uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Paul Auster - Ksiezycowy Palac

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Paul Auster - Ksiezycowy Palac.pdf

uzavrano EBooki P Paul Auster
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

Paul Auster KsięŜycowy Pałac Nic nie zadziwi Amerykanina. Jules Verne Rozdział l To wydarzyło się tego lata, gdy człowiek po raz pierwszy stanął na KsięŜycu. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody, nie wierzyłem jednak, Ŝe mam przed sobą jakąkolwiek przyszłość. Chciałem Ŝyć ryzykownie, przekroczyć wszelkie granice i zobaczyć, co się ze mną stanie, kiedy juŜ to uczynię. Jak się potem okazało, omal się nie przeliczyłem. Patrzyłem, jak ubywa mi po trochu pieniędzy, aŜ nie zostało nic. Straciłem dach nad głową, znalazłem się na ulicy. Gdyby nie dziewczyna nazwiskiem Kitty Wu, prawdopodobnie umarłbym z głodu. Poznałem ją przypadkiem nieco wcześniej i z upływem czasu zacząłem postrzegać ten przypadek jako formę pogotowia, jako sposób na ratowanie się za sprawą serc innych ludzi. To pierwsza część. Odtąd przydarzały mi się dziwne rzeczy. Nająłem się do pracy u starca na wózku inwalidzkim. Dowiedziałem się, kim był mój ojciec. Przeszedłem na piechotę pustynię z Utah do Kalifornii. Było to oczywiście dawno temu, ale pamiętam te dni wyraźnie, pamiętam je jako początek mego Ŝycia. Do Nowego Jorku przyjechałem jesienią 1965 roku. Miałem wówczas osiemnaście lat i przez dziewięć miesięcy mieszkałem w akademiku. Na Uniwersytecie Columbia wszyscy przyjezdni studenci pierwszego roku mieli obowiązek kwaterować na kampusie, jednak po upływie semestru wiosennego przeprowadziłem się do mieszkania na Sto Dwunastej Zachodniej. To był mój dom przez następne trzy lata, aŜ do chwili, gdy stoczyłem się na dno. Wziąwszy pod uwagę rozkład szans, to istny cud, Ŝe wytrwałem tak długo. Na Sto Dwunastej Zachodniej mieszkałem z ponad tysiącem ksiąŜek. Pierwotnie naleŜały do mego wuja Victora, który gromadził je przez około trzydzieści lat. TuŜ przed moim wyjazdem na studia podarował mi księgozbiór w chwili wzruszenia, jako prezent z okazji rozstania. Za nic nie chciałem go przyjąć, lecz wuj był sentymentalnym i szczodrym człowiekiem, toteŜ nie udało mi się odwieść go od tego pomysłu. „Nie mam dla ciebie pieniędzy - powiedział. - Ani Ŝadnej rady. Weź ksiąŜki, a sprawisz mi radość". Wziąłem więc ksiąŜki, lecz przez następne półtora roku nie otworzyłem pudeł, w których były przechowywane. Zamyślałem nakłonić wuja, by zabrał je z powrotem, i nie chciałem, by do tego czasu coś się z nimi stało. W mojej sytuacji pudła okazały się bardzo uŜyteczne. Mieszkanie na Sto Dwunastej Zachodniej nie było umeblowane i zamiast trwonić pieniądze na sprzęty, których nie chciałem i na które nie bardzo mogłem sobie pozwolić, zmajstrowałem z kartonów kilka wyimaginowanych „mebli". Przypominało to nieco łamigłówkę: grupowałem pudła w róŜne konfiguracje, formowałem rzędy, układałem jedne na drugich, aŜ zaczęły przypominać wyposaŜenie domu. Jeden komplet szesnastu kartonów posłuŜył za łóŜko pod materac, inny złoŜony z tuzina pełnił funkcję stołu, kolejnych siedem pudeł zastępowało krzesła, następne dwa udawały nocny stolik. Ogólny efekt był dość monochromatyczny, a to z powodu wszechobecnej ponurej szarzyzny, niemniej byłem dumny z własnej pomysłowości. Znajomi uznali, Ŝe to dziwaczne, ale zdąŜyłem ich juŜ wtedy przyzwyczaić do moich dziwactw. Pomyślcie, mówiłem im, z jaką satysfakcją człowiek kładzie się do łóŜka, wiedząc, Ŝe jego sny wyklują się na dziewiętnastowiecznej literaturze amerykańskiej. Wyobraźcie sobie, z jaką przyjemnością siada do posiłku, skoro podłoŜem strawy jest całe piśmiennictwo Renesansu.

W istocie nie miałem zielonego pojęcia, które ksiąŜki znajdują się w którym pudle, ale w owym czasie z upodobaniem wymyślałem róŜne historie i lubiłem samo brzmienie takich właśnie zdań, nawet jeŜeli były blagą. Moje wyimaginowane meble pozostawały w stanie nienaruszonym blisko rok. Następnie, wiosną 1967 roku, umarł wuj Victor. Jego śmierć była dla mnie straszliwym ciosem, pod wieloma względami najcięŜszym w całym moim Ŝyciu. Albowiem wuj był nie tylko osobą, którą najbardziej kochałem, ale teŜ jedynym moim krewnym, jedynym ogniwem łączącym mnie z czymś, co miało wymiar większy niŜ ja sam. Gdy go zabrakło, poczułem się ogrom nie osamotniony, jak najokrutniej doświadczony przez los. Gdybym w jakiś sposób przygotował się na śmierć Victora, .łatwiej byłoby mi się z nią uporać. Lecz jak moŜna być przygotowanym na śmierć pięćdziesięciodwuletniego męŜczyzny, który nigdy nie uskarŜał się na zdrowie? Pewnego majowego popołudnia wuj po prostu wyzionął ducha i od tej chwili moje Ŝycie całkowicie się zmieniło. Wchłonął mnie inny świat. Niewiele mam do powiedzenia o mej rodzinie. Obsada była nieliczna, wszyscy odegrali epizodyczne role. Do jedenastego roku Ŝycia mieszkałem z matką, aŜ zginęła w wypadku, potrącona przez autobus, który wpadł w poślizg na zaśnieŜonej bostońskiej ulicy. Ojca nigdy nie było na rodzinnej fotografii, zawsze tylko my dwoje: matka i ja. Fakt, Ŝe uŜywała panieńskiego nazwiska, dowodził, Ŝe nie wyszła za mąŜ, niemniej dopiero po jej śmierci dowiedziałem się, Ŝe jestem nieślubnym dzieckiem. Kiedy byłem mały, nie przyszło mi do głowy pytać o podobne sprawy. Nazywałem się Marco Fogg, matka - Emily Fogg, a wuj z Chicago - Victor Fogg. Wszyscy troje byliśmy Foggami i wydawało mi się naturalne, Ŝe członkowie jednej rodziny noszą to samo nazwisko. Później wuj powiedział mi, Ŝe pierwotnie jego ojciec nazywał się Fogelman, lecz ktoś w biurze imigracyjnym na Ellis Island skrócił to nazwisko do „Fog" - czyli „Mgła" — i tak nazywała się po amerykańsku nasza rodzina aŜ do 1907 roku, kiedy dodano drugie „g". Wuj powiedział mi, Ŝe Fogel znaczy „ptak". Przypadła mi do serca myśl, Ŝe w określającym mnie słowie kryje się skrzydlate stworzenie. WyobraŜałem sobie, Ŝe któryś z mych męŜnych przodków potrafił latać. Ptak frunący we mgle, myślałem, ogromny ptak szybujący przez ocean aŜ do Ameryki. Po matce nie zostały mi Ŝadne zdjęcia i z trudem przypominam dziś sobie, jak wyglądała. Ilekroć przywołuję na pamięć jej obraz, widzę niską, ciemnowłosą kobietę o dziecięcych nadgarstkach i białych delikatnych palcach. Czasem powraca doznanie, jak dobrze było czuć dotyk tych palców. We wspomnieniach matka jest zawsze młoda i ładna i prawdopodobnie ten wizerunek odpowiada rzeczywistości, gdyŜ umarła mając zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkaliśmy kolejno w paru klitkach w Bostonie i Cambridge i jak mi się wydaje, pracowała w oficynie wydającej podręczniki, choć byłem za mały, by rozumieć, co tam robiła. Najwyraźniej zachowały się w mojej pamięci nasze wypady do kina (westerny Randolpha Scotta, Wojna światów, Pinokio): siedzieliśmy w ciemnej sali projekcyjnej, grzebiąc w pudełku z popcornem i trzymając się za ręce. Potrafiła opowiadać dowcipy, z których śmiałem się do ochrypnięcia, lecz robiła to rzadko, tylko wtedy gdy planety były w odpowiedniej koniunkcji. Na ogół bywała rozmarzona, skłonna do lekkich dąsów, a niekiedy czułem wiejący od niej smutek; odnosiłem wraŜenie, Ŝe walczy z jakimś nieogarnionym zamętem w duszy. Kiedy podrosłem, coraz częściej zostawiała mnie w domu z opiekunkami. Ojciec natomiast był wielką niewiadomą i wtedy, i potem - jedynym tematem, na który matka nie chciała ze mną rozmawiać i mimo mych pytań nigdy nie uległa. „Umarł dawno temu - odpowiadała. - Przed twoim urodzeniem". W domu nie było po nim najmniejszego śladu. śadnego zdjęcia, nawet nazwiska. Z potrzeby serca wyobraŜałem sobie ciemnowłosą wersję Bucka Roger-sa, podróŜnika w przestrzeni kosmicznej, który znalazł się w czwartym wymiarze i nie potrafił odnaleźć drogi powrotnej. Matkę pochowano obok jej rodziców na cmentarzu Westlaws i odtąd mieszkałem z wujem Victorem w północnym Chicago. Wiele z tego wczesnego okresu zatarło się w mej pamięci,

ale niechybnie rozpamiętywałem duŜo, pochlipywałem jak naleŜy, łkałem do poduszki niczym Ŝałosny sierota z dziewiętnastowiecznej powieści. Pewnego razu wpadliśmy na ulicy na mało rozgarniętą znajomą wuja, która zaczęła szlochać, gdy tylko mnie jej przedstawiono, ocierając oczy chusteczką i bąkając, Ŝe jestem w takim razie tym biednym owocem wolnej miłości. Nie słyszałem wcześniej tego określenia, domyślałem się jednak, Ŝe ma ono jakiś ponury, tragiczny sens. Gdy poprosiłem wuja o wyjaśnienie, wymyślił na poczekaniu odpowiedź, którą pamiętam do dziś: „Wszystkie dzieci to owoce miłości - odparł - lecz tylko o najlepszych tak się mówi". Starszy brat mojej matki był tykowatym czterdziestodwuletnim kawalerem o krogulczym nosie, zarabiającym na Ŝycie grą na klarnecie. Jak wszyscy Foggowie, miał skłonność do odrętwienia i zadumy, nagłych ocknięć i długotrwałej apatii. Po obiecującym debiucie jako muzyk Orkiestry Cleveland te właśnie cechy wzięły w nim górę. Zasypiał na próby, na koncertach zjawiał się bez muchy, a pewnego razu dał dowód sporej zuchwałości, opowiadając pieprzny dowcip w zasięgu słuchu bułgarskiej koncertmistrzyni. Gdy go wyrzucono, obijał się jakiś czas z mniej prestiŜowymi orkiestrami, z których kaŜda kolejna była gorsza od poprzedniej, i kiedy powrócił do Chicago w 1953 roku, pogodził się juŜ z marnością swej kariery. Gdy przeprowadziłem się do niego w lutym 1958 roku, dawał prywatne lekcje gry na klarnecie i dmuchał w zespole Howie'ego Dunna Przy KsięŜycu, niewielkim bandzie obsługującym wesela oraz przyjęcia z okazji bierzmowania i ukończenia szkoły. Zdawał sobie sprawę, Ŝe brak mu ambicji, ale był równieŜ świadom, Ŝe w Ŝyciu liczy się nie tylko muzyka. W istocie liczyło się tak wiele, Ŝe go to przerastało. NaleŜąc do tych, którzy zajęci jednym, zawsze dumają o czymś innym, nie potrafił usiąść i wyćwiczyć utworu bez zrobienia przerwy na rozwiązanie w myśli problemu szachowego. W szachy grał rozpamiętując poraŜki chicagowskich Cubsów, w trakcie meczu myślał o jakiejś pomniejszej postaci z Szekspira, a gdy wracał do domu, nie potrafił usiedzieć z ksiąŜką nawet dwudziestu minut, bo zaraz brała go chętka, Ŝeby pograć na klarnecie. Gdziekolwiek więc zaszedł, pozostawiał za sobą bezładny szlak złych posunięć szachowych, nie przeanalizowanej statystki meczowej i przeczytanych do połowy ksiąŜek. Wuja Victora nietrudno jednak było kochać. Jedzenie było wprawdzie gorsze niŜ u matki, a mieszkanie podlejsze i bardziej zagracone, ale na dłuŜszą metę okazało się to nieistotne. Victor nie udawał kogoś, kim nie był. Wiedział, Ŝe ojcostwo nie leŜy w zasięgu jego moŜliwości, traktował mnie zatem bardziej jak przyjaciela niŜ dziecko, jak serdecznego kumpla nikłej postury. Ten układ odpowiadał nam obu. W ciągu miesiąca od mojego przyjazdu wynaleźliśmy zabawę polegającą na wymyślaniu krajów, wyimaginowanych światów, które urągały prawom natury. Doskonalenie co lepszych trwało niekiedy tygodniami, a narysowane przeze mnie ich mapy wieszaliśmy na honorowym miejscu nad stołem w kuchni. Kraina Nieczęstego Światła, na przykład, albo Królestwo Jednookich. Biorąc pod uwagę trudności, jakie stwarzał nam obu świat rzeczywisty, zrozumiałe jest, Ŝe pragnęliśmy opuszczać go jak najczęściej. Niedługo po moim przyjeździe do Chicago wuj Victor zabrał mnie na film W osiemdziesiąt dni dookoła świata. Bohater tej opowieści nazywa się, jak wiadomo, Fogg i od tamtego dnia wuj w przypływie czułości wołał na mnie Phileas: tajemne nawiązanie do tej osobliwej chwili, kiedy - jak mawiał - „spotkaliśmy się wszyscy w kinie". Uwielbiał snuć zawiłe, nonsensowne teorie na temat róŜnych rzeczy i nigdy nie miał dość odkrywania bogactw znaczeniowych ukrytych w mym nazwisku. Marco Stanley Fogg. Jego zdaniem dowodziło ono, Ŝe we krwi mam podróŜowanie, Ŝe Ŝycie zawiedzie mnie do miejsc, w których nie stanęła ludzka stopa. „Marco" oznaczało, rzecz jasna, Marco Polo, pierwszego Europejczyka, który dotarł do Chin, „Stanley" nawiązywało do amerykańskiego dziennikarza, który odnalazł doktora Livingstone'a „w samym sercu mrocznej Afryki", a „Fogg" wskazywało oczywiście

na Phileasa Fogga, a więc człowieka, który objechał świat w niespełna trzy miesiące. NiewaŜne było, Ŝe matka wybrała dla mnie imię Marco, bo zwyczajnie się jej podobało, Ŝe „Stanley" dano mi po dziadku i Ŝe „Fogg" to zniekształcenie, kaprys jakiegoś amerykańskiego urzędnika półanalfabety. Wuj doszukiwał się znaczeń tam, gdzie nikt inny by ich nie znalazł, i zręcznie przemieniał je w formę skrytego duchowego dziedzictwa. Prawdę mówiąc, lubiłem, gdy skupiał na mnie całą swą uwagę, i choć zdawałem sobie sprawę, Ŝe jego mowy to pusta gadanina i przechwałki, w głębi duszy wierzyłem w kaŜde słowo. Doraźnie nominalizm wuja Victora pozwolił mi przetrwać pierwsze trudne tygodnie w nowej szkole. Tak juŜ jest, Ŝe najłatwiej atakować nazwisko, a „Fogg" dawało pole do popisu: Fagas i Figo-fago, na przykład, oraz - z powodu „mgły" - niezliczone nawiązania do pogody: MŜawa, Chlapa, Plucha. Kiedy juŜ wyczerpała się inwencja na temat nazwiska, skupiono się na imieniu. Uszy raziło końcowe „o" i w efekcie byłem Głupko, Jajo i Ciolo, ale koledzy poszli teŜ innym tropem, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Marco stał się Marco Polo, z Polo zrobiła się Koszulka, z Koszulki — Globulka, z Globulki — Kopulka - okrucieństwo, które mnie poraziło, gdy pierwszy raz usłyszałem ostatnie przezwisko. Przebrnąłem jednak przez początki w szkole, choć wyszedłem z tego ze świadomością nieskończonej podatności mego nazwiska na obrazę. Było tak ściśle związane z mym poczuciem toŜsamości, Ŝe pragnąłem uchronić je od dalszych krzywd. Skończywszy piętnaście lat, zacząłem się podpisywać „M. S. Fogg", nawiązując pretensjonalnie do tuzów literatury modernistycznej, ale jednocześnie rozkoszując się faktem, Ŝe moje inicjały oznaczają równieŜ „manuskrypt". Wuj Victor przyklasnął tej rejteradzie „KaŜdy człowiek jest autorem swego Ŝycia - rzekł. – KsiąŜce którą piszesz, daleko do końca! Zatem to rękopis. Czy mogłoby być coś bardziej stosownego?" Stopniowo „Marco" wypadło z obiegu. Dla wuja byłem Phileasem, a gdy poszedłem do szkoły średniej, dla wszystkich innych - M. S. Paru dowcipnisiów zwróciło uwagę, Ŝe moje inicjały oznaczają teŜ chorobę - multiple sderosis, czyli stwardnienie rozsiane, ale wtedy witałem juŜ z uśmiechem wszelkie, nawet ironiczne skojarzenia wiąŜące się ze mną. Gdy poznałem Kitty Wu, wymyśliła dla mnie kilka innych określeń, lecz - by tak rzec - stanowiły one jej prywatną własność i z nich takŜe się cieszyłem: Przymglony, na przykład, którego uŜywała wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach, albo Cyrano - z powodów, które się z czasem wyjaśnią. Gdyby wuj Victor doŜył spotkania z Kitty, z pewnością doceniłby fakt, Ŝe jego Marco na swój skromny sposób teŜ postawił nogę w Chinach. Z lekcji gry na klarnecie niewiele wyszło (płuca nie dość wydolne, usta zbyt niecierpliwe) i rychło się od nich wymigałem. O wiele bardziej zaciekawił mnie baseball i w wieku jedenastu lat byłem juŜ jednym z tych chudych amerykańskich chłopców, którzy wszędzie łaŜą z rękawicą, bijąc w nią prawą pięścią tysiąc razy dziennie. Sport ten bez wątpienia ułatwił mi Ŝycie w szkole, a gdy z nadejściem wiosny wstąpiłem do ligi młodzieŜowej, wuj przychodził niemal na wszystkie mecze, Ŝeby mnie dopingować. Ale w lipcu 1958 roku przenieśliśmy się znienacka do Saint Paul w Minnesocie („rzadka okazja" - powiedział Victor, mając na myśli zaproponowaną mu pracę nauczyciela muzyki), jednak juŜ następnego roku byliśmy z powrotem w Chicago. W październiku wuj kupił telewizor i pozwolił mi opuszczać szkołę, Ŝebym mógł oglądać, jak White Sox przegrywają w lidze sześć meczów z rzędu. To był rok Early'ego Wynna i „naprzód Sox, naprzód", rok Wally'ego Moona, jego wybić na księŜyc i obiegów. Oczywiście kibicowaliśmy Chicago, ale w skrytości ducha cieszyliśmy się, gdy facet o krzaczastych brwiach posłał piłkę w trybuny podczas ostatniej rozgrywki. W następnym sezonie znów byliśmy za Cubsami - czyli za druŜyną niedorajd i patałachów, która posiadła nasze dusze. Wuj twardo obstawał przy rozgrywaniu meczów za dnia i uwaŜał za moralnie słuszne, Ŝe Ŝującego gumę króla baseballu nie zwodzi fałsz sztucznego światła. „Kiedy idę na stadion - mawiał - jedyne gwiazdy, które chcę oglądać, to te biegające po boisku. To sport pod znakiem słońca i gęstego potu. Rydwan Apollina u zenitu! Na amerykańskim niebie płonie wielka ognista kula!" Toczyliśmy długie dyskusje o takich

postaciach jak Ernie Banks, George Altman i Glen Hobbie. Hobbie'ego wuj szczególnie sobie upodobał, ale zgodnie ze swą filozofią Ŝyciową twierdził, Ŝe nigdy nie będzie z niego dobry miotacz, poniewaŜ jego nazwisko nasuwa myśl o amatorszczyźnie. Dowcipne uwagi tego rodzaju stanowiły sedno poczucia humoru Victora. Rozmiłowałem się juŜ wtedy w jego Ŝartach i rozumiałem, dlaczego naleŜy je serwować z powaŜną miną. Niedługo po tym, gdy skończyłem czternaście lat, nasza rodzina powiększyła się o jedną osobę. Dora Shamsky, z domu Katz, była krzepką wdową w wieku czterdziestu paru lat, z ekstrawagancką czuprynką utlenionych na biało włosów i wydatnym zadku w ciasnym pasie do pończoch. Od śmierci pana Shamsky'ego sześć lat wcześniej pracowała jako sekretarka w dziale ubezpieczeniowym L Mid-American Life. Poznała wuja w sali balowej hotelu Feather- stone, gdzie zespół Przy KsięŜycu przygrywał podczas dorocznej potańcówki pracowników firmy z okazji Nowego Roku. Po okresie zalotów Ŝurawia i czapli para przypieczętowała swój związek w marcu. Nie widziałem w tym nic złego i z dumą wystąpiłem na ślubie jako druŜba. Lecz gdy gorączka juŜ opadła, z bólem spostrzegłem, Ŝe nową ciocię niezbyt śmieszą dowcipy Victora, i zastanawiałem się, czy nie dowodzi to aby braku bystrości, ograniczonej sprawności umysłowej, która źle wróŜyłaby nowemu związkowi. Rychło zdałem sobie sprawę, Ŝe są dwie Dory. Pierwsza była w gorącej wodzie kąpaną, krewką, burkliwą megierą, która wprowadzała w domu iście koszarowy dryl - bastion porządku, wszechwiedząca, szef. Druga Dora była flirciarą pod gazem, zapłakanym, uŜalającym się nad sobą uczuciowcem. Snuła się po mieszkaniu w róŜowej podomce i rzygała w duŜym pokoju litrami wódki. Z tych dwóch o niebo wolałem drugą, choćby tylko ze względu na czułość, którą mi okazywała. Ale zawiana Dora stanowiła zagadkę, której nie potrafiłem rozwikłać, albowiem jej napady chandry przygnębiały i unieszczęśliwiały wuja, a niczego tak nie nienawidziłem, jak widoku cierpiącego Victora. Dla Victora trzeźwa, nieznośna Dora była do wytrzymania, natomiast podcięta budziła jego bezwzględność i zniecierpliwienie, które zbijały mnie z tropu jako zupełnie do niego niepodobne, jako wynaturzenie jego prawdziwej osobowości. Dobro i zło bezustannie zatem toczyły wojnę. Gdy Dora była dobra, Victor był zły, gdy Dora - zła, Victor - dobry. Dobra Dora przywoływała złego Victora, a dobry Victor powracał dopiero wtedy, gdy Dora była zła. Ponad rok pozostawałem więźniem tego zaklętego koła. Przedsiębiorstwo transportu miejskiego z Bostonu winne śmierci mojej matki zaoferowało hojne zadośćuczynienie. Z obliczeń wuja wynikało, Ŝe pieniędzy starczy na cztery lata studiów, skromne codzienne wydatki i zostanie jeszcze coś ekstra, co umoŜliwi mi start w tak zwane dorosłe Ŝycie. Przez pierwszych kilka lat wuj nie uszczknął z tej polisy ani grosza. śywił mnie z własnej kieszeni, z ochotą, dumny ze swej odpowiedzialności, nie odczuwając Ŝadnej pokusy, by podebrać coś z mojej kupki. Ale gdy na scenie pojawiła się Dora, zmienił plany. Podjąwszy oprocentowanie nagromadzone od wkładu oraz odrobinę z owego ekstra, zapisał mnie do prywatnej szkoły z internatem w New Hampshire, sądząc, Ŝe w ten sposób odwróci następstwa swych błędnych rachub. Skoro bowiem Dora nie stała się dla mnie matką, którą pragnął mi dać, uznał, Ŝe naleŜy poszukać innego rozwiązania. Szkoda ze względu na to coś ekstra, ale trudno, nic juŜ nie moŜna było poradzić. Stojąc przed wyborem między „teraz" a „potem", Victor zawsze wybierał „teraz"; całe jego Ŝycie wspierało się na logice impulsywnego działania, więc naturalnie i tym razem zdecydował się na doraźną korzyść. Spędziłem trzy lata w gimnazjum dla chłopców imienia Świętego Anzelma. Kiedy wróciłem do domu po drugim roku, drogi Victora i Dory juŜ się rozeszły, ale nie było sensu zmieniać szkoły, więc po letnich wakacjach wyjechałem ponownie do New Hampshire. O rozwodzie wuj powiedział mi półgębkiem i w zasadzie nie dowiedziałem się, co dokładnie się wydarzyło. Wspomniał tylko o wyczyszczonych kontach bankowych i potłuczonych talerzach, potem padło jeszcze imię George, tak więc zastanawiałem się, czy obcy facet nie uczestniczył aby w całej hecy. Nie dopytywałem się jednak o szczegóły, bo wuj najwyraźniej odczuwał większą ulgę, Ŝe juŜ po wszystkim, niŜ smutek, Ŝe znów będzie sam. Przetrwał

wojnę małŜeńską, co wcale nie znaczy, Ŝe wyszedł z niej bez ran. Zrobił się ^Ŝenująco niechlujny (urwane guziki, brudny kołnierzyk, wystrzępione nogawki spodni) i nawet jego dowcipy nabrały smętnej, niemal cierpkiej nuty. To były alarmujące oznaki, ale o wiele bardziej niepokoiła mnie jego fizyczna nieporadność. Potykał się (tajemnicze wykrzywianie kolan), wpadał na meble, najwyraźniej tracił rozeznanie. Zdawałem sobie sprawę, Ŝe poŜycie z Dora zbiera swe spóźnione Ŝniwo, niemniej w tym musiało być coś więcej. Nie chcąc popaść w trwogę, wmówiłem sobie, Ŝe niedołęstwo wuja wiąŜe się nie tyle ze stanem jego ciała, ile ducha. Być moŜe słusznie, ale patrząc z perspektywy czasu, trudno mi uwierzyć, by wczesne symptomy widziane tamtego lata nie miały związku z zawałem serca, na który wuj zmarł trzy lata później. Sam nic nie mówił, za to szyfrem przemawiało jego ciało, lecz ja nie miałem klucza ani rozumu, by szyfr ten złamać. Gdy przyjechałem do Chicago na BoŜe Narodzenie, wydawało się, Ŝe kryzys minął. Victor odzyskał wiele z dawnej werwy, raptem działy się waŜne sprawy. We wrześniu rozwiązał z Howie'em Dunnem zespół Przy KsięŜycu i załoŜyli nowy, łącząc siły z trzema młodymi muzykami, którzy obsługiwali perkusję, fortepian i saksofon. Nazwali się KsięŜyce i większość repertuaru stanowiły ich własne oryginalne piosenki. Victor pisał teksty, Howie komponował, a cała piątka śpiewała — jako tako. „Nigdy więcej starych szlagierów - oznajmił wuj, gdy przyjechałem. - Nigdy więcej pościelówek. Pijanych wesel. Koniec z klezmerką, teraz mierzymy wysoko." Nie było wątpliwości, Ŝe stworzyli oryginalny band, a gdy nazajutrz wieczorem poszedłem na ich koncert, piosenki wydały mi się rewelacyjne - pełna humoru i Ŝycia, odwaŜna forma zgiełku, drwina ze wszystkiego od polityki po miłość. Teksty Victora miały posmak beztroski i bezpretensjonalności, lecz podszyte były iście Swiftow-ską satyrą. Spike Jones spotyka się z Schopenhauerem, jeśli coś takiego w ogóle jest moŜliwe. Howie załatwił KsięŜycom występ w jednym z klubów w centrum Chicago i skończyło się na tym, Ŝe grali tam kaŜdego weekendu od Dziękczynienia do Świętego Walentego. Gdy przyjechałem do Chicago po ukończeniu gimnazjum, zespół szykował się do tournee i mówiło się nawet o nagraniu płyty dla wytwórni w Los Angeles. W tych właśnie okolicznościach w opowiadanej przeze mnie historii znalazły się ksiąŜki wuja. W połowie września wyruszał w trasę i nie wiedział, kiedy wróci. Był późny wieczór, niespełna tydzień przed moim wyjazdem do Nowego Jorku. Victor siedział w fotelu przy oknie, przerzedzając z wolna paczkę raleighsów i popijając sznapsy z kubka kupionego w tysiącu i jeden drobiazgach. Wyciągnąłem się na kanapie, tonąc z zadowoleniem w odurzających oparach bourbona i dymie. Od trzech czy czterech godzin gaworzyliśmy o niczym szczególnym, lecz nagle rozmowa ugrzęzła i obaj milczeliśmy, pogrąŜeni we własnych myślach. Wuj zaciągnął się ostatni raz papierosem, zmruŜył oczy,,"gdy kłąb dymu spowił jego twarz, następnie zgasił niedopałek w swej ulubionej popielniczce, pamiątce z Wystawy Światowej w 1939 roku. Patrząc na mnie ze zmętniała czułością, łyknął z kubka, mlasnął wargami i westchnął przeciągle. - No, zaczynają się schody - rzekł. - Kres, rozstanie, słynne poŜegnalne słowa. Na szlak, tak chyba mówią w westernach. Nawet jeŜeli nie będę za często dawał znaku Ŝycia, pamiętaj, Phileas, Ŝe cały czas jesteś w moich myślach. Chciałbym ci powiedzieć, gdzie konkretnie będę, ale nie wiem tego. Wzywają nas inne światy i wątpię, by było duŜo okazji do pisania listów. - Urwał, by zapalić kolejnego papierosa. Gdy przystawił zapałkę, zobaczyłem, Ŝe drŜą mu dłonie. - Nikt nie wie, jak długo to wszystko potrwa - ciągnął. - Howie w kaŜdym razie jest wielkim optymistą. JuŜ mamy rozległe angaŜe i pewnie nadejdą następne. Kolorado, Arizona, Newada, Kalifornia. Weźmiemy kurs na zachód, zanurzymy się w dzicz. Na pewno będzie ciekawie bez względu na to, jak się sprawy potoczą. Banda mieszczuchów w krainie kowbojów i Indian. Cieszę się na myśl o otwartych przestrzeniach, o graniu własnej muzyki pod niebem pustyni. Kto wie, czy nie objawi mi się tam jakaś prawda? - Wuj zaśmiał się, jak gdyby chciał stonować powagę swych słów.

- Rzecz w tym - podjął na nowo wątek - Ŝe aby pokonać tak wielkie odległości, będziemy zmuszeni podróŜować z prędkością światła. Trzeba więc pozbyć się przedmiotów, oddać je, wyrzucić. Z bólem jednak myślę, Ŝe miałyby przepaść na zawsze, więc zdecydowałem, Ŝe tobie je przekaŜę. W końcu komu prócz ciebie mogę ufać? Kto poza tobą podtrzyma tradycję? Zacznijmy od ksiąŜek. Tak, tak, wszystkie, co do jednej. Według mnie nie mogło to wypaść w lepszym momencie. Policzyłem je dzisiaj i wyszło, Ŝe mam ich tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt dwie. Chyba pomyślna liczba, bo przynosi na pamięć odkrycie Ameryki przez Kolumba, no i uczelnię, do której się wybierasz, nazwano właśnie od jego nazwiska. Niektóre z tych ksiąŜek są duŜe, inne małe, jedne opasłe, inne cieniutkie — ale wszystkie zawierają słowa. Jeśli przeczytasz te słowa, to prawdopodobnie pomogą ci w nauce. Nie, nie, daj spokój, nie chcę nic słyszeć. Ani słowa sprzeciwu. Jak juŜ się zagospodarujesz w Nowym Jorku, wyślę ci je pocztą. Zatrzymam tylko drugi egzemplarz Dantego, poza tym dostaniesz wszystkie. Następne w kolejce są szachy. Te drewniane, bo magnetyczne sobie zostawię. Drewniane są dla ciebie. No, a dalej pudełeczko po cygarach z autografami baseballistów. Mamy tam prawie wszystkich Cubsów z ostatnich dwudziestu lat, oprócz tego kilku gwiazdorów i od groma pośledniejszych nazwisk z całej ligi. Matt Batts, Memo Luna, Rip Repulski, Putsy Caballero, Dick Drott. JuŜ powszechna niewiedza o tych postaciach powinna je uczynić nieśmiertelnymi. Dalej rozmaite drobiazgi, bibeloty, róŜne byle co. Pamiątkowe popielniczki z Nowego Jorku oraz moje nagrania Alama, Mozarta i Haydna z Orkiestrą Cleveland. Album rodzinny i mosięŜna tabliczka, którą dostałem jako chłopiec za pierwsze miejsce w stanowym konkursie muzycznym. To był tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty, jeśli dasz wiarę, dawno, dawno temu. No i wreszcie chcę, Ŝebyś wziął ten garnitur z tweedu, który kupiłem u Loopa parę lat temu. Tam, gdzie jadę, nie będzie mi potrzebny, a jest z najlepszej szkockiej wełny. Miałem go na sobie tylko dwa razy i gdybym go oddał Armii Zbawienia, wylądowałby pewnie na grzbiecie jakiegoś zapitego typka mieszkającego pod mostem. Lepiej więc, Ŝebyś ty go wziął. Doda ci sznytu, a przecieŜ to nie zbrodnia wyglądać jak najkorzystniej, prawda? Jutro z rana pójdziemy do krawca, Ŝeby nam go przerobił. No, to by chyba było na tyle. KsiąŜki, szachy, autografy, duperelki i garnitur. Teraz, gdy juŜ rozdałem mój dobytek, czuję się kontent. Nie ma powodu, byś tak na mnie patrzył. Wiem, co robię, i cieszę się, Ŝe to robię. Jesteś dobrym chłopcem, Phileas, i gdziekolwiek los mnie rzuci, ty zawsze będziesz przy mnie. Na razie ruszamy w przeciwnych kierunkach, ale prędzej czy później znów się zejdziemy, jestem tego pewien. Wszystko zawsze się w końcu układa, zobaczysz, wszystko do siebie pasuje. Dziewięć kręgów. Dziewięć planet. Dziewięć zmian w baseballu. Naszych dziewięć Ŝywotów. 'iTylko się zastanów. Podobieństwa moŜna by mnoŜyć bez końca. No, dość czczej gadaniny jak na jeden wieczór. Późna godzina nastała, ,sen nas morzy. Chodź, daj mi dłoń. O tak, dobrze, twardy uścisk, tak trzeba. A teraz potrząsnąć. Tak jest, poŜegnalny uścisk dłoni. Uścisk, który musi nam wystarczyć do końca świata. Co tydzień lub dwa wuj przysyłał mi kartkę pocztową. Na ogół były to krzykliwe, barwne widokówki: zachody słońca nad Górami Skalistymi, plenerowe zdjęcia przydroŜnych moteli, kaktusów, ro-deo, rancz dla letników i pustynnych krajobrazów. Niekiedy w pętli namalowanego lassa widniały Ŝyczenia, a raz^nawet muł przemówił w komiksowej chmurce nad swoją głową: „Pozdrowienia z Silver Gulch". Na odwrocie widniały skąpe, nieczytelne bazgroły, ale łaknąłem nie tyle konkretnych wieści, ile znaku Ŝycia. Prawdziwa frajda kryła się w dostawaniu pocztówek, a im bardziej były nie-gustowne i prostackie, tym większą sprawiały mi przyjemność. Ilekroć znajdowałem kartkę w skrzynce na listy, miałem poczucie, Ŝe łączy mnie z wujem jakiś Ŝart, a najlepsze widokówki (pusta restauracja w Reno, gruba kobieta na koniu w Cheyenne) wieszałem nad łóŜkiem. Kolega, z którym dzieliłem pokój, rozumiał fascynację pustą restauracją, ale amazonka zbijała go z tropu. Wyjaśniłem, Ŝe

przypomina uderzająco byłą Ŝonę wuja, Dorę. Powiedziałem, Ŝe dziwnie się plecie na tym boŜym świecie, toteŜ jest duŜe prawdopodobieństwo, Ŝe to Dora we własnej osobie. PoniewaŜ wuj nigdzie nie zabawiał długo, trudno mi było odpisywać. Pod koniec października wysmaŜyłem dziewięciostroni-cowy list o awarii prądu w Nowym Jorku (utknąłem w windzie z dwoma kolegami), ale wysłałem go dopiero w styczniu, kiedy to KsięŜyce rozpoczęli trzytygodniowe występy w Tahoe. Choć nie mogłem często pisać, utrzymywałem z wujem więź duchową, nosząc jego garnitur. Garnitury nie były wtedy modne wśród studentów, ale ja w podarowanym czułem się swojsko, a .poniewaŜ w Ŝadnym miejscu na świecie tak się nie czułem, nosiłem go okrągły rok. W chwilach napięcia i zgryzoty znajdowałem szczególną pociechę w tym, Ŝe otacza mnie szczelnie ciepło wujowskiego ubrania. Chwilami wyobraŜałem sobie, Ŝe garnitur utrzymuje moje ciało w f jedności, Ŝe gdybym go nie włoŜył, rozsypałoby się w drobny mak. * SłuŜył za kokon, za drugą skórę, która chroniła mnie od razów Ŝycia. Patrząc na to z perspektywy lat, widzę, jakŜe osobliwą postacią byłem: mizerny, rozczochrany, spięty młodzieniec,s wyraźnie w rozdźwięku ze światem^ Lecz prawda była taka, Ŝe nie pragnąłem się dostosować. JeŜeli "Koledzy wskazywali mnie palcem jako odmieńca, to nie ja miałem zmartwienie. Byłem wzniosłym myślicielem, zacietrzewionym, skorym do zwady geniuszem przyszłości, zamkniętym w sobie Malevole, który stroni od stada. Niemal rumienię się dziś ze wstydu na wspomnienie śmiesznych póz, które dawniej przybierałem. Byłem groteskowym zlepkiem nieśmiałości J i arogancji, miotałem się między długimi okresami uporczywego milczenia a napadami ognistej zajadłości. Gdy brał mnie nastrój, całe noce przesiadywałem w barach, pijąc i paląc, jak gdybym postanowił się wykończyć^cytując wersy z pomniejszych szesnasto-wiecznych poetów, czyniąc niezrozumiałe nawiązania po łacinie do średniowiecznych filozofów, słowem: robiąc co w mojej mocy, by wywrzeć wraŜenie na kolegach. Osiemnaście lat to okropny wiek i gdy tak budziłem się co dzień z przekonaniem, Ŝe jestem doro-ślejszy od wielu moich rówieśników, prawda była taka, Ŝe znalazłem tylko inny wyraz dla swej niedojrzałej młodości. Oznaką mej toŜsamości był nade wszystko tweedowy garnitur - godło, przez pryzmat którego pragnąłem być postrzegany. Obiektywnie nie moŜna mu było nic zarzucić. Ciemnozielona wełna w drobną kratkę, z wąskimi klapami - trwałe, dobrze skrojone ubranie - ale po kilku miesiącach codziennego noszenia wyglądałem w nim jak strach na wróble, bo wisiał na mym szczupłym ciele niby oklapły płaszcz dumy. Koledzy nie zdawali sobie naturalnie sprawy, Ŝe to z powodów uczuciowych wkładam kaŜdego ranka tę zardzewiałą zbroję. Pod pozą nonkonformisty zaspokajałem pragnienie, by mieć wuja u boku, i rodzaj ubioru nie miał znaczenia. Gdyby Victor podarował mi frak, bez wątpienia nosiłbym go z takim samym nastawieniem. Gdy wiosną zajęcia dobiegły końca, odrzuciłem propozycję mego kolegi Zimmera, Ŝebyśmy dzielili pokój w następnym roku. Dość go lubiłem (w rzeczywistości był moim najlepszym kumplem), ale po czterech latach burs i akademików nie oparłem się pokusie mieszkania-saoiemu. Znalazłem sobie kąt na Sto Dwunastej Ulicy się tam piętnastego czerwca, przyby wszy z torbami na miejsce tuŜ przed dwoma rosłymi męŜczyznami, którzy wtaszczyli siedemdziesiąt dwa kartony wujowskich .ksiąŜek, od dziewięciu miesięcy oczekujących w przechowalni. Była to kawalerka na czwartym piętrze duŜej kamienicy z windą: jeden pokój średniej wielkości z aneksem kuchennym od południowego wschodu, garderoba, łazienka i para okien, które wychodziły na alejkę. Na parapecie tłukły się i gruchały gołębie, a na chodniku pod murem stało sześć sfatygowanych pojemników na śmiecie. Mieszkanie było ciemne, przesycone szarością i nawet w najsłonecz-niejszą pogodę łowiło jedynie skąpe światło. Z początku mnie mroziło; odczuwałem lekki strach przed Ŝyciem na własną rękę, ale wkrótce dokonałem pewnego odkrycia, które pozwoliło mi zapałać Ŝywszym uczuciem do nowego miejsca i zadomowić się w nim. Wydarzyło się to wieczorem drugiego lub trzeciego dnia: całkiem przypadkowo stanąłem między dwoma oknami, patrząc pod ostrym kątem przez lewe. Pobiegłem

spojrzeniem w bok i nagle dostrzegłem odstęp między budynkami naprzeciwko. Patrzyłem na Broad-way, na najmniejszy, ścieśniony skrawek Broadwayu, a wyjątkowość sytuacji polegała na tym, Ŝe całą widzianą przeze mnie przestrzeń wypełniał neon, pochód rozjarzonych niebieskich i róŜowych liter, które układały się w dwa słowa: „KsięŜycowy Pałac". Zorientowałem się, Ŝe to szyld chińskiej restatiracji przy następnej przecznicy, ale siła, z jaką natarły na mnie te słowa, wyrugowała wszelkie praktyczne powiązania i skojarzenia. To były magiczne litery, wisiały w mroku jak przekaz z samego nieba. KsięŜycowy Pałac. Natychmiast pomyślałem o wuju Victorze i jego zespole i w tej jednej irracjonalnej chwili odstąpił ode mnie strach. Nigdy w Ŝyciu nie doświadczyłem czegoś równie nagłego i przemoŜnego. Nagi i niechlujny pokój przemienił się w miejsce pełne duchowości, w punkt przecinania się dziwnych omenów i tajemniczych, nieodpartych zdarzeń. Patrzyłem uparcie na neon i z wolna zrozumiałem, Ŝe trafiłem pod właściwy adres, Ŝe to małe mieszkanie jest miejscem, w którym powinienem Ŝyć. Lato spędziłem pracując na pół etatu w księgarni, chodząc do kina oraz zakochując się i odkochując w dziewczynie imieniem Cynthia, której twarz dawno zatarła się w mojej pamięci. Coraz lepiej czułem się w nowym mieszkaniu i gdy jesienią rozpoczęły się zajęcia, rzuciłem się w szaleńczy wir nocnych pijatyk z Zimmerem i kolegami, sercowych uniesień oraz długich okresów zaklętego milczenia, czytania i nauki. Znacznie później, gdy spojrzałem na to z perspektywy lat, dotarło do mnie, jak owocny był to czas. Następnie skończyłem dwadzieścia lat i kilka tygodni później dostałem długi, bełkotliwy list od wuja Victora, napisany ołówkiem na odwrocie Ŝółtych zamówień na encyklopedię Humboldta. Z tego, co zdołałem się zorientować, dla KsięŜyców nastały cięŜkie czasy i po długim paśmie niepowodzeń (zerwane kontrakty, przebite opony na trasie, saksofonista zamalowany przez pijaka w nos) zespół w końcu się rozpadł. Od listopada wuj mieszkał w Boise w stanie Idaho, gdzie znalazł dorywczą pracę jako domokrąŜny sprzedawca encyklopedii. Ale sprawy nie układały się po jego myśli i po raz pierwszy w ciągu tych wszystkich lat, od kiedy znałem Victora, usłyszałem nutę rezygnacji w jego słowach. „Klarnet zastawiony w lombardzie - napisał. - Na koncie bankowym ani grosza, a mieszkańcy Boise nie czytują encyklopedii". Wysłałem wujowi pieniądze przekazem telegraficznym, następnie puściłem depeszę, nakłaniając go do przyjazdu do Nowego Jorku. Kilka dni później nadeszła odpowiedź z podziękowaniem za pomoc. Victor napisał, Ŝe do końca tygodnia uporządkuje swoje sprawy i przybędzie pierwszym autobusem. Obliczyłem, Ŝe zjawi się we wtorek, środę najpóźniej. Ale środa minęła, a on się nie pokazał. Wysłałem drugi telegram, lecz odpowiedzi nie było. W głowie roiły mi się niezliczone tragedie. WyobraŜałem sobie wszystko, co tylko moŜe się przydarzyć człowiekowi między Boise a Nowym Jorkiem, i tak oto amerykański kontynent przemienił się w wielką strefę zagroŜenia, koszmar pełen pułapek, niebezpieczeństw i labiryntów. Próbowałem odszukać właściciela domu, w którym wuj wynajmował pokój, ale bez powodzenia. Ostatecznie zatelefonowałem na policję w Boise. Szczegółowo przedstawiłem moją sprawę sierŜantowi nazwiskiem Neil Armstrong. Nazajutrz sierŜant oddzwo-nił z wiadomością. Wuja Victora znaleziono w pokoju na Dwunastej Ulicy Północnej - siedział zgarbiony na krześle, ubrany w płaszcz, z na wpół złoŜonym klarnetem w zastygłych palcach prawej dłoni. Przy drzwiach stały dwie spakowane walizki. Przeszukano pokój, ale władze nie dopatrzyły się Ŝadnych śladów przestępstwa. Wedle wstępnego raportu lekarza sądowego przyczyną zgonu był najprawdopodobniej zawał serca. „śycie nas nie pieści, młody człowieku - skwitował sierŜant. - Bardzo mi przykro". Nazajutrz poleciałem samolotem na zachód, by załatwić formalności. W kostnicy zidentyfikowałem wuja, spłaciłem jego długi, podpisałem dokumenty i druczki oraz zleciłem przewóz ciała do Chicago. Pracownik zakładu pogrzebowego w Boise był zrozpaczony

stanem zwłok. Przez niemal tydzień rozkładały się w wynajętym pokoju, więc niewiele juŜ moŜna było z nimi zrobić. „Na pana miejscu — ostrzegł — cudu bym się nie spodziewał". Załatwiłem telefonicznie pogrzeb, skontaktowałem się z kilkoma przyjaciółmi Victora (Howie'em Dunnem, saksofonistą ze złamanym nosem i paroma byłymi uczniami), bez przekonania spróbowałem odnaleźć Dorę (ani śladu), po czym wróciłem z trumną do Chicago. Victor spoczął obok mojej matki. Niebo zasypywało nas kroplami deszczu, kiedy tak staliśmy i patrzyliśmy, jak nasz przyjaciel niknie w ziemi. Potem pojechaliśmy do domu Howie'ego Dunna na North Side, gdzie jego Ŝona przygotowała skromną stypę, złoŜoną z zimnych mięs i gorącej zupy. Płakałem bez przerwy od czterech godzin, a u Dunnów łyknąłem szybko wraz z jedzeniem pięć czy sześć podwójnych bourbonów. Alkohol mnie pokrzepił i po jakiejś godzinie zacząłem głośno śpiewać piosenki. Howie akompaniował mi na fortepianie i na moment zrobiło się gwarno. Naraz zwymiotowałem na podłogę i czar prysł. O szóstej poŜegnałem się ze wszystkimi i wyszedłem chwiejnym krokiem na deszcz. Włóczyłem się bez celu dwie albo trzy godziny, znów zwymiotowałem na czyjś próg, po czym napotkałem chudą, szarooką prostytutkę imieniem Agnes, która stała pod parasolką na oświetlonej neonami ulicy. Poszedłem z nią do pokoju w hotelu Eldorado, wygłosiłem krótki wykład o poezji Waltera Raleigh, następnie śpiewałem kołysanki, a ona się rozebrała i rozłoŜyła nogi. Nazwała mnie wariatem, ale dałem jej sto dolarów, więc zgodziła się spędzić ze mną noc. Źle jednak spałem i o czwartej nad ranem wyślizgnąłem się z łóŜka, włoŜyłem mokre wciąŜ ubranie i pojechałem taksówką na lotnisko. 0 dziesiątej rano byłem z powrotem w Nowym Jorku. W ostatecznym rozrachunku problemem nie był smutek. Smutek był moŜe pierwszą przyczyną, ale wkrótce ustąpił czemuś innemu - bardziej namacalnemu, bardziej wymiernemu w skutkach, zgubniej szemu w swym działaniu. W ruch poszedł cały łańcuch sił 1 w pewnym momencie zacząłem się słaniać, latać wokół własnej osi po coraz większym okręgu, aŜ wreszcie wypadłem z orbity. Rzecz w tym, Ŝe moja sytuacja finansowa była coraz gorsza. Zdawałem sobie z tego sprawę od pewnego czasu, ale jak dotąd niebezpieczeństwo ledwie majaczyło w oddali, więc nie poświęciłem mu choćby chwili zastanowienia. Jednak w wyniku śmierci wuja wydałem w tych okropnych dniach parę tysięcy dolarów i tak oto szlag trafił zasoby, które miały mnie przeprowadzić bezpiecznie przez studia. Uświadomiłem sobie, Ŝe nie dotrwam do końca, jeŜeli nie zrobię czegoś, by pozyskać pieniądze. Policzyłem, Ŝe jeŜeli będę wydawał w dotychczasowym tempie, moje oszczędności skończą się w listopadzie ostatniego roku studiów. A policzyłem wszystko co do grosza. Pierwszą myślą było rzucić naukę, ale po dniu czy dwóch zastanowienia nie zdecydowałem się na ten krok. Przyrzekłem wujowi, Ŝe skończę studia, a poniewaŜ juŜ go nie było, nie mógł przystać na zmianę mych planów, uznałem więc, Ŝe nie wolno mi złamać danego słowa. Do tego dochodziła kwestia poboru do wojska. JeŜeli rzuciłbym uczelnię, cofnęliby mi odroczenie, a nie uśmiechała mi się bohaterska śmierć w azjatyckiej dŜungli. Pozostanę więc w Nowym Jorku, zdecydowałem, i będę się dalej uczył na Columbii. To była słuszna decyzja, tak właśnie naleŜało zrobić. Sądziłem, Ŝe po tym obiecującym początku nietrudno mi juŜ będzie postępować rozsądnie. Ludzie w mojej sytuacji mają przecieŜ najrozmaitsze ewentualności do wyboru — stypendia, poŜyczki, nauka połączona z zarobkowaniem - ale kiedy zacząłem się nad nimi zastanawiać, zdjęła mnie ohyda. Była to nagła, mimowolna reakcja, gwałtowny napad nudności. Uświadomiłem sobie, Ŝe nie chcę mieć z tym nic wspólnego, zatem wszystko odrzuciłem - stanowczo, z pogardą, zdając sobie w pełni sprawę, Ŝe właśnie pogrzebałem jedyną nadzieję na uniknięcie tarapatów. W istocie od tej chwili nie uczyniłem nic, by się ratować, nie kiwnąłem nawet palcem. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego tak się zachowałem. W owym czasie wymyślałem niezliczone uzasadnienia, ale rzecz sprowadzała się chyba do rozpaczy. GdyŜ byłem w rozpaczy i obolały od wielkiego wstrząsu

poczułem, Ŝe konieczny jest drastyczny czyn. Chciałem plunąć na świat, zdobyć się na najdziwniejszą rzecz pod słońcem, i Z zapałem i idealizmem młodego człowieka, który zbyt wiele myśli ] i zbyt wiele czyta ksiąŜek, uznałem, Ŝe nie powinienem robić nic: j moim czynem będzie nieustępliwa odmowa jakiegokolwiek działa-! nią. Nihilizm podniesiony do rangi wypowiedzi artystycznej. Prze-'<. mienię swe Ŝycie w dzieło sztuki, poświęcę się dla tak przecudow-nych paradoksów, Ŝe z kaŜdym oddechem będę się rozkoszowa mym przeznaczeniem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazy wały na całkowite zaćmienie i gdy tak po omacku szukałem nowe interpretacji, z wolna wabił mnie obraz mroku, pociągał prostot; i brakiem desenia. Nie zrobię nic, by udaremnić nieuchronne, al teŜ nie wybiegnę mu naprzeciw. JeŜeli jeszcze przez chwilę Ŝyci ibędzie biegło,Jak dotąd - tym lepiej. Będę cierpliwy, będę si Jtrzymał.; Rzecz w tym, Ŝe zwyczajnie wiedziałem, co mnie cźefó a czy wydarzy się to dziś czy jutro, nie miało znaczenia, bo tak czy owak się wydarzy. Całkowite zaćmienie. Bestia została ukatrupiona, wróŜba wywiedziona z jej wnętrzności. KsięŜyc przesłoni słońce i wtedy zniknę. Będę spłukany, będę wrakiem człowieka bez grosza przy duszy. Właśnie wtedy zacząłem czytać ksiąŜki wuja. Dwa tygodnie po pogrzebie wybrałem sobie na chybił trafił jeden z kartonów, starannie rozciąłem noŜykiem taśmę i pochłonąłem wszystko, co znalazłem w środku. Była to dziwna mieszanina, spakowana bez wyraźnego porządku czy intencji. W pudle mieściły się powieści i sztuki teatralne, ksiąŜki historyczne i podróŜnicze, przewodniki szachowe i kryminały, science fiction i dzieła filozoficzne - absolutny chaos piśmienniczy. Nie robiło mi to jednak róŜnicy. KaŜdą ksiąŜkę czytałem do końca i powstrzymywałem się przed formułowaniem ocen. Dla mnie kaŜda była warta tyle samo co inne, kaŜde zdanie składało się z odpowiedniej liczby słów, kaŜde słowo znajdowało się w odpowiednim miejscu. Tak właśnie opłakiwałem wuja Victora. Jeden za drugim otwierałem kartony, jedną za drugą czytałem ksiąŜki. Takie zadanie sobie postawiłem i zamierzałem w nim wytrwać do upadłego. Kolejne pudła kryły zbieraninę podobnie jak pierwsze, misz-masz literatury wysokich i niskich lotów, pliki efemeryd powtykane między klasykę, zaczytane paperbacki wciśnięte między wydania w twardych okładkach, szmira w jednym szeregu z Donnę'em i Tołstojem. Wuj Victor nie uporządkował swej biblioteki wedle Ŝadnej systematyki. Ilekroć kupował nową ksiąŜkę, stawiał ją na półce obok nabytej poprzednio i tak po trochu rzędy się wydłuŜały, zabierając z upływem lat coraz więcej miejsca. W tym właśnie szyku ksiąŜki trafiły do pudeł. Tylko chronologia się zachowała, kolejność była nienaruszona przez zaniechanie. Uznałem to za idealny porządek. Ilekroć otwierałem następny karton, wkraczałem w nowy wycinek Ŝycia mego wuja, zamknięte pasmo dni, tygodni lub miesięcy, i znajdowałem pociechę w myśli, Ŝe zajmuję tę samą przestrzeń umysłową, którą niegdyś zajmował Victor - Ŝe czytam te same słowa, przeŜywam te same historie, być moŜe formułuję te same myśli. Było niemal tak, jak gdybym podąŜał tropem dawnego podróŜnika, postępując jego śladem z czasów, gdy wypuścił się on na dziewicze terytorium, skierował na zachód wraz z ruchem słońca, podąŜał za światłem aŜ do całkowitego zgaśnięcia. PoniewaŜ kartony nie były ponumerowane ani oznaczone, nigdy nie wiedziałem, w jaki okres Ŝycia mego wuja wkraczam. Wędrówka składała się zatem dyskretnych, urywkowych wypadów. Z Bostonu do Lenox, na nrzykład. Z Minneapolis do Sioux Falls. Z Kenoshy do Salt Lakę City Nie przeszkadzało mi, Ŝe muszę skakać po mapie. W końcu wypełnią się wszystkie luki, przebyte zostaną wszystkie odległości. Wiele z tych ksiąŜek przeczytałem juŜ wcześniej, inne przeczytał mi kiedyś na głos wuj: Robinson Kruzoe, Doktor Jekyll i pan Hyde Niewidzialny człowiek. Nie odrzuciłem ich jednak. Brnąłem przez wszystko z jednakowym zapałem, poŜerając znane równie chciwie co nie znane. W kątach pokoju rosły przeczytane stosy, a ilekroć taka kolumna groziła zawaleniem, pakowałem ją do dwóch toreb na zakupy i brałem ze sobą na zajęcia. Naprzeciw kampusu, po drugiej stronie Broadwayu, znajdował się

antykwariat Chandlera, ciasna i zakurzona nora, w której kwitł handel uŜywanymi ksiąŜkami. Od lata 1967 do lata 1969 roku zaszedłem tam paręnaście razy, uwalniając się po trochu od swego dziedzictwa. To był jedyny czyn, na jaki sobie pozwoliłem - skorzystać z tego, co juŜ posiadam. Bolało mnie, Ŝe rozstaję się z dawną własnością wuja, ale jednocześnie wiedziałem, Ŝe nie miałby do mnie Ŝalu. Dług wobec niego spłaciłem w pewien sposób lekturą, a teraz, skoro brakowało mi pieniędzy, wydawało się logiczne, Ŝe powinienem zdobyć się na ten krok i zamienić ksiąŜki na gotówkę. Kłopot polegał jednak na tym, Ŝe nie zarabiałem na nich dostatecznie duŜo. Chandler twardo się targował, a jego wyobraŜenie o ksiąŜkach tak róŜniło się od mojego, Ŝe nie bardzo wiedziałem, co mu powiedzieć. Dla mnie ksiąŜki były nie tyle składnicami słów, ile samymi słowami, a wartość konkretnej zaleŜała od jej rangi duchowej, a nie stanu fizycznego. Homer o oślich uszach wart był więcej od Wergilego w nieskazitelnej szacie, trzy tomy Descartesa - mniej niŜ jeden tomik Pascala. Te zasadnicze - dla mnie -rozróŜnienia nie istniały dla Chandlera. W jego oczach ksiąŜka była wyłącznie przedmiotem, rzeczą przynaleŜną do świata rzeczy i jako taka nie róŜniła się znacząco od pudełka po butach, przepychacza sedesowego albo filiŜanki. Ilekroć przynosiłem kolejny okruch księgozbioru wuja, stary spryciarz zawsze postępował rutynowo. Z odrazą wertował kartki, przyglądał się grzbietom, tropił skazy i plamy, sprawiając wraŜenie człowieka biorącego do ręki nieczystości. Tak toczyła się gra. ZaniŜając wartość towaru, Chandler mógł dyktować skandalicznie niskie ceny. Po trzydziestu latach praktyki wykształcił na swój uŜytek odpowiednią pozę, repertuar pomruków i sarkastycznych uwag pod nosem, min, cmoknięć, smutnego kiwania głową. Spektakl ten miał na celu uzmysłowić mi całkowitą opaczność mych własnych ocen, wzbudzić we mnie poczucie wstydu, Ŝe w ogóle miałem czelność przynieść ksiąŜki po wuju. Chcesz powiedzieć, student, Ŝe spodziewasz się pieniędzy za coś takiego? A czy spodziewasz się pieniędzy od śrnieciarza, kiedy wywozi twoje barachło? Wiedziałem, Ŝe jestem oszukiwany, lecz rzadko zdobywałem się na sprzeciw. No bo jaki miałem wybór? Chandler "występował z pozycji siły i nic nie moŜna było na to poradzić - bo mnie zaleŜało na sprzedaŜy, a jemu nie zaleŜało na kupnie. Nie było sensu udawać, Ŝe nie jestem zdesperowany. Wówczas nic bym nie sprzedał, a to byłoby gorsze, niŜ dać się oszukać. ZauwaŜyłem jednak, Ŝe na handlu wychodzę lepiej, gdy przynoszę mniejsze porcje, nie więcej niŜ dwanaście, piętnaście ksiąŜek na raz. Wtedy przeciętna cena za tom lekko zwyŜkowała. Ale im mniejsze byłyby wymiany, tym częściej musiałbym przychodzić do antykwariatu, a zdawałem sobie sprawę, Ŝe powinienem się zjawiać jak najrzadziej, bo im więcej miałbym do czynienia z Chandlerem, tym moja pozycja byłaby słabsza. Jakkolwiek bym postąpił, stary spryciarz i tak był górą. Mimo wielokrotnych moich wizyt nie próbował mnie nawet zagaić. Nigdy się nie witał, nie zdobył na uśmiech, nie podał mi ręki. Zachowywał się tak obojętnie, Ŝe czasem zastanawiałem się, czy pamięta mnie z ostatniej transakcji. Traktował mnie tak, jak gdybym za kaŜdym razem był innym klientem - galeria obcych, przypadkowa zgraja. W miarę jak sprzedawałem ksiąŜki, moje mieszkanie przechodziło przeobraŜenia. Było to nieuniknione, bo ilekroć otwierałem nowy karton, niszczyłem mebel. ŁóŜko zostało zdemontowane, krzesła kurczyły się, aŜ znikły, biurko zdematerializowało się w pustą przestrzejliMoje Ŝycie stało się gromadzeniem nicości i było | to cos, co w istocie rzeczy postrzegałem zmysłami: namacalna,.) ip^czkująca pustka.] Ilekroć zapuszczałem się w dawne Ŝycie wuja, przynosiło to wymierny efekt, rezultat w rzeczywistym świecie. Następstwa zawsze miałem przed oczyma i nie było sposobu uciec od nich. Tyle kartonów jeszcze jest, tyle poszło. Wystarczyło ogarnąć wzrokiem mieszkanie, by wiedzieć, co się dzieje. Pokój był machiną, która odmierzała moją zmieniającą się kondycję: ileTnme"] zostało, ile ubyło. Byłem jednocześnie sprawcą i świadkiem zda- i rŜenia, aktorem i widownią w jednoosobowym teatrze. PodąŜałem • \ śladem mego rozpadu. Patrzyłem, jak niknę kawałek po kawałku. / -• - —"• — - ••; •—*

Był to naturalnie czas trudny dla wszystkich. Pamiętam go jako okres zawirowań politycznych, tłumów, oburzenia, megafonów i przemocy. Wiosną 1968 roku kaŜdy kolejny dzień zdawał się rzygać nowym kataklizmem. Nie Praga, to Berlin, nie ParyŜ, to Nowy Jork. W Wietnamie było juŜ pół miliona Ŝołnierzy. Prezydent obwieścił, Ŝe nie będzie się ubiegał o drugą kadencję. Ludzie ginęli w zamachach. Po latach walk wojna tak się rozrosła, Ŝe skalane nią były nawet najmniejsze myśli, i zdawałem sobie sprawę, Ŝe bez względu na to, co zrobię lub czego nie zrobię, biorę w niej udział jak kaŜdy inny. Pewnego wieczora, gdy siedziałem w Riverside Park i gapiłem się na rzekę, zobaczyłem, jak na drugim brzegu eksploduje zbiornik z olejem. Niebo wypełniły nagle płomienie i gdy tak patrzyłem, jak rozdarte kawały płonącej blachy fruną nad nurtem Hudsonu i spadają u mych stóp, przyszło mi do głowy, Ŝe _. ł~fego co wewnętrzne i co zewnętrzne nie da się rozdzielić bez) •• j uszczerbku dla prawdy. \ Jeszcze tego samego miesiąca kampus TColumBli przemienił się w pole bitewne, a setki studentów aresztowano, nie wyłączając tak niepoprawnych marzycieli jak Zimmer i ja. Nie zamierzam o tym opowiadać, bo to sprawy ogólnie znane, bezcelowe byłoby więc przywoływać je na nowo. Nie znaczy to jednak, Ŝe chcę, by o nich zapomniano. Moja własna historia wznosi się na gruzach tamtych dni i naleŜy sobie ten fakt uświadomić, w przeciwnym razie nic z niej nie miałoby sensu. Gdy rozpocząłem trzeci rok na uczelni (wrzesień 1967), epoka garnituru naleŜała juŜ do przeszłości. Sponiewierane przez ulewę w Chicago, spodnie wytarły się na siedzeniu, a marynarka puściła w szwach przy kieszeniach i na plecach, więc zrzuciłem to ubranie na zawsze, uznając sprawę za przegraną. Powiesiłem garnitur w garderobie jako pamiątkę z lepszych czasów, po czym poszedłem kupić sobie najtańszą i najtrwalszą odzieŜ, jaką mogłem dostać: buty robocze, dŜinsy, flanelowe koszule oraz uŜywaną skórzaną kurtkę w sklepie z demobilem. Koledzy byli zdumieni odmianą, ale nie dałem im nawet okazji się wypowiedzieć, gdyŜ najmniej mnie obchodziła ich opinia. To samo z telefonem. Zrezygnowałem z linii nie dlatego, Ŝeby się odciąć od świata, ale dlatego, Ŝe nie mogłem sobie dłuŜej na nią pozwolić. Kiedy Zimmer wygłosił mi pewnego dnia kazanie pod biblioteką, uskarŜając się, Ŝe trudno się ze mną skontaktować, uniknąłem wspominania o swych problemach z pieniędzmi, wdając się w długi wywód o drutach, głosach i zaniku więzi międzyludzkiej. - Głos przekazywany w postaci sygnału elektrycznego to juŜ nie jest prawdziwy głos - stwierdziłem. - Przywykliśmy do tych pozorów nas samych, ale gdy przystanąć i zastanowić się chwilę, dojdziemy do wniosku, Ŝe telefon to instrument fałszu i fantazji. Narzędzie komunikacji między duchami. Głos w słuchawce to ustna wydzielina umysłu bez ciała. Ja chcę widzieć osobę, z którą rozmawiam. Jeśli nie mogę, wolę nie rozmawiać. Błazenada tego rodzaju stawała się z wolna moim wyróŜnikiem - wymówki, nieszczera gadka, dziwaczne teorie wysnuwane w odpowiedzi na zupełnie rozsądne pytania. PoniewaŜ nie chciałem, by ktokolwiek wiedział, Ŝe jestem pod ścianą, nie miałem innego wyboru, jak wyłgiwać się z opałów. Im gorzej mi się wiodło, tym osobliwsze i bardziej zwichrowane były moje pomysły. Dlaczego przestałem palić, pić, jadać w barach - nigdy nie brakło mi inwencji, by wymyślić jakieś niedorzeczne, pozornie racjonalne uzasadnienie. W efekcie zachowywałem się jak pustelnik anarchista, bzik, luddy-ta*. Moi koledzy nie posiadali się ze zdumienia i w ten sposób' zdołałem ustrzec swą tajemnicę. W mym blagierstwie duŜą niewątpliwie rolę odegrała duma, ale najwaŜniejsza była niechęć, by ktokolwiek wchodził mi w drogę, którą sobie wytyczyłem. Rozmowa o tym prowadziłaby wyłącznie do wyrazów współczucia, być moŜe nawet do ofert pomocy, a to przekreśliłoby całą sprawę. Zamiast tego wolałem zamurować się w delirium własnych postanowień, stroiłem sobie Ŝarty z kaŜdej sposobności ratunku i czekałem, aŜ mój czas dobiegnie końca. Ostatni rok był najcięŜszy. W listopadzie przestałem płacić rachunki za prąd i w styczniu zjawił się męŜczyzna z Con Edison, J?.y wyłączyć licznik. jPotenTprzez kilka tygodni

eksperymentowałem™1-z rozmaitymi świecami, sprawdzając kaŜdy rodzaj pod względem ceny, jasności światła i trwałości. Ku memu zdumieniu najlepszym j \interesem okazały się Ŝydowskie świece wspominkowe. W migot- j iliwych płomykach i cieniach dostrzegałem nadzwyczajne piękno, / a gdy juŜ umilkła lodówka (koniec z kapryśnymi, niespodziewany- / ani parsknięciami), uznałem, Ŝe lepiej mi bez elektryczności. Co- / ikolwiek moŜna by o mnie powiedzieć, z pewnością byłem odporny. W kaŜdym nowym ubytku doszukiwałem się korzyści,~ a""k7edy"juŜ~' nauczyłem się Ŝyć bez konkretnych wygód, wyrzucałem je ze swych myśli na zawsze. Wiedziałem, Ŝe ten proces nie moŜe trwać wiecznie, Ŝe w końcu dojdę do rzeczy, bez których nie moŜna się obejść * Luddytami nazywano w początkach XIX wieku robotników niszczących ma szyny w uprzemysłowionych rejonach Anglii. W postępie technicznym upatrywali oni źródła bezrobocia i biedy. Termin ten pochodzi od ich przywódcy Neda Ludda (przyp tłum.). ale na razie dziwiłem się tylko sobie, Ŝe w tak niewielkim stopniu Ŝałuję tego, co utraciłem. Z wolna, acz nieuchronnie przekonałem się, Ŝe jestem zdolny zabrnąć bardzo daleko - znacznie dalej, niŜ początkowo mi się wydawało. Po opłaceniu ostatniego semestru nauki zostało mi niespełna sześćset dolarów. Miałem jeszcze kilkanaście kartonów ksiąŜek oraz pudełko z autografami i klarnet. Składałem niekiedy instrument i dla dodania sobie otuchy dmuchałem w ustnik, napełniając mieszkanie osobliwymi paroksyzmami tonów, zgiełkiem pisków i jęków, śmiechem i płaczliwym zgrzytem. W marcu sprzedałem autografy kolekcjonerowi nazwiskiem Milo Flax, dziwakowi z nimbem kręconych włosów na głowie, który ogłaszał się na ostatnich stronach „Sporting News". Kiedy zobaczył rzędy autografów Cubsów, zdjęła go groza. Wpatrzył się z czcią w karteczki, następnie spojrzał na mnie ze łzami w oczach i męŜnie przepowiedział, Ŝe rok 1969 będzie naleŜał do naszej druŜyny. Niewiele się pomylił, jak wiadomo, proroctwo spełniłoby się co do joty, gdyby nie spadek formy pod koniec sezonu pospołu z błyskawicznym finiszem hołoty zwanej Metsami. Autografy przyniosły mi sto pięćdziesiąt dolarów, które pokryły ponadmiesięczny czynsz. Sprzedane ksiąŜki z kolei zapewniły wikt, tak więc zdołałem przetrwać kwiecień i maj utrzymując się na powierzchni, kończąc studia gorączkowym wkuwaniem i pisaniem przy świecach. Następnie za dwadzieścia sześć dolarów sprzedałem maszynę do pisania, co z kolei pozwoliło mi wypoŜyczyć biret i togę na kontrrozdanie dyplomów, zorganizowane przez studentów w proteście przeciw oficjalnym uroczystościom uczelnianym. Szedłem wytrwale drogą, którą sobie wytyczyłem, ale niełatwo było smakować tryumf. Spłukałem się do ostatnich stu dolarów, a księgozbiór wuja skurczył się do trzech kartonów. Płacenie czynszu nie wchodziło juŜ w rachubę i choć weksel zastawny umoŜliwiłby mi przebiedowanie pod dachem kolejnego miesiąca, potem z pewnością wylądowałbym na bruku. Jeśli w lipcu zaczną nadchodzić ponaglenia, rozumowałem, krach nastąpi w sierpniu, co oznacza, Ŝe na ulicy znajdę się na początku września. Jednak z perspektywy pierwszego czerwca jesień wydawała się odległa o lata świetlne. Problem polegał nie tyle na tym, co potem ze sobą zrobić, ile jak w ogóle dotrwać do tej chwili. Ostatnie ksiąŜki przyniosłyby około pięćdziesięciu dolarów. Razem z dziewięćdziesięcioma sześcioma, które jeszcze miałem, dałoby to sto czterdzieści sześć dolarów, za które przeŜyłbym kolejne trzy miesiące. Na styk, ale jeśli ograniczyłbym się do jednego posiłku dziennie, zapomniał 0 gazetach, autobusach i wszelkiego rodzaju zbytkownych wydatkach, to dałbym radę. Tak oto zaczęło się lato 1969 roku. Wydawało się niemal pewne, Ŝe będzie to moje ostatnie lato na ziemi. Zimą i wczesną wiosną przechowywałem Ŝywność na parapecie za oknem. W najchłodniejszych miesiącach niektóre rzeczy zamarzały na kość (masło, biały ser), jednak nadawały się do zjedzenia po rozmroŜeniu. Większym problemem była ochrona prowiantu przed sadzą i odchodami gołębi, ale rychło nauczyłem się owijać go w plastikowe torebki. Gdy jedną z torebek zwiało podczas burzy, zacząłem je przywiązywać sznurkiem do

kaloryfera. W końcu dość biegle stosowałem tę metodę, a poniewaŜ gaz był wspaniałomyślnie wliczony w czynsz (nie musiałem się więc obawiać wyłączenia kuchenki), kwestia Ŝywienia wydawała się pod kontrolą. Ale tak było tylko przy niskich temperaturach. Potem nadeszła wiosna, a przy słońcu ociągającym się na niebie przez trzynaście, czternaście godzin dziennie trzymanie wiktuałów za oknem przynosiło więcej szkody niŜ poŜytku. Mleko się zsiadało, sok kwaśniał, masło roztapiało w połyskliwe kałuŜe Ŝółtej brei. Przecierpiałem parę takich katastrof, po czym przystąpiłem do zweryfikowania swej diety, uświadomiwszy sobie, Ŝe muszę zrezygnować z Ŝywności, która psuje się w cieple. Dwunastego czerwca zasiadłem do opracowania nowego jadłospisu. Mleko w proszku, kawa rozpuszczalna, małe paczki chleba - to podstawa - i codziennie jedno i to samo danie: jaja, najtańsze i najbardziej poŜywne jedzenie znane człowiekowi. Co jakiś czas fundowałem sobie jabłko albo pomarańczę, a jeśli łaknienie stawało się zbyt silne, raczyłem się hamburgerem lub puszką gulaszu. Takie jedzenie się nie psuło, więc (teoretycznie przynajmniej) nie groziła mi śmierć głodowa. Dwa jaja dziennie, gotowane precyzyjnie na miękko przez dwie 1 pół minuty, dwie kromki chleba, trzy filiŜanki kawy i tyle wody, ile tylko zdołałem wypić. Mój plan nie był pewnie genialny, ale cechowała go arytmetyczna elegancja. PoniewaŜ nie miałem zbyt wielkiego wyboru, usiłowałem znaleźć w tym fakcie pociechę. Nie umarłem z głodu, ale rzadko kiedy byłem syty. Śniłem często o jedzeniu, a noce tego pamiętnego lata przynosiły wizje biesiad i obŜarstwa: półmiski steków i baraniny, wjeŜdŜająca na tacach soczysta wieprzowina, ciasta strzeliste jak fortece, desery, gigantyczne salaterki owoców. Za dnia nieukojony brzuch wciąŜ o sobie przypominał, burcząc pod naporem soków trawiennych, szczując na mnie swą pustkę, i musiałem się zmagać ze sobą, by nie zwracać na to uwagi. Szczupły od zawsze, z upływem lata traciłem coraz więcej na wadze. Co jakiś czas chodziłem do apteki, by wrzucić grosik i się zwaŜyć, by zobaczyć, co się ze mną dzieje. ' Z siedemdziesięciu kilogramów w czerwcu schudłem do sześćdzie-\sieciu trzech w lipcu, następnie do pięćdziesięciu pięciu w sierpniu* iWydawało się to niebezpiecznie mało jak na kogoś, kto ma metr osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. O wielu ludziach mówią\ „skóra i kości", ale jest granica, za którą doznaje się powaŜnego uszczerbku na zdrowiu. —.„„Usiłowałem oddzielić się od własnego ciała, udając, Ŝe ofttr nie istnieje, i w ten sposób obchodziłem dylemat szerokim łukiem. Inni szli tą drogą przede mną i wszyscy odkryli to, co w rezultacie odkryłem i ja: Ŝe umysł nie góruje nad materią i gdy oczekuje się od niego zbyt wiele, natychmiast przypomina, Ŝe sam teŜ jest fizycznością. Aby wznieść się ponad mą sytuację, musiałem więc wmówić sobie, Ŝe nie jestem realnym bytem, i w rezultacie cała rzeczywistość się rozchwiała. Przed moimi oczyma pojawiały się nagle przedmioty, których nie było w pobliŜu, po czym znikały. Szklanka zimnej lemoniady, na przykład. Gazeta z mym nazwiskiem w nagłówku. Wujowski garnitur w nieskazitelnym stanie, leŜący na łóŜku. Pewnego razu zobaczyłem nawet siebie z przeszłości, błąkającego się po mieszkaniu, pijacko myszkującego po kątach w poszukiwaniu czegoś, czego nie mogłem znaleźć. Owe przywidzenia trwały ledwie mgnienie oka, ale potem dudniły we mnie całymi godzinami. Następnie zdarzały się okresy, kiedy po prostu traciłem więź z samym sobą. Przychodziła mi do głowy jakaś myśl, a gdy przestawałem śledzić jej tok i podnosiłem oczy, przekonywałem się, Ŝe zapadła noc. W Ŝaden sposób nie mogłem odtworzyć straconych godzin. Kiedy indziej łapałem się na tym, Ŝe przeŜuwam wyimaginowane jedzenie, palę wyimaginowane papierosy, puszczam ustami kółka. To chyba były najgorsze chwile, albowiem uświadomiłem sobie, Ŝe nie mogę dłuŜej być pewnym samego siebie. Umysł ulatywał i nie miałem jak go powstrzymać. Większość symptomów pojawiła się dopiero w połowie lipca. Przedtem sumiennie przeczytałem ostatnie ksiąŜki wuja, po czym sprzedałem je Chandlerowi. Im jednak bliŜej byłem końca, tym większy kłopot sprawiała mi lektura. Czułem wprawdzie, Ŝe wzrok nawiązuje kontakt ze słowami wydrukowanymi na papierze, ale nie docierał juŜ do

mnie ich sens, Ŝadne znaczenia nie rozbrzmiewały echem w mej głowie. Czarne znaki całkowicie mnie dezorientowały, wydawały się arbitralnym zbiorem kresek i zakrętasów, które nie tchnęły niczym prócz własnej niemoty. Tak więc w końcu przestałem nawet udawać, Ŝe rozumiem, co czytam. Wyjmowałem ksiąŜkę z pudła, otwierałem ją na pierwszej stronie, po czym przesuwałem palcem wskazującym po górnym wierszu. Dobrnąwszy do ostatniej litery, przeskakiwałem na drugi rząd, potem trzeci i tak aŜ na sam dół strony. W ten sposób skończyłem lekturę wujowskiego księgozbioru: niczym ślepiec czytający brajlem. Skoro nie potrafiłem widzieć słów, chciałem ich przynajmniej dotykać. Było juŜ wtedy ze mną na tyle źle, Ŝe wydawało mi się to sensownym rozwiązaniem. I tak poznałem palcami wszystkie słowa, a zatem zyskałem prawo do ich sprzedaŜy. Przypadek chciał, Ŝe ostatnie ksiąŜki zaniosłem do Chandlera tego samego dnia, gdy kosmonauci wylądowali na KsięŜycu. Ze sprzedaŜy uzyskałem niewiele ponad dziewięć dolarów. Wracając do siebie Broadwayem, postanowiłem wstąpić do baru Quinna, małego lokalu na rogu Sto Ósmej Ulicy. Tego dnia był skwar, uznałem więc, Ŝe nie zgrzeszę fundując sobie kilka piw po dziesięć centów. Usiadłem na stołku przy barze, obok trzech czy czterech stałych bywalców, napawając się półmrokiem i chłodem klimatyzacji. Włączony był wielki kolorowy telewizor, który jarzył się tajemniczo nad butelkami Ŝytniówki i bourbonu, i tak właśnie stałem się świadkiem pamiętnego wydarzenia. Zobaczyłem, jak dwie okutane postacie stawiają pierwsze kroki w pozbawionym powietrza świecie, skaczą po powierzchni jak zabawki, pchają w kurzu wózek golfowy, zatykają flagę w oku ciała niebieskiego, które niegdyś było boginią miłości i szaleństwa. Promienna Diana, pomyślałem, odbicie tego, co w nas mroczne. Następnie przemówił prezydent. Beznamiętnym, grobowym głosem stwierdził, Ŝe to największe wydarzenie w dziejach ludzkości. Stali goście parsknęli śmiechem, pewnie ja teŜ zdobyłem się na słaby półuśmiech. Ale mimo absurdalności tego stwierdzenia jednego nie moŜna było zakwestionować: wypędzony z raju Adam nigdy jeszcze nie znalazł się tak daleko od domu. Potem Ŝyłem przez krótki czas niemal w niezmąconej harmonii. Mieszkanie było ogołocone, lecz zamiast przygnębiać mnie, jak tego oczekiwałem, pustka dodawała mi otuchy. Nie bardzo potrafię to wytłumaczyć, ale znienacka uspokoiłem nerwy i przez następne trzy czy cztery dni poznawałem siebie. Zabrzmi to dziwacznie w opisie tej konkretnej sytuacji, ale posunąłbym się nawet do tego, Ŝeby w tym niedługim okresie, który nastąpił po sprzedaŜy ostatnich ksiąŜek wuja Victora, uznać się za człowieka szczęśliwego. Niby epileptyk na granicy ataku, wstąpiłem do osobliwego półświata, w którym wszystko zaczyna błyszczeć, tchnie nową i zdumiewającą przejrzystością. Niewiele robiłem w tych dniach. Chodziłem po pokoju, wyciągałem się na materacu, zapisywałem swe myśli w notesie. Wszystko to było jednak waŜne. Nawet bezczynność wydawała mi się doniosłym aktem i nie odczuwałem Ŝadnych skrupułów, Ŝe godziny mijają mi na niczym. Co jakiś czas stawałem między dwoma oknami i patrzyłem na neon „KsięŜycowego Pałacu". Sprawiało mi to przyjemność i niezawodnie nastrajało do snucia zajmujących myśli. Dziś wydają mi się one mętne - zbitki dowolnych skojarzeń, pogmatwane ciągi refleksji - ale wtedy jawiły się jako niebywale waŜne. Być moŜe słowo „księŜyc" zmieniło dla mnie znaczenie po ujrzeniu ludzi chodzących po KsięŜycu. Być moŜe oszołomił mnie przypadek polegający na tym, Ŝe poznałem człowieka nazwiskiem Neil Armstrong, który mieszkał w Boise w stanie Idaho, a potem oglądałem innego człowieka o tym samym nazwisku przebywającego w przestrzeni kosmicznej. Być moŜe majaczyłem z głodu i przykuły mnie światła neonu. Nie wiem, ale faktem jest, Ŝe słowa „księŜycowy pałac" jęły nawiedzać moje myśli z tajemniczością i urokiem wyroczni. Wszystko wymieszało się znienacka: wuj Victor i Chiny, statki kosmiczne i muzyka, Marco Polo i Dziki Zachód. Spoglądałem na neon i myślałem o elektryczności. To przywodziło na pamięć awarię prądu na pierwszym roku studiów, a wtedy przypominała mi się gra w baseball na Wrigley Field, na to z kolei powracał wuj Victor i świece wspominkowe płonące na moim

parapecie.: Jedna myśl otwierała drzwi dla drugiej, a wszystkie ; splatały się w coraz grubsze łańcuchy powiązań. PodróŜowanie w"; nieznane, podobieństwa między Kolumbem a kosmonautanii;''03"-krycie Ameryki jako nieudana wyprawa do Chin; chińska Tcućhnia i mój znękany Ŝołądek; duch, no bo strawa duchowa, i głowa jako pałac snów. Myślałem tak: program Apollo, Apollo, czyli bóg muzyki; wuj i KsięŜyce jadący na zachód. Myślałem tak: zachód, wojna z Indianami, wojna w Wietnamie, niegdyś zwanym Indochiny. Myślałem tak: broń, bomby, wybuchy; grzyb atomowy na pustyniach Utah i Newady; następnie zadawałem sobie pytanie: dlaczego zachód Ameryki wygląda jak powierzchnia KsięŜyca? Tak to się toczyło, a im bardziej się otwierałem na tajemnicze podobieństwa, tym bliŜej byłem - wedle własnego mniemania - zrozumienia jakiejś fundamentalnej prawdy o świecie. Być moŜe popadałem w obłęd, niemniej czułem wzbierającą we mnie ogromną moc, gnostyczną radość, która przenikała rzeczy do samego ich sedna. A potem raptem straciłem tę potencję, równie nagle jak ją pozyskałem. Przez trzy czy cztery dni Ŝyłem we własnych myślach, lecz pewnego ranka obudziłem się i przekonałem, Ŝe jestem zupełnie gdzie indziej: na powrót w świecie okruchów, w świecie głodu i gołych białych ścian. Z mozołem walczyłem o odzyskanie równowagi duchowej z poprzednich dni, ale na próŜno. Świat znów mnie przytłaczał i ledwo mogłem złapać oddech. Wkroczyłem w nowy okres upadku. Dotąd trzymał mnie upór, lecz teraz poczułem, Ŝe z wolna słabnę w swym postanowieniu, i gdy nadszedł pierwszy sierpnia, gotów juŜ byłem się poddać. Próbowałem za wszelką cenę skontaktować się z kolegami, zdecydowany prosić o poŜyczkę, ale nic z tego nie wyszło. Skończyło się na kilku wyczerpujących spacerach w upale i zmarnotrawieniu garści dziesięciocentówek. Był środek lata i najwyraźniej wszyscy powyjeŜdŜali. Nawet Zimmer, jedyna osoba, na której z pewnością mogłem polegać, zniknął z horyzontu. Poszedłem kilkakrotnie do jego mieszkania na rogu Amsterdam Avenue i Sto Dwudziestej, ale nikogo nie zastałem. Wsunąłem kartkę do jego skrzynki na listy i pod drzwi, lecz i to nic nie dało. Znacznie później dowiedziałem się, Ŝe Zimmer się wyprowadził. Gdy go zapytałem, dlaczego nie zostawił mi nowego adresu, odparł, Ŝe powiedziałem mu, Ŝe wakacje spędzę w Chicago. Zapomniałem o tym kłamstwie, bo wtedy naopowiadałem juŜ tyle łgarstw, Ŝe całkowicie się w nich pogubiłem. Nie wiedząc, Ŝe Zimmer się wyniósł, chodziłem do jego byłego mieszkania i wsuwałem kartki pod drzwi. Pewnego niedzielnego poranka na początku sierpnia stało się to, co prędzej czy później stać się musiało. Dźgnąłem palcem dzwonek, spodziewając się, Ŝe znowu odejdę z kwitkiem, właściwie obróciłem się na pięcie juŜ w chwili wciskania guzika, gdy z mieszkania doszedł mnie hałas: szuranie krzesłem, głuche kroki, kaszlnięcie. Poczułem przemoŜną ulgę, ale wszystko wzięło w łeb ledwie chwilę później, gdy drzwi się otwarły. Stał przede mną nie Zimmer, ale ktoś zupełnie inny: młody męŜczyzna z ciemną, kędzierzawą brodą i włosami sięgającymi do ramion. Pomyślałem, Ŝe spał, bo miał na sobie tylko majtki. - Słucham? - zapytał, przypatrując mi się przyjaźnie, choć z rezerwą, i w tej samej chwili z kuchni dobiegł radosny śmiech (kobiece i męskie głosy). Zdałem sobie sprawę, Ŝe trafiłem na jakąś imprezę. — Zaraz, chyba pomyliłem drzwi - powiedziałem. — Szukam Davida Zimmera. - Aha, to pewnie jesteś Fogg - odrzekł nieznajomy bez zająknięcia. - Ciekawy byłem, kiedy znowu przyjdziesz. Na dworze panowała nieludzka aura - nieznośna, wściekła spiekota - i marsz ulicami niemal mnie wykończył. Stałem w progu, pot ściekał mi do oczu, mięśnie miałem zdrętwiałe, ścięte i zastanawiałem się, czy mnie słuch nie myli. Chciałem instynktownie obrócić się i uciec, ale nagle zrobiło mi się tak słabo, Ŝe zląkłem się, iŜ zemdleję. Chwyciłem się framugi i rzekłem: - Przepraszam, mógłbyś powtórzyć? Nie usłyszałem chyba dobrze. - Powiedziałem, Ŝe pewnie jesteś Fogg — rzekł cierpliwie nieznajomy. - To proste. Skoro szukasz Zimmera, to musisz być Fogg. No bo to Fogg zostawia ciągle karteczki pod drzwiami.

— Bystra uwaga - odparłem i westchnąłem przerywanie. — Pewnie nie wiesz, gdzie jest Zimmer? - Przykro mi, ale nie mam zielonego pojęcia. Zbierałem się z mozołem do odejścia, ale gdy juŜ miałem się obrócić, zobaczyłem, Ŝe męŜczyzna wpatruje się we mnie. Było to dziwne, przenikliwe spojrzenie, wbite w moją twarz. - Coś nie w porządku? - zapytałem. .- Nie jesteś przypadkiem kolegą Kitty? - Kitty? Nie znam Ŝadnej Kitty. Nigdy w Ŝyciu nie spotkałem nikogo o takim imieniu. - Nosisz taką samą koszulkę jak ona. Przyszło mi do głowy, Ŝe moŜe coś was łączy. Spuściłem wzrok i zobaczyłem, Ŝe włoŜyłem rano koszulkę z barwami Metsów. Na początku roku kupiłem ją za dziesięć centów na wyprzedaŜy. - Nie, ja nawet nie lubię Metsów. Kibicuję Cubsom. - Dziwny zbieg okoliczności - ciągnął nieznajomy, nie zwaŜając na moje słowa. - Kitty bardzo się to spodoba. Ona lubi takie przypadki. Zanim zdąŜyłem się wymigać, zostałem pociągnięty za ramię i wprowadzony do kuchni. Tam siedziało dokoła stołu pięć, moŜe sześć osób w trakcie niedzielnego śniadania. Stół uginał się od jedzenia: bekon i jaja, imbryk z kawą, bajgle i ser topiony, półmisek z wędzoną rybą. Nie oglądałem czegoś podobnego od miesięcy, nie wiedziałem więc, gdzie podziać oczy. Czułem się tak, jak gdybym znienacka przeniósł się do baśniowej krainy. Byłem wygłodniałym dzieckiem zagubionym pośrodku lasu, które ujrzało na polanie zaczarowany domek, chatkę z piernika. — Patrzcie, to brat bliźniak naszej Kitty — oznajmił szczerząc się półnagi gospodarz. Zostałem przedstawiony. Wszyscy po kolei uśmiechali się i rzucali mi „cześć", a ja starałem się rewanŜować tym samym. Okazało się, Ŝe większość z nich to studenci Konserwatorium Miliarda - muzycy, tancerze i śpiewacy. Gospodarz miał na imię Jim albo John i poprzedniego dnia wprowadził się do mieszkania Zimmera. Ktoś wyjaśnił, Ŝe pozostali bawili się w nocy i zamiast pójść potem do domu, postanowili wpaść do Jima czy teŜ Johna z zaimprowizowanym śniadaniem-parapetówką. To wyjaśniało negliŜ chłopaka (spał, gdy go nawiedzili) oraz obfitość jedzenia przed moimi oczyma. Kiwałem grzecznie głową, gdy mi o tym wszystkim mówili, ale słuchałem jednym uchem. W istocie niewiele mnie to obchodziło, a ich imiona pozapominałem, nim jeszcze skończyli się przedstawiać. Z braku innego zajęcia przyglądałem się mojej bliźniaczej siostrze, drobnej dziewiętnaste-, moŜe dwudziestoletniej Chince ze srebrnymi bransoletami na rękach i nawahską opaską z paciorków na głowie. Na moje spojrzenie odpowiedziała uśmiechem - wyjątkowo ciepłym, jak mi się wydawało, pełnym pogody ducha i intrygującej zaŜyłości. Zaraz potem skupiłem uwagę na darach stołu, niezdolny dłuŜej uciekać od nich oczyma. Byłem świadom, Ŝe grozi mi ośmieszenie się. Zapach jedzenia zadawał mi katusze i ledwo się hamowałem, by nie capnąć czegoś i nie wepchnąć sobie do ust, gdy tak stałem i czekałem, aŜ zaproszą mnie, bym usiadł. Pierwsze lody przełamała Kitty. - Skoro mój brat juŜ jest - rzekła, dostrajając się do atmosfery poranka — to uraczmy go śniadaniem. Uściskałbym ją za bezbłędne odczytanie moich myśli! Nastała jednak niezręczna chwila, bo nie moŜna było znaleźć dodatkowego krzesła, ale znów Kitty uratowała sytuację, kiwając na mnie, bym usiadł między nią a osobą z prawej strony. Pospiesznie wcisnąłem się między nich, sadzając po jednym pośladku na kaŜdym z dwóch krzeseł. Postawiono przede mną talerz wraz z resztą nakrycia: nóŜ i widelec, szklanka i filiŜanka, serwetka i łyŜeczka. Następnie spowiły mnie opary Ŝywności i mgła zapomnienia. Zareagowałem jak dziecko, ale gdy juŜ poczułem jedzenie w ustach, nie mogłem się opanować. Pałaszowałem talerz za talerzem, poŜerając co tylko podsunięto mi pod nos, i wyglądało to tak, jak gdybym stracił rozum. PoniewaŜ hojność nowych znajomych była niewyczerpana, pochłonąłem wszystko, co znajdowało się

na stole. Tak to przynaj-mniej pamiętam. Zajadałem bez ustanku przez piętnaście, dwadzieścia minut, a kiedy skończyłem, została jedynie kupka białych ości. Nic poza tym. Szukam w pamięci czegoś więcej, ale nie znajduję. Ani krzyny. Choćby okruszka chleba. Dopiero wtedy spostrzegłem, Ŝe wszyscy pilnie mi się przypatrują. Czy zachowałem się aŜ tak fatalnie? Śliniłem się moŜe i zrobiłem z siebie przedstawienie? Obróciłem się do Kitty i uśmiechnąłem słabo. Wydawała się nie tyle zdjęta obrzydzeniem, ile zdumiona. To mnie nieco uspokoiło, niemniej pragnąłem zatrzeć złe wraŜenie, jakie najpewniej wywarłem na pozostałych. Tyle przynajmniej mogłem zrobić: wygłosić pieśń pochwalną na cześć wyŜerki, sprawić, by zapomnieli, Ŝe dopiero co wylizałem talerz do czysta. Gdy tak czekałem na okazję włączenia się do rozmowy, coraz mocniej czułem, jak dobrze siedzieć obok odnalezionej siostry. Z padających dokoła słów domyśliłem się, Ŝe jest tancerką, co bezsprzecznie bardziej uprawniało j ą do noszenia sportowej koszulki niŜ mnie. Trudno było nie być pod wraŜeniem. Gdy Kitty rozmawiała i śmiała się z innymi, ja rzucałem jej ukradkowe spojrzenia. Nie miała makijaŜu ani stanika, za to ruchom ciała towarzyszył nieustanny brzęk bransolet i kolczyków. Kształtne piersi nosiła z podziwu godną beztroską - nie podsuwała ich nikomu pod oczy, ale nie udawała teŜ, Ŝe ich nie ma. Uznałem, Ŝe jest piękna, ale jeszcze bardziej podobało mi się, w jaki sposób się porusza i Ŝe nie paraliŜuje jej własna uroda, jak w wypadku wielu ładnych dziewcząt. Być moŜe sekretem była swoboda gestów, a moŜe chropawy, zdroworozsądkowy ton, który łowiłem w jej głosie. To nie rozpuszczony dzieciak z drobnomieszczańskiej rodziny, jak inni, powiedziałem sobie, ale ktoś, kto sam radzi sobie w Ŝyciu i ma głowę na karku. śe zdawała się cieszyć bliskością mego ciała, Ŝe nie odsuwała się od mojej ręki czy nogi, Ŝe opierała się o mnie nagim ramieniem - doprowadzało mnie to niemal do obłędu. Parę chwil później znalazłem wreszcie sposobność, Ŝeby wpaść im w słowo. Ktoś wspomniał o lądowaniu na KsięŜycu, a wtedy ktoś inny stwierdził, Ŝe ono wcale się nie odbyło, Ŝe to mistyfikacja, telewizyjny spektakl wyreŜyserowany przez rząd, byśmy zapomnieli na chwilę o wojnie. - Ludzie uwierzą we wszystko, w co kaŜe im się wierzyć — skwitował sceptyk. - Nawet w kiczowate gówno nakręcone w hollywoodzkim studiu. Więcej nie trzeba mi było na wejście. Zalicytowałem najbardziej nieprawdopodobnym zdaniem, jakie udało mi się wymyślić: zapewniłem zebranych swobodnym tonem, Ŝe lądowanie na KsięŜycu nie tylko się odbyło, ale teŜ nie wydarzyło się pierwszy raz. Ludzie podróŜują na KsięŜyc od setek lat, powiedziałem, moŜe nawet od tysięcy. Zachichotali, ale wtedy ja rozwinąłem myśl w swym najlepszym tragikomicznym stylu i przez następny kwadrans raczyłem ich historią ludzkiej wiedzy o KsięŜycu, wzbogacając wykład odniesieniami do Lukiana, Godwina i innych. Chciałem zaimponować erudycją, ale teŜ ich rozśmieszyć. Odurzony dopiero co pochłoniętym posiłkiem, zdecydowany pokazać Kitty, Ŝe róŜnię się od wszystkich jej znajomych, chwyciłem wiatr w Ŝagle i rychło moja wybuchowa, rwana przemowa wzbudziła niepohamowaną wesołość. Zacząłem mówić o podróŜy Cyrana na KsięŜyc i wtedy ktoś mi przerwał. Cyrano de Bergerac nie istniał, był bohaterem fikcyjnym, postacią zmyśloną. Nie mogłem przejść nad tą uwagą do porządku dziennego, musiałem przecieŜ wyprowadzić śmiałka z błędu, zrobiłem więc małą dygresję i opowiedziałem o Ŝyciu Cyrana. Nakreśliłem pokrótce wczesne lata, kiedy był Ŝołnierzem, przedstawiłem jego karierę filozoficzną i poetycką, następnie zatrzymałem się nieco dłuŜej przy tarapatach, w które popadł z upływem lat: kłopoty finansowe, cięŜko odchorowany syfilis, potyczki z władzami z powodu jego radykalnych poglądów. Opowiedziałem, jak wreszcie znalazł protektora w osobie księcia d'Arpajon i jak ledwie trzy lata później stracił Ŝycie na ulicy ParyŜa, gdy z dachu kamienicy spadł mu na głowę kamień budowlany. Urwałem teatralnie, by groteskowość tej tragedii zapadła w serca słuchaczy.

- Miał tylko trzydzieści sześć lat - podjąłem wątek - i do dziś nie wiadomo, czy to był wypadek czy nie. MoŜe zamordował go któryś z wrogów? Albo teŜ był to zwykły pech? A moŜe ślepy los zesłał na niego śmierć z nieba? Powiadam wam, przyjaciele, biedny Cyrano nie był wytworem wyobraźni. Był człowiekiem z krwi i kości, prawdziwym człowiekiem, który Ŝył w prawdziwym świecie. W tysiąc sześćset czterdziestym dziewiątym roku napisał ksiąŜkę o swej podróŜy na KsięŜyc. PoniewaŜ to relacja z pierwszej ręki, nie widzę powodu, by nie dawać jej wiary. Wedle Cyrana KsięŜyc jest takim samym światem jak nasz. Widziana z tego świata Ziemia wygląda nie inaczej niŜ KsięŜyc stąd. Ogród Edeński znajduje się właśnie na KsięŜycu, a kiedy Adam i Ewa podjedli z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego, Bóg wygnał ich na Ziemię. , Cyrano najpierw próbuje polecieć na KsięŜyc, przywiązując sobie do ciała butelki wypełnione lŜejszą od powietrza rosą, ale dotarłszy do Środka Dystansu, dryfuje z powrotem na Ziemię i ląduje pośród na°ich Indian w Nowej Francji. Tam buduje machinę, którą wreszcie dociera do celu, co niechybnie dowodzi, Ŝe Ameryka zawsze była idealnym miejscem do startów na KsięŜyc. Ludzie, których Cyrano spotyka na KsięŜycu, mają pięć i pół metra wzrostu i chodzą na czworakach. Mówią dwoma róŜnymi językami, ale w Ŝadnych z nich nie ma słów. Pierwszy, uŜywany przez gmin, jest złoŜoną rńową gestów pantomimicznych, które wymagają nieustannego ruchu całego ciała. Drugim językiem posługują się warstwy uprzywilejowane, a składa się on z czystych dźwięków, skomplikowanych, lecz nieartykułowanych pomruków, które przypominają muzykę. KsięŜyczanie zaspokajają głód nie jedząc Ŝywności, lecz ją wąchając. Ich pieniądzem jest poezja - wiersze napisane na karteczkach papieru, których wartość określają walory artystyczne tekstu. Największym przestępstwem jest dziewictwo, a po młodych ludziach oczekuje się braku szacunku dla rodziców. Im dłuŜszy ktoś ma nos, za tym szlachetniejszą osobę go poczytują. MęŜczyzn o krótkich nosach kastruje się, gdyŜ KsięŜyczanie wolą wymrzeć jako rasa, niŜ Ŝyć z taką szpetotą na twarzach. Są tam mówiące ksiąŜki i podróŜujące miasta. Gdy umiera wielki filozof, przyjaciele piją jego krew i jedzą ciało. U pasa wiszą męŜczyznom penisy z brązu - tak samo jak siedemnastowiecznym Francuzom wisiały szpady. Tak oto jeden z KsięŜyczan wyjaśnia skonfudowanemu Cyranowi: „Czy nie lepiej obnosić się z narzędziem Ŝycia niŜ śmierci?" Przez większą część ksiąŜki Cyrano siedzi w klatce. PoniewaŜ jest taki mały, KsięŜyczanie sądzą, Ŝe to papuga bez piór. Na końcu ogromny Murzyn ciska Cyrana z powrotem na Ziemię razem z Antychrystem. Nawijałem w ten sposób jeszcze kilka minut, ale byłem juŜ wyczerpany drugim mówieniem i czułem, Ŝe natchnienie mnie zawodzi. W trakcie ostatniej części wykładu (Jules Yerne i Klub Strzelecki z Baltimore) opuściło mnie ostatecznie. Moja głowa skurczyła się, potem nagle rozrosła niemoŜliwie. Przed oczami rozbłyskiwały osobliwe światła i mknące komety, brzuch skarŜył się bur-kliwie i wzdymał od nawrotów przeszywającego bólu, i naraz poczułem, Ŝe robi mi się niedobrze. Bez słowa wyjaśnienia przerwałem wykład, wstałem od stołu i powiedziałem, Ŝe muszę juŜ iść. - Dziękuję wam za gościnę, ale wzywają mnie pilne sprawy. Jesteście dobrzy, kochani ludzie i obiecuję, Ŝe nie zapomnę o was w swym testamencie. Był to obłąkany popis, taniec szaleńca. Wyszedłem z kuchni chwiejnym krokiem, przewracając po drodze kubek, i dobrnąłem do drzwi wejściowych. Tam stała juŜ Kitty. Do dziś nie wiem, jak zdołała mnie ubiec. - Dziwna z ciebie istota, braciszku - powiedziała. - Wyglądasz jak człowiek, ale nagle przeistaczasz się w wilka. Potem wilk zmienia się w maszynę gadającą. Dla ciebie usta są wszystkim, prawda? Najpierw jedzenie, potem słowa: do ust i z ust. Ale zapomniałeś o najlepszym, do czego słuŜą usta. Jestem w końcu twoją siostrą i nie puszczę cię bez pocałunku na poŜegnanie.

Zacząłem przepraszać, ale nim zdąŜyłem sklecić zdanie, Kitty wypręŜyła się na palcach, chwyciła mnie za kark i pocałowała -bardzo czule, niemal ze współczuciem. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Czy powinienem potraktować to jako prawdziwy pocałunek, czy teŜ mieścił się on w regułach gry? Nie zdąŜyłem rozstrzygnąć dylematu, bo oparłem się nieświadomie plecami o drzwi i wtedy się otworzyły. Poczułem, Ŝe wskazano mi drogę, Ŝe to tajemny znak, iŜ sprawa dobiegła końca, tak więc cofałem się dalej bez słowa, za progiem zaś odwróciłem się i poszedłem przed siebie. Potem nie trafiły się juŜ Ŝadne darmowe posiłki. Kiedy trzynastego sierpnia nadeszło drugie zawiadomienie o eksmisji, zostało mi tylko trzydzieści siedem dolarów. Jak się okazało, tego właśnie dnia kosmonauci przyjechali do Nowego Jorku na huczną defiladę. Później wydział oczyszczania miasta doniósł, Ŝe podczas świętowania wyrzucono na ulice trzysta ton śmieci. Rekord wszech czasów, powiedzieli, największa defilada w historii ludzkości. Trzymałem się z dala od tych spraw. Nie mając dokąd pójść, wychodziłem bardzo rzadko, starając się oszczędzać resztki sił. Skok na róg po jedzenie i z powrotem, nic więcej. Tyłek mnie bolał od podcierania się szorstkim papierem z torebek przynoszonych z targu, ale najbardziej dawał się we znaki upał. Powietrze w mieszkaniu było nie do wytrzymania — w dzień i w nocy dławiła mnie mordercza duchota, jak w komorze do pocenia skór, i choć szeroko otwierałem okna, nie udało mi się spowodować choćby najlŜejszego przeciągu. Pory ziały bez przerwy. Nawet siedząc bez ruchu byłem zgrzany, a najmniejszy wysiłek sprawiał, Ŝe płynęły ze mnie strugi potu. Piłem wodę, ile wlezie. Brałem zimne kąpiele, wsadzałem głowę pod kran, kładłem mokre ręczniki na twarz, kark i przeguby rak. Niewielką to przynosiło ulgę, ale przynajmniej byłem czysty. Z mydła w łazience został biały wiórek, który musiałem zachować Ho oolenia. PoniewaŜ kończył mi się zapas Ŝyletek, goliłem się tylko dwa razy w tygodniu, wyłącznie wtedy, kiedy wychodziłem no zakupy. Choć prawdopodobnie nie czyniło to większej róŜnicy, pokrzepiała mnie myśl, Ŝe zachowuję pozory. Podstawową sprawą było zaplanować co dalej. Ale to właśnie sprawiało mi największą trudność, bo nie potrafiłem juŜ myśleć z wyprzedzeniem i bez względu na to, ile wysiłku wkładałem próbując wyobrazić sobie przyszłość, nie widziałem jej, nie widziałem niczego. Jedyną moją przyszłością była teraźniejszość i usiłowania, by w niej pozostać, stopniowo przesłoniły wszystko inne. Nie miałem juŜ Ŝadnych pomysłów. Chwile słały się przed mymi oczyma jedna za drugą i w kaŜdej z nich przyszłość jawiła się jako pustka, nie zapisana karta pełna niewiadomych. JeŜeli Ŝycie to opowieść, jak często mówił mi wuj Victor, a kaŜdy człowiek jest autorem własnego Ŝycia, to ja pisałem bez Ŝadnego przygotowania. Pracowałem nie nakreśliwszy fabuły, zapisując kaŜde zdanie z marszu i nie zastanawiając się nad następnym. Być moŜe wszystko byłoby dobrze, ale kwestia nie polegała juŜ na tym, czy potrafię pisać z głowy. Dowiodłem, Ŝe tak. Polegała na tym, co zrobić, gdy w mym piórze wyczerpie się atrament. Pozostawał klarnet, leŜący w futerale obok materaca. Ze wstydem przyznaję, Ŝe o mało się nie ugiąłem i go nie sprzedałem. Pewnego dnia zaniosłem instrument do sklepu muzycznego, by dowiedzieć się, ile jest wart. Gdy usłyszałem, Ŝe nie dostanę nawet tyle, by starczyło na miesięczny czynsz, porzuciłem myśl o sprzedaŜy. Tylko to uratowało mnie od zhańbienia się. Z upływem czasu zdałem sobie sprawę, Ŝe byłem o włos od popełnienia niewybaczalnego grzechu. PrzecieŜ klarnet był ostatnim ogniwem łączącym mnie z Victorem, a poniewaŜ ostatnim - jako Ŝe po wuju nie zostało juŜ nic - krył w sobie całą moc jego duszy. Ilekroć patrzyłem na instrument, czułem tę moc w sobie. Zatem było to coś, czego rnogłem się uchwycić, deska ratunku, która pozwalała mi utrzymać się na powierzchni. Kilka dni po wizycie w sklepie muzycznym wydarzyła się mała tragedia, która nieomal mnie pogrąŜyła. Stłukłem dwa jajka, które zamierzałem ugotować w rondlu i zjeść jak co dzień. To był koniec mych zapasów i poczułem, Ŝe jeszcze nic tak okrutnego i strasznego nie przydarzyło mi się w Ŝyciu. Jajka zwyczajnie wyślizgnęły mi się z dłoni i spadły z ohydnym

pacnięciem. Pamiętam, Ŝe zdjęty grozą patrzyłem, jak z pękniętych skorupek wycieka słoneczna, półprzeźroczysta zawartość, wypełniając szczeliny w podłodze. Rap tem wszędzie był kleisty, ruchliwy śluz. Jedno Ŝółtko cudownym zrządzeniem losu ocalało z upadku, ale kiedy pochyliłem się i próbowałem zebrać je łyŜką, ześlizgnęło się z niej i rozpłynęło. Poczułem się tak, jak gdyby wybuchła gwiazda, jak gdyby zgasło słońce. śółć rozlała się po bieli, zakreślając ślimaki, przemieniając się w rozległą mgławicę, kłębowisko międzygwiezdnych gazów. Tego juŜ było za wiele - tonąłem, a zabrano mi brzytwę. Usiadłem i rozpłakałem się. Próbując zapanować nad emocjami, poszedłem zafundować sobie kolację w „KsięŜycowym Pałacu". Nie pomogło. śałość nad sobą ustąpiła miejsca ślepemu wzburzeniu i rychło poczułem do siebie wstręt, Ŝe uległem pokusie. śeby pognębić się ostatecznie, zacząłem od zupy na rozbitych jajkach, skuszony przewrotnością słów. Potem nadeszły podsmaŜane kluski, talerz pikantnych krewetek i butelka chińskiego piwa. Lecz korzyść, którą mogłem odnieść z poŜywnych dań, zatruły czarne myśli. Podczas jedzenia ryŜu omal nie zwymiotowałem. To nie kolacja, powtarzałem sobie, tylko ostatni posiłek, strawa, którą dają skazańcowi tuŜ przed zaciągnięciem go na szafot. Zmuszając się do poruszania szczękami i łykania, przypomniałem sobie zdanie z ostatniego listu Raleigha do Ŝony, napisanego w przededniu egzekucji: „Mózg mój rozbity". Trudno byłoby znaleźć słowa lepiej odzwierciedlające mój stan. Pomyślałem o odrąbanej głowie Raleigha, przechowywanej przez jego Ŝonę w szklanej kasecie. Pomyślałem o głowie Cyrana, roztrzaskanej przez spadający kamień. Następnie wyobraziłem sobie własną - rozbijaną, bryzgającą mazią na boki, jak dwa jaja, które upuściłem na podłogę. Poczułem, Ŝe mózg ze mnie wycieka. Zobaczyłem się w kawałkach. Dałem kelnerowi suty napiwek i ruszyłem do domu. Wszedłszy na klatkę, zatrzymałem się swoim zwyczajem przy skrzynce na listy i zobaczyłem, Ŝe coś w niej jest. Za wyjątkiem wezwań do opuszczenia mieszkania była to pierwsza poczta od miesiąca. Przez krótką chwilę fantazjowałem, Ŝe nieznany dobroczyńca przysłał mi czek, ale gdy wyjąłem przesyłkę, przekonałem się, Ŝe to takŜe wezwanie, tylko innego rodzaju. Wezwanie do stawienia się przed komisją wojskową szesnastego września. Z uwagi na mój stan fizyczny przyjąłem tę nowinę ze spokojem. PrzecieŜ, pomyślałem, wtedy i tak juŜ nie będzie miało znaczenia, gdzie spadnie mi na głowę kamień. Nowy Jork, Indochiny, co za róŜnica? JeŜeli Kolumb mógł pomylić Amerykę z Katajem, kim ja jestem, Ŝeby rozwodzić się nad niuansami geografii? Wszedłem do mieszkania i schowałem wezwanie do futerału z klarnetem. Nie minęła minuta i całkowicie o nim zapomniałem. Usłyszałem pukanie do drzwi, ale nie otworzyłem, bo uznałem, Ŝe szkoda zachodu. Rozmyślałem i nie chciałem, Ŝeby mi przeszkadzano. Kilka godzin później pukanie się powtórzyło. RóŜniło się od pierwszego i domyśliłem się, Ŝe przyszedł ktoś inny. Walono brutalnie, natarczywie - wściekła pięść, od której drzwi zadrŜały na zawiasach - gdy tymczasem tamto było dyskretne, niemal przepraszające: dzieło zgiętego palca wystukującego na drewnie ciche, intymne przesłanie. Przez kilka godzin analizowałem te róŜnice w myśli, dumając nad bogactwem przekazu zawartym w tak prostych dźwiękach. Rozumowałem, Ŝe jeŜeli za jednym i drugim razem pukała ta sama osoba, to gwałtowna odmiana dowodzić musi ogromnej desperacji, zacząłem więc dociekać, kto mógłby tak rozpaczliwie pragnąć się ze mną zobaczyć. Nikt. To oznaczało, Ŝe moja pierwsza interpretacja była trafna. Dwie osoby. Jedna przybyła w przyjaźni, druga — nie. Pierwszą była prawdopodobnie kobieta, drugą - męŜczyzna. Myślałem o tym do zmroku. Gdy tylko zorientowałem się, Ŝe zapadła noc, zapaliłem świecę, po czym dumałem dalej, aŜ zmorzył mnie sen. Przez te wszystkie godziny nie przyszło mi jednak do głowy zadać sobie pytanie, kto to mógł być. Co waŜniejsze, nie próbowałem nawet dociec, dlaczego nie chcę tego wiedzieć.

Nazajutrz znów zastukano do drzwi. Nim jeszcze rozbudziłem się na tyle, by pojąć, Ŝe pukanie mi się nie śni, usłyszałem brzęk kluczy na korytarzu - donośny, perkusyjny łoskot, który rozsadzał mi głowę. Otworzyłem oczy i w tej samej chwili klucz wsunął się w zamek. Zasuwka odskoczyła, drzwi otwarły się i wkroczył Simon Fernandez, administrator budynku. Miał swoim zwyczajem dwudniowy zarost i ubrany był w te same spodnie khaki i białą bawełnianą koszulkę, które nosił od początku lata - nieświeŜe juŜ, zabrudzone szarawą sadzą i kilkudziesięcioma śniadaniami. Spojrzał mi prosto w oczy, udając, Ŝe mnie nie widzi. Od BoŜego Narodzenia, kiedy to poskąpiłem mu dorocznego napiwku (kolejny zaoszczędzony wydatek), Fernandez juŜ mnie nie lubił. śadnego więcej „dzień dobry", Ŝadnej pogawędki o pogodzie czy nowej opowiastki o krewnym z Ponce, który omal nie załapał się do druŜyny Indian z Cleveland. Fernandez odgrywał się za moje sknerstwo traktując mnie jak powietrze, więc od miesięcy nie zamieniliśmy słowa. Jednak tego poranka wszystkich poranków nieoczekiwanie zmienił taktykę. Przez długą chwilę chodził po mieszkaniu, opukując ściany, jak gdyby szukał skrytek, następnie przeszedłszy obok materaca drugi lub trzeci raz, przystanął, odwrócił się i z przesadnym zdumieniem spostrzegł mnie wreszcie. - O Chryste - odezwał się. - Jeszcze tu jesteś? - Jestem - odparłem. - Poniekąd. - Masz się dzisiaj wynieść - rzekł. - Mieszkanie jest juŜ wynajęte od pierwszego, wiesz przecieŜ, a jutro rano przychodzi Willie z malarzami. Chyba nie chcesz, Ŝeby cię gliniarze siłą stąd wyciągali, co? - Nie martw się pan. Wyprowadzę się na czas/ Z miną właściciela Fernandez potoczył wzrokiem dokoła, po czym pokręcił głową z odrazą. - Aleś się tu urządził, kolego. Nie gniewaj się, ale trumnę mi to przypomina. Cztery sosnowe deski, w których chowają dziadów. - Mój dekorator wnętrz jest na długich wakcjach - odparłem. - Ściany planowaliśmy machnąć na pawi kolor, ale nie byliśmy pewni, czy będą pasować do terakoty w kuchni. Uznaliśmy, Ŝe zastanowimy się jeszcze, zanim z tym ruszymy. - Wygadany z ciebie student. Masz jakie kłopoty czy co? - śadnych kłopotów. Małe niepowodzenia finansowe, to wszystko. Bessa na rynku. - Jak chcesz mieć pieniądze, to zarób, a nie siedź całymi dniami na dupie, tak ja to widzę. Sterczysz tu jak małpiszon w zoo, wiesz, co mam na myśli. Nie stać cię będzie na czynsz, jak nie znajdziesz sobie roboty. - Ale ja mam robotę. Wstaję codziennie rano jak wszyscy i staram się przeŜyć do następnego dnia. To robota na pełny etat. śadnych przerw na kawę, weekendów, premii ani wakacji. Nie uskarŜam się jednak, choć płaca nie jest wysoka. - Bredzisz jak jaki pojebus. Pojebus po studiach. - Nie powinien pan przeceniać wyŜszego wykształcenia. W zbyt jasnych barwach je malują. - Na twoim miejscu poszedłbym do lekarza - powiedział Fernandez, okazując nagle współczucie. - No, spójrz na siebie. AŜ serce się ściska. Wyglądasz jak śmierć na chorągwi. - Jestem na diecie. Trudno prezentować się okazale jedząc dwa jaja dziennie. - Sam juŜ nie wiem - rzekł Fernandez do własnych myśli. -Czasem wygląda, jakby wszystkim nieźle odbiło. Jeśli chcesz wiedzieć, to mnie się zdaje, Ŝe to przez to gówno, co wypuszczają w kosmos. Ten cholerny złom, te satelita i rakiety. Jak się ludzi gna na KsięŜyc, to musi się coś popierdzielić. Wiesz, o co mi chodzi? Od tego ludzie dziwnie się zachowują. Jak się zadziera z niebem, to trudno, Ŝeby nic z tego nie było. Fernandez rozpostarł trzymane w lewej ręce „Daily News" j pokazał mi pierwszą stronę. To był dowód, ostateczne potwierdzenie. Początkowo nie mogłem się połapać, ale po chwili zrozumiałem, Ŝe patrzę na zdjęcie tłumów z lotu ptaka. Na fotografii były dziesiątki tysięcy ludzi, gigantyczne zbiorowisko ciał, więcej, niŜ kiedykolwiek widziałem w jednym miejscu.

Woodstock. Miało to tak niewiele wspólnego z moją sytuacją, Ŝe nie bardzo wiedziałem, co myśleć. Ci ludzie byli mymi rówieśnikami, ale czułem z nimi nie większą więź, niŜ gdyby Ŝyli na innej planecie. Fernandez poszedł sobie. LeŜałem na materacu jeszcze kilka minut, po czym wstałem i ubrałem się. Wkrótce byłem gotów. Zapakowałem to i owo do plecaka, wsunąłem pod pachę futerał z klarnetem i wyszedłem. Był późny sierpień 1969 roku. O ile pamiętam, słońce świeciło jasno tego ranka, a od rzeki wiał lekki wiatr. Skierowałem się na południe, przystanąłem na chwilę, po czym postąpiłem krok, potem drugi i tak ruszyłem ulicą. Nie obejrzałem się ani razu. Rozdział 2 Odtąd historia nieco się gmatwa. Potrafię opisać wszystko, co mi się przydarzyło, ale bez względu na to, jak obszernie i dokładnie bym to zrobił, będzie to tylko część opowieści, którą usiłuję przedstawić. Pojawili się inni, którzy w tym, co się działo, mieli równie wielki udział jak ja. Mam na myśli Kitty Wu, Zimmera oraz tych, których jeszcze wtedy nie znałem. Później dowiedziałem się, na przykład, Ŝe to Kitty stukała do mych drzwi. ZatrwoŜyła ją moja błazenada podczas niedziełnego śniadania i zamiast zamartwiać się na próŜno, wolała przyjść do mnie i sprawdzić, co się dzieje. Problemem był mój adres. Zajrzała nazajutrz do ksiąŜki telefonicznej, ale poniewaŜ miałem odłączoną linię, nie znalazła mnie w spisie. To dodatkowo ją strapiło. Przypomniawszy sobie, Ŝe szukałem kogoś nazwiskiem Zimmer, sama zaczęła szukać Zimmera -sądząc, Ŝe to prawdopodobnie jedyna osoba w całym Nowym Jorku, która moŜe jej powiedzieć, gdzie mnie znaleźć. Niestety Zimmer wprowadził się do nowego mieszkania dopiero w drugiej połowie sierpnia, a więc dobre dziesięć, dwanaście dni później. Gdy Kitty uzyskała jego numer telefonu w informacji, ja upuszczałem akurat jaja na podłogę. (Uściśliliśmy to niemal co do minuty, odtwarzając skrupulatnie chronologię, aŜ umiejscowiliśmy w czasie wszystkie wydarzenia.) Od razu zadzwoniła do niego, ale linia była zajęta. Połączyła się dopiero po paru minutach, gdy ja siedziałem juŜ w „KsięŜycowym Pałacu", rozklejając się przed zamówionymi dania • Zaraz potem Kitty przyjechała metrem na Upper West Side. jazda trwała ponad godzinę i gdy wreszcie stanęła u mych drzwi, było juŜ za późno. PogrąŜony w myślach, nie otworzyłem. Powiedziała mi później, Ŝe stała pod drzwiami przez pięć czy dziesięć minut. Słyszała, jak mówię do siebie (słowa dobiegały zbyt niewyraźnie, by mogła coś zrozumieć), i naraz wydało się jej, Ŝe zacząłem śpiewać - obłąkańcza, niemelodyjna pieśń, jak powiedziała - ja tymczasem nic z tego nie pamiętam. Znów zapukała, ale i tym razem nie raczyłem się ruszyć. Nie chcąc się naprzykrzać, dała za wygraną i poszła. Tak mi to zrelacjonowała Kitty. Z początku wszystko brzmiało bardzo prawdopodobnie, ale po chwili zastanowienia jej opowieść nie wydawała mi się juŜ tak przekonująca. - Ciągle nie rozumiem, dlaczego do mnie przyszłaś - powiedziałem. - Spotkaliśmy się tylko raz i nic przecieŜ dla ciebie nie znaczyłem. Po co zadałaś sobie tyle trudu dla kogoś, kogo w ogóle nie znałaś? Wbiła oczy w podłogę. - Bo jesteś moim bratem - odparła cicho. - PrzecieŜ to był tylko Ŝart. Ludzie aŜ tak się nie trudzą z powodu głupiego Ŝartu. - Chyba nie - przyznała, wzruszając ramionami. Myślałem, Ŝe powie coś jeszcze, ale minęła dłuŜsza chwila, a ona milczała. - No więc? - zapytałem. - Dlaczego? Zerknęła na mnie i znów wpatrzyła się w podłogę. - No bo wydawało mi się, Ŝe coś ci grozi - odparła. -Wydawało mi się, Ŝe coś ci grozi, i nigdy w Ŝyciu jeszcze nikomu tak nie współczułam.

Przyszła do mnie ponownie nazajutrz, ale wtedy juŜ się wyniosłem. Drzwi były jednak uchylone i gdy pchnęła je na ościeŜ i weszła do środka, ujrzała wściekłego Fernandeza, który miotał się po mieszkaniu, klnąc pod nosem i wrzucając do worka na śmiecie pozostałe po mnie rzeczy. Powiedziała, Ŝe wyglądał jak ktoś, kto sprząta po człowieku zmarłym na dŜumę: zwijał się jak w ukropie, powodowany paniczną odrazą, biorąc wszystko w dwa palce z lęku przed zaraŜeniem się. Kitty zapytała go, czy wie, gdzie jestem, ale niewiele usłyszała. Tylko tyle, Ŝe ze mnie stuknięty, pojebany skurwysyn i o ile on zna się na Ŝyciu, to pewnikiem czołgam się gdzieś teraz, Ŝeby znaleźć sobie norę, w której zdechnę. Dała mu więc spokój, wyszła na ulicę i zadzwoniła do Zimmera z pierwszej budki telefonicznej. Mieszkał teraz na Bank Street w West Yillage, ale kiedy usłyszał, co miała mu do powiedzenia, rzucił wszystko i natychmiast pojechał się z nią spotkać. Tak oto nadszedł dla mnie ratunek: ocalałem tylko dlatego, Ŝe tych dwoje postanowiło mnie odszukać. Nie wiedziałem wtedy o tym, rzecz jasna, ale teraz wiem i ilekroć patrzę na tamte dni, wzbiera we mnie tęsknota za przyjaciółmi. W pewien sposób zmienia to realia mych przeŜyć! Skoczyłem w przepaść i gdy juŜ miałem roztrzaskać się na dnie, wydarzyło się coś nadzwyczajnego: dowiedziałem się, Ŝe są na świecie ludzie, którzy mnie kochają. Bycie kochanym w taki sposób moŜe przesądzić o wszystkim. Nie zmniejsza wprawdzie lęku przed upadkiem, ale pozwala spojrzeć na ten lęk z innej strony. Skoczyłem w przepaść, alejytedy ktoś wyciągnął rękę i uchwycił mnie w ostatniej , chwilj. Oto moja definicja miłości. To jedyna siła, która moŜe v! powstrzymać człowieka od upadku, jedyna dostatecznie potęŜna, by obalić prawo ciąŜema\ \ Nie bardzo wiedziałem, co robić. Wyszedłszy z mieszkania tamtego poranka, ruszyłem przed siebie, ot tak, gdzie mnie oczy poniosą. JeŜeli w ogóle miałem jakiś pomysł, to jedynie pozwolić przypadkowi zadecydować za mnie, podąŜać ścieŜką odruchów i losowych zdarzeń. Nogi pokierowały mną na południe, więc szedłem na południe, uświadamiając sobie po przejściu jednej czy dwóch przecznic, Ŝe najlepiej opuścić swoją dzielnicę. ZauwaŜcie, proszę, jak duma osłabiła moje postanowienie, Ŝeby stać ponad własną niedolą — duma i poczucie wstydu. W głębi serca byłem przeraŜony tym, do czego doprowadziła mnie własna bierność, i nie chciałem ryzkować spotkania kogoś znajomego. Droga na północ wiodłaby do Morningside Heights, a na tamtejszych ulicach roiłoby się od nieobcych twarzy. Wpadłbym niechybnie jeśli nie na któregoś z kolegów, to przynajmniej na kogoś, kto znał mnie z widzenia: jednego ze starych bywalców baru na West Endzie, studenta z mojego roku, byłego wykładowcę. Nie miałem dość odwagi, by znieść ich wzrok, zaintrygowane, ukradkowe spojrzenia. Jeszcze bardziej przeraŜała mnie myśl, Ŝe musiałbym z kimś rozmawiać. Ruszyłem zatem na południe i przez cały okres Ŝycia na ulicy moja noga nie postała więcej na górnym Broadwayu. Miałem w kieszeni coś koło szesnastu, dwudziestu dolarów oraz scyzoryk i długopis, w plecaku zaś sweter, skórzaną kurtkę, szczoteczkę do zębów, maszynkę do golenia z trzema nowymi Ŝyletkami, parę skarpet, bieliznę i mały zielony notes z ołówkiem zatkniętym w spiralę łączącą grzbiet. Nieco na północ od Columbus Circle, w niespełna godzinę po wyruszeniu na pielgrzymkę, wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Stałem przed witryną zakładu zegarmistrzow-skiego, przypatrując się mechanizmowi jakiegoś wiekowego czasomierza za szybą, gdy naraz spuściłem oczy na chodnik i u swych stóp zobaczyłem dziesięciodolarowy banknot. Byłem zbyt wstrząśnięty, by zareagować. W głowie miałem mętlik i zamiast uznać to za łut szczęścia, wmówiłem sobie, Ŝe wydarzyło się coś doniosłego: przeŜycie religijne, wielki cud. Wreszcie pochyliłem się, podniosłem pieniądze i przekonawszy się, Ŝe są prawdziwe, zadrŜałem z uniesienia. Wszystko będzie dobrze, powiedziałem sobie, wszystko w końcu się ułoŜy. Nie zastanawiając się nad zdarzeniem ani chwili dłuŜej, wszedłem do greckiego baru, gdzie uraczyłem się farmerskim śniadaniem: sok grejpfrutowy, płatki kukurydziane, szynka, jaja, kawa - istna uczta. Po jedzeniu kupiłem sobie nawet paczkę papierosów i zostałem przy barze na drugą filiŜankę kawy. Opanowało mnie niepohamowane uczucie szczęścia - błogość, nowo narodzona miłość do świata. Wszystko w