnieg osiadł na żelaznym ogrodzeniu i puszystymi kępami bielił ogołocone z liści krzaki. Mark wszedł do staroświecko urządzonego holu i niewielkiej samoobsługowej windy. Cała atmosfera tego domu działała na niego przygnębiająco. Pieniądz jego zdaniem należało wykorzystywać rozsądnie dla własnej wygody. Dlaczego więc niesłychanie bogaci Rossowie wolą nadawać sobie pozór ludzi prostych i niezamożnych? To, że pani Ross urodziła się jakąś tam „Van” — nie musiało koniecznie znaczyć, że mieszkają, jakby znajdowali się jeszcze na statku „Mayflower”. Winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Cały dom należał do Rossów — zbudował go ojciec pani Ross — zajmowali jednak dla siebie tyl ko jedno, trzecie piętro. Elegancka pokojówka otworzyła drzwi. Zauważył, że była nieco zmieszana. —O! Pan Liddon! Chwileczkę, proszę pana! Zrobiła gest, jak gdyby chciała zamknąć mu drzwi przed nosem. Mark jednak pchnął je i wszedł do hallu. —Gdzie są państwo? — spytał. —W bibliotece. Ale... Nie zwracając uwagi na jej słowa, szedł dalej — pokojówka pospieszyła przed nim, otworzyła jakieś drzwi i oznajmiła zadyszana: — Pan Liddon... Mark przeszedł obok niej i wkroczył do pokoju pełnego brązowej skóry i przyćmionych niebieskich obić meblowych. Wszystko było tu tak, jak pozostawił nieboszczyk ojciec pani Ross. W niszy nad regałami pełnymi książek spoglądało na niego popiersie Dantego. Portret ojca pani Ross, pędzla Sargenta, spoglądał z równie kamiennym wyrazem znad marmurowego kominka, gdzie palił się skąpy ogień. Pani Ross siedziała przy kominku, trzymając w ręce filiżankę kawy, a obok stał mały stoliczek z tacą śniadaniową. Była to tęgawa, postawna kobieta z pięknym profilem i umyślnie niestarannie utrzymaną fryzurą. Pan Ross, szczupły i dystyngowany jak dyplomata w starszym wieku, stal przy oknie. Znów zaczął padać śnieg. Duże białe płatki wirowały i spadały za jego plecami na ogród. Oboje raczyli zerknąć na Marka bez uśmiechu. Pierwsza odezwała się pani Ross: — O! Pan Liddon! Sądziliśmy, że pan przebywa w Brazylii, czy gdzieś tam. Wymówiła jego nazwisko spokojnym, powolnym głosem, jak gdyby było to jakieś obce, trudne dla niej do wymówienia słowo. —Wróciłem dwa tygodnie wcześniej niż planowałem. Nie zastałem Ellie w domu. Liczyłem, że tutaj będzie albo że się chociaż dowiem... Pani Ross popijała drobnymi łykami kawę. —Obawiam się, że tu jej pan nie zastanie — rzekła. —Tak — dodał pan Ross — nie ma jej tutaj. Mały stojący na kominku zegar wydzwonił godzinę. W rogu pokoju stała choinka, przystrojona starannie sztucznym śniegiem i błyszczącymi, różnokolorowymi bombkami. Mark dziwił się, po co tym dwojgu starym ludziom choinka. Zapewne dlatego, że od wieków

tak było. Jeszcze jeden hołd oddany pamięci nieboszczyka ojca pani Ross. —A gdzie może być? — spytał. 25 i i y ¡-¡.i 6 Oboje milczeli. Nie byli grubiańscy ani nastrojeni zdecydowanie wrogo — zbyt dobrze byli wychowani. Byli po prostu obojętni. W końcu odezwał się pan Ross: — Ellie raczej nie informuje nas o swoich planach i zamierzeniach. — Ale państwo widzieli się z nią niedawno? Pan i pani Ross wymienili szybkie spojrzenia i to im chyba wystarczyło do porozumienia. Śnieg padał za oknem dając złudzenie, jakby to pan Ross wolno się podnosił. — Mówiąc ściślej, Ellie odwiedziła nas w ubiegłym tygodniu — odpowiedział Markowi. — I nic nie wspomniała o zamiarze wyjazdu na święta? — Chyba nie — odparł pan Ross, podczas gdy potargana głowa pani Ross pochylona była nad filiżanką kawy. — Taak — ciągnął pan Ross — Ellie odwiedziła nas, bo chciała pożyczyć... pieniędze. — Wymówił to takim tonem, jakby chodziło o coś nieprzyzwoitego. — Pożyczyć pieniędze? — powtórzył Mark. — Zdaje się, że przegrała większą kwotę. Zadłużyła się mocno. Nie była w stanie tego spłacić. — Zdarzało się to ostatnio coraz częściej — wtrąciła pani Ross nagle, a lekka gorycz tkwiąca w głosie zdradzała całą głębię jej macierzyńskiego rozczarowania. A więc Ellie nałogowo grała w karty! Wstawiła się trochę u Victora, poczuła jedno ze swych „genialnych przeczuć” — i zgrała się do nitki. Sytuacja znów się odwracała, tym razem na gorsze. — I co? — spytał Mark— dali jej państwo te pieniądze? — Nie — odparła pani Ross — nie daliśmy. Pan Ross przybrał swój smutny, dystyngowany uśmiech. — Może jest to właściwy moment, by wyjaśnić panu pewne sprawy, panie Liddon — rzekł. — Oboje z żoną staraliśmy się być dla Ellie dobrymi rodzicami. Daliśmy jej wszelkie możliwe szanse w życiu i dobry przykład. Ale ona, od paru już lat, wolała frywolny i bezwartościowy tryb życia i otaczała się towarzystwem, jakie uznawaliśmy za nieodpowiednie i demoralizujące. Nie było łatwo patrzeć, jak jedyna córka stacza się coraz niżej, ale trudno nam było coś na to poradzić. Po krótkiej pauzie ciągnął dalej: — Mieliśmy zawsze nadzieję, iż ten... ten niepocieszający tryb życia minie. Staraliśmy się jakoś skłonić ją do poślubienia Coreya Lathropa — 26 w nadziei, że znowu nabierze szacunku dla swego rodowodu. Ale zamiasi wyjść za Coreya... Spojrzał na swe starannie wymanikiurowane ręce. —Nie mieliśmy absolutnie nic przeciwko panu, jako człowiekowi, bo i skądże? Nie wiedzieliśmy absolutnie nic o panu — i nie mieliśmy okazji dowiedzieć się czegokolwiek. Byliśmy jednak jak najbardziej panu przeciwni jako deprawującemu czynnikowi w życiu Ellie. Dawniej często pomagaliśmy jej wybrnąć z różnorakich kłopotów, nie otrzymując w zamian jakichkolwiek dowodów wdzięczności. Po tym... hm... nierozsądnym małżeństwie, jakie zostało nam po prostu narzucone — uczyniliśmy krok, jaki należało uczynić już dawno. Oświadczyliśmy Ellie, że od tej pory nie udzielamy jej żadnej pomocy finansowej. Ellie ma własny dochód pozostawiony jej przez babkę. Był on aż nadto wystarczający, by prowadziła

wystawne życie — nie tylko sama, ale i jej niezamożny małżonek, jakiego sobie wybrała... Złość Marka rosła z każdym słowem — choć bardziej jednak był zaskoczony, niż oburzony czy zły. Jego rodzice także nie pochwaliliby szu- lerstwa. Gdyby jednak Ellie była ich córką, staliby lojalnie przy niej i nie opuścili w potrzebie. Z trudem mógł pojąć to oziębłe stanowisko Rossa „umywania rąk”. Nagle wyobraził sobie Ellie jako dziewczynkę w tym posępnym, bezdusznym domu. I rozumiał bardziej jej zachowanie. To wzmogło jego uczucie do niej — biednego dziecka zimnych rodziców. Nic dziwnego, że uciekała do tego „nieodpowiedniego i demoralizującego towarzystwa”, szukając ciepła i uczuć. Wielu miałoby dosyć takiej zgorzkniałej fasady życia. Zegar na kominku znowu wybił miękko godzinę. Był tu chyba tak ogłupiały, że stracił kontrolę nad czasem. Jakiś przeciąg sprawił, że jedna z bombek na choince niespodziewanie się poruszyła. —Ona próbowała też pożyczyć od Coreya. — Te słowa pani Ross były jakby rozdrapywaniem ran. — Jak mogła tego próbować, skoro go porzuciła... Corey opowiedział o wszystkim mężowi. —Powiedzieliśmy, by jej nie pożyczał — wtrącił pan Ross. —Oczywiście — rzekła pani Ross. I dodała szybko: — Może tu nawet nie chodziło o żaden dług? Ona kłamie. Kłamała zawsze, już od najwcześniejszego dzieciństwa, nigdy nie można odróżnić, czy mówi prawdę, czy kłamie. Mogło nie chodzić o żaden dług... Mark prawie chciał ją spoliczkować. — Więc nie pomoże mi pani? — A niby jak? — odparła pani Ross. Mark ruszył do drzwi. Za nim rozległ się jeszcze głos pani Ross, delikatny i kruchy jak porcelana: — John, kochanie, wypij swoją kawę. Zaraz ci wystygnie. Mark dotarł do drzwi. W Gramercy Park dzieci szalały. —Proszę, kochanie — słyszał panią Rose. — Wypij. Przecież nie cierpisz zimnej kawy... Znalazłszy się znowu na Gramercy Park, Mark szedł spiesznie wzdłuż zaśnieżonych domów i ogrodów. Klub Lorton jest o tej porze z pewnością zamknięty, ale w notatniku Ellie znajdzie numer telefonu Victora. Czuł, że powinien się z nim jak najprędzej zobaczyć. Za czasów swojej kariery bokserskiej Mark znał dobrze zasady ludzi z półświatka. Jeżeli Ellie zadłużyła się u Victora i nie mogła długu spłacić, to fakt, iż była jego trochę zwariowaną dobrą znajomą, nie miał żadnego znaczenia. Victor nie cofnie się przed niczym, żeby wydębić swoje pieniądze. I może tak przycisnął Ellie do muru, że musiała uciekać? Mimo że Rossowie zabronili Coreyowi pożyczać Ellie pieniędze, nie mogli konkurować z nią w kwestii perswazji. A jeżeli skłoniła Coreya do załatwienia sprawy z Victorem, a Corey zabrał się tak niezręcznie do rzeczy, że ten go zastrzelił? To niewykluczone. A skoro tak, to Ellie grozi jeszcze większe niebezpieczeństwo — niż ze strony policji. Znaczyłoby to bowiem, że Victor jest nie tylko na jej tropie ale i... łaknie jej krwi. Nieopanowany strach o Ellie ogarnął go jak gęsta chmura. Instynkt kazał mu udać się natychmiast do Victora i uzyskać wyjaśnienie. Czuł jednak, że byłoby to głupie. Victor był za groźny na tak bezpośrednią taktykę. Musi działać najostrożniej, jak tylko się da. W czarnym notesie Ellie znalazł aż trzy numery Victora. Przy jednym było Victor D'lorio — Mark nawet nie wiedział, że takie jest jego nazwisko. Pierwszy numer nie odpowiadał Nakręcił następny. SA 9-6412. W słuchawce zgłosił się jakiś leniwy, dziewczęcy głos: — Słucham? —Czy zastałem Victora D’Iorio? — spytał Mark. —A kto prosi, co? —Mark Liddon. Chciałbym zaraz do niego wpaść.

—Moment. Chwila ciszy, po której odezwał się ten sam głos: —Czy to ten Liddon, który jest mężem Ellie Ross? —Ten sam. —W jakiej sprawie, co? Prywatnej czy handlowej? — Jedno i drugie. —Kiedy chciałby pan przyjść? —Nawet zaraz... —No dobra. —Pod jaki adres? Dom, gdzie mieszkał Victor, był to masywny wiktoriański budynek, którego drzwi zabezpieczone były wysokimi kratami z kutego żelaza. Mark wszedł na zasypane śniegiem schody i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzył mu rosły mężczyzna z okrągłą, krzepką twarzą i owłosionymi mocno rękami. Z wyglądu przypominał bramkarza z nocnego klubu — ale ubrany był w liberię kamerdynera. —Czy pan Liddon? —Tak jest. — Proszę wejść. Pan leży jeszcze w łóżku. Ale kazał prosić pana na górę. Kamerdyner wziął od Marka płaszcz, kapelusz i zaprowadził do salonu, przypominającego dekorację filmową rodem z wiktoriańskich filmów Hollywood. Najwidoczniej Victor wybierał tylko najelegantszych dekoratorów wnętrz. Między dwoma bogato udrapowanymi oknami stała ogromna choinka, obwieszona błyskotkami i kolorowymi bombkami. Co do dekoracji bożonarodzeniowych to gust państwa Rossów i Victora był zgodny. Nieco operetkowy styl salonu łagodziły kręte marmurowe schody, wiodące na górę i wygięte w kształt szyi łabędzia. —Proszę na górę — rzekł kamerdyner. Kiedy Mark ruszył przez salon, ze schodów schodziła jakaś dziewczyna. Smukła rudowłosa ubrana w pikowany ciepły szlafrok i trzymająca papierosa w długiej cygarniczce z kości słoniowej. 29 Minęli się w połowie schodów. Dziewczyna przystanęła, przyglądając mu się spod ciężkich powiek wzrokiem nie wyrażającym najmniejszego zainteresowania. — Pan Liddon? — spytała. — Tak. — Victor leży jeszcze w łóżku. —Już to słyszałem. Wetknęła cygarniczkę między wargi i pochyliwszy się, zaczęła obmacywać Marka w poszukiwaniu broni. — W porządku — powiedziała. — Może pan iść na górę. Ostatnie drzwi na lewo w końcu korytarza. Kiedy wchodził na górę, stała i spoglądała za nim, z rękami wspartymi na biodrach. Z holu obserwował go także kamerdyner. Minąwszy długi korytarz, zapukał do ostatnich drzwi na lewo. — Proszę wejść! — zawołał głos ze środka. Otworzył drzwi i wszedł do sypialni. Ściany obite tu były czerwonym jedwabiem. Z poręczy karmazynowego bujnego fotela zwieszała się srebrzysta wieczorowa suknia. Na olbrzymim czterokolumnowym łożu, przystrojonym w purpurowe draperie, leżał Victor, wsparty wysoko o poduszki, a na małym stoliczku obok stała taca ze śniadaniem. Victor miał na sobie białą jedwabną piżamę w rosyjskim stylu. Góra nie była zapięta, odsłaniając atletyczne, pozbawione włosów piersi i fragment brzucha. Jego kruczoczarne

włosy były potargane, a ładna, śniada niemal jak u Hindusa twarz, nosiła ślady snu. Hollywoodzki styl pokojów parterowych bardziej jeszcze był podkreślony w sypialni i bardziej jeszcze był eklektyczny. Victor spojrzał na Marka spod długich gęstych rzęs. Gdyby Mark nie wiedział, że stoi przed jednym z przebieglejszych i bezwzględnych gangsterów nowojorskich, prawie by go ujął ten chłopięcy niemal urok tego młodego człowieka. Ale tylko „prawie”, bo w sennych oczach Victora błyszczała inteligencja, której nie dało się zamaskować. Uśmiechnął się do Marka przyjaźnie i poklepał purpurową kołdrę, mówiąc: — Siadaj, przyjacielu. Zapraszam! Mark usiadł. —Ma pan może papierosa? Z ostatniego ograbiła mnie ta ruda dziwka... Poczęstował go. Victor sięgnął do paczki i wetknąwszy papierosa w usta schylił się jeszcze po ogień. —Dzięki, zbawco. Mark zastanawia! się, co sprawiło, że Victor tak łatwo go przyjął. Nie leżało w zwyczajach wielkich gangsterów przyjmować przygodnych gości. Może miał jakieś własne powody? Jeśli to on zastrzelił Coreya w mieszkaniu Ellie, powracający niespodziewanie małżonek mógł go zaintrygować. Victor zaciągnął się głęboko papierosem. —No dobrze. Co pana do mnie sprowadza? Może chce pan wrócić na ring? Tylko rzeknie pan słowo, a załatwię wszystko jak trzeba. —Przyszedłem w sprawie Ellie — odparł Mark. Victor uśmiechnął się szeroko. —W sprawie Ellie? — powtórzył — Ellie to fajna dziewczyna... Trochę zwariowana, ale klasa dziewczyna. Co mogę dla pana zrobić? —Nie było mnie tu dłuższy czas. Wróciłem wcześniej niż podałem Ellie i nie zastałem jej w domu. Sądziłem, że może pan będzie coś o niej wiedział... — Ja? — Victor przyglądał mu się bacznie. — A czemu ja miałbym wiedzieć, co się dzieje z Ellie? —Zalicza się pan przecież do jej przyjaciół... Victor opadł na plecy, unosząc kolana tak, że purpurowa kołdra wydęła się na kształt trójkątnego namiotu. Czarne oczy rzuciły Markowi mocno robawione spojrzenie. — Jasne, że jestem jej przyjacielem! Tak jak i połowy bywalców nocnych klubów. Ale nie jestem ich aniołem stróżem. —Nawet jeżeli są panu winni pieniądze? Drzwi się otworzyły i weszła rudowłosa dziewczyna. Nie spojrzawszy na nich obu, podeszła do bujanego fotela i sięgnęła po wieczorową suknię. Pod suknią leżał stanik, figi i pończochy. Zabrała wszystko i wróciła do drzwi. —Hej, mała! — zawołał za nią Victor. — A nie chcesz swoich pantofli? Leżą pod łóżkiem. Dziewczyna zawróciła do łóżka, przyklękła u nóg Marka — rude włosy opadły jej wtedy na czoło. Pogrzebała pod łóżkiem i wyciągnęła parę srebrnycli rannych pantofelków. Zwinąwszy wszystko razem, sięgnęła przez Marka, wyjęła Victorovi papierosa z ust i włożyła go sobie między wargi. Tak ruszyła do drzwi i szybko zamknęła je za sobą. —Cholerna mała dziwka — rzucił Victor, ale bez złości, i machnął na nią ręką. \ \ Wziął od Marka kolejnego papierosa. —Co to za teksty, że Ellie winna mi była pieniądze? Skąd się pan 0 tym dowiedział?

—Od jej matki. —No tak, już skojarzyłem! Wstawiła się któregoś dnia w klubie 1 zgrała do cna w ruletkę. — Spojrzał na Marka z wyrazem ironicznej ojcowskiej nagany. — Musi pan lepiej pilnować żony. Jak tylko siada za stołem z ruletką, traci głowę. Rozumiem, że pana tu nie było... Mówiła, że pan wyjechał do Ameryki Południowej czy gdzieś tam! Szło mu to wyraźnie gładko. Jeśli zabił Coreya, nieźle to maskował. —Ile Ellie jest panu winna? Victor kląsknął językiem i odparł tylko: — Przyjacielu drogi, czy sądzi pan, że to pamiętam? Musiałbym zajrzeć do książki dłużników. —Czy naciskał ją pan mocno, żeby spłaciła dług? —Ja? — Trochę przymglone oczy zabłysły i otwarły się szeroko, pełne urazy. — Kim ja jestem pana zdaniem? Jak się panu zdaje? Jakimś kinowym gangsterem czy co? Ellie to przyjaciółka, stała bywalczyni Klubu. Jest bogata, ma stosunki. Papier podpisany jej ręką, to jak żywa gotówka w banku. To tak, jakby mnie pan posądzał o wymuszanie na rodzonej ma- mie kieszonkowego! Trudno było powiedzieć, czy Victor kłamie, czy nie. Ale jeżeli mówił prawdę, to dlaczego Ellie zwracała się po pieniądze do rodziców? —Więc Ellie dała panu weksel jako zastaw? — Jasne! Trzymam go w biurku razem z innymi podobnymi. To taka ich gra. Z czasem wszyscy spłacają swoje zobowiązania. Victor przestał się bawić kołdrą i położył dłoń na ręce Marka. —Posłuchaj mnie, przyjacielu. Widzę, że jest pan typem człowieka, który lubi się martwić. Niechże pan przestanie łamać sobie tym głowę. Może pan być spokojny, że z mojej strony Ellie nie będzie miała żadnych kłopotów. Rozumiemy się z Ellie dobrze. Gdyjuż będzie mogła, to z pewnością to spłaci. A na pewno nie będę nasyłał na nią żadnych zamaskowanych bandytów z pogróżkami. To nie ja! Nie mój system! Rozumie pan? — Jasne. Skoro pan tak mówi... Ręka Victora zacisnęła się w pięść i uderzyła po przyjacielsku Marka w plecy. — Trochę spokojniej, przyjacielu, niepotrzebnie się pan gryzie. Jeśli pan tu trafił w przekonaniu, że żona ma kłopoty finansowe, niech pan sobie daruje. I tyle! Czy to właśnie chciał pan ode mnie usłyszeć? — No, nie tylko... chciałbym wiedzieć, gdzie ona jest? Victor ukazał lśniące, wilcze zęby w uśmiechu. — Przynajmniej wie pan, że nie leży w East River w cementowych botkach. — Wyprostował się nagle i wsunąwszy rękę za piżamę, zaczął się drapać po plecach. — Mam uczulenie na rude włosy... Niezbyt ucieszony, Mark spytał: — To nie pomoże mi pan w odszukaniu Ellie? — Nie. Chyba nie. Widziałem ją ostatni raz w Klubie tydzień temu. Podpiła sobie nieźle — znają pan zresztą — tylko jej pozwolić, a zagada człowieka na śmierć. Taak... Coś tam tłumaczyła, że pan jest w Południowej Ameryce i kosi fortunę. Ona jest zwariowana na pana punkcie! Wie pan o tym? Nie mogła się nagadać o panu. Że szkoda, że nie wróci pan na Boże Narodzenie... — Urwał nagle i poruszył się gwałtownie. — Zaraz, zaraz! Jeszcze coś! Mówiła, że tu straszne nudy i że chyba gdzieś wyjedzie. — A dokąd? Victor zmarszczył czoło i przygryzł dolną wargę. — Palm Beach? A może Sun Valley? — zrobił minę, jak gdyby się usprawiedliwiał. — Strasznie mi przykro, ale nie jestem pewien... nie chcę wyprowadzać pana w błąd. — Uśmiechnął się do gościa ze współczuciem. — Wygląda na to, że będzie pan zmuszony spędzić samotnie te święta. Jak będzie panu smutno, przychodź pan do Klubu, a ja postaram

się jakoś uprzyjemnić panu czas do jej powrotu. Mark wstał — nie było sensu siedzieć tu dłużej. Miał wrażenie, że jeśli Victor nawet coś wiedział, to nie miał najmniejszego zamiaru wyznać mu tego. A szaleństwem byłoby w tym momencie wspomnieć chociażby słowem o Coreyu. Spojrzał na leżącego w łóżku Victora, który tymczasem oglądał z zachwytem swój plaski brzuch. — Dziękuję panu — rzekł. — Ale niech się pan tak nie trapi, przyjacielu. — To może podsunie mi pan, kto by wiedział coś jeszcze? Victor znowu zmarszczył czoło. — Hm... niech się zastanowię. Ellie zmienia przyjaciół jak rękawiczki. Z kim to widywano ją ostamio najczęściej...? Zdaje się, że to był jakiś facet. Taki wymoczek. Poza Klubem Harvardu wszędzie mu coś śmierdziało... — Zaśmiał się. — Corey Lathrop, tak się nazywa. Zna go pan? — Owszem. Znam. 33 B Victor odwrócił się i ziewnął, dając do zrozumienia, że przesłuchanie skończone. —No to ma pan punkt zaczepienia. On powinien najlepiej wiedzieć. Niech pan wypyta Lathropa. Jeżeli to Victor zabił Coreya, ta rada była bezczelna. Mark wstał i ruszył do drzwi. Victor zawołał za nim: — Może zostawisz mi te papierosy, przyjacielu...? I wesołych świąt, a jak się już Ellie znajdzie, niech da znać. Podeślę jej mały drobiazg pod I choinkę! Mark zostawił go. A kiedy szedł korytarzem w stronę schodów, usłyszał ciche: „Pst”. Ruda uchyliła drzwi pokoju na lewo i dawała mu ręką znaki, a rękawyjej szlafroczka rozwiewały się przy tym odsłaniając krągłe, gładkie ramiona. — Panie Liddon... Gdy zbliżył się, chwyciła go za ramię i wciągnęła do środka, zamykając starannie drzwi. Niedopałek papierosa, wyjętego z ust Victora, tkwił jeszcze między jej wargami. Zielone oczy przeszywały go, gdy pytała: — Nie powiedział pan chyba Victorowi, gdzie jest Ellie? — Ja sam nie wiem. O to jego pytałem. A pani coś wie? — Ja? Nic. Ale niech ją pan odszuka. I to jak najprędzej... nim znaj- I dzieją Victor. — Dlaczego? — Jak to? Nie wie pan? Przegrała dwadzieścia pięć kawałków i zwiała! Dwadzieścia pięć tysięcy! Nigdy nie przypuszczał, że mogło tego być tak dużo! Rudowłosa rzuciła niedopałek papierosa prosto do kominka. — Nie jestem żadną świątobliwą dziewicą — mówiła dalej — i nie mam nic do Ellie Ross. Ale mam jedno dziwactwo: nie lubię nagłych śmierci! — Położyła mu rękę na ramieniu i dokończyła: — Pan wygląda na porządnego faceta, Liddon. Dlaczego miałby pan zostać wdowcem? Niech pan szuka tej dziewczyny i to szybko! — A gdybym pokrył ten dług? — Nie był w stanie zdobyć nawet połowy tej sumy, ale musiał wiedzieć. Rudowłosa wzruszyła ramionami. — Gada pan teraz bardzo głupio — odparła. — Nie chodzi o forsę, tylko o zasadę. Uciekła mu, pozostawiając wielki dług. To już sprawa etyki. Raptem przypomniał sobie, co mówiła Ellie pierwszego wieczoru po poznaniu. Wtedy wydało mu się to zabawne. Teraz jednak słowa jej nabrały przerażającego znaczenia. Victor nie chce, żebym przegrywała. Bo wie, ie tego nie będę mogła spłacić i będzie musiał mnie zabić... On musi zabijać tych, co nie płacą mu długów. Inaczej nie utrzymałby lego interesu.

Ponieważ Mark był z gruntu człowiekiem prosolinijnvm, perfidia Vic- tora wstrząsnęła nim do głębi. Oczywiście, że to on zabił Coreya. Teraz nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie miał też wątpliwości, że jego goryle przetrząsali cały Nowy Jork w poszukiwaniu Ellie. A on mógł wylegiwał się w komfortowym łożu. Uśmiechać się, udawać życzliwość i przyjaźń, wypraszać papierosy od męża kobiety, którą skazał na śmierć. — Czy to pewne, że Victor nie wie, gdzie jest Ellie? — spytał nagląco. — Już mówiłam, że ja nic nie wiem. Ja i Victor porozumiewamy się raczej bez słów... Ale mam takie wewnętrzne przekonanie, że i on nic o Ellie nie wie. — Popchnęła go ku drzwiom. — A teraz niech pan znika i nie wspomina słowem o naszej rozmowie. Jestem bardzo wrażliwa na ból. I chcę mieć obie nogi i ręce całe... Odwrócił się jeszcze w jej stronę stojąc już przy drzwiach i pomyślał, jakim piekłem musi być życie tej dziewczyny! — Dzięki — rzucił — dzięki wielkie. Uśmiechnęła się. — Nie ma za co, panie Liddon. Niech pan po prostu pomyśli o mnie przy jakiejś modlitwie. W holu czekał już na niego kamerdyner z płaszczem i kapeluszem. Pomógł mu się ubrać i wypuścił na ulicę. — Wesołych świąt, panie Liddon — rzeki, zamykając za nim drzwi. Mark ruszył w kierunku Piątej Ulicy. Dręczyło go nieznośne uczucie odpowiedzialności. Widział teraz wyraźnie, że to on był winien, iż taka okropna rzecz przydarzyła się Ellie. W chwili kiedy się z nią żenił, ona przerażona — pływała bezsilnie po falach, nie mając się czego uczepić. i \ Oznaczał dla niej ciepło, bezpieczeństwo, pewność. I zamiast jej strzec poleciał robić majątek gdzieś na drugi koniec świata, bo przeklęta duma nie pozwalała, by to żona była bogatsza. Czemu się tak niecierpliwił? Cze- I mu nie poczekał i nie poszedł raczej za głosem serca, zamiast rozsądku? Był szalony, że odjechał, pozostawiając ją własnemu losowi. Teraz już wiedział, że to nie Ellie zabiła Coreya, i śmiało mógł iść na policję. Ale niebezpieczeństwo było zbyt jeszcze bliskie i groźne, żeby puszczać w ruch ciężką machinę prawa. A pomijając już wszystko inne, minie wiele czasu, nim mu zaufają, gdy przyzna się do ukrycia ciała Coreya. Nie, musi sam dać sobie radę... Sam musi odszukać Ellie. W nagłym natchnieniu pomyślał o Arlene. Nie rozmawiał z nią i nie kontaktował się od czasu ślubu. Ale Ellie nadal przynajmniej raz w tygodniu chodziła czesać się do Maurice’a. Całkiem możliwe, że Arlene będzie coś o niej wiedziała. W całym zamieszaniu ze ślubem z Ellie nie pomyślał, czy to zaniedbanie Arlene nie sprawiło jej przykrości. Ale nie to się teraz liczyło. Arlene mogła podsunąć coś nowego o jego żonie. Pokój-poczekalnia u Maurice’a udekorowany był na różowo i biało. Wielka waza z narcyzami stała na parapecie okna ozdobionego witrażami. Kilka pań, siedzących wygodnie ze skrzyżowanymi nogami w fotelach, paliło papierosy albo oglądało ostatnie magazyny. Jasnowłosa recepcjonistka, piłująca sobie paznokcie, podniosła głowę i uśmiechnęła się do Marka. —No, no, kogo my tu widzimy! — powiedziała z uśmiechem. —Witaj, Gloria! Jest tu gdzieś blisko Arlene? —Robi właśnie trwałą. Niedługo skończy. Siadaj, aja tam do niej zajrzę. Wyskoczyła szybko, stukając wysokimi obcasami. Dwie z oczekujących klientek oderwały wzrok od magazynów i obrzuciły Marka aprobującym spojrzeniem kobiet bogatych

i eleganckich. Ale on nie interesował się nikim. Opadł na najbliższy fotel i wziął pierwszy z brzegu magazyn, Harper’s Bazaar, jak się okazało. Leniwie przerzucał strony pisma. Fotka księżnej Windsoru w Cap d’Antibes zatrzymała na krótką chwilę jego wzrok. Przerzuciwszy kartkę, ujrzał nagle portret swej żony. Ten niespodziewany widok aż nim wstrząsnął. Z magazynu patrzyła na niego Ellie. Na pół odwrócona do kamery, w długiej czarnej wie czorowej sukni, sfałdowanej na biodrach i odsłaniającej prawie całkowicie plecy — oglądała się, jakby na kogoś, przez ramię, z półprzymk- niętymi oczami. Nie była do siebie podobna, zbyt sztucznie upozowa- na i melancholijna. Nic nie zostało z jej dziecinnej ruchliwości i wdzięku — ale to była Ellie. Napis pod zdjęciem głosił, że pani Liddon, czyli do niedawna niezwykle popularna Eleanor Ross, prezentuje nową toaletę wieczorową z czarnego tiulu, ozdobioną koronką, którą wykonała dla niej znana firma Valentina. Mark przeczytał podpis dwukrotnie. To „pani Liddon” budziło w nim uczucie posiadania. Gdziekolwiek teraz była, cokolwiek się zdarzyło — należała do niego. Wpatrywał się w fotografię z uczuciem dumy, chcąc znaleźć małe znamię pod lewą łopatką — ale było niedostrzegalne. Wróciła recepcjonistka. — Arlene będzie tu za chwilę, Mark — powiedziała. I przeniosła cały swój wdzięk i czar na dwie panie, które poprowadziła do środka przez szklane drzwi. Mark siedział pod bukietem narcyzów, wpatrując się w podobiznę żony. Śnieg na zewnątrz przykrył wszystko. A tutaj ciszę przerwały po chwili otwierające się drzwi i czyjeś kroki. — Mark! — usłyszał. Wstał i obejrzał się za siebie — Arlene stała zaledwie parę kroków od niego. Obcięła rude włosy i nosiła je teraz zwinięte w drobne loczki i upięte na czubku głowy, tak jak Ellie. Nie było jej z tym do twarzy. Przybrała też sporo na wadze. Była ciągle jeszcze ładną dziewczyną, ale tusza i skłonność do tycia była zawsze jej zmorą od dziecinnych lat. — Cześć, Arlene! Nie uśmiechała się do niego. Patrzyła mu prosto w twarz niespokojnymi, uważnymi oczami, a jej wargi lekko drżały. — Czemu mnie nie odwiedzałeś? — spytała. — Bo nie było mnie w mieście — odparł otwarcie. — O tym wiem. Dlaczego nie odwiedziłeś mnie po ślubie? Czuł w jej głosie jakieś emocjonalne napięcie, ale nie chciał temu ulegać. Nie teraz, w każdym razie. —Jakoś się nie złożyło, kochanie! Byłem tak załatany, a potem... — Urwał i wzruszył ramionami. W oczach Arlene błysnęły nagle łzy. I zostały w kącikach. — Och, ty podły! — wykrztusiła. Mówiąc bezstronnie, zrobiło mu się jej żal — czuł się także trochę winny. Ale — nie teraz. — Widziałaś się z Ellie? — spytał. — Czyli i niezwykle popularną Eleanor Ross? Jeżeli ci o to chodzi — to się widziałam! — Kiedy? — Jakieś cztery... nie, pięć dni temu. — I wspominała coś, że ma zamiar wyjechać? — Owszem, wspominała. — A mówiła dokąd? Arlene potrząsnęła głową.

— Na pewno nie? — Powiedziała tylko, że ma już dość tego strasznego klimatu i chce zażyć trochę ciepła i słońca. Mówiła, że nie rozumie tych, co upierają się siedzieć w tym okropnym Nowym Jorku przez całą zimę. — I tylko tyle? — A co byś chciał? Żeby mi dała wykaz miejsc i dat, gdzie i kiedy się zatrzyma? Ostrożnie, żebyjej nie przestraszyć, spytał: — A czy ktoś jeszcze pytał tu o nią? Arlene była sprytna. Zawsze takąją pamiętał. To niebezpieczne pytanie, ale musiał się upewnić, czy Victor tu nie trafił. — Dlaczego mnie ktoś miał pytać o Ellie? Przecież nie jestem jej przyjaciółką — tylko fryzjerką. Łzy już obeschły w jej oczach i przypatrywała mu się teraz zagadkowo. Starała się, ale jeszcze nie zdławiła w sobie wzruszenia i Mark obawiał się, żeby znowu nie wybuchło. Jednak Arlene roześmiała się z udaną wesołością. — A więc zwiała ci, uwodzicielu! Po dwu miesiącach małżeństwa! Nie chciał poddać się porywowi gniewu — bo i po co? Cóż by to miało za sens? — Wróciłem wcześniej z Wenezueli —już ci mówiłem. Powinienem był przed wyjazdem stamtąd zadepeszować. — Jasne, że powinieneś. Powracający niespodzianie małżonkowie zawsze powinni uprzedzać telegraficznie o powrocie. A zwłaszcza małżonek popularnej Eleanor Ross. — Co chcesz, u diabła, przez to powiedzieć? 38 & Arlene zerknęła przez ramię na oszklone drzwi. Recepcjonistka jeszcze nie wróciła. Arlene przysiadła na poręczy fotela. Jej pełne biodra trochę zwisały. To przywiodło mu obraz Arlene sprzed dwunastu lat, na balu maturalnym w Providence High School. W pożyczonej od siostry sukience balowej wyglądała jak marzenie. W nagłym wybuchu gniewu zawołała: — Powinieneś lepiej pilnować żony, Mark! — Tak uważasz? — A tak! Czas, żeby ci to ktoś otwarcie powiedział! — Co mianowicie? —Prawdę! Ellie wplątała się w towarzystwo najgorszych elementów tego miasta. Pijaków, gangsterów, szulerów, narkomanów... —Az kim innym niby miała się tu zadawać? Z Klubem Szydełkujących Paniuś? Arlene schwyciła go za ramię. —Po co ty się z nią żeniłeś? To taka imprezówka! I sam dobrze o tym wiesz... A ponieważ pochodziła z tak zwanych wyższych sfer towarzyskich, od razu cię olśniła. Nie pomyślałeś o tym? Poczuł wzbierający gniew, ale go zdusił. To zazdrość przemawiała przez Arlene. Odstawił ją na bok — zrobił to nawet bardzo nieładnie. Tak było. Czego więc mógł się po niej spodziewać? —Wiesz, co ona tu wyrabiała? — głos Arlene był teraz twardy i miał odcień histerycznego triumfu. — Zaraz po twoim odjeździe wylądowała w Klubie Lorton na dobre. Mam tam przyjaciółkę w szatni. Od niej wiem to wszystko. Nie rozstawała się prawie z tym Victorem D’Iorio. A to najbardziej przewrotny typ w całym Nowym Jorku. Nie tylko gangster i oszust, ale i handluje narkotykami. Ellie spędzała 1 niego całe wieczory. — Stale bywała w Klubie Lorton? — Czy ty nic nie rozumiesz, Mark? — Arlene miała już łzy w oczach. — Victor to jej typ. Ellie należy duszą i ciałem do tego zgniłego świata bogatych

degeneratów, jakimi otacza się Victor. Myślisz, że Ellie cię kocha? Śmiech mnie bierze! Wyszła za ciebie, bo taki miała kaprys. Zdawało jej się, że jest już zmęczona tym brudem, tymi mętami. Sądziła, że wyzwoli się od Victora i jego kumpli. Wyjdzie za zacnego, porządnego chłopca i odwróci kartę. Tak myślała, ale wiedziała też, że to nigdy się nie stanie. Zbyt głęboko tkwiła w tym bagnie. Nie potrafiła długo kochać się w tobie, tak samo jak i w Coreyu Lathropie. Ellie... » — Przestań! Czuł w sobie teraz taką wściekłość, że prawie zląkł się samego siebie Schwycił ją mocno za ramię i czuł, jak palce wciskają się w miękkie, nie opierające się ciało. — Mark — wręczała. — Mark... Nie... — Wiesz, czy nie wiesz, gdzie jest Ellie? — Nie wiem! Już ci mówiłam, że nie wiem. — Trudno. — Odepchnął ją, wziął kapelusz, leżący na stosie kolorowych magazynów, i ruszył ku drzwiom. Arlene złapała go za ramię. — Mark! — Daj mi święty spokój! — Jeżeli chcesz się dowiedzieć, gdzie ona jest... Mark odwrócił się raptownie ku niej — twarz Arlene pulsowała. — Wiesz? — Nie. Nie wiem. — No to... — Wiem tylko, że mówiła coś o kostiumie, jaki zamówiła u Deraina. — I...? — Nie mógł być gotowy na jej wyjazd i kazała im go wysłać tam, gdzie będzie. Powinni więc mieć jej adres. — U Deraina? — Tak. — Dzięki — odwrócił się do drzwi. Słaby głos Arlene dobiegał z tyłu: — Mark, przepraszam... Proszę, Mark! Kochany. Nie odchodź w ten sposób... Ale on otworzył już drzwi i wkroczył w śnieżną biel ulicy. jiMM II Sklepy Deraina znajdowały się tylko kilka domów dalej w dół ulicy. Przeciskał się przez tłum pieszych pocieszony, że ma nareszcie jakiś punkt zaczepienia. Był tak pewny siebie i pełen optymizmu, że nawet docinki Arlene były bez znaczenia. Ma teraz wskazówkę i wyprzedza Victora. Był tego prawie pewien. Rockefeller Centrum górowało nad wszystkim i ginęło w szarobiałej zamieci. Krzykliwy plakat biura podróży z Meksykankami w czerwonych spódniczkach i pióropuszach zapraszał: Odwiedź Meksyk, krainę słońca! Grupka dziewcząt kwestowała na Gwiazdkę dla sierot. Mark doszedł w końcu do Deraina, którego wystawy udekorowane były we francuskim stylu. Bywał tu niejeden raz z Ellie. Uważała, że ich kreacje w niczym nie ustępują paryskiemu Mainbocheirowi, a są znacznie od tamtych tańsze i w miejsce trzech można kupić takie cztery! Wszedł do salonu, przy którym „Maurice” wyglądał jak zakład na głębokiej prowincji. Stały tu w rogach modnie i wytwornie ubrane manekiny, zupełnie jak żywe. Całe bele importowanego tweedu leżały rozłożone nonszalancko. W de płynęła dyskretna muzyka. Trzy panie w eleganckich kostiumach i z perłami na szyi przerzucały najnowsze żumale. Jedna ze sprzedawczyń podeszła do Marka — wysoka, smukła, z ciemnymi włosami do ramion. Ubrana była w czarny kostiumik i miała perły na szyi, upodabniając się prawie całkowicie do

klientek. Zachowywała się wyniośle, jak na jakimś przyjęciu. Taki był styl u Deraina. — Słucham pana? — powiedziała, nie patrząc na niego i bawiąc się perłami. — Nazywam się Liddon. Moja żona zamówiła tu kostium. Nazwisko podziałało, bo sprzedająca się uśmiechnęła. — Tak. Zgadza się, panie Liddon. — Chciałbym go odebrać, o ile nie został jeszcze wysłany. — Chwileczkę, panie Liddon. Wyszła, by wrócić za moment w towarzystwie starszej od siebie, wytwornej blondynki, ubranej w szary kostium. Ta uśmiech miała już przygotowany. Powiedziała: — Witamy pana, panie Liddon. Pierwsza z ekspedientek stanęła z boku, bawiąc się znowu perłami. Mark zaś tłumaczył blondynce: —Żona musiała wyjechać wcześniej. Poleciła, bym przywiózł kostium ze sobą — o ile nie został jeszcze wysłany. — Ale my już go wysłaliśmy, wczoraj. — Na nasz adres domowy? — Nie, panie Liddon. Wysłaliśmy go tam, gdzie pani Liddon sobie życzyła. — To znakomicie. Będzie go więc mieć za parę dni... — Z udaną obojętnością dodał: — Ale żona dzwoniła i wyjaśniła, tak? — Dzwoniła, panie Liddon...? — W ostatniej chwili zmieniliśmy nasze plany wycieczkowe. Miała podać państwu nowy adres — podała go? — Nie, panie Liddon. Pańska małżonka nie dzwoniła. Był prawie pewien, że Victora tu jeszcze nie było — chciał jednak mieć pewność. — I nikt nie przychodził w tej sprawie? — Nie, panie Liddon. — Dokąd więc go wysłaliście? Blondynka była teraz stanowczo mniej serdeczna. — A gdzie bawi obecnie pani Liddon? — spytała. — W Palm Beach — strzelił Mark. Widział, że twarz blondynki jakby się przed nim zamknęła. Uśmiech nie zniknął wprawdzie z twarzy, ale obecnie nie wyrażał on nic. — To znaczy, że przesyłka poszła na zły adres. Ale jeżeli mi pan zechce podać nowy, natychmiast wyślemy ten kostium, skoro tylko wróci nie doręczony. Mówiąc to, spoglądała na niego wyzywająco. Była sprytniejsza niż sądził. I teraz mógł tylko użyć „rozbrajająco szczerego” podejścia. Uśmiechnął się więc i powiedział: — To trochę dziwna historia i chyba od tego powinienem był zacząć. Nie było mnie dłuższy czas w Nowym Jorku i wróciłem wcześniej, bez zapowiedzi. A żona zdążyła już wyjechać na święta z miasta. Wtedy pomyślałem o kostiumie i że tak dowiem się o adres... Blondyna była teraz nieugięta. — Przykro mi, panie Liddon, ale nie jest zwyczajem naszej firmy podawać adresy naszych klientek. — Ale ja jestem jej mężem! Ta pierwsza, ciemnowłosa sprzedawczyni spojrzała na niego spod długich rzęs. Zwalczał w sobie impuls rzucenia się na blondynkę i uduszenia jej — zrozumiał jednak, że istnieje lepszy sposób na załatwienie sprawy. Blondyna zaś powtórzyła: — Przykro mi, panie Liddon. Bardzo bym chciała panu pomóc, ale... Rzucił szybkie spojrzenie na jej koleżankę. — Rozumiem — odparł. — W takim razie bardzo panią przepraszam za kłopot i dziękuję.

—Ależ to żaden kłopot. Jestem przekonana, że wszystko wkrótce się wyjaśni. Wesołych świąt, panie Liddon! Ciemnowłosa przesunęła się leniwie obok niego wytwornym ruchem, żeby go wyprowadzić. Kiedy mu otwierała drzwi, przesunęła ręką po czarnej czuprynie, odsuwając włosy z szyi, i rzuciła z wystudiowanym uśmiechem: — Do widzenia, panie Liddon, i wesołych świąt! Była 11.20. Jeszcze dobre pół godziny, nim personel Deraina wyjdzie na lunch. Jego bank był tuż za rogiem. Wszedł tam i podjął z konta tysiąc dolarów. Opuściwszy bank, minął kiosk z gazetami, ułożonymi pod brezentową płachtą przed padającym śniegiem. Nawet w najgor- szym razie, gdyby ciało Coreya odkryto, nie pisano by o tym jeszcze w prasie. Mimo to kupił jednak ostatnie wydanie i przejrzał je skrupulatnie. Nie znalazł żadnej wzmianki i wyrzucił gazetę do pierwszego spotkanego kosza, po czym znowu znalazł się przed Derainem. Obszedł budynek dookoła i odszukał wejście dla personelu. Przeszedł na drugą stronę i przystanął przed księgarnią. Postawił kołnierz płaszcza i czekał. Po chwili pierwsi pracownicy ukazali się w drzwiach. W końcu wyszła i blondyna. Ubrana w karakułowy płaszcz i wysokie, ciepłe botki. Ruszyła ku Piątej Alei i wmieszała się w dum pieszych. Dopiero parę minut po niej wyszła brunetka. Miała prosty ciemny płaszcz zimowy i futrzaną czapeczkę. Zerknęła w górę na padający śnieg, a potem na drugą stronę ulicy. Mark podszedł do niej ze słowami: — Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Rzuciła mu spojrzenie spod długich, ciemnych rzęs. Oczy miała ogromne, ciemne, a twarz fachowo upudrowaną, jak rasowa aktorka. — Bardzo zdradliwe powietrze — rzekł. — Można się łatwo przeziębić. Nie napiłaby się pani czegoś mocniejszego, rozgrzewającego? Wzruszyła ramionami. — Czemu nie? — odparła, bawiąc się końcami palców w rękawiczkach. — Często wpadam o tej porze na koktajl do Klubu „21”. — To świetnie! Skinął na taksówkę. Kiedy wmieszali się w strumień pojazdów na Piątej Alei, wyjęła z torebki papierosa i włożyła do ust. Mark podał jej ogień. — Znalazł już pan żonę, panie Liddon? — spytała. — Nie! To trochę zwariowane, co? — Gdyby pan popracował trochę u Deraina, nic by się panu nie wydawało zwariowanym. — Strząsnęła popiół na podłogę taksówki. — Czekają pana samotne święta, co? Marny los! — Niestety. Poruszyła nieznacznie nogą tak, że Mark poczuł jej biodro ocierające się o jego. Po chwili taksówka zatrzymała się przed Klubem „21”. Znaleźli wolny stolik w rogu. Dziewczyna usiadła zgrywając się na zblazowaną — brakowało tylko okularów słonecznych, a mogłaby uchodzić za gwiazdę ekranu. Odrzuciła płaszcz na oparcie krzesła i ściągnęła rękawiczki. — Co pijemy? — Sądzę, że szampański koktajl byłby znośny. Zapytał siebie w duchu, czy każdego dnia o tej porze „szampański koktajl” wydaje jej się znośny. Kiedy kelner podał drinki, Mark powiedział do niej: — Proszę tylko nie myśleć nic złego o mojej żonie! Nie chciałbym jej psuć opinii! Sączyła powoli drinka, przypatrując mu się bacznie znad brzegu szklaneczki. — Nie chciałby pan?