UWERTURA
Szukałem jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie mógłbym dokonać żywota. Ktoś polecił
mi Brooklyn, następnego dnia rano wyruszyłem więc z Westchester na rekonesans. Nie
było mnie tam od pięćdziesięciu sześciu lat i niczego nie pamiętałem. Rodzice wynieśli
się z Nowego Jorku, gdy miałem trzy lata, zauważyłem jednak, że instynkt zawiódł mnie
do tej samej dzielnicy, gdzie kiedyś mieszkaliśmy – jak jakiś zraniony psiak dowlokłem
się do miejsca mych narodzin. Pracownik miejscowej agencji handlu nieruchomościami
przegonił mnie po sześciu lub siedmiu mieszkaniach i jeszcze tego samego popołudnia
wynająłem apartament z dwiema sypialniami i wyjściem do ogrodu w domu przy Pierw-
szej Ulicy, parę kroków od Prospect Parku. Nie miałem pojęcia, kim są moi sąsiedzi,
zresztą nic mnie to nie obchodziło. Wszyscy wychodzili do pracy, nikt nie miał dzieci,
mogłem się więc spodziewać, że w kamienicy będzie stosunkowo cicho. A właśnie o tym
marzyłem najbardziej. O cichym końcu mego smutnego i absurdalnego żywota.
Na dom w Bronxville znalazł się już kupiec i wiedziałem, że po sfinalizowaniu pod ko-
niec miesiąca transakcji pieniądze nie będą stanowiły problemu. Dochodem ze sprzedaży
domu zamierzaliśmy z byłą żoną podzielić się po połowie, a z czterystoma tysiącami dola-
rów na koncie mogłem być pewien, że do dnia, w którym wydam ostatnie tchnienie, nie
zabraknie mi środków na utrzymanie.
Początkowo nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć. Przez trzydzieści jeden lat jeź-
dziłem do pracy z przedmieść do biura firmy ubezpieczeniowej Mid-Atlantic Accident
and Life na Manhattanie, teraz jednak, gdy przestałem pracować, dzień miał zbyt wiele
godzin. Tydzień po tym, jak wprowadziłem się do nowego mieszkania, przyjechała do
mnie z wizytą z New Jersey moja zamężna córka Rachel. Oznajmiła, że muszę się w coś
zaangażować, muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie. Rachel nie jest kretynką. Zdobyła dok-
torat z biochemii na Uniwersytecie w Chicago i pracuje w dużej firmie farmaceutycznej
pod Princeton, lecz na podobieństwo swej matki rzadko miewa dni, kiedy nie sypie bana-
łami – tymi wszystkimi wyświechtanymi frazesami i wyblakłymi komunałami, które pię-
trzą się na wysypiskach współczesnej mądrości.
Wyjaśniłem jej, że do końca tego roku prawdopodobnie nie będę już chodzić po tym
świecie, toteż wszelkie zajęcia mam głęboko w dupie. Przez chwilę wydawało mi się, że
Rachel zacznie płakać, ale powstrzymała łzy mruganiem powiek i nazwała mnie okrutnym
egocentrykiem. Nic dziwnego – dodała – że „mamusia” w końcu się ze mną rozwiodła,
nic dziwnego, że nie mogła dłużej tego znieść. Małżeństwo z kimś takim jak ja musiało
być nie kończącą się torturą, istnym piekłem. A właśnie: istnym piekłem. Niestety, biedna
Rachel po prostu tak już ma. Moje jedyne dziecko stąpa po tym świecie od dwudziestu
dziewięciu lat i ani razu nie wygenerowało z siebie oryginalnej wypowiedzi, czegoś, co
pochodziłoby w pełni i bezsprzecznie od niej samej.
Owszem, chyba czasem rzeczywiście zachowuję się paskudnie. Ale nie zawsze, i nie
robię tego dla zasady. W dobre dni potrafię być nie mniej słodziutki i przyjemny niż inni,
których znam. Nie można sprzedawać polis ubezpieczeniowych z takim powodzeniem jak
ja, zrażając do siebie klientów, a już na pewno nie przez trzy długie dziesięciolecia. Trzeba
okazywać zrozumienie. Trzeba umieć słuchać. Trzeba wiedzieć, jak oczarować ludzi. Po-
siadam wszystkie te umiejętności, a nawet więcej. Nie ukrywam, że czasem miewałem też
gorsze chwile, lecz wszyscy wiedzą, jakie niebezpieczeństwa czyhają za zamkniętymi
drzwiami rodzinnego życia. Dla wszystkich zainteresowanych może się ono stać trucizną,
zwłaszcza jeśli człowiek odkryje, że prawdopodobnie od samego początku nie nadawał się
do małżeństwa. Uwielbiałem się kochać z Edith, lecz po czterech lub pięciu latach namięt-
ność jakby się wypaliła i od tego czasu byłem mężem niezbyt doskonałym. A gdyby po-
słuchać Rachel, okazałoby się, że zawiodłem również jako ojciec. Nie chciałbym negować
jej wspomnień, prawda jest jednak taka, że na swój sposób zależało mi na nich obu, i jeśli
nawet czasem znosiło mnie w ramiona innych kobiet, żadnego z tych romansów nie trak-
towałem poważnie. Rozwód nie był moim pomysłem. Mimo wszystko zamierzałem pozo-
stać z Edith do samego końca. To ona zażądała wolności i tak naprawdę nie mogłem mieć
jej tego za złe, biorąc pod uwagę wszystkie moje błędy i wypaczenia. Po trzydziestu
trzech latach mieszkania pod wspólnym dachem, gdy każde z nas ruszyło w swoją stronę,
z naszego związku nie pozostało właściwie nic.
Powiedziałem Rachel, że moje dni są policzone, lecz była to jedynie gwałtowna riposta
w odpowiedzi na jej nachalne rady, czysto hiperboliczna erupcja. Rak płuc znajdował się
w fazie remisji i sądząc po tym, co usłyszałem od mojego onkologa po ostatnim badaniu,
istniały powody do ostrożnego optymizmu. Co jednak nie znaczy, że mu ufałem. Nowo-
twór był dla mnie tak wielkim wstrząsem, że wciąż nie wierzyłem w możliwość wyjścia z
tej choroby obronną ręką. Zdążyłem spisać się na straty, gdy już więc wycięto mi guz i
przeszedłem przez wycieńczające doświadczenia radio- i chemioterapii, gdy już miałem
za sobą długotrwałe ataki nudności i zawrotów głowy, straciłem włosy, straciłem wolę,
straciłem pracę, straciłem żonę, trudno mi było wyobrazić sobie dalsze życie. Stąd Bro-
oklyn. Stąd nieświadomy powrót do miejsca, gdzie rozpoczęła się moja historia. Miałem
na karku prawie sześćdziesiąt lat i nie wiedziałem, ile czasu mi zostało. Może kolejne
dwadzieścia lat; może zaledwie kilka miesięcy. Jakkolwiek brzmiały prognozy medyczne
co do mojego stanu, nie wolno było niczego brać za pewnik. Dopóki żyłem, musiałem wy-
myślić sposób na rozpoczęcie życia na nowo i nawet gdyby moje dni były policzone, nie
mogłem po prostu usiąść i czekać na koniec. Jak zwykle moja uczona córka miała rację,
nawet jeśli byłem zbyt uparty, żeby się do tego przyznać. Musiałem się czymś zająć. Mu-
siałem ruszyć tyłek i zacząć coś robić.
Gdy się wprowadziłem, był początek wiosny i przez pierwszych kilka tygodni wypeł-
niałem sobie czas badaniem okolicy, długimi spacerami po parku i sadzeniem kwiatów w
ogródku – zaniedbywanym od lat, zaśmieconym niewielkim skrawku ziemi. Odrastające
od niedawna włosy strzygłem w zakładzie fryzjerskim Park Slope przy Siódmej Alei, fil-
my wypożyczałem w Movie Heaven i często zaglądałem do Brightman’s Attic, zagracone-
go i fatalnie zorganizowanego antykwariatu, którego właścicielem był ekstrawagancki ho-
moseksualista, niejaki Harry Brightman (ale o nim później). Rano zazwyczaj sam przygo-
towywałem sobie śniadanie, ale ponieważ nie znosiłem gotować i pozbawiony byłem
wszelkich talentów kucharskich, obiad i kolację najczęściej jadałem na mieście, zawsze
samotnie, zawsze z otwartą książką na stole, zawsze przeżuwając możliwie jak najwolniej,
żeby jak najbardziej rozciągnąć posiłek w czasie. Po wypróbowaniu kilku okolicznych lo-
kali postanowiłem regularnie się stołować w Cosmic Diner. Jedzenie mieli tam najwyżej
przeciętne, lecz jedną z kelnerek była olśniewająca Portorykanka o imieniu Marina i bar-
dzo szybko się w niej zadurzyłem. Była ode mnie o połowę młodsza i miała męża, co zna-
czyło, że żaden romans nie wchodził w grę, ale tak przyjemnie było na nią popatrzeć, tak
łagodnie mnie traktowała, tak chętnie się śmiała z moich niezbyt udanych dowcipów, że
pod jej nieobecność autentycznie usychałem z tęsknoty. Ze stricte antropologicznego
punktu widzenia mieszkańcy Brooklynu, co sam odkryłem, chętniej rozmawiają z niezna-
jomymi niż wszystkie inne społeczności, z jakimi miałem do tej pory do czynienia. Wści-
biają nos w nie swoje sprawy (staruszki besztają młode matki za to, że nie ubierają swoich
dzieci dość ciepło, przechodnie wydzierają się na właścicieli psów za zbyt mocne szarpa-
nie smyczą); jak zacietrzewione przedszkolaki wszczynają awantury o miejsca do parko-
wania; w sposób całkowicie naturalny sypią błyskotliwymi komentarzami. Pewnego nie-
dzielnego poranka wszedłem do zatłoczonego baru o absurdalnej nazwie La Bagel Deli-
ght. Chciałem poprosić o rogala „Megan”, ale słowa poplątały mi się w ustach i wyszło mi
„poproszę mogala Reagan”. Chłopak za ladą odpalił bez zastanowienia: „Przykro mi, nie
mamy takich. A może pumpernixona?” Szybko. Tak cholernie szybko, że o mało się nie
zsikałem ze śmiechu.
Po owym nieumyślnym przejęzyczeniu wpadłem wreszcie na pomysł, który Rachel z
pewnością by pochwaliła. Może nie było to nic wielkiego, ale zawsze coś – wiedziałem,
że jeśli będę go realizował tak sumiennie i rygorystycznie, jak zamierzałem, znajdę zaję-
cie, znajdę swoje małe hobby, konika, który odciągnie mnie od gnuśności nudnej egzy-
stencji. Choć samo przedsięwzięcie było skromne, postanowiłem nazwać je górnolotnie i
nieco pompatycznie Księgą ludzkich szaleństw, pragnąc stworzyć pozory, że zajmuję się
czymś ważnym. Zamierzałem spisać możliwie prostym i jasnym językiem wszystkie gafy,
wszystkie wpadki, wszystkie żenujące sytuacje, wszystkie idiotyzmy, wszystkie dziwac-
twa i wszystkie niedorzeczności, których się dopuściłem podczas mojej długiej i burzliwej
kariery na stanowisku człowieka. Postanowiłem, że kiedy już zbraknie mi historii o sobie,
opiszę zdarzenia, które się przytrafiły znajomym, a gdy i to źródło się wyczerpie, plano-
wałem wziąć na warsztat wydarzenia historyczne i spisać głupstwa popełnione przez in-
nych ludzi na przestrzeni wieków, począwszy od zaginionych cywilizacji świata starożyt-
nego, na pierwszych miesiącach XXI wieku kończąc. Pomyślałem sobie, że przynajmniej
będzie można się trochę pośmiać. Nie miałem ochoty ani otwierać duszy, ani oddawać się
smętnym wspomnieniom. Ton całego tekstu miał być lekki, dowcipny, a ja chciałem jedy-
nie dobrze się przy tym bawić, wykorzystując jak najwięcej godzin w ciągu dnia.
Nazwałem owo przedsięwzięcie książką, choć w rzeczywistości wcale książką miało
nie być. Korzystając z żółtych bloczków, luźnych kartek, kopert oraz formularzy banko-
wych z przesyłek reklamowych, gromadziłem coś, co stanowiło zbiór przypadkowych no-
tatek, miszmasz nie powiązanych ze sobą anegdot wrzucanych do kartonowego pudła za
każdym razem, gdy kończyłem kolejną historyjkę. W tym szaleństwie trudno się było do-
patrzyć jakiejś metody. Niektóre tekściki miały zaledwie po kilka linijek, a część z nich,
szczególnie tak lubiane przeze mnie spuneryzmy i malapropizmy. były po prostu pojedyn-
czymi zwrotami. Na przykład „zady i walety” zamiast „wady i zalety”, co wypowiedziały
moje usta w pierwszej klasie liceum, lub mimowolnie głęboka, quasi-mistyczna sentencja,
którą skierowałem do Edith w trakcie jakiejś gwałtownej małżeńskiej sprzeczki: „Zoba-
czę, kiedy uwierzę”. Za każdym razem, gdy siadałem, żeby coś napisać, zaczynałem od
tego, że zamykałem oczy i pozwalałem myślom wędrować w dowolnym kierunku. Roz-
luźniając się w ten sposób, zdołałem przywołać z odległej przeszłości sporo materiału,
rzeczy, które do tej pory wydawały mi się utracone na zawsze. Na przykład scenę z pod-
stawówki (żeby przytoczyć jedno takie wspomnienie), gdy pewien chłopak, niejaki Du-
dley Franklin, w szóstej klasie podczas lekcji geografii, gdy w sali zapadła cisza, puścił
długiego, rozgłośnego bąka. Wszyscy rzecz jasna wybuchliśmy śmiechem (dla grupy je-
denastolatków nie ma nic śmieszniejszego niż odgłos puszczania wiatrów), tym jednak, co
wyróżniło ów incydent spośród innych wstydliwych wpadek pośledniego kalibru i nadało
mu status klasyki, niezapomnianego arcydzieła w annałach wstydu i upokorzenia, był fakt,
że Dudley w swej niewinności popełnił fatalne faux pas – przeprosił. „Najmocniej prze-
praszam”, wybąkał, wbijając wzrok w blat ławki i oblewając się rumieńcem, aż jego po-
liczki zaczęły przypominać kolorem świeżo pomalowany wóz strażacki. W miejscu pu-
blicznym nie wolno przyznawać się do pierdnięcia. Takie jest niepisane prawo, najbardziej
rygorystycznie przestrzegana zasada amerykańskiej etykiety. Bąki pojawiają się znikąd;
wydalane są anonimowo i należą do grupy jako całości – nawet jeśli każda z obecnych w
pomieszczeniu osób jest w stanie wskazać winowajcę, jedynym rozsądnym wyjściem z
sytuacji jest zaparcie się. Naiwny Dudley Franklin był jednak zbyt prostolinijny i nigdy
mu tego nie zapomniano. Od tamtego dnia wołano na niego „Dudley Najmocniej Przepra-
szam” i nie uwolnił się od tego przezwiska do końca szkoły.
Historie dzieliły się na kilka różnych kategorii i po miesiącu realizowania mojego pro-
jektu porzuciłem system jednopudełkowy na rzecz rozwiązania wielopudełkowego, które
pozwalało ukończone zapiski przechowywać w sposób bardziej uporządkowany. Osobne
pudełko na potknięcia słowne, osobne na niefortunne wypadki natury fizycznej, osobne na
niewydarzone pomysły, osobne na gafy towarzyskie i tak dalej. Stopniowo coraz bardziej
interesowało mnie opisywanie slapstickowych momentów codziennego życia. Nie tylko
niezliczonych okazji przez te wszystkie lata, kiedy to uderzyłem się w palec u nogi lub
wyrżnąłem o coś głową, nie tylko częstotliwości, z jaką okulary wysuwały mi się z kiesze-
ni koszuli, gdy pochylałem się, by zawiązać sznurowadła (i doznawałem dalszego upoko-
rzenia, gdy zataczałem się do przodu i rozgniatałem okulary pod butem), lecz także zda-
rzających się raz na milion pechowych incydentów, które prześladowały mnie na różnych
etapach życia od najwcześniejszych lat dziecięctwa. Choćby wtedy, gdy podczas pierw-
szomajowego pikniku w 1952 roku otworzyłem usta przy ziewnięciu i wleciała mi do buzi
pszczoła, którą zamiast wypluć, w odruchu paniki i obrzydzenia połknąłem; albo, co jesz-
cze bardziej niewiarygodne, gdy przed wejściem na pokład samolotu podczas podróży
służbowej zaledwie siedem lat temu z odcinkiem karty pokładowej przytrzymywanym
lekko kciukiem i środkowym palcem, pchnięto mnie od tyłu, karta wysunęła mi się z ręki,
a ja patrzyłem, jak sfruwa w stronę szpary między schodkami a progiem samolotu – naj-
węższej z wąskich szpar, o szerokości najwyżej milimetra – a potem, ku memu niebotycz-
nemu zdumieniu, bez trudu przeciska się przez tę niewiarygodną szczelinę i ląduje kilka
metrów niżej na płycie lotniska.
To tylko kilka przykładów. Spisałem kilkadziesiąt takich historii w ciągu pierwszych
dwóch miesięcy, lecz chociaż robiłem, co mogłem, by zachować żartobliwy i lekki ton,
przekonałem się, że nie zawsze jest to możliwe. Wszyscy wpadamy czasem w gorszy na-
strój i przyznaję, że były takie chwile, gdy osamotnienie i przygnębienie dawały mi się we
znaki. Spędziłem większość dorosłego życia w branży związanej ze śmiercią i prawdopo-
dobnie nasłuchałem się zbyt wielu ponurych historii, by nie krążyć wokół nich myślami w
chwilach zasmucenia. Ci wszyscy ludzie poznani przez lata, te wszystkie sprzedane poli-
sy, ten cały strach i żal, w który wtajemniczali mnie klienci, gdy z nimi rozmawiałem.
Wreszcie dodałem jeszcze jedno pudełko do mojej kolekcji. Nazwałem je Okrutne figle
losu, a pierwsza historia, którą doń wrzuciłem, opowiadała o niejakim Jonasie Weinbergu.
W 1976 roku sprzedałem mu polisę na życie wartą milion dolarów, jak na tamte czasy
sumę astronomiczną. Pamiętam, że właśnie obchodził sześćdziesiąte urodziny, był leka-
rzem, specjalistą od chorób wewnętrznych współpracującym ze Szpitalem Prezbiteriań-
skim, i mówił z lekkim niemieckim akcentem. Sprzedawanie ubezpieczenia na życie nie
jest czymś beznamiętnym i dobry agent w rozmowach z klientami, które bywają często
trudne i zawiłe, nie może dać się wywieść w pole. Perspektywa śmierci nieuchronnie
zwraca myśli ku rzeczom poważnym, i nawet jeśli w tej pracy chodzi między innymi o
pieniądze, dotyka ona też najgłębszych zagadnień metafizycznych. Po co żyjemy? Ile jesz-
cze zostało nam życia?
Jak mogę zabezpieczyć tych, których kocham, kiedy mnie już nie będzie? Ze względu
na uprawiany zawód doktor Weinberg doskonale zdawał sobie sprawę z kruchości ludz-
kiej egzystencji, jak niewiele potrzeba, by nasze imię znikło z księgi żywych. Spotkaliśmy
się w jego apartamencie przy Central Park West i gdy przedstawiłem mu wszystkie wady i
zalety dostępnych dla niego polis, zaczął wspominać przeszłość. Urodził się w Berlinie w
1916 roku i gdy ojciec zginął w okopach pierwszej wojny światowej, jego wychowaniem
zajęła się matka-aktorka. Był jedynym dzieckiem tej niezwykle niezależnej i czasem kłó-
tliwej kobiety, która nigdy nie przejawiała najmniejszego choćby zainteresowania ponow-
nym zamążpójściem. Jeśli nie wyciągam pochopnych wniosków z komentarzy doktora
Weinberga, chyba dawał mi do zrozumienia, że jego matka wolała kobiety, a w rozwią-
złych latach Republiki Weimarskiej zapewne całkiem otwarcie obnosiła się ze swymi pre-
ferencjami. W przeciwieństwie do hałaśliwej Frau Weinberg młody Jonas był cichym mo-
lem książkowym, który doskonale się uczył i marzył o karierze naukowca lub lekarza.
Miał lat siedemnaście, kiedy Hitler przejął władzę, toteż po kilku miesiącach jego matka
zaczęła się starać o wyekspediowanie go z Niemiec. Krewni ojca mieszkali w Nowym
Jorku i zgodzili się przyjąć go do siebie. Wyjechał wiosną 1934, lecz jego matka, która
wykazała się już czujnością wobec niebezpieczeństw zagrażających ludności niearyjskiej
w Trzeciej Rzeszy, sama uparcie przepuszczała kolejne okazje do ucieczki. Oznajmiła mu,
że jej przodkowie uważali się za Niemców od setek lat i niech ją piekło pochłonie, jeśli
pozwoli jakiemuś niewydarzonemu tyranowi skazać się na wygnanie. Zamierzała prze-
trwać, choćby się waliło i paliło.
Jakimś cudem jej się udało. Doktor Weinberg podał niewiele szczegółów (możliwe, że
sam nigdy nie poznał całej historii), w każdym razie w kilku krytycznych chwilach pomo-
cy udzielili jej chrześcijańscy przyjaciele, a w 1938 lub 1939 wystarała się o fałszywe do-
kumenty. Radykalnie zmieniła wygląd – pestka dla aktorki specjalizującej się w ekscen-
trycznych rolach – i pod nowym chrześcijańskim nazwiskiem, przeistoczona w źle ubraną
blondynkę w okularach, zatrudniła się jako księgowa w sklepie pasmanteryjnym w nie-
wielkim miasteczku pod Hamburgiem. Gdy wiosną 1945 roku wojna się skończyła, od jej
rozstania z synem mijało jedenaście lat. Jonas Weinberg, doktor medycyny kończący staż
w szpitalu Bellevue, dobiegał wtedy trzydziestki i gdy tylko się dowiedział, że matka
przeżyła wojnę, zaczął organizować jej przyjazd do Ameryki.
Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Samolot miał wylądo-
wać o takiej i takiej porze, zatrzymać się przy takim a takim wyjściu i Jonas Weinberg
miał tam czekać na matkę. Ale kiedy wybierał się już na lotnisko, wezwano go do szpita-
la, gdzie miał przeprowadzić pilną operację. Jaki miał wybór? Był przecież lekarzem, i
chociaż nie mógł się doczekać spotkania z matką po tylu latach, przede wszystkim służył
swym pacjentom. Pośpiesznie wprowadził nowy plan. Zadzwonił do linii lotniczych i po-
prosił o wysłanie ich przedstawiciela na lotnisko, żeby porozmawiał z matką, gdy wylądu-
je już w Nowym Jorku, i wyjaśnił, że syna w ostatniej chwili wezwano do szpitala, musi
więc dostać się na Manhattan taksówką. Jonas zostawił dla niej klucz u portiera, niech
wejdzie na górę i zaczeka na niego w mieszkaniu. Frau Weinberg posłusznie spełniła jego
prośbę i bezzwłocznie znalazła taksówkę. Kierowca jechał szybko – dziesięć minut po
rozpoczęciu podróży w stronę centrum stracił panowanie nad pojazdem i zderzył się czo-
łowo z innym autem. On i jego pasażerka odnieśli ciężkie obrażenia.
Tymczasem doktor Weinberg był już w szpitalu i szykował się do operacji. Trwała nie-
wiele ponad godzinę, a kiedy dobiegła końca, młody lekarz umył ręce, przebrał się i wy-
biegł z szatni, pragnąc jak najszybciej wrócić do domu na opóźnione spotkanie z matką.
W chwili, gdy znalazł się na korytarzu, zauważył, że do sali operacyjnej wjeżdża nowa pa-
cjentka.
Była nią matka Jonasa Weinberga. Według jego relacji zmarła, nie odzyskawszy przy-
tomności.
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE
Trajkoczę tak od kilkunastu stron, lecz do tej pory miałem jeden cel – chciałem przed-
stawić czytelnikowi siebie i naszkicować tło wydarzeń, o których teraz opowiem. Nie je-
stem centralną postacią tej opowieści. Zaszczytny tytuł „głównego bohatera” należy do
Toma Wooda, jedynego syna mej nieżyjącej już siostry June. „Muszka”, jak ją nazywali-
śmy, urodziła się, gdy miałem trzy lata, i właśnie jej przyjście na świat przyspieszyło wy-
jazd naszych rodziców z ciasnego brooklińskiego mieszkania do domu w Garden City na
Long Island. Mnie i moją siostrę zawsze łączyła mocna przyjaźń, a kiedy wychodziła za
mąż dwadzieścia cztery lata później (pół roku po śmierci naszego ojca), to ja poprowadzi-
łem ją do ołtarza i oddałem w ręce pana młodego, dziennikarza Christophera Wooda pisu-
jącego do sekcji finansowej „New York Timesa”. Spłodzili dwójkę dzieci (mego siostrzeń-
ca Toma i siostrzenicę Aurorę), lecz ich małżeństwo rozpadło się po piętnastu latach. Kil-
ka lat później June ponownie wyszła za mąż i znów odprowadziłem ją do ołtarza. Jej dru-
gim mężem był majętny makler giełdowy z New Jersey, Philip Zom, którego życiowy ba-
gaż składał się między innymi z dwóch byłych żon i prawie dorosłej córki Pameli. Potem
w szokująco młodym wieku czterdziestu dziewięciu lat June doznała potężnego wylewu,
pracując w ogrodzie w pewne upalne sierpniowe popołudnie, i zmarła, nim słońce wzeszło
następnego dnia. Dla jej starszego brata był to bezspornie najcięższy cios, jaki na niego
spadł, i nawet własna choroba nowotworowa oraz otarcie się o śmierć kilka lat później nie
przyprawiły go o taką rozpacz, w jakiej pogrążył się wtedy.
Po pogrzebie straciłem kontakt z jej rodziną i gdy przypadkiem wpadłem na Toma w
antykwariacie Harry’ego Brightmana 23 maja 2000 roku, nie widziałem się z nim od pra-
wie siedmiu lat. Zawsze był moim ulubieńcem i już jako malec wydawał mi się kimś, kto
się wybija ponad przeciętność, komu pisane jest osiągnięcie w życiu rzeczy wielkich. Nie
licząc dnia pogrzebu June, nasza ostatnia rozmowa odbyła się w domu jego matki w South
Orange w stanie New Jersey. Tom ukończył właśnie z wyróżnieniem studia w Cornell i
dostał czteroletnie stypendium na uniwersytecie w Michigan, gdzie miał się zajmować li-
teraturą amerykańską. Wszystko, co mu wywróżyłem, sprawdzało się, i tamten rodzinny
obiad zapisał się w mojej pamięci jako nadzwyczaj sympatyczna uroczystość, podczas
której wszyscy wznosiliśmy toasty i oblewaliśmy sukces Toma. Kiedy byłem w jego wie-
ku, pragnąłem pójść podobną drogą do tej, którą wybrał mój siostrzeniec. W college moim
przedmiotem kierunkowym również był angielski i skrycie marzyłem o tym, by studiować
literaturę, a może spróbować sił w dziennikarstwie, nie zająłem się jednak ani jednym, ani
drugim, zabrakło mi odwagi. Na przeszkodzie stanęło życie – dwa lata w wojsku, praca,
małżeństwo, obowiązki rodzinne, konieczność zarabiania coraz większych pieniędzy, całe
to bagno, które człowieka wciąga, kiedy go nie stać na to, żeby postawić na swoim – nig-
dy wszak nie straciłem zainteresowania książkami. Czytanie było moją ucieczką i pocie-
chą, moim pokrzepieniem, moją używką: czytanie dla czystej przyjemności czytania, dla
owego pięknego bezruchu, który cię otacza, gdy w twojej głowie rozbrzmiewają słowa au-
tora. Tom zawsze podzielał tę fascynację i już gdy miał pięć lub sześć lat, starałem się kil-
ka razy w roku przesyłać mu książki – nie tylko na urodziny lub na Gwiazdkę, lecz za
każdym razem, gdy natknąłem się na coś, co mogło mu przypaść do gustu. Gdy miał lat
jedenaście, zapoznałem go z twórczością Edgara Allana Poego, a ponieważ między inny-
mi o nim pisał w pracy magisterskiej, było rzeczą całkiem naturalną, że chciał mi o niej
opowiedzieć… a ja chciałem go wysłuchać. Wtedy już było po obiedzie i wszyscy wyszli
do ogrodu – w jadalni zostaliśmy tylko my, ja i Tom, dopijając resztki wina.
– Za twoje zdrowie, wujku Nat – wzniósł toast Tom, podnosząc kieliszek.
– Za twoje, Tom – odparłem. – I za Imaginatywne wizje raju: życie umysłowe Ameryki
przed wojną secesyjną.
– Tytuł niestety brzmi pretensjonalnie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
– No i bardzo dobrze. Taki tytuł przykuwa profesorskie oko. Dostałeś wyróżnienie,
tak?
Jak zawsze skromny Tom machnął ręką, chcąc niejako zbagatelizować znaczenie tej
oceny.
– Mówisz, że pisałeś między innymi o Poem – ciągnąłem – i o kim jeszcze?
– Thoreau.
– Poe i Thoreau.
– Edgar Allan Poe i Henry David Thoreau. Niezbyt udany rym, prawda? Te wszystkie
„o” tłoczące się w ustach. Od razu staje mi w myślach ktoś, kogo wprowadzono w stan
wiecznego zdziwienia. O! O! Poe! O! Thoreau!
– Drobna niedogodność, Tom. Ale niech Bóg ma w opiece tego, kto zapomina o dzie-
łach Henry’ego i czyta tylko Poego. Zgadzasz się, kolego?
Tom uśmiechnął się szeroko i znów podniósł kieliszek.
– Za twoje zdrowie, wujku Nat.
– I za twoje, Tomciu – rzekłem. Każdy z nas pociągnął łyk bordeaux. Gdy odstawiłem
kieliszek, poprosiłem siostrzeńca, żeby streścił mi swoją pracę.
– Piszę o nie istniejących światach – wyjaśnił. – O wewnętrznym azylu, miejscu, do
którego uciekamy, gdy życie w świecie rzeczywistym staje się nieznośne.
– Tym miejscem jest umysł.
– Właśnie. Najpierw Poe i analiza trzech jego najbardziej niedocenianych prac: Filozo-
fii mebli, Chaty Landora i Królestwa Arnheim. Każda z nich traktowana oddzielnie jest
utworem zaledwie intrygującym, ekscentrycznym. Ale wystarczy je z sobą zestawić, a
otrzyma się w pełni rozbudowany system ludzkich pragnień.
– Nie czytałem tych utworów. Chyba nawet o nich nie słyszałem.
– Dają opis idealnego pokoju, idealnego domu i idealnego krajobrazu. Potem przeska-
kuję do Thoreau i biorę pod lupę pokój, dom i krajobraz przedstawione w Waldenie.
– Tak zwane studium porównawcze.
– Poe i Thoreau nigdy nie są wymieniani jednocześnie. Znajdują się na przeciwległych
biegunach amerykańskiej myśli filozoficznej. Ale to właśnie jest w tym wszystkim piękne.
Pijak z Południa – o reakcyjnych poglądach politycznych, arystokratycznych manierach i
upiornej wyobraźni. I abstynent z Północy – o poglądach radykalnych, purytańskim pro-
wadzeniu się i bardzo trzeźwym podejściu do pracy. Poe to zmyślność i mrok zamknię-
tych pomieszczeń o północy. Thoreau to prostota i jasność otwartych przestrzeni. Pomimo
tych różnic urodzili się w odstępie zaledwie ośmiu lat, co czyni ich niemal rówieśnikami. I
obaj umarli młodo, jeden w wieku czterdziestu, drugi czterdziestu pięciu lat. Z ledwością
radzili sobie z trudami życia samotnego, starzejącego się mężczyzny i ani jeden, ani drugi
nie zostawił po sobie dzieci. Niewykluczone, że Thoreau do śmierci nie zaznał miłości fi-
zycznej. Poe poślubił wprawdzie młodą kuzynkę, ale czy związek ten został skonsumowa-
ny przed śmiercią Virginii Clemm, pozostaje wciąż kwestią otwartą. Można te zewnętrzne
fakty nazwać paralelami, zbiegami okoliczności, ważniejsze są jednak pewne prawdy we-
wnętrzne dotyczące każdego z nich. Obaj na własny, szalenie charakterystyczny sposób
zadali sobie trud stworzenia nowej wizji Ameryki.
W swych recenzjach i artykułach Poe toczy boje o nowy rodzaj literatury narodowej,
amerykańskiej literatury wolnej od wpływów angielskich i europejskich. Thoreau nato-
miast w swych pracach bezustannie atakuje status quo, walczy o znalezienie nowego spo-
sobu życia w tym kraju. Obaj wierzyli w Amerykę i obaj wierzyli, że Ameryka zamieniła
się w piekło, że dusi się pod nieustannie rosnącą górą maszyn i pieniędzy. Jak można my-
śleć przy całym tym zgiełku? Obaj szukali ucieczki. Thoreau przeniósł się na obrzeża
Concord, udając, że skazał się na wygnanie w lasach – po to tylko, żeby udowodnić, że
można tego dokonać. Dopóki człowiek ma odwagę odrzucić to wszystko, co nakazuje mu
społeczeństwo, może żyć na własnych warunkach. Po co? Żeby być wolnym. Ale na co
mu ta wolność? Żeby mógł czytać książki, pisać książki, rozmyślać. Żeby pisać książki ta-
kie jak Walden. Poe natomiast uciekł w marzenia o doskonałości. Przyjrzyjmy się Filozofii
mebli, a okaże się, że wymyślony przez niego pokój służy dokładnie do tych samych ce-
lów. Jest miejscem, gdzie się czyta, pisze i rozmyśla. Jest kącikiem zadumy, cichym azy-
lem, gdzie dusza może wreszcie odnaleźć namiastkę spokoju. Nierealna utopia? Owszem.
Lecz jednocześnie rozsądna alternatywa wobec ówczesnej rzeczywistości. Ameryka bo-
wiem na prawdę zamieniła się w piekło. Kraj był podzielony i wszyscy wiemy, co się stało
dziesięć lat później. Cztery lata śmierci i zniszczenia. Rzeź dokonana tymi samymi ma-
szynami, które miały nam wszystkim zapewnić szczęście i dobrobyt.
Chłopak był tak bystry, tak elokwentny, tak oczytany, że czułem się zaszczycony, mo-
gąc zaliczać się do tej samej rodziny. W ostatnich latach Woodami wstrząsały różne trau-
matyczne wydarzenia, lecz Tom najwyraźniej zniósł koszmar rozstania rodziców (a także
szczeniackie wybryki młodszej siostry, która buntowała się przeciwko drugiemu małżeń-
stwu matki i w wieku siedemnastu lat uciekła z domu) z trzeźwym, refleksyjnym, nieco
skonsternowanym podejściem do życia i podziwiałem go, że tak twardo stąpa po ziemi.
Nie miał prawie żadnych kontaktów z ojcem, który zaraz po rozwodzie przeprowadził się
do Kalifornii i znalazł pracę w „Los Angeles Times”, i podobnie jak siostra (choć w dużo
bardziej stonowanej formie) nie odczuwał wielkiej sympatii ani szacunku do drugiego
męża June. Pozostawał jednak w zażyłości z matką i dramat zniknięcia Aurory przeżyli
jako równorzędni partnerzy, poznając wspólnie smak tej samej rozpaczy i nadziei, tych sa-
mych ponurych przeczuć, tych samych nie kończących się obaw. Rory była jedną z naj-
bardziej zabawnych i uroczych dziewczynek, jakie znałem: wulkanem tupetu i brawury,
małą mądralą, niewyczerpanym źródłem spontaniczności i psot. Odkąd miała dwa lub trzy
lata, nazywaliśmy ją z Edith „śmieszką”, i dorastała w domu Woodów jako rodzinny bła-
zen, coraz bardziej sprytny i niesforny klaun. Tom był zaledwie dwa lata od niej starszy,
zawsze jednak nad nią czuwał, a kiedy ich ojciec odszedł w siną dal, sama obecność brata
stanowiła siłę stabilizującą w jej życiu. Potem jednak Tom zaczął studia, a Rory zaczęła
szaleć – najpierw uciekła do Nowego Jorku, a później, po krótkim pojednaniu z matką,
udała się w nieznanym kierunku. Przed owym uroczystym obiadem z okazji ukończenia
przez Toma studiów zdążyła urodzić nieślubne dziecko (córeczkę imieniem Lucy), wrócić
do domu na dostatecznie długo, by wcisnąć dziecko mojej siostrze, po czym znów się
ulotnić. Gdy June zmarła czternaście miesięcy później, Tom poinformował mnie na po-
grzebie, że Aurora niedawno wróciła po dziecko – i po dwóch dniach wyjechała. Nie po-
kazała się na pogrzebie matki. Może i by przyjechała, powiedział Tom, ale nikt nie wie-
dział, jak się z nią skontaktować.
Pomimo tych rodzinnych zawirowań, pomimo iż stracił matkę w wieku zaledwie dwu-
dziestu trzech lat, nigdy nie wątpiłem, że Tom wysoko zajdzie. Z tyloma zaletami był ska-
zany na sukces, miał zbyt solidną osobowość, by nieprzewidywalne wiatry przygnębienia
i przeciwności losu mogły zwiać go z obranego kursu. Podczas pogrzebu matki, pogrążo-
ny w smutku, chodził oszołomiony i otępiały. Powinienem może dłużej z nim porozma-
wiać, sam jednak byłem tak skołowany i wstrząśnięty, że nie mogłem zaoferować mu zbyt
wiele. Kilka uścisków, kilka wspólnie wylanych łez i na tym koniec. Po pogrzebie wrócił
do Ann Arbor i straciliśmy ze sobą kontakt. Za ten stan rzeczy winą obarczam głównie
siebie, lecz Tom był już na tyle dorosły, że mógł przejąć inicjatywę i gdyby zechciał,
skrobnąłby do mnie kilka słów. A jeśli nie do mnie, to do swej siostry stryjecznej Rachel,
która wtedy też mieszkała na Środkowym Zachodzie, pracując nad doktoratem w Chicago.
Znali się od najmłodszych lat i zawsze świetnie się dogadywali, lecz w jej stronę też nie
wykonał żadnego gestu. Z upływem lat od czasu do czasu dokuczały mi trochę wyrzuty
sumienia, sam jednak przechodziłem zły okres (problemy małżeńskie, problemy zdrowot-
ne, problemy finansowe) i miałem zbyt wiele na głowie, żeby często wracać myślami do
jego osoby. Ale kiedy już o nim myślałem, wyobrażałem sobie, że robi postępy w pracy
naukowej, systematycznie wspina się po drabinie kariery akademickiej. Gdy nadeszła
wiosna 2000 roku, byłem pewien, że zaczepił się na jakiejś prestiżowej uczelni, uniwersy-
tecie w Berkeley lub na Columbii, jest młodą gwiazdą środowisk inteligenckich i pisze
właśnie drugą lub trzecią książkę.
Można więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy w tamto majowe, wtorkowe
przedpołudnie wstąpiłem do Brightman’s Attic i ujrzałem mego siostrzeńca, który siedział
za ladą i wydawał klientce resztę. Na szczęście ujrzałem Toma, zanim on ujrzał mnie. Bóg
jeden wie, jakie słowa niepotrzebnie by mi się wyrwały, gdybym nie miał tych dziesięciu
lub dwunastu sekund na otrząśnięcie się z pierwszego szoku. Mam tu na myśli nie tylko
jego zdumiewającą obecność w tym miejscu w roli zwyczajnego sprzedawcy, lecz rów-
nież jego radykalnie zmienioną powierzchowność. Tom nigdy nie należał do chudzielców.
Jego przekleństwem było grubokościste chłopskie ciało przygotowane do dźwigania du-
żych ciężarów-genetyczny podarunek od nieobecnego ojca, półalkoholika – ale mimo to,
kiedy widziałem go po raz ostatni, wyglądał całkiem nieźle. Owszem, może i był nieco za-
okrąglony, lecz również dobrze umięśniony i silny, i poruszał się sprężystym krokiem wy-
sportowanego chłopaka. Teraz, siedem lat później, miał o dobrych piętnaście kilogramów
więcej i był prawdziwym tłuściochem. Tuż pod dolną szczęką wyrósł mu drugi podbródek
i nawet dłonie nabrały tej specyficznej pulchności, którą zazwyczaj kojarzy się z hydrauli-
kami w średnim wieku. Przedstawiał sobą smutny widok. Oczy siostrzeńca straciły dawny
blask i całym sobą uosabiał przegraną.
Gdy klientka zapłaciła za książkę, wślizgnąłem się na miejsce, które właśnie zwolniła,
oparłem dłonie o ladę i pochyliłem się do przodu. Tom akurat w tym momencie patrzył w
dół, szukając monety, która spadła na podłogę. Odchrząknąłem i rzekłem:
– Hej, Tom. Kopę lat.
Siostrzeniec podniósł wzrok. Początkowo sprawiał wrażenie całkowicie zdezoriento-
wanego, obawiałem się więc, że mnie nie rozpoznał. Ale chwilę później zaczął się uśmie-
chać i gdy uśmiech ten rozlał się po twarzy, z radością skonstatowałem, że to ten sam
uśmiech, który pamiętam sprzed lat. Może i był nieco zabarwiony melancholią, ale nie od-
mienił chłopaka tak bardzo, jak się obawiałem.
– Wujku! – zawołał. – Co, do diabła, wujek robi w Brooklynie?
Zanim zdołałem mu odpowiedzieć, wyskoczył zza lady i chwycił mnie w ramiona. Ze
sporym zdziwieniem poczułem, że do oczu napływają mi łzy.
POŻEGNANIE Z DWOREM
Tego samego dnia zabrałem go na obiad do Cosmic Diner. Boska Marina podała nam
kanapki z indykiem i mrożoną kawę, a ja flirtowałem z nią nieco odważniej niż zwykle –
być może chciałem zaimponować Tomowi, a może po prostu byłem w tak doskonałym na-
stroju. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo tęskniłem za moim Tomciem, a teraz się
okazało, że jesteśmy sąsiadami… czysty zbieg okoliczności sprawił, że mieszkamy w od-
ległości zaledwie dwóch przecznic od siebie w prastarym królestwie o nazwie Brooklyn w
Nowym Jorku.
Powiedział, że w antykwariacie Brightmana pracuje od pięciu miesięcy, a nie wpadli-
śmy dotąd na siebie, bo zawsze ślęczy na górze, gdzie przygotowuje comiesięczny katalog
rzadkich egzemplarzy i rękopisów – ta sfera działalności Harry’ego przynosiła dużo więk-
sze dochody niż handel używanymi książkami na dole. Tom nie był sprzedawcą i nigdy
nie obsługiwał kasy, ale akurat tego przedpołudnia stały sprzedawca miał umówioną wizy-
tę u lekarza i Harry poprosił Toma, żeby go zastąpił.
Co do pracy, nie było się czym chwalić, kontynuował Tom, ale lepsze to niż jazda na
taksówce, a tym właśnie się parał, odkąd przerwał studia doktoranckie i wrócił do Nowe-
go Jorku.
– Czyli od kiedy? – zapytałem, starając się najlepiej, jak umiałem, ukryć rozczarowa-
nie.
– Od dwóch i pół roku – odparł. – Zaliczyłem wszystkie kursy i egzaminy, ale moja
praca doktorska utknęła w martwym punkcie. Przeliczyłem się z siłami, wujku.
– Tom, daj sobie spokój z tym „wujkiem”. Mów do mnie Nathan jak wszyscy. Teraz,
kiedy twoja matka nie żyje, nie czuję się już wujkiem.
– W porządku, Nathan. Ale wciąż jesteś moim wujkiem, czy ci się to podoba czy nie.
Ciocia Edith chyba nie jest już moją ciocią, ale nawet jeśli została przeniesiona do katego-
rii byłych cioć, Rachel wciąż jest moją najbliższą kuzynką, a ty moim wujkiem.
– Po prostu zwracaj się do mnie po imieniu, Tom.
– Dobrze, wujku, obiecuję. Od tej pory zawsze będę się do ciebie zwracał po imieniu.
W zamian chcę od ciebie tego samego: mów do mnie Tom. Koniec z Tomciem, dobra? To
dla mnie trochę krępujące.
– Ale przecież zawsze się tak do ciebie zwracałem. Jeszcze kiedy byłeś szkrabem.
– A ja zawsze mówiłem do ciebie „wujku”, tak?
– Zgoda. Poddaję się.
– Nathanie, wkroczyliśmy w nową erę. Postrodzinną, postuniwersytecką, postprzeszło-
ściową.
– Postprzeszłościową?
– Liczy się t e r a z . A także p ó ź n i e j . Natomiast koniec z rozpamiętywaniem tego,
co było k i e d y ś .
– Było minęło, Tom.
Dawny Tomcio zamknął oczy, odchylił do tyłu głowę i przebił powietrze palcem wska-
zującym, jak gdyby usiłował sobie przypomnieć coś, co wyleciało mu z pamięci dawno
temu. Po czym żałośliwym, niby teatralnym tonem wyrecytował pierwsze wersy Pożegna-
nia z dworem Raleigha:
Jak sny ułudne pierzchły me radości,
Ze szczęściem dawnym nadeszło rozstanie;
Miłość zawiodła, rozum w słabości –
Z życia minionego jeno smutek ostanie.
CZYŚCIEC
Nikt nie dorasta z myślą, że jego przeznaczeniem jest zostać taksówkarzem, lecz w
przypadku Toma praca ta stanowiła szczególnie bolesną formę pokuty, pewnego rodzaju
lament po rozwianiu się jego największych ambicji. Nie, nigdy nie oczekiwał od życia
wiele, okazało się jednak, że owo „niewiele”, na które liczył – chciał ukończyć doktorat,
znaleźć posadę w jakimś uniwersyteckim instytucie anglistyki i spędzić następne czter-
dzieści, pięćdziesiąt lat, wykładając i pisząc książki – znajduje się poza jego zasięgiem.
Nie marzył o niczym więcej, no może dorzuciłby jeszcze żonę, a z nią parę dzieciaków. I
choć nigdy nie sądził, że prosi o zbyt wiele, po trzech latach zmagania się z pracą doktor-
ską zrozumiał wreszcie, że nigdy jej nie napisze, nie potrafi. A gdyby nawet potrafił, trud-
no byłoby mu przekonać samego siebie, że warto się temu poświęcać. Porzucił więc Ann
Arbor i wrócił do Nowego Jorku, w wieku dwudziestu ośmiu lat skończony jako dokto-
rant, nie mając pojęcia, dokąd zmierza i co teraz przyniesie mu życie.
Początkowo taksówka była jedynie rozwiązaniem tymczasowym, chałturą, która po-
zwalała mu zarobić na czynsz; jednocześnie rozglądał się za czymś innym. Poszukiwania
trwały kilka tygodni, lecz wszystkie etaty nauczycielskie w prywatnych szkołach były po-
zajmowane, a gdy już się przyzwyczaił do codziennej harówki po dwanaście godzin, za-
częło brakować mu motywacji do polowania na inną pracę. Tymczasowość zaczynała się
przeradzać w coś stałego i chociaż z jednej strony wiedział, że na własne życzenie stacza
się do piekła, z drugiej uważał, że być może ta praca wyjdzie mu jakoś na dobre, że jeśli
skoncentruje się na tym, co robi i dlaczego, taksówka nauczy go czegoś, czego nie mógłby
się nauczyć gdzie indziej.
Nie do końca wiedział, czym miałyby być te nauki, lecz gdy krążył po ulicach rozkle-
kotanym żółtym dodge’em od piątej po południu do piątej rano sześć razy w tygodniu, nie
ulegało wątpliwości, że dobrze je sobie przyswoił. Minusy tej pracy były tak oczywiste,
tak wszechobecne, tak przytłaczające, że gdyby nie potrafił ich ignorować, skazałby się na
życie pełne goryczy i nie kończących się pretensji. Długie godziny pracy, niska płaca, fi-
zyczne niebezpieczeństwa, brak ruchu – te wszystkie niedogodności stanowiły w tym za-
wodzie pewnik, a o ich zmianie można było zadecydować w takim samym stopniu jak o
zmianie pogody. He razy słyszał w dzieciństwie te słowa wypowiadane przez matkę? „Na
pogodę nie masz wpływu, Tom”, mawiała June, mając na myśli to, że niektóre rzeczy mu-
simy zaakceptować takimi, jakie są, nie mamy innego wyboru. Mały Tom rozumiał tę za-
sadę, co nie powstrzymywało go od przeklinania burz śnieżnych i zimnych wiatrów, które
smagały jego drobne, rozdygotane dało. Teraz znów padał śnieg. Jego życie zamieniło się
w jeden długi bój z żywiołami i jeśli kiedykolwiek miał powody, żeby narzekać na pogo-
dę, to właśnie teraz. Ale Tom nie narzekał. Nie użalał się nad sobą. Znalazł sposób oku-
pienia swej głupoty i miał nadzieję, że jeśli zdoła przebrnąć przez to doświadczenie i się
nie podda, może nie wszystko jest jeszcze dla niego stracone. Pozostając przy pracy tak-
sówkarza, nie starał się na siłę doszukiwać pozytywów w niesprzyjającej sytuacji. Chciał,
żeby coś zaczęło się dziać – i sądził, że dopóki nie zrozumie, czym jest to „coś”, nie ma
prawa oswobodzić się z narzuconych sobie pęt.
Mieszkał w kawalerce na rogu Ósmej Alei i Trzeciej Ulicy, podnajętej mu na dłużej
przez przyjaciela, który wyjechał z Nowego Jorku i podjął pracę w innym mieście, Pitts-
burghu lub Plattsburghu, Tom nigdy nie pamiętał, w którym. Była to obskurna jednopoko-
jowa klitka z metalowym prysznicem w łazience, dwoma oknami wychodzącymi na ce-
glany mur i maciupeńką kuchnią wyposażoną w małą lodówkę i dwupalnikową kuchenkę
gazową. Jeden regał na książki, jeden fotel, jeden stół i jeden materac na podłodze. Nigdy
nie mieszkał w tak miniaturowym lokum, ale za sprawą czynszu na stałym poziomie czte-
rystu dwudziestu siedmiu dolarów miesięcznie cieszył się, że je ma. Zresztą w pierwszym
roku po przeprowadzce nie spędzał tam zbyt wiele czasu. Zazwyczaj krążył po mieście,
odwiedzał starych znajomych ze szkoły i studiów, którzy wylądowali w Nowym Jorku,
zapoznawał nowych ludzi poprzez starych znajomych, trwonił pieniądze w barach, uma-
wiał się z kobietami, jeśli nadarzała się taka sposobność, i ogólnie rzecz biorąc, usiłował
zbudować sobie nowe życie… lub coś, co życie przypominało. Najczęściej jednak próby
nawiązania stosunków towarzyskich kończyły się bolesną ciszą. Jego dawni przyjaciele,
którzy zapamiętali go jako świetnego studenta i niesamowicie błyskotliwego rozmówcę,
byli przerażeni tym, co się z nim stało. Tom wypadł z grona wybrańców losu, a jego de-
gradacja najwyraźniej podkopywała ich wiarę w siebie, napawała ich pesymizmem co do
własnych życiowych perspektyw. Na domiar złego Tom przytył i jego dawna pulchność
graniczyła teraz z żenującą otyłością, natomiast jeszcze bardziej niepokoił ich fakt, że
Tom nie ma żadnych planów, że nigdy nie mówi o tymi, jak zamierza naprawić wyrządzo-
ną sobie krzywdę i stanąć znowu na nogi. Kiedy wspominał o swym nowym zajęciu, po-
sługiwał się dziwnymi, niemal religijnymi określeniami, spekulował na temat takich kwe-
stii, jak siła duchowa i poszukiwanie własnej drogi poprzez cierpliwość i pokorę, czym
peszył ich i sprawiał, że wiercili się w fotelach. Nowa praca bynajmniej nie przytępiła in-
teligencji Toma, lecz nikt już nie chciał słuchać, co ma do powiedzenia, a zwłaszcza ko-
biety, które spodziewały się po młodych mężczyznach śmiałych pomysłów i sprytnych
planów podbicia świata. Swymi wątpliwościami i refleksjami, niejasnymi wywodami na
temat natury rzeczy oraz niepewnym głosem zrażał je do siebie. Trudny do przełknięcia
był już sam fakt, że zarabia na życie jako taksówkarz, ale taksówkarz-filozof ubrany w
wojskowe ciuchy, na dodatek z przerośniętym bandziochem – tego było już za wiele. Tom
był sympatycznym facetem, oczywiście, i w nikim nie wzbudzał szczerej awersji, lecz nie
brano go pod uwagę jako kandydata na męża czy choćby kogoś, z kim można przeżyć sza-
lony romans.
Zaczął coraz bardziej odsuwać się od ludzi. Minął kolejny rok i jego izolacja towarzy-
ska zaszła tak daleko, że trzydzieste urodziny Tom spędził samotnie. Prawdę mówiąc, za-
pomniał o swoich urodzinach, a ponieważ nikt nie zadzwonił z życzeniami, przypomniał
sobie o nich dopiero o drugiej w nocy. Był akurat gdzieś w Queens, wysadził właśnie
dwójkę pijanych biznesmenów przy lokalu ze striptizem o nazwie Ogród Rozkoszy Ziem-
skich, i aby uczcić rozpoczęcie czwartego dziesięciolecia swej egzystencji, podjechał do
Metropolitan Diner na Northern Boulevard, usiadł przy barze i zamówił sobie czekolado-
wy koktajl mleczny, dwa hamburgery i talerz frytek.
Gdyby nie Harry Brightman, nie wiadomo, jak długo przebywałby w tym czyśćcu. An-
tykwariat Harry’ego znajdował się przy Siódmej Alei, zaledwie kilka przecznic od miej-
sca, gdzie mieszkał Tom, i wizyty w Brightman’s Attic z czasem stały się regularnym
punktem jego rozkładu dnia. Rzadko coś kupował, lubił jednak przed pracą spędzić godzi-
nę lub pół na wertowaniu używanych książek na parterze. Na półki wciśnięto tam tysiące
tomów – wszystko, od słowników z dawno wyczerpanych nakładów do zapomnianych be-
stsellerów i oprawionych w skórę dzieł Szekspira – i Tom zawsze czuł się swojsko w tym
papierowym mauzoleum, kartkując sterty porzuconych książek i wdychając woń starości
oraz kurzu. Podczas jednej z pierwszych wizyt zadał Harry’emu pytanie o pewną biografię
Kafki i wywiązała się między nimi dłuższa rozmowa. Była to pierwsza z wielu pogawę-
dek, które sobie ucięli, i choć Harry’ego nie zawsze można było zastać w antykwariacie,
gdy Tom tam zaglądał (większość czasu spędzał na górze), w kolejnych miesiącach roz-
mawiali ze sobą na tyle często, że Harry dowiedział się, skąd Tom pochodzi, usłyszał, o
czym traktowała jego nie ukończona praca doktorska (o Clarel, rozwlekłym i niestrawnym
poemacie epickim Melville’a), i przetrawił fakt, że Toma nie interesuje seks z mężczyzna-
mi. Mimo tego ostatniego rozczarowania Harry dość szybko się zorientował, że Tom był-
by doskonałym asystentem, który pomógłby mu w działalności prowadzonej na piętrze –
obrocie bibliofilskimi rarytasami i rękopisami. Gdy już raz zaproponował mu pracę, póź-
niej ponawiał propozycję wielokrotnie, ale choć Tom ciągle odmawiał, Harry nie tracił na-
dziei, że pewnego dnia uzyska jego zgodę. Rozumiał, że Tom znajduje się w stanie hiber-
nacji, walczy na oślep z czarnym aniołem rozpaczy i że w końcu sytuacja się zmieni. Miał
co do tego pewność, nawet jeśli sam Tom jeszcze o tym nie wiedział – gdy jednak się do-
wie, cały ten taksówkowy cyrk natychmiast pójdzie w odstawkę.
Tom lubił rozmawiać z Harrym, ponieważ Harry był osobą tak zabawną i bezpośrednią,
tak wygadaną i pełną tylu zdumiewających sprzeczności, że nigdy nie było wiadomo, co
się usłyszy, gdy otworzy usta. Patrząc na niego, można by pomyśleć, że jest jedną z wielu
podstarzałych, nowojorskich ciot. Cała jego zewnętrzna otoczka była obliczona na osią-
gnięcie tego efektu – farbowane włosy i brwi, jedwabne fulary, żeglarskie marynarki i ge-
jujący sposób mówienia – ale przy nieco bliższym poznaniu Harry okazał się przenikli-
wym i wymagającym rozmówcą. Było coś prowokacyjnego w sposobie, w jaki bombardo-
wał cię słowami; jego szybki, ofensywny intelekt sprawiał, że chciało się udzielać tylko
dobrych odpowiedzi, gdy zaczynał miotać te swoje podchwytliwe, nadto osobiste pytania.
Nie wystarczyło tylko odpowiedzieć. W swoich słowach musiałeś zawrzeć jakąś iskrę, coś
błyskotliwego, co świadczyłoby o tym, że nie jesteś jeszcze jednym półgłówkiem wloką-
cym się przez życie. A ponieważ tak mniej więcej Tom postrzegał wtedy siebie, tym więk-
szych musiał dokładać starań, żeby w rozmowach z Harrym nie dać się zapędzić w kozi
róg. Te starania były tym, co najbardziej ciągnęło go do ich rozmów. Tom lubił sytuacje,
gdy musiał myśleć szybko, i spostrzegł, że konieczność prowadzenia umysłu nie znanymi
dotąd ścieżkami, zmuszanie go do pracy na najwyższych obrotach, działa na niego ożyw-
czo. Po trzech lub czterech miesiącach od ich pierwszej pogawędki – kiedy jeszcze ledwo
się znali, nie mówiąc już o przyjaźni czy współpracy – Tom zdał sobie sprawę, że ze
wszystkich znanych mu w Nowym Jorku osób z nikim nie rozmawia tak otwarcie jak z
Harrym Brightmanem.
A jednak Tom nadal odmawiał Harry’emu. Przez ponad sześć miesięcy zbywał propo-
zycje antykwariusza i w tym czasie wymyślił tyle różnych wymówek, przedstawił tyle
różnych argumentów, dlaczego Harry powinien poszukać sobie kogoś innego, że jego
opór stał się między nimi tematem żartów. Początkowo Tom zaciekle bronił zalet swej
obecnej profesji, formułując na poczekaniu wymyślne teorie o ontologicznej wartości ży-
cia taryfiarza.
– Stanowi bezpośrednią drogę do bezkształtności bytu – mawiał, z trudem powściąga-
jąc uśmiech, gdy naśladował żargon swej akademickiej przeszłości – jedyną w swoim ro-
dzaju bramę do chaotycznych podstruktur wszechświata. Jeździsz po mieście całą noc i ni-
gdy nie wiesz, gdzie za chwilę trafisz. Klient wsiada z tyłu, mówi ci, żebyś pojechał tam a
tam, i jedziesz. Riverdale, Fort Greene, Murray Hill, Far Rockaway, ciemna strona księży-
ca. Każdy adres jest niewiadomą, każdą decyzją rządzi ślepy los. Płyniesz, lawirujesz uli-
cami, docierasz tam jak najszybciej, ale tak naprawdę nie masz nic do powiedzenia. Jesteś
zabawką bogów, nie masz własnej woli. Jesteś tam z jednego powodu: masz spełniać ka-
prysy innych ludzi.
– I to jakie kaprysy – mawiał Harry ze złośliwym błyskiem w oku – jakie to muszą być
nieprzyzwoite kaprysy. Napatrzyłeś się pewnie na niejedno w tym swoim lusterku, co?
– Widziałem wszystko, Harry, wszystko, co tylko można.
Masturbację, cudzołóstwo, wszelkie formy odurzenia. Rzygi i spermę, gówna i siki,
krew i łzy. Tylne siedzenie mojej taksówki w swoim czasie zapaskudziły wszystkie ludz-
kie płyny.
– A kto to wszystko sprząta?
– Ja. Taka praca.
– Cóż, pamiętaj tylko, młody człowieku – mawiał Harry, przyciskając wierzch dłoni do
czoła w geście mdlejącej diwy – kiedy przyjdziesz pracować do mnie, przekonasz się, że
książki nie krwawią. A już na pewno nie robią pod siebie.
– Są też miłe chwile – dodawał Tom, nie chcąc pozostawić Harry’emu ostatniego sło-
wa. – Niezapomniane chwile łaski, drobne uniesienia, niespodziewane cuda. Suniesz
przez Times Square o wpół do czwartej nad ranem, pusto, i nagle jesteś sam w centrum
świata, a światła neonów spływają na ciebie z nieba ze wszystkich stron. Albo wciskasz
gaz i przyspieszasz do stu dwudziestu na Belt Parkway tuż przed świtem, wdychając za-
pach oceanu, który wpada przez otwarte okno. Albo przejeżdżasz Mostem Brooklińskim
w chwili, gdy wschodzi księżyc w pełni, widzisz tylko tę jasną żółtą tarczę, tak wielką, że
zaczynasz się bać, zapominasz wtedy, że mieszkasz na Ziemi, i wyobrażasz sobie, że fru-
niesz, że taksówka ma skrzydła, a ty płyniesz w przestworzach. Żadna książka nie da ci ta-
kich doświadczeń. Mówię o prawdziwej transcendencji, Harry. O opuszczeniu ciała i wej-
ściu w pełnię i gęstość świata.
– Nie trzeba do tego jeździć na taksówce, mój chłopcze. Wystarczy każda stara bryka.
– Nie, jest jednak różnica. W przypadku zwykłego samochodu traci się efekt mozołu,
który ma fundamentalne znaczenie dla całego doświadczenia. Wyczerpanie, nuda, ogłu-
piająca jednostajność. Po czym nagle, niespodziewanie, przeżywasz małą eksplozję wol-
ności, kilka chwil autentycznego, pełnego błogostanu. Trzeba jednak za nie zapłacić. Bez
mozołu nie ma błogostanu.
Tom nie miał pojęcia, dlaczego tak się opierał Harry’emu. Nie wierzył nawet w jedną
dziesiątą tego, o czym go przekonywał, ale za każdym razem, gdy wypływał temat zmiany
pracy, zapierał się i zaczynał sypać z rękawa niedorzecznymi kontrargumentami i wy-
mówkami. Tom wiedział, że jeśli podejmie pracę u Harry’ego, dobrze na tym wyjdzie,
choć posada asystenta antykwariusza nie była jakąś wielce ekscytującą perspektywą, nie o
tym myślał, marząc o całkowitej odmianie swego żyda. Krok ten wydawał mu się zbyt
mały, zmiana zbyt błaha, by mógł się nią zadowolić, straciwszy tak wiele. Dlatego umizgi
wciąż trwały i im bardziej Tom gardził swoją pracą, z tym większym uporem bronił swej
bierności; a im bardziej stawał się bierny, tym bardziej gardził sobą. Trzydzieste urodziny
spędzone w tak żałosnych okolicznościach nieco nim wstrząsnęły, lecz nie dość silnie,
żeby zmobilizować go do działania, i chociaż posiłek przy barze Metropolitan Diner za-
kończył się postanowieniem, że znajdzie nową pracę nie później niż w ciągu miesiąca,
miesiąc minął, a Tom wciąż pracował dla korporacji 3-D. Zawsze zastanawiał się, co się
kryje za tymi trzema literami „D”, i teraz chyba już wiedział. Depresja, desperacja, dezin-
tegracja. Oznajmił Harry’emu, że rozważy jego propozycję, po czym jak zwykle nic nie
zrobił. Gdyby nie bełkoczący narkoman, który pewnej lodowatej styczniowej nocy włado-
wał mu lufę w gardło na rogu Czwartej Ulicy i Alei B, kto wie, jak długo trwałby ten im-
pas. Lecz Tom wreszcie przejrzał na oczy i kiedy następnego dnia rano wszedł do anty-
kwariatu Harry’ego i oświadczył, że postanowił podjąć u niego pracę, jego kariera taksia-
rza należała już do przeszłości.
– Mam trzydzieści lat – zwrócił się do nowego szefa – i prawie dwadzieścia kilo nad-
wagi. Nie spałem z kobietą od ponad roku, a przez ostatnie dwanaście dni śniły mi się kor-
ki w dwunastu różnych częściach miasta. Może się mylę, ale chyba jestem gotów na zmia-
ny.
MUR PADA
– Lak oto Tom zaczął pracować dla Harry’ego Brightmana, nie wiedząc wcale, że Har-
ry Brightman nie istnieje. Nazwisko Brightman było tylko nazwiskiem, niczym więcej,
natomiast życie z nim związane nigdy nie zostało przeżyte. Co wcale nie przeszkadzało
Harry’emu w snuciu opowieści o przeszłości, a ponieważ owa przeszłość została zmyślo-
na, niemal wszystko, co Tom wiedział o Harrym, było fikcją. Dzieciństwo w San Franci-
sco z brylującą w towarzystwie matką i ojcem-lekarzem: bujda. Uniwersytet Exeter and
Brown: bujda. Wydziedziczenie i ucieczka do Greenwich Village latem 1954: bujda. Lata
wędrówek po Europie: bujda. Harry pochodził z Buffalo w stanie Nowy Jork, nigdy nie
był malarzem w Rzymie, nigdy nie prowadził teatru w Londynie, nigdy nie był konsultan-
tem domu aukcyjnego w Paryżu. Jego rodzina utrzymywała się wyłącznie z cotygodnio-
wej wypłaty ojca, sortowacza pracującego na poczcie głównej, i kiedy Harry wyjechał z
Buffalo w wieku osiemnastu lat, wcale nie wybierał się na studia, tylko postanowił się za-
ciągnąć do marynarki. Po zakończeniu służby cztery lata później zdobył trochę studenc-
kich szlifów – na Uniwersytecie De Paul w Chicago – lecz czuł, że jest za stary na studio-
wanie, i po trzech semestrach dał za wygraną. Został jednak w Chicago i historia o tym,
jak to przeniósł się do Nowego Jorku przed dziewięciu laty, padłszy ofiarą oszustwa na
londyńskiej giełdzie, była kolejną wymyśloną przezeń bajeczką. Prawdą było, że przeby-
wał w Nowym Jorku od dziewięciu lat, podobnie jak to, że gdy tu przyjechał, nie miał naj-
mniejszego pojęcia o tym, jak się handluje książkami.
Lecz wtedy nie nazywał się Harry Brightman; nazywał się Harry Dunkel. I nie przyje-
chał do Nowego Jorku z Londynu.
Przyleciał z lotniska O’Hare, a przez poprzednie dwa i pół roku korespondencję do nie-
go kierowano na adres federalnego zakładu karnego w Joliet w stanie Illinois.
To by tłumaczyło niechęć Harry’ego do mówienia prawdy. Rozpoczynanie życia na
nowo w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat nie należy do zadań łatwych, a kiedy jedynymi
atutami człowieka są mózg w głowie i język w gębie, musi się dobrze zastanowić, nim
zdecyduje się tę gębę otworzyć i zacznie mówić. Harry nie wstydził się tego, co zrobił
(miał pecha i wpadł, to wszystko, a od kiedy pech jest przestępstwem?), lecz z pewnością
nie miał zamiaru o tym opowiadać. Pracował zbyt ciężko i zbyt długo nad wykreowaniem
małego światka, w którym teraz żył, i nie miał ochoty nikomu wyjawiać, ile wycierpiał.
Dlatego też trzymał Toma w nieświadomości co do swych poczynań w Chicago – nie
wspomniał ani o byłej żonie, ani o trzydziestojednoletniej córce, ani o galerii na Michigan
Avenue, którą prowadził przez dziewiętnaście lat. Gdyby Tom wiedział o jego szwindlu i
pobycie w więzieniu, czy mimo wszystko przyjąłby zaproponowaną przez Harry’ego pra-
cę? Być może. Ale z drugiej strony – może nie. Harry nie mógł mieć co do tego pewności
i dlatego zacisnął zęby i nie pisnął słówka.
Wtem pewnego deszczowego przedpołudnia na początku kwietnia, niespełna miesiąc
po mojej przeprowadzce, czyli jakieś trzy i pół miesiąca po rozpoczęciu przez Toma pracy
w antykwariacie Brightmana, wielki mur tajemnicy runął.
Zaczęło się od niezapowiedzianej wizyty córki Harry’ego. Tom akurat był na dole, kie-
dy weszła do sklepu, przemoczona do suchej nitki, z ubraniem i włosami ociekającymi
wodą, dziwna, rozmamłana istota o rozbieganych oczach, roztaczająca wokół siebie
obrzydliwy, drażniący zapach. Tom rozpoznał w nim woń od dawna nie mytego ciała, za-
pach szaleństwa.
– Chcę się widzieć z ojcem – zażądała, krzyżując ramiona i chwytając łokcie trzęsący-
mi się, poplamionymi od nikotyny palcami.
Nic nie wiedząc o dawnym życiu Harry’ego, Tom nie miał pojęcia, o czym ona mówi.
– Musiało się pani coś pomylić – rzekł.
– Nonsens – odpaliła, nagle ożywiona i rozzłoszczona nie na żarty. – Jestem Flora!
– Flora… – powtórzył Tom. – Zdaje się, że trafiła pani pod zły adres.
– Wiesz, że mogę cię kazać aresztować? Jak masz na imię?
– Tom – powiedział.
– Oczywiście. Tom Wood. Wiem o tobie wszystko. W połowie mojej życiowej drogi
zgubiłam się w ciemnym lesie. Ale co ty możesz o tym wiedzieć? Jesteś jednym z tych,
którzy patrzą na drzewa i nie widzą lasu.
– Proszę posłuchać – Tom mówił do niej łagodnym, pojednawczym tonem. – Może i
pani wie, kim jestem, ale ja nie mogę pani pomóc.
– Koleś, nie wnerwiaj mnie. Nie zgrywaj głupiego, dobra? Przyszłam zobaczyć się z
ojcem i chcę się z nim widzieć w t e j c h w i l i !
– Zdaje się, że wyszedł – odparował Tom, raptownie zmieniając taktykę.
– Akurat, bo uwierzę. Stary oszust mieszka na górze. Co, myślisz, że masz z kretynką
do czynienia?
Flora przesunęła palcami po mokrych włosach, rozchlapując krople na stos nowo naby-
tych książek, który leżał na stole przy ladzie. Po czym, zanosząc się od kaszlu, wyciągnęła
z kieszeni podartej, luźnej sukienki paczkę Marlboro. Zapaliwszy papierosa, rzuciła płoną-
cą zapałkę na podłogę. Tom nie pokazał po sobie zdziwienia i spokojnie zgasił ją butem.
Darował sobie pouczanie jej, że w antykwariacie palenie jest zabronione.
– O kim my właściwie rozmawiamy? – zapytał.
– Jak to, o kim? O Harrym Dunkelu.
– Dunkelu?
– Na wypadek gdybyś nie wiedział, „dunkel znaczy „mroczny”. Mój ojciec jest mrocz-
nym człowiekiem i mieszka w ciemnym lesie. Niby się teraz wybielił, ale to tylko jedna z
jego sztuczek. Nadal jest mroczny. I zawsze taki będzie… aż do dnia, w którym umrze.
SZOKUJĄCE REWELACJE
Namówienie Flory do ponownego przyjmowania leków zajęło Harry’emu trzy doby,
natomiast nakłonienie jej do powrotu do matki do Chicago – cały tydzień. Dzień po jej
wyjeździe Harry zaprosił Toma na kolację w Mike & Tony’s Steak House przy Piątej Alei
i po raz pierwszy od wyjścia z więzienia dziewięć lat wcześniej ujawnił prawdę o swej
przeszłości – całą brutalną, niedorzeczną historię zmarnowanego życia – na przemian
śmiejąc się i szlochając, gdy zwierzał się zdumionemu asystentowi.
Karierę w Chicago rozpoczynał jako sprzedawca na stoisku perfumeryjnym domu to-
warowego Marshall Field’s. Po dwóch latach awansował na nieco bardziej reprezentacyj-
ne stanowisko asystenta dekoratora wystaw i niewątpliwie na tym etapie by się zatrzymał,
gdyby nie przedziwny związek z Bette (czytaj: „bet”) Dombrowski, najmłodszą córką mu-
timilionera Karla Dombrowskiego, powszechnie zwanego „Pieluchowym Magnatem
Środkowego Zachodu”. Galeria sztuki, którą Harry otworzył rok później, powstała wy-
łącznie za pieniądze Bette, ale mimo iż pieniądze te zapewniły mu wygody i pozycję spo-
łeczną, o jakich dotąd nawet mu się nie śniło, błędem byłoby sądzić, że ożenił się z nią
tylko dla jej majątku albo że wkroczył w nowe życie, udając kogoś innego. Zawsze był z
nią absolutnie szczery w kwestii swych skłonności seksualnych, lecz Bette i tak uważała
Harry’ego za najbardziej atrakcyjnego mężczyznę, jakiego znała. Miała już wtedy około
trzydziestu pięciu lat, była brzydką, niedoświadczoną kobietą szybko zmierzającą ku nie-
uchronnemu staropanieństwu i wiedziała, że jeśli nie narzuci swej woli Harry’emu, resztę
dni przyjdzie jej przeżyć w domu ojca jako obiekt pogardy pozostałych domowników –
niezgułowata samotna ciotka, banitka uwięziona na łonie własnej rodziny. Na szczęście
bardziej niż seks interesowała ją przyjaźń i marzyła o tym, by być z mężczyzną, którego
radość życia i pewność siebie udzielą się także jej. Jeśli Harry chciał od czasu do czasu
poflirtować lub oddać się dyskretnym igraszkom, nie miała nic przeciwko temu. Oby tyl-
ko byli małżeństwem, stwierdziła, i oby tylko zdawał sobie sprawę, jak bardzo go kocha.
Nie była pierwszą kobietą w życiu Harry’ego. Od najwcześniejszych lat młodości na
jego intymną historię składała się cała gama pragnień i żądz, które budzili w nim przedsta-
wiciele obu płci. Harry cieszył się, że jest skonstruowany w ten sposób, cieszył się, że nie
poddaje się uprzedzeniom zmuszającym go do takiego życia, w którym musiałby wzgar-
dzić urokami połowy ludzkości; zanim jednak Bette oświadczyła mu się w 1967, nigdy
nie przyszło mu do głowy, żeby wejść w stały rodzinny układ, nie mówiąc już o tym, że
miałby się przeistoczyć w głowę rodziny. W przeszłości Harry kochał wiele razy, ale rzad-
ko jego miłość była odwzajemniona i żarliwość Bette zadziwiała go. Ofiarowała mu się
bez żadnych zastrzeżeń, a jednocześnie dawała mu pełną wolność.
Rzecz jasna nie zabrakło też problemów, którym trzeba było stawić czoło. Jednym z
nich była choćby rodzina Bette, zwłaszcza jej apodyktyczny i pyszałkowaty ojciec, który
próbował brutalnie ich zastraszyć, zapowiadając raz na jakiś czas, że wydziedziczy córkę,
jeśli nie rozwiedzie się z „tym paskudnym pedziem”. Do tego dochodziła – może nawet
jeszcze bardziej dlań przykra – kwestia samej Bette. Nie osoby i nie duszy Bette, lecz jej
ciała, zewnętrznej powłoki z małymi, zezującymi oczkami i odpychającymi czarnymi
włosami porastającymi mięsiste przedramiona. Harry miał wrodzoną, wysoce rozwiniętą
wrażliwość na piękno i nigdy nie zadurzył się w kimś, kto nie byłby co najmniej atrakcyj-
ny. Jeśli cokolwiek sprawiało, że wahał się przed ślubem, była to właśnie kwestia jej po-
wierzchowności. Bette okazywała mu wszakże tyle dobra i zawsze tak bardzo pragnęła go
zadowolić, że Harry postanowił zaryzykować, przy czym miał świadomość, iż jego pierw-
szym zadaniem po ślubie będzie upodobnienie żony do kobiety, która mogłaby – przy od-
powiednim oświetleniu i w odpowiednich okolicznościach – rozpalić w nim iskierkę pożą-
dania. Niektóre rzeczy łatwo było poprawić. Okulary zastąpiono szkłami kontaktowymi;
odświeżono jej garderobę; nogi i ramiona regularnie poddawano bolesnym zabiegom de-
pilacyjnym. Były jednak inne czynniki, na które Harry nie miał wpływu, starania, które
jego świeżo poślubiona żona musiała podjąć sama. I Bette je podejmowała. Dzięki dyscy-
plinie i samozaparciu zakonnicy udało jej się zrzucić blisko jedną piątą masy ciała w
pierwszym roku małżeństwa – zeszła z siedemdziesięciu kilogramów w wersji najbardziej
utytej do pięćdziesięciu sześciu w wersji najszczuplejszej. Harry był wzruszony wysiłkami
swej zdeterminowanej Galatei i gdy Bette rozkwitała pod opieką i czujnym okiem męża,
ich wzajemny podziw rozwinął się w mocną i trwałą przyjaźń. Narodziny Flory w roku
1969 nie były następstwem jakiegoś zaaranżowanego jednorazowego zbliżenia. W pierw-
szych latach małżeństwa Harry i Bette sypiali ze sobą na tyle często, by uczynić ciążę rze-
czą niemal nieuniknioną, apriorycznym faktem dokonanym. Kto spośród przyjaciół Har-
ry’ego mógł przewidzieć taki zwrot w jego życiu? Ożenił się z Bette, ponieważ obiecała
mu wolność, ale kiedy zamieszkali razem, odkrył, że właściwie nie ma ochoty z owej wol-
ności korzystać.
Galeria otworzyła swe podwoje w lutym 1968 roku. Dla trzydziestoczteroletniego Har-
ry’ego była spełnieniem wieloletnich marzeń i robił wszystko, co w jego mocy, by owo
przedsięwzięcie odniosło sukces. Chicago nie było wielkim centrum światowej sztuki, ale
pustynią kulturalną też nie i po mieście krążyło dość pieniędzy, by człowiek z głową na
karku mógł skierować ich część do własnej kieszeni. Po głębokim zastanowieniu zdecydo-
wał się nazwać galerię Dunkel Frères. Harry nie miał wprawdzie braci, wyczuwał jednak,
że taka nazwa nada całemu przedsięwzięciu pewien europejski rys, obudzi skojarzenia z
wieloletnią rodzinną tradycją w obrocie dziełami sztuki. W jego mniemaniu mariaż nie-
mieckiej nazwy własnej i francuskiego rzeczownika stworzy w umysłach przyszłej klien-
teli intrygujące, całkiem przyjemne zamieszanie. Niektórzy uznają, że ten językowy me-
lanż świadczy o alzackich korzeniach właściciela. Inni pomyślą, że właściciel pochodzi z
rodziny niemieckich Żydów, którzy wyemigrowali do Francji. Jeszcze inni nie będą mieli
zielonego pojęcia, co o nim sądzić. Nikt nigdy nie będzie miał pewności co do pochodze-
nia Harry’ego – a kiedy człowiek zdoła wytworzyć wokół siebie aurę tajemniczości, z
miejsca zdobywa przewagę.
Specjalizował się w pracach młodych artystów – głównie obrazach, lecz także w rzeź-
bach oraz instalacjach, nie zapominając o happeningach, które pod koniec lat sześćdziesią-
tych wciąż jeszcze nie wychodziły z mody. Galeria sponsorowała wieczorki poezji czyta-
nej i soirées musicales, a ponieważ Harry’ego interesowały przeróżne formy piękna, gale-
ria Dunkel Frères nie ograniczała się do wąskiego stanowiska estetycznego. Pop-art i op-
art, minimalizm i abstrakcja, pattern painting i fotografia, sztuka wideo i nowy ekspresjo-
nizm – z upływem lat Harry i jego fikcyjny brat wystawiali prace, które odzwierciedlały
wszystkie trendy i nurty danego okresu. Większość wystaw kończyła się klapą. Tego moż-
Dla mojej córki Sophie
UWERTURA Szukałem jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie mógłbym dokonać żywota. Ktoś polecił mi Brooklyn, następnego dnia rano wyruszyłem więc z Westchester na rekonesans. Nie było mnie tam od pięćdziesięciu sześciu lat i niczego nie pamiętałem. Rodzice wynieśli się z Nowego Jorku, gdy miałem trzy lata, zauważyłem jednak, że instynkt zawiódł mnie do tej samej dzielnicy, gdzie kiedyś mieszkaliśmy – jak jakiś zraniony psiak dowlokłem się do miejsca mych narodzin. Pracownik miejscowej agencji handlu nieruchomościami przegonił mnie po sześciu lub siedmiu mieszkaniach i jeszcze tego samego popołudnia wynająłem apartament z dwiema sypialniami i wyjściem do ogrodu w domu przy Pierw- szej Ulicy, parę kroków od Prospect Parku. Nie miałem pojęcia, kim są moi sąsiedzi, zresztą nic mnie to nie obchodziło. Wszyscy wychodzili do pracy, nikt nie miał dzieci, mogłem się więc spodziewać, że w kamienicy będzie stosunkowo cicho. A właśnie o tym marzyłem najbardziej. O cichym końcu mego smutnego i absurdalnego żywota. Na dom w Bronxville znalazł się już kupiec i wiedziałem, że po sfinalizowaniu pod ko- niec miesiąca transakcji pieniądze nie będą stanowiły problemu. Dochodem ze sprzedaży domu zamierzaliśmy z byłą żoną podzielić się po połowie, a z czterystoma tysiącami dola- rów na koncie mogłem być pewien, że do dnia, w którym wydam ostatnie tchnienie, nie zabraknie mi środków na utrzymanie. Początkowo nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć. Przez trzydzieści jeden lat jeź- dziłem do pracy z przedmieść do biura firmy ubezpieczeniowej Mid-Atlantic Accident and Life na Manhattanie, teraz jednak, gdy przestałem pracować, dzień miał zbyt wiele godzin. Tydzień po tym, jak wprowadziłem się do nowego mieszkania, przyjechała do mnie z wizytą z New Jersey moja zamężna córka Rachel. Oznajmiła, że muszę się w coś zaangażować, muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie. Rachel nie jest kretynką. Zdobyła dok- torat z biochemii na Uniwersytecie w Chicago i pracuje w dużej firmie farmaceutycznej pod Princeton, lecz na podobieństwo swej matki rzadko miewa dni, kiedy nie sypie bana- łami – tymi wszystkimi wyświechtanymi frazesami i wyblakłymi komunałami, które pię- trzą się na wysypiskach współczesnej mądrości. Wyjaśniłem jej, że do końca tego roku prawdopodobnie nie będę już chodzić po tym świecie, toteż wszelkie zajęcia mam głęboko w dupie. Przez chwilę wydawało mi się, że Rachel zacznie płakać, ale powstrzymała łzy mruganiem powiek i nazwała mnie okrutnym egocentrykiem. Nic dziwnego – dodała – że „mamusia” w końcu się ze mną rozwiodła, nic dziwnego, że nie mogła dłużej tego znieść. Małżeństwo z kimś takim jak ja musiało być nie kończącą się torturą, istnym piekłem. A właśnie: istnym piekłem. Niestety, biedna Rachel po prostu tak już ma. Moje jedyne dziecko stąpa po tym świecie od dwudziestu dziewięciu lat i ani razu nie wygenerowało z siebie oryginalnej wypowiedzi, czegoś, co pochodziłoby w pełni i bezsprzecznie od niej samej. Owszem, chyba czasem rzeczywiście zachowuję się paskudnie. Ale nie zawsze, i nie robię tego dla zasady. W dobre dni potrafię być nie mniej słodziutki i przyjemny niż inni, których znam. Nie można sprzedawać polis ubezpieczeniowych z takim powodzeniem jak ja, zrażając do siebie klientów, a już na pewno nie przez trzy długie dziesięciolecia. Trzeba
okazywać zrozumienie. Trzeba umieć słuchać. Trzeba wiedzieć, jak oczarować ludzi. Po- siadam wszystkie te umiejętności, a nawet więcej. Nie ukrywam, że czasem miewałem też gorsze chwile, lecz wszyscy wiedzą, jakie niebezpieczeństwa czyhają za zamkniętymi drzwiami rodzinnego życia. Dla wszystkich zainteresowanych może się ono stać trucizną, zwłaszcza jeśli człowiek odkryje, że prawdopodobnie od samego początku nie nadawał się do małżeństwa. Uwielbiałem się kochać z Edith, lecz po czterech lub pięciu latach namięt- ność jakby się wypaliła i od tego czasu byłem mężem niezbyt doskonałym. A gdyby po- słuchać Rachel, okazałoby się, że zawiodłem również jako ojciec. Nie chciałbym negować jej wspomnień, prawda jest jednak taka, że na swój sposób zależało mi na nich obu, i jeśli nawet czasem znosiło mnie w ramiona innych kobiet, żadnego z tych romansów nie trak- towałem poważnie. Rozwód nie był moim pomysłem. Mimo wszystko zamierzałem pozo- stać z Edith do samego końca. To ona zażądała wolności i tak naprawdę nie mogłem mieć jej tego za złe, biorąc pod uwagę wszystkie moje błędy i wypaczenia. Po trzydziestu trzech latach mieszkania pod wspólnym dachem, gdy każde z nas ruszyło w swoją stronę, z naszego związku nie pozostało właściwie nic. Powiedziałem Rachel, że moje dni są policzone, lecz była to jedynie gwałtowna riposta w odpowiedzi na jej nachalne rady, czysto hiperboliczna erupcja. Rak płuc znajdował się w fazie remisji i sądząc po tym, co usłyszałem od mojego onkologa po ostatnim badaniu, istniały powody do ostrożnego optymizmu. Co jednak nie znaczy, że mu ufałem. Nowo- twór był dla mnie tak wielkim wstrząsem, że wciąż nie wierzyłem w możliwość wyjścia z tej choroby obronną ręką. Zdążyłem spisać się na straty, gdy już więc wycięto mi guz i przeszedłem przez wycieńczające doświadczenia radio- i chemioterapii, gdy już miałem za sobą długotrwałe ataki nudności i zawrotów głowy, straciłem włosy, straciłem wolę, straciłem pracę, straciłem żonę, trudno mi było wyobrazić sobie dalsze życie. Stąd Bro- oklyn. Stąd nieświadomy powrót do miejsca, gdzie rozpoczęła się moja historia. Miałem na karku prawie sześćdziesiąt lat i nie wiedziałem, ile czasu mi zostało. Może kolejne dwadzieścia lat; może zaledwie kilka miesięcy. Jakkolwiek brzmiały prognozy medyczne co do mojego stanu, nie wolno było niczego brać za pewnik. Dopóki żyłem, musiałem wy- myślić sposób na rozpoczęcie życia na nowo i nawet gdyby moje dni były policzone, nie mogłem po prostu usiąść i czekać na koniec. Jak zwykle moja uczona córka miała rację, nawet jeśli byłem zbyt uparty, żeby się do tego przyznać. Musiałem się czymś zająć. Mu- siałem ruszyć tyłek i zacząć coś robić. Gdy się wprowadziłem, był początek wiosny i przez pierwszych kilka tygodni wypeł- niałem sobie czas badaniem okolicy, długimi spacerami po parku i sadzeniem kwiatów w ogródku – zaniedbywanym od lat, zaśmieconym niewielkim skrawku ziemi. Odrastające od niedawna włosy strzygłem w zakładzie fryzjerskim Park Slope przy Siódmej Alei, fil- my wypożyczałem w Movie Heaven i często zaglądałem do Brightman’s Attic, zagracone- go i fatalnie zorganizowanego antykwariatu, którego właścicielem był ekstrawagancki ho- moseksualista, niejaki Harry Brightman (ale o nim później). Rano zazwyczaj sam przygo- towywałem sobie śniadanie, ale ponieważ nie znosiłem gotować i pozbawiony byłem wszelkich talentów kucharskich, obiad i kolację najczęściej jadałem na mieście, zawsze samotnie, zawsze z otwartą książką na stole, zawsze przeżuwając możliwie jak najwolniej, żeby jak najbardziej rozciągnąć posiłek w czasie. Po wypróbowaniu kilku okolicznych lo- kali postanowiłem regularnie się stołować w Cosmic Diner. Jedzenie mieli tam najwyżej przeciętne, lecz jedną z kelnerek była olśniewająca Portorykanka o imieniu Marina i bar-
dzo szybko się w niej zadurzyłem. Była ode mnie o połowę młodsza i miała męża, co zna- czyło, że żaden romans nie wchodził w grę, ale tak przyjemnie było na nią popatrzeć, tak łagodnie mnie traktowała, tak chętnie się śmiała z moich niezbyt udanych dowcipów, że pod jej nieobecność autentycznie usychałem z tęsknoty. Ze stricte antropologicznego punktu widzenia mieszkańcy Brooklynu, co sam odkryłem, chętniej rozmawiają z niezna- jomymi niż wszystkie inne społeczności, z jakimi miałem do tej pory do czynienia. Wści- biają nos w nie swoje sprawy (staruszki besztają młode matki za to, że nie ubierają swoich dzieci dość ciepło, przechodnie wydzierają się na właścicieli psów za zbyt mocne szarpa- nie smyczą); jak zacietrzewione przedszkolaki wszczynają awantury o miejsca do parko- wania; w sposób całkowicie naturalny sypią błyskotliwymi komentarzami. Pewnego nie- dzielnego poranka wszedłem do zatłoczonego baru o absurdalnej nazwie La Bagel Deli- ght. Chciałem poprosić o rogala „Megan”, ale słowa poplątały mi się w ustach i wyszło mi „poproszę mogala Reagan”. Chłopak za ladą odpalił bez zastanowienia: „Przykro mi, nie mamy takich. A może pumpernixona?” Szybko. Tak cholernie szybko, że o mało się nie zsikałem ze śmiechu. Po owym nieumyślnym przejęzyczeniu wpadłem wreszcie na pomysł, który Rachel z pewnością by pochwaliła. Może nie było to nic wielkiego, ale zawsze coś – wiedziałem, że jeśli będę go realizował tak sumiennie i rygorystycznie, jak zamierzałem, znajdę zaję- cie, znajdę swoje małe hobby, konika, który odciągnie mnie od gnuśności nudnej egzy- stencji. Choć samo przedsięwzięcie było skromne, postanowiłem nazwać je górnolotnie i nieco pompatycznie Księgą ludzkich szaleństw, pragnąc stworzyć pozory, że zajmuję się czymś ważnym. Zamierzałem spisać możliwie prostym i jasnym językiem wszystkie gafy, wszystkie wpadki, wszystkie żenujące sytuacje, wszystkie idiotyzmy, wszystkie dziwac- twa i wszystkie niedorzeczności, których się dopuściłem podczas mojej długiej i burzliwej kariery na stanowisku człowieka. Postanowiłem, że kiedy już zbraknie mi historii o sobie, opiszę zdarzenia, które się przytrafiły znajomym, a gdy i to źródło się wyczerpie, plano- wałem wziąć na warsztat wydarzenia historyczne i spisać głupstwa popełnione przez in- nych ludzi na przestrzeni wieków, począwszy od zaginionych cywilizacji świata starożyt- nego, na pierwszych miesiącach XXI wieku kończąc. Pomyślałem sobie, że przynajmniej będzie można się trochę pośmiać. Nie miałem ochoty ani otwierać duszy, ani oddawać się smętnym wspomnieniom. Ton całego tekstu miał być lekki, dowcipny, a ja chciałem jedy- nie dobrze się przy tym bawić, wykorzystując jak najwięcej godzin w ciągu dnia. Nazwałem owo przedsięwzięcie książką, choć w rzeczywistości wcale książką miało nie być. Korzystając z żółtych bloczków, luźnych kartek, kopert oraz formularzy banko- wych z przesyłek reklamowych, gromadziłem coś, co stanowiło zbiór przypadkowych no- tatek, miszmasz nie powiązanych ze sobą anegdot wrzucanych do kartonowego pudła za każdym razem, gdy kończyłem kolejną historyjkę. W tym szaleństwie trudno się było do- patrzyć jakiejś metody. Niektóre tekściki miały zaledwie po kilka linijek, a część z nich, szczególnie tak lubiane przeze mnie spuneryzmy i malapropizmy. były po prostu pojedyn- czymi zwrotami. Na przykład „zady i walety” zamiast „wady i zalety”, co wypowiedziały moje usta w pierwszej klasie liceum, lub mimowolnie głęboka, quasi-mistyczna sentencja, którą skierowałem do Edith w trakcie jakiejś gwałtownej małżeńskiej sprzeczki: „Zoba- czę, kiedy uwierzę”. Za każdym razem, gdy siadałem, żeby coś napisać, zaczynałem od tego, że zamykałem oczy i pozwalałem myślom wędrować w dowolnym kierunku. Roz- luźniając się w ten sposób, zdołałem przywołać z odległej przeszłości sporo materiału,
rzeczy, które do tej pory wydawały mi się utracone na zawsze. Na przykład scenę z pod- stawówki (żeby przytoczyć jedno takie wspomnienie), gdy pewien chłopak, niejaki Du- dley Franklin, w szóstej klasie podczas lekcji geografii, gdy w sali zapadła cisza, puścił długiego, rozgłośnego bąka. Wszyscy rzecz jasna wybuchliśmy śmiechem (dla grupy je- denastolatków nie ma nic śmieszniejszego niż odgłos puszczania wiatrów), tym jednak, co wyróżniło ów incydent spośród innych wstydliwych wpadek pośledniego kalibru i nadało mu status klasyki, niezapomnianego arcydzieła w annałach wstydu i upokorzenia, był fakt, że Dudley w swej niewinności popełnił fatalne faux pas – przeprosił. „Najmocniej prze- praszam”, wybąkał, wbijając wzrok w blat ławki i oblewając się rumieńcem, aż jego po- liczki zaczęły przypominać kolorem świeżo pomalowany wóz strażacki. W miejscu pu- blicznym nie wolno przyznawać się do pierdnięcia. Takie jest niepisane prawo, najbardziej rygorystycznie przestrzegana zasada amerykańskiej etykiety. Bąki pojawiają się znikąd; wydalane są anonimowo i należą do grupy jako całości – nawet jeśli każda z obecnych w pomieszczeniu osób jest w stanie wskazać winowajcę, jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji jest zaparcie się. Naiwny Dudley Franklin był jednak zbyt prostolinijny i nigdy mu tego nie zapomniano. Od tamtego dnia wołano na niego „Dudley Najmocniej Przepra- szam” i nie uwolnił się od tego przezwiska do końca szkoły. Historie dzieliły się na kilka różnych kategorii i po miesiącu realizowania mojego pro- jektu porzuciłem system jednopudełkowy na rzecz rozwiązania wielopudełkowego, które pozwalało ukończone zapiski przechowywać w sposób bardziej uporządkowany. Osobne pudełko na potknięcia słowne, osobne na niefortunne wypadki natury fizycznej, osobne na niewydarzone pomysły, osobne na gafy towarzyskie i tak dalej. Stopniowo coraz bardziej interesowało mnie opisywanie slapstickowych momentów codziennego życia. Nie tylko niezliczonych okazji przez te wszystkie lata, kiedy to uderzyłem się w palec u nogi lub wyrżnąłem o coś głową, nie tylko częstotliwości, z jaką okulary wysuwały mi się z kiesze- ni koszuli, gdy pochylałem się, by zawiązać sznurowadła (i doznawałem dalszego upoko- rzenia, gdy zataczałem się do przodu i rozgniatałem okulary pod butem), lecz także zda- rzających się raz na milion pechowych incydentów, które prześladowały mnie na różnych etapach życia od najwcześniejszych lat dziecięctwa. Choćby wtedy, gdy podczas pierw- szomajowego pikniku w 1952 roku otworzyłem usta przy ziewnięciu i wleciała mi do buzi pszczoła, którą zamiast wypluć, w odruchu paniki i obrzydzenia połknąłem; albo, co jesz- cze bardziej niewiarygodne, gdy przed wejściem na pokład samolotu podczas podróży służbowej zaledwie siedem lat temu z odcinkiem karty pokładowej przytrzymywanym lekko kciukiem i środkowym palcem, pchnięto mnie od tyłu, karta wysunęła mi się z ręki, a ja patrzyłem, jak sfruwa w stronę szpary między schodkami a progiem samolotu – naj- węższej z wąskich szpar, o szerokości najwyżej milimetra – a potem, ku memu niebotycz- nemu zdumieniu, bez trudu przeciska się przez tę niewiarygodną szczelinę i ląduje kilka metrów niżej na płycie lotniska. To tylko kilka przykładów. Spisałem kilkadziesiąt takich historii w ciągu pierwszych dwóch miesięcy, lecz chociaż robiłem, co mogłem, by zachować żartobliwy i lekki ton, przekonałem się, że nie zawsze jest to możliwe. Wszyscy wpadamy czasem w gorszy na- strój i przyznaję, że były takie chwile, gdy osamotnienie i przygnębienie dawały mi się we znaki. Spędziłem większość dorosłego życia w branży związanej ze śmiercią i prawdopo- dobnie nasłuchałem się zbyt wielu ponurych historii, by nie krążyć wokół nich myślami w chwilach zasmucenia. Ci wszyscy ludzie poznani przez lata, te wszystkie sprzedane poli-
sy, ten cały strach i żal, w który wtajemniczali mnie klienci, gdy z nimi rozmawiałem. Wreszcie dodałem jeszcze jedno pudełko do mojej kolekcji. Nazwałem je Okrutne figle losu, a pierwsza historia, którą doń wrzuciłem, opowiadała o niejakim Jonasie Weinbergu. W 1976 roku sprzedałem mu polisę na życie wartą milion dolarów, jak na tamte czasy sumę astronomiczną. Pamiętam, że właśnie obchodził sześćdziesiąte urodziny, był leka- rzem, specjalistą od chorób wewnętrznych współpracującym ze Szpitalem Prezbiteriań- skim, i mówił z lekkim niemieckim akcentem. Sprzedawanie ubezpieczenia na życie nie jest czymś beznamiętnym i dobry agent w rozmowach z klientami, które bywają często trudne i zawiłe, nie może dać się wywieść w pole. Perspektywa śmierci nieuchronnie zwraca myśli ku rzeczom poważnym, i nawet jeśli w tej pracy chodzi między innymi o pieniądze, dotyka ona też najgłębszych zagadnień metafizycznych. Po co żyjemy? Ile jesz- cze zostało nam życia? Jak mogę zabezpieczyć tych, których kocham, kiedy mnie już nie będzie? Ze względu na uprawiany zawód doktor Weinberg doskonale zdawał sobie sprawę z kruchości ludz- kiej egzystencji, jak niewiele potrzeba, by nasze imię znikło z księgi żywych. Spotkaliśmy się w jego apartamencie przy Central Park West i gdy przedstawiłem mu wszystkie wady i zalety dostępnych dla niego polis, zaczął wspominać przeszłość. Urodził się w Berlinie w 1916 roku i gdy ojciec zginął w okopach pierwszej wojny światowej, jego wychowaniem zajęła się matka-aktorka. Był jedynym dzieckiem tej niezwykle niezależnej i czasem kłó- tliwej kobiety, która nigdy nie przejawiała najmniejszego choćby zainteresowania ponow- nym zamążpójściem. Jeśli nie wyciągam pochopnych wniosków z komentarzy doktora Weinberga, chyba dawał mi do zrozumienia, że jego matka wolała kobiety, a w rozwią- złych latach Republiki Weimarskiej zapewne całkiem otwarcie obnosiła się ze swymi pre- ferencjami. W przeciwieństwie do hałaśliwej Frau Weinberg młody Jonas był cichym mo- lem książkowym, który doskonale się uczył i marzył o karierze naukowca lub lekarza. Miał lat siedemnaście, kiedy Hitler przejął władzę, toteż po kilku miesiącach jego matka zaczęła się starać o wyekspediowanie go z Niemiec. Krewni ojca mieszkali w Nowym Jorku i zgodzili się przyjąć go do siebie. Wyjechał wiosną 1934, lecz jego matka, która wykazała się już czujnością wobec niebezpieczeństw zagrażających ludności niearyjskiej w Trzeciej Rzeszy, sama uparcie przepuszczała kolejne okazje do ucieczki. Oznajmiła mu, że jej przodkowie uważali się za Niemców od setek lat i niech ją piekło pochłonie, jeśli pozwoli jakiemuś niewydarzonemu tyranowi skazać się na wygnanie. Zamierzała prze- trwać, choćby się waliło i paliło. Jakimś cudem jej się udało. Doktor Weinberg podał niewiele szczegółów (możliwe, że sam nigdy nie poznał całej historii), w każdym razie w kilku krytycznych chwilach pomo- cy udzielili jej chrześcijańscy przyjaciele, a w 1938 lub 1939 wystarała się o fałszywe do- kumenty. Radykalnie zmieniła wygląd – pestka dla aktorki specjalizującej się w ekscen- trycznych rolach – i pod nowym chrześcijańskim nazwiskiem, przeistoczona w źle ubraną blondynkę w okularach, zatrudniła się jako księgowa w sklepie pasmanteryjnym w nie- wielkim miasteczku pod Hamburgiem. Gdy wiosną 1945 roku wojna się skończyła, od jej rozstania z synem mijało jedenaście lat. Jonas Weinberg, doktor medycyny kończący staż w szpitalu Bellevue, dobiegał wtedy trzydziestki i gdy tylko się dowiedział, że matka przeżyła wojnę, zaczął organizować jej przyjazd do Ameryki. Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Samolot miał wylądo- wać o takiej i takiej porze, zatrzymać się przy takim a takim wyjściu i Jonas Weinberg
miał tam czekać na matkę. Ale kiedy wybierał się już na lotnisko, wezwano go do szpita- la, gdzie miał przeprowadzić pilną operację. Jaki miał wybór? Był przecież lekarzem, i chociaż nie mógł się doczekać spotkania z matką po tylu latach, przede wszystkim służył swym pacjentom. Pośpiesznie wprowadził nowy plan. Zadzwonił do linii lotniczych i po- prosił o wysłanie ich przedstawiciela na lotnisko, żeby porozmawiał z matką, gdy wylądu- je już w Nowym Jorku, i wyjaśnił, że syna w ostatniej chwili wezwano do szpitala, musi więc dostać się na Manhattan taksówką. Jonas zostawił dla niej klucz u portiera, niech wejdzie na górę i zaczeka na niego w mieszkaniu. Frau Weinberg posłusznie spełniła jego prośbę i bezzwłocznie znalazła taksówkę. Kierowca jechał szybko – dziesięć minut po rozpoczęciu podróży w stronę centrum stracił panowanie nad pojazdem i zderzył się czo- łowo z innym autem. On i jego pasażerka odnieśli ciężkie obrażenia. Tymczasem doktor Weinberg był już w szpitalu i szykował się do operacji. Trwała nie- wiele ponad godzinę, a kiedy dobiegła końca, młody lekarz umył ręce, przebrał się i wy- biegł z szatni, pragnąc jak najszybciej wrócić do domu na opóźnione spotkanie z matką. W chwili, gdy znalazł się na korytarzu, zauważył, że do sali operacyjnej wjeżdża nowa pa- cjentka. Była nią matka Jonasa Weinberga. Według jego relacji zmarła, nie odzyskawszy przy- tomności.
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE Trajkoczę tak od kilkunastu stron, lecz do tej pory miałem jeden cel – chciałem przed- stawić czytelnikowi siebie i naszkicować tło wydarzeń, o których teraz opowiem. Nie je- stem centralną postacią tej opowieści. Zaszczytny tytuł „głównego bohatera” należy do Toma Wooda, jedynego syna mej nieżyjącej już siostry June. „Muszka”, jak ją nazywali- śmy, urodziła się, gdy miałem trzy lata, i właśnie jej przyjście na świat przyspieszyło wy- jazd naszych rodziców z ciasnego brooklińskiego mieszkania do domu w Garden City na Long Island. Mnie i moją siostrę zawsze łączyła mocna przyjaźń, a kiedy wychodziła za mąż dwadzieścia cztery lata później (pół roku po śmierci naszego ojca), to ja poprowadzi- łem ją do ołtarza i oddałem w ręce pana młodego, dziennikarza Christophera Wooda pisu- jącego do sekcji finansowej „New York Timesa”. Spłodzili dwójkę dzieci (mego siostrzeń- ca Toma i siostrzenicę Aurorę), lecz ich małżeństwo rozpadło się po piętnastu latach. Kil- ka lat później June ponownie wyszła za mąż i znów odprowadziłem ją do ołtarza. Jej dru- gim mężem był majętny makler giełdowy z New Jersey, Philip Zom, którego życiowy ba- gaż składał się między innymi z dwóch byłych żon i prawie dorosłej córki Pameli. Potem w szokująco młodym wieku czterdziestu dziewięciu lat June doznała potężnego wylewu, pracując w ogrodzie w pewne upalne sierpniowe popołudnie, i zmarła, nim słońce wzeszło następnego dnia. Dla jej starszego brata był to bezspornie najcięższy cios, jaki na niego spadł, i nawet własna choroba nowotworowa oraz otarcie się o śmierć kilka lat później nie przyprawiły go o taką rozpacz, w jakiej pogrążył się wtedy. Po pogrzebie straciłem kontakt z jej rodziną i gdy przypadkiem wpadłem na Toma w antykwariacie Harry’ego Brightmana 23 maja 2000 roku, nie widziałem się z nim od pra- wie siedmiu lat. Zawsze był moim ulubieńcem i już jako malec wydawał mi się kimś, kto się wybija ponad przeciętność, komu pisane jest osiągnięcie w życiu rzeczy wielkich. Nie licząc dnia pogrzebu June, nasza ostatnia rozmowa odbyła się w domu jego matki w South Orange w stanie New Jersey. Tom ukończył właśnie z wyróżnieniem studia w Cornell i dostał czteroletnie stypendium na uniwersytecie w Michigan, gdzie miał się zajmować li- teraturą amerykańską. Wszystko, co mu wywróżyłem, sprawdzało się, i tamten rodzinny obiad zapisał się w mojej pamięci jako nadzwyczaj sympatyczna uroczystość, podczas której wszyscy wznosiliśmy toasty i oblewaliśmy sukces Toma. Kiedy byłem w jego wie- ku, pragnąłem pójść podobną drogą do tej, którą wybrał mój siostrzeniec. W college moim przedmiotem kierunkowym również był angielski i skrycie marzyłem o tym, by studiować literaturę, a może spróbować sił w dziennikarstwie, nie zająłem się jednak ani jednym, ani drugim, zabrakło mi odwagi. Na przeszkodzie stanęło życie – dwa lata w wojsku, praca, małżeństwo, obowiązki rodzinne, konieczność zarabiania coraz większych pieniędzy, całe to bagno, które człowieka wciąga, kiedy go nie stać na to, żeby postawić na swoim – nig- dy wszak nie straciłem zainteresowania książkami. Czytanie było moją ucieczką i pocie- chą, moim pokrzepieniem, moją używką: czytanie dla czystej przyjemności czytania, dla owego pięknego bezruchu, który cię otacza, gdy w twojej głowie rozbrzmiewają słowa au- tora. Tom zawsze podzielał tę fascynację i już gdy miał pięć lub sześć lat, starałem się kil- ka razy w roku przesyłać mu książki – nie tylko na urodziny lub na Gwiazdkę, lecz za każdym razem, gdy natknąłem się na coś, co mogło mu przypaść do gustu. Gdy miał lat
jedenaście, zapoznałem go z twórczością Edgara Allana Poego, a ponieważ między inny- mi o nim pisał w pracy magisterskiej, było rzeczą całkiem naturalną, że chciał mi o niej opowiedzieć… a ja chciałem go wysłuchać. Wtedy już było po obiedzie i wszyscy wyszli do ogrodu – w jadalni zostaliśmy tylko my, ja i Tom, dopijając resztki wina. – Za twoje zdrowie, wujku Nat – wzniósł toast Tom, podnosząc kieliszek. – Za twoje, Tom – odparłem. – I za Imaginatywne wizje raju: życie umysłowe Ameryki przed wojną secesyjną. – Tytuł niestety brzmi pretensjonalnie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy. – No i bardzo dobrze. Taki tytuł przykuwa profesorskie oko. Dostałeś wyróżnienie, tak? Jak zawsze skromny Tom machnął ręką, chcąc niejako zbagatelizować znaczenie tej oceny. – Mówisz, że pisałeś między innymi o Poem – ciągnąłem – i o kim jeszcze? – Thoreau. – Poe i Thoreau. – Edgar Allan Poe i Henry David Thoreau. Niezbyt udany rym, prawda? Te wszystkie „o” tłoczące się w ustach. Od razu staje mi w myślach ktoś, kogo wprowadzono w stan wiecznego zdziwienia. O! O! Poe! O! Thoreau! – Drobna niedogodność, Tom. Ale niech Bóg ma w opiece tego, kto zapomina o dzie- łach Henry’ego i czyta tylko Poego. Zgadzasz się, kolego? Tom uśmiechnął się szeroko i znów podniósł kieliszek. – Za twoje zdrowie, wujku Nat. – I za twoje, Tomciu – rzekłem. Każdy z nas pociągnął łyk bordeaux. Gdy odstawiłem kieliszek, poprosiłem siostrzeńca, żeby streścił mi swoją pracę. – Piszę o nie istniejących światach – wyjaśnił. – O wewnętrznym azylu, miejscu, do którego uciekamy, gdy życie w świecie rzeczywistym staje się nieznośne. – Tym miejscem jest umysł. – Właśnie. Najpierw Poe i analiza trzech jego najbardziej niedocenianych prac: Filozo- fii mebli, Chaty Landora i Królestwa Arnheim. Każda z nich traktowana oddzielnie jest utworem zaledwie intrygującym, ekscentrycznym. Ale wystarczy je z sobą zestawić, a otrzyma się w pełni rozbudowany system ludzkich pragnień. – Nie czytałem tych utworów. Chyba nawet o nich nie słyszałem. – Dają opis idealnego pokoju, idealnego domu i idealnego krajobrazu. Potem przeska- kuję do Thoreau i biorę pod lupę pokój, dom i krajobraz przedstawione w Waldenie. – Tak zwane studium porównawcze. – Poe i Thoreau nigdy nie są wymieniani jednocześnie. Znajdują się na przeciwległych biegunach amerykańskiej myśli filozoficznej. Ale to właśnie jest w tym wszystkim piękne.
Pijak z Południa – o reakcyjnych poglądach politycznych, arystokratycznych manierach i upiornej wyobraźni. I abstynent z Północy – o poglądach radykalnych, purytańskim pro- wadzeniu się i bardzo trzeźwym podejściu do pracy. Poe to zmyślność i mrok zamknię- tych pomieszczeń o północy. Thoreau to prostota i jasność otwartych przestrzeni. Pomimo tych różnic urodzili się w odstępie zaledwie ośmiu lat, co czyni ich niemal rówieśnikami. I obaj umarli młodo, jeden w wieku czterdziestu, drugi czterdziestu pięciu lat. Z ledwością radzili sobie z trudami życia samotnego, starzejącego się mężczyzny i ani jeden, ani drugi nie zostawił po sobie dzieci. Niewykluczone, że Thoreau do śmierci nie zaznał miłości fi- zycznej. Poe poślubił wprawdzie młodą kuzynkę, ale czy związek ten został skonsumowa- ny przed śmiercią Virginii Clemm, pozostaje wciąż kwestią otwartą. Można te zewnętrzne fakty nazwać paralelami, zbiegami okoliczności, ważniejsze są jednak pewne prawdy we- wnętrzne dotyczące każdego z nich. Obaj na własny, szalenie charakterystyczny sposób zadali sobie trud stworzenia nowej wizji Ameryki. W swych recenzjach i artykułach Poe toczy boje o nowy rodzaj literatury narodowej, amerykańskiej literatury wolnej od wpływów angielskich i europejskich. Thoreau nato- miast w swych pracach bezustannie atakuje status quo, walczy o znalezienie nowego spo- sobu życia w tym kraju. Obaj wierzyli w Amerykę i obaj wierzyli, że Ameryka zamieniła się w piekło, że dusi się pod nieustannie rosnącą górą maszyn i pieniędzy. Jak można my- śleć przy całym tym zgiełku? Obaj szukali ucieczki. Thoreau przeniósł się na obrzeża Concord, udając, że skazał się na wygnanie w lasach – po to tylko, żeby udowodnić, że można tego dokonać. Dopóki człowiek ma odwagę odrzucić to wszystko, co nakazuje mu społeczeństwo, może żyć na własnych warunkach. Po co? Żeby być wolnym. Ale na co mu ta wolność? Żeby mógł czytać książki, pisać książki, rozmyślać. Żeby pisać książki ta- kie jak Walden. Poe natomiast uciekł w marzenia o doskonałości. Przyjrzyjmy się Filozofii mebli, a okaże się, że wymyślony przez niego pokój służy dokładnie do tych samych ce- lów. Jest miejscem, gdzie się czyta, pisze i rozmyśla. Jest kącikiem zadumy, cichym azy- lem, gdzie dusza może wreszcie odnaleźć namiastkę spokoju. Nierealna utopia? Owszem. Lecz jednocześnie rozsądna alternatywa wobec ówczesnej rzeczywistości. Ameryka bo- wiem na prawdę zamieniła się w piekło. Kraj był podzielony i wszyscy wiemy, co się stało dziesięć lat później. Cztery lata śmierci i zniszczenia. Rzeź dokonana tymi samymi ma- szynami, które miały nam wszystkim zapewnić szczęście i dobrobyt. Chłopak był tak bystry, tak elokwentny, tak oczytany, że czułem się zaszczycony, mo- gąc zaliczać się do tej samej rodziny. W ostatnich latach Woodami wstrząsały różne trau- matyczne wydarzenia, lecz Tom najwyraźniej zniósł koszmar rozstania rodziców (a także szczeniackie wybryki młodszej siostry, która buntowała się przeciwko drugiemu małżeń- stwu matki i w wieku siedemnastu lat uciekła z domu) z trzeźwym, refleksyjnym, nieco skonsternowanym podejściem do życia i podziwiałem go, że tak twardo stąpa po ziemi. Nie miał prawie żadnych kontaktów z ojcem, który zaraz po rozwodzie przeprowadził się do Kalifornii i znalazł pracę w „Los Angeles Times”, i podobnie jak siostra (choć w dużo bardziej stonowanej formie) nie odczuwał wielkiej sympatii ani szacunku do drugiego męża June. Pozostawał jednak w zażyłości z matką i dramat zniknięcia Aurory przeżyli jako równorzędni partnerzy, poznając wspólnie smak tej samej rozpaczy i nadziei, tych sa- mych ponurych przeczuć, tych samych nie kończących się obaw. Rory była jedną z naj- bardziej zabawnych i uroczych dziewczynek, jakie znałem: wulkanem tupetu i brawury, małą mądralą, niewyczerpanym źródłem spontaniczności i psot. Odkąd miała dwa lub trzy
lata, nazywaliśmy ją z Edith „śmieszką”, i dorastała w domu Woodów jako rodzinny bła- zen, coraz bardziej sprytny i niesforny klaun. Tom był zaledwie dwa lata od niej starszy, zawsze jednak nad nią czuwał, a kiedy ich ojciec odszedł w siną dal, sama obecność brata stanowiła siłę stabilizującą w jej życiu. Potem jednak Tom zaczął studia, a Rory zaczęła szaleć – najpierw uciekła do Nowego Jorku, a później, po krótkim pojednaniu z matką, udała się w nieznanym kierunku. Przed owym uroczystym obiadem z okazji ukończenia przez Toma studiów zdążyła urodzić nieślubne dziecko (córeczkę imieniem Lucy), wrócić do domu na dostatecznie długo, by wcisnąć dziecko mojej siostrze, po czym znów się ulotnić. Gdy June zmarła czternaście miesięcy później, Tom poinformował mnie na po- grzebie, że Aurora niedawno wróciła po dziecko – i po dwóch dniach wyjechała. Nie po- kazała się na pogrzebie matki. Może i by przyjechała, powiedział Tom, ale nikt nie wie- dział, jak się z nią skontaktować. Pomimo tych rodzinnych zawirowań, pomimo iż stracił matkę w wieku zaledwie dwu- dziestu trzech lat, nigdy nie wątpiłem, że Tom wysoko zajdzie. Z tyloma zaletami był ska- zany na sukces, miał zbyt solidną osobowość, by nieprzewidywalne wiatry przygnębienia i przeciwności losu mogły zwiać go z obranego kursu. Podczas pogrzebu matki, pogrążo- ny w smutku, chodził oszołomiony i otępiały. Powinienem może dłużej z nim porozma- wiać, sam jednak byłem tak skołowany i wstrząśnięty, że nie mogłem zaoferować mu zbyt wiele. Kilka uścisków, kilka wspólnie wylanych łez i na tym koniec. Po pogrzebie wrócił do Ann Arbor i straciliśmy ze sobą kontakt. Za ten stan rzeczy winą obarczam głównie siebie, lecz Tom był już na tyle dorosły, że mógł przejąć inicjatywę i gdyby zechciał, skrobnąłby do mnie kilka słów. A jeśli nie do mnie, to do swej siostry stryjecznej Rachel, która wtedy też mieszkała na Środkowym Zachodzie, pracując nad doktoratem w Chicago. Znali się od najmłodszych lat i zawsze świetnie się dogadywali, lecz w jej stronę też nie wykonał żadnego gestu. Z upływem lat od czasu do czasu dokuczały mi trochę wyrzuty sumienia, sam jednak przechodziłem zły okres (problemy małżeńskie, problemy zdrowot- ne, problemy finansowe) i miałem zbyt wiele na głowie, żeby często wracać myślami do jego osoby. Ale kiedy już o nim myślałem, wyobrażałem sobie, że robi postępy w pracy naukowej, systematycznie wspina się po drabinie kariery akademickiej. Gdy nadeszła wiosna 2000 roku, byłem pewien, że zaczepił się na jakiejś prestiżowej uczelni, uniwersy- tecie w Berkeley lub na Columbii, jest młodą gwiazdą środowisk inteligenckich i pisze właśnie drugą lub trzecią książkę. Można więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy w tamto majowe, wtorkowe przedpołudnie wstąpiłem do Brightman’s Attic i ujrzałem mego siostrzeńca, który siedział za ladą i wydawał klientce resztę. Na szczęście ujrzałem Toma, zanim on ujrzał mnie. Bóg jeden wie, jakie słowa niepotrzebnie by mi się wyrwały, gdybym nie miał tych dziesięciu lub dwunastu sekund na otrząśnięcie się z pierwszego szoku. Mam tu na myśli nie tylko jego zdumiewającą obecność w tym miejscu w roli zwyczajnego sprzedawcy, lecz rów- nież jego radykalnie zmienioną powierzchowność. Tom nigdy nie należał do chudzielców. Jego przekleństwem było grubokościste chłopskie ciało przygotowane do dźwigania du- żych ciężarów-genetyczny podarunek od nieobecnego ojca, półalkoholika – ale mimo to, kiedy widziałem go po raz ostatni, wyglądał całkiem nieźle. Owszem, może i był nieco za- okrąglony, lecz również dobrze umięśniony i silny, i poruszał się sprężystym krokiem wy- sportowanego chłopaka. Teraz, siedem lat później, miał o dobrych piętnaście kilogramów więcej i był prawdziwym tłuściochem. Tuż pod dolną szczęką wyrósł mu drugi podbródek
i nawet dłonie nabrały tej specyficznej pulchności, którą zazwyczaj kojarzy się z hydrauli- kami w średnim wieku. Przedstawiał sobą smutny widok. Oczy siostrzeńca straciły dawny blask i całym sobą uosabiał przegraną. Gdy klientka zapłaciła za książkę, wślizgnąłem się na miejsce, które właśnie zwolniła, oparłem dłonie o ladę i pochyliłem się do przodu. Tom akurat w tym momencie patrzył w dół, szukając monety, która spadła na podłogę. Odchrząknąłem i rzekłem: – Hej, Tom. Kopę lat. Siostrzeniec podniósł wzrok. Początkowo sprawiał wrażenie całkowicie zdezoriento- wanego, obawiałem się więc, że mnie nie rozpoznał. Ale chwilę później zaczął się uśmie- chać i gdy uśmiech ten rozlał się po twarzy, z radością skonstatowałem, że to ten sam uśmiech, który pamiętam sprzed lat. Może i był nieco zabarwiony melancholią, ale nie od- mienił chłopaka tak bardzo, jak się obawiałem. – Wujku! – zawołał. – Co, do diabła, wujek robi w Brooklynie? Zanim zdołałem mu odpowiedzieć, wyskoczył zza lady i chwycił mnie w ramiona. Ze sporym zdziwieniem poczułem, że do oczu napływają mi łzy.
POŻEGNANIE Z DWOREM Tego samego dnia zabrałem go na obiad do Cosmic Diner. Boska Marina podała nam kanapki z indykiem i mrożoną kawę, a ja flirtowałem z nią nieco odważniej niż zwykle – być może chciałem zaimponować Tomowi, a może po prostu byłem w tak doskonałym na- stroju. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo tęskniłem za moim Tomciem, a teraz się okazało, że jesteśmy sąsiadami… czysty zbieg okoliczności sprawił, że mieszkamy w od- ległości zaledwie dwóch przecznic od siebie w prastarym królestwie o nazwie Brooklyn w Nowym Jorku. Powiedział, że w antykwariacie Brightmana pracuje od pięciu miesięcy, a nie wpadli- śmy dotąd na siebie, bo zawsze ślęczy na górze, gdzie przygotowuje comiesięczny katalog rzadkich egzemplarzy i rękopisów – ta sfera działalności Harry’ego przynosiła dużo więk- sze dochody niż handel używanymi książkami na dole. Tom nie był sprzedawcą i nigdy nie obsługiwał kasy, ale akurat tego przedpołudnia stały sprzedawca miał umówioną wizy- tę u lekarza i Harry poprosił Toma, żeby go zastąpił. Co do pracy, nie było się czym chwalić, kontynuował Tom, ale lepsze to niż jazda na taksówce, a tym właśnie się parał, odkąd przerwał studia doktoranckie i wrócił do Nowe- go Jorku. – Czyli od kiedy? – zapytałem, starając się najlepiej, jak umiałem, ukryć rozczarowa- nie. – Od dwóch i pół roku – odparł. – Zaliczyłem wszystkie kursy i egzaminy, ale moja praca doktorska utknęła w martwym punkcie. Przeliczyłem się z siłami, wujku. – Tom, daj sobie spokój z tym „wujkiem”. Mów do mnie Nathan jak wszyscy. Teraz, kiedy twoja matka nie żyje, nie czuję się już wujkiem. – W porządku, Nathan. Ale wciąż jesteś moim wujkiem, czy ci się to podoba czy nie. Ciocia Edith chyba nie jest już moją ciocią, ale nawet jeśli została przeniesiona do katego- rii byłych cioć, Rachel wciąż jest moją najbliższą kuzynką, a ty moim wujkiem. – Po prostu zwracaj się do mnie po imieniu, Tom. – Dobrze, wujku, obiecuję. Od tej pory zawsze będę się do ciebie zwracał po imieniu. W zamian chcę od ciebie tego samego: mów do mnie Tom. Koniec z Tomciem, dobra? To dla mnie trochę krępujące. – Ale przecież zawsze się tak do ciebie zwracałem. Jeszcze kiedy byłeś szkrabem. – A ja zawsze mówiłem do ciebie „wujku”, tak? – Zgoda. Poddaję się. – Nathanie, wkroczyliśmy w nową erę. Postrodzinną, postuniwersytecką, postprzeszło- ściową. – Postprzeszłościową?
– Liczy się t e r a z . A także p ó ź n i e j . Natomiast koniec z rozpamiętywaniem tego, co było k i e d y ś . – Było minęło, Tom. Dawny Tomcio zamknął oczy, odchylił do tyłu głowę i przebił powietrze palcem wska- zującym, jak gdyby usiłował sobie przypomnieć coś, co wyleciało mu z pamięci dawno temu. Po czym żałośliwym, niby teatralnym tonem wyrecytował pierwsze wersy Pożegna- nia z dworem Raleigha: Jak sny ułudne pierzchły me radości, Ze szczęściem dawnym nadeszło rozstanie; Miłość zawiodła, rozum w słabości – Z życia minionego jeno smutek ostanie.
CZYŚCIEC Nikt nie dorasta z myślą, że jego przeznaczeniem jest zostać taksówkarzem, lecz w przypadku Toma praca ta stanowiła szczególnie bolesną formę pokuty, pewnego rodzaju lament po rozwianiu się jego największych ambicji. Nie, nigdy nie oczekiwał od życia wiele, okazało się jednak, że owo „niewiele”, na które liczył – chciał ukończyć doktorat, znaleźć posadę w jakimś uniwersyteckim instytucie anglistyki i spędzić następne czter- dzieści, pięćdziesiąt lat, wykładając i pisząc książki – znajduje się poza jego zasięgiem. Nie marzył o niczym więcej, no może dorzuciłby jeszcze żonę, a z nią parę dzieciaków. I choć nigdy nie sądził, że prosi o zbyt wiele, po trzech latach zmagania się z pracą doktor- ską zrozumiał wreszcie, że nigdy jej nie napisze, nie potrafi. A gdyby nawet potrafił, trud- no byłoby mu przekonać samego siebie, że warto się temu poświęcać. Porzucił więc Ann Arbor i wrócił do Nowego Jorku, w wieku dwudziestu ośmiu lat skończony jako dokto- rant, nie mając pojęcia, dokąd zmierza i co teraz przyniesie mu życie. Początkowo taksówka była jedynie rozwiązaniem tymczasowym, chałturą, która po- zwalała mu zarobić na czynsz; jednocześnie rozglądał się za czymś innym. Poszukiwania trwały kilka tygodni, lecz wszystkie etaty nauczycielskie w prywatnych szkołach były po- zajmowane, a gdy już się przyzwyczaił do codziennej harówki po dwanaście godzin, za- częło brakować mu motywacji do polowania na inną pracę. Tymczasowość zaczynała się przeradzać w coś stałego i chociaż z jednej strony wiedział, że na własne życzenie stacza się do piekła, z drugiej uważał, że być może ta praca wyjdzie mu jakoś na dobre, że jeśli skoncentruje się na tym, co robi i dlaczego, taksówka nauczy go czegoś, czego nie mógłby się nauczyć gdzie indziej. Nie do końca wiedział, czym miałyby być te nauki, lecz gdy krążył po ulicach rozkle- kotanym żółtym dodge’em od piątej po południu do piątej rano sześć razy w tygodniu, nie ulegało wątpliwości, że dobrze je sobie przyswoił. Minusy tej pracy były tak oczywiste, tak wszechobecne, tak przytłaczające, że gdyby nie potrafił ich ignorować, skazałby się na życie pełne goryczy i nie kończących się pretensji. Długie godziny pracy, niska płaca, fi- zyczne niebezpieczeństwa, brak ruchu – te wszystkie niedogodności stanowiły w tym za- wodzie pewnik, a o ich zmianie można było zadecydować w takim samym stopniu jak o zmianie pogody. He razy słyszał w dzieciństwie te słowa wypowiadane przez matkę? „Na pogodę nie masz wpływu, Tom”, mawiała June, mając na myśli to, że niektóre rzeczy mu- simy zaakceptować takimi, jakie są, nie mamy innego wyboru. Mały Tom rozumiał tę za- sadę, co nie powstrzymywało go od przeklinania burz śnieżnych i zimnych wiatrów, które smagały jego drobne, rozdygotane dało. Teraz znów padał śnieg. Jego życie zamieniło się w jeden długi bój z żywiołami i jeśli kiedykolwiek miał powody, żeby narzekać na pogo- dę, to właśnie teraz. Ale Tom nie narzekał. Nie użalał się nad sobą. Znalazł sposób oku- pienia swej głupoty i miał nadzieję, że jeśli zdoła przebrnąć przez to doświadczenie i się nie podda, może nie wszystko jest jeszcze dla niego stracone. Pozostając przy pracy tak- sówkarza, nie starał się na siłę doszukiwać pozytywów w niesprzyjającej sytuacji. Chciał, żeby coś zaczęło się dziać – i sądził, że dopóki nie zrozumie, czym jest to „coś”, nie ma prawa oswobodzić się z narzuconych sobie pęt.
Mieszkał w kawalerce na rogu Ósmej Alei i Trzeciej Ulicy, podnajętej mu na dłużej przez przyjaciela, który wyjechał z Nowego Jorku i podjął pracę w innym mieście, Pitts- burghu lub Plattsburghu, Tom nigdy nie pamiętał, w którym. Była to obskurna jednopoko- jowa klitka z metalowym prysznicem w łazience, dwoma oknami wychodzącymi na ce- glany mur i maciupeńką kuchnią wyposażoną w małą lodówkę i dwupalnikową kuchenkę gazową. Jeden regał na książki, jeden fotel, jeden stół i jeden materac na podłodze. Nigdy nie mieszkał w tak miniaturowym lokum, ale za sprawą czynszu na stałym poziomie czte- rystu dwudziestu siedmiu dolarów miesięcznie cieszył się, że je ma. Zresztą w pierwszym roku po przeprowadzce nie spędzał tam zbyt wiele czasu. Zazwyczaj krążył po mieście, odwiedzał starych znajomych ze szkoły i studiów, którzy wylądowali w Nowym Jorku, zapoznawał nowych ludzi poprzez starych znajomych, trwonił pieniądze w barach, uma- wiał się z kobietami, jeśli nadarzała się taka sposobność, i ogólnie rzecz biorąc, usiłował zbudować sobie nowe życie… lub coś, co życie przypominało. Najczęściej jednak próby nawiązania stosunków towarzyskich kończyły się bolesną ciszą. Jego dawni przyjaciele, którzy zapamiętali go jako świetnego studenta i niesamowicie błyskotliwego rozmówcę, byli przerażeni tym, co się z nim stało. Tom wypadł z grona wybrańców losu, a jego de- gradacja najwyraźniej podkopywała ich wiarę w siebie, napawała ich pesymizmem co do własnych życiowych perspektyw. Na domiar złego Tom przytył i jego dawna pulchność graniczyła teraz z żenującą otyłością, natomiast jeszcze bardziej niepokoił ich fakt, że Tom nie ma żadnych planów, że nigdy nie mówi o tymi, jak zamierza naprawić wyrządzo- ną sobie krzywdę i stanąć znowu na nogi. Kiedy wspominał o swym nowym zajęciu, po- sługiwał się dziwnymi, niemal religijnymi określeniami, spekulował na temat takich kwe- stii, jak siła duchowa i poszukiwanie własnej drogi poprzez cierpliwość i pokorę, czym peszył ich i sprawiał, że wiercili się w fotelach. Nowa praca bynajmniej nie przytępiła in- teligencji Toma, lecz nikt już nie chciał słuchać, co ma do powiedzenia, a zwłaszcza ko- biety, które spodziewały się po młodych mężczyznach śmiałych pomysłów i sprytnych planów podbicia świata. Swymi wątpliwościami i refleksjami, niejasnymi wywodami na temat natury rzeczy oraz niepewnym głosem zrażał je do siebie. Trudny do przełknięcia był już sam fakt, że zarabia na życie jako taksówkarz, ale taksówkarz-filozof ubrany w wojskowe ciuchy, na dodatek z przerośniętym bandziochem – tego było już za wiele. Tom był sympatycznym facetem, oczywiście, i w nikim nie wzbudzał szczerej awersji, lecz nie brano go pod uwagę jako kandydata na męża czy choćby kogoś, z kim można przeżyć sza- lony romans. Zaczął coraz bardziej odsuwać się od ludzi. Minął kolejny rok i jego izolacja towarzy- ska zaszła tak daleko, że trzydzieste urodziny Tom spędził samotnie. Prawdę mówiąc, za- pomniał o swoich urodzinach, a ponieważ nikt nie zadzwonił z życzeniami, przypomniał sobie o nich dopiero o drugiej w nocy. Był akurat gdzieś w Queens, wysadził właśnie dwójkę pijanych biznesmenów przy lokalu ze striptizem o nazwie Ogród Rozkoszy Ziem- skich, i aby uczcić rozpoczęcie czwartego dziesięciolecia swej egzystencji, podjechał do Metropolitan Diner na Northern Boulevard, usiadł przy barze i zamówił sobie czekolado- wy koktajl mleczny, dwa hamburgery i talerz frytek. Gdyby nie Harry Brightman, nie wiadomo, jak długo przebywałby w tym czyśćcu. An- tykwariat Harry’ego znajdował się przy Siódmej Alei, zaledwie kilka przecznic od miej- sca, gdzie mieszkał Tom, i wizyty w Brightman’s Attic z czasem stały się regularnym punktem jego rozkładu dnia. Rzadko coś kupował, lubił jednak przed pracą spędzić godzi-
nę lub pół na wertowaniu używanych książek na parterze. Na półki wciśnięto tam tysiące tomów – wszystko, od słowników z dawno wyczerpanych nakładów do zapomnianych be- stsellerów i oprawionych w skórę dzieł Szekspira – i Tom zawsze czuł się swojsko w tym papierowym mauzoleum, kartkując sterty porzuconych książek i wdychając woń starości oraz kurzu. Podczas jednej z pierwszych wizyt zadał Harry’emu pytanie o pewną biografię Kafki i wywiązała się między nimi dłuższa rozmowa. Była to pierwsza z wielu pogawę- dek, które sobie ucięli, i choć Harry’ego nie zawsze można było zastać w antykwariacie, gdy Tom tam zaglądał (większość czasu spędzał na górze), w kolejnych miesiącach roz- mawiali ze sobą na tyle często, że Harry dowiedział się, skąd Tom pochodzi, usłyszał, o czym traktowała jego nie ukończona praca doktorska (o Clarel, rozwlekłym i niestrawnym poemacie epickim Melville’a), i przetrawił fakt, że Toma nie interesuje seks z mężczyzna- mi. Mimo tego ostatniego rozczarowania Harry dość szybko się zorientował, że Tom był- by doskonałym asystentem, który pomógłby mu w działalności prowadzonej na piętrze – obrocie bibliofilskimi rarytasami i rękopisami. Gdy już raz zaproponował mu pracę, póź- niej ponawiał propozycję wielokrotnie, ale choć Tom ciągle odmawiał, Harry nie tracił na- dziei, że pewnego dnia uzyska jego zgodę. Rozumiał, że Tom znajduje się w stanie hiber- nacji, walczy na oślep z czarnym aniołem rozpaczy i że w końcu sytuacja się zmieni. Miał co do tego pewność, nawet jeśli sam Tom jeszcze o tym nie wiedział – gdy jednak się do- wie, cały ten taksówkowy cyrk natychmiast pójdzie w odstawkę. Tom lubił rozmawiać z Harrym, ponieważ Harry był osobą tak zabawną i bezpośrednią, tak wygadaną i pełną tylu zdumiewających sprzeczności, że nigdy nie było wiadomo, co się usłyszy, gdy otworzy usta. Patrząc na niego, można by pomyśleć, że jest jedną z wielu podstarzałych, nowojorskich ciot. Cała jego zewnętrzna otoczka była obliczona na osią- gnięcie tego efektu – farbowane włosy i brwi, jedwabne fulary, żeglarskie marynarki i ge- jujący sposób mówienia – ale przy nieco bliższym poznaniu Harry okazał się przenikli- wym i wymagającym rozmówcą. Było coś prowokacyjnego w sposobie, w jaki bombardo- wał cię słowami; jego szybki, ofensywny intelekt sprawiał, że chciało się udzielać tylko dobrych odpowiedzi, gdy zaczynał miotać te swoje podchwytliwe, nadto osobiste pytania. Nie wystarczyło tylko odpowiedzieć. W swoich słowach musiałeś zawrzeć jakąś iskrę, coś błyskotliwego, co świadczyłoby o tym, że nie jesteś jeszcze jednym półgłówkiem wloką- cym się przez życie. A ponieważ tak mniej więcej Tom postrzegał wtedy siebie, tym więk- szych musiał dokładać starań, żeby w rozmowach z Harrym nie dać się zapędzić w kozi róg. Te starania były tym, co najbardziej ciągnęło go do ich rozmów. Tom lubił sytuacje, gdy musiał myśleć szybko, i spostrzegł, że konieczność prowadzenia umysłu nie znanymi dotąd ścieżkami, zmuszanie go do pracy na najwyższych obrotach, działa na niego ożyw- czo. Po trzech lub czterech miesiącach od ich pierwszej pogawędki – kiedy jeszcze ledwo się znali, nie mówiąc już o przyjaźni czy współpracy – Tom zdał sobie sprawę, że ze wszystkich znanych mu w Nowym Jorku osób z nikim nie rozmawia tak otwarcie jak z Harrym Brightmanem. A jednak Tom nadal odmawiał Harry’emu. Przez ponad sześć miesięcy zbywał propo- zycje antykwariusza i w tym czasie wymyślił tyle różnych wymówek, przedstawił tyle różnych argumentów, dlaczego Harry powinien poszukać sobie kogoś innego, że jego opór stał się między nimi tematem żartów. Początkowo Tom zaciekle bronił zalet swej obecnej profesji, formułując na poczekaniu wymyślne teorie o ontologicznej wartości ży- cia taryfiarza.
– Stanowi bezpośrednią drogę do bezkształtności bytu – mawiał, z trudem powściąga- jąc uśmiech, gdy naśladował żargon swej akademickiej przeszłości – jedyną w swoim ro- dzaju bramę do chaotycznych podstruktur wszechświata. Jeździsz po mieście całą noc i ni- gdy nie wiesz, gdzie za chwilę trafisz. Klient wsiada z tyłu, mówi ci, żebyś pojechał tam a tam, i jedziesz. Riverdale, Fort Greene, Murray Hill, Far Rockaway, ciemna strona księży- ca. Każdy adres jest niewiadomą, każdą decyzją rządzi ślepy los. Płyniesz, lawirujesz uli- cami, docierasz tam jak najszybciej, ale tak naprawdę nie masz nic do powiedzenia. Jesteś zabawką bogów, nie masz własnej woli. Jesteś tam z jednego powodu: masz spełniać ka- prysy innych ludzi. – I to jakie kaprysy – mawiał Harry ze złośliwym błyskiem w oku – jakie to muszą być nieprzyzwoite kaprysy. Napatrzyłeś się pewnie na niejedno w tym swoim lusterku, co? – Widziałem wszystko, Harry, wszystko, co tylko można. Masturbację, cudzołóstwo, wszelkie formy odurzenia. Rzygi i spermę, gówna i siki, krew i łzy. Tylne siedzenie mojej taksówki w swoim czasie zapaskudziły wszystkie ludz- kie płyny. – A kto to wszystko sprząta? – Ja. Taka praca. – Cóż, pamiętaj tylko, młody człowieku – mawiał Harry, przyciskając wierzch dłoni do czoła w geście mdlejącej diwy – kiedy przyjdziesz pracować do mnie, przekonasz się, że książki nie krwawią. A już na pewno nie robią pod siebie. – Są też miłe chwile – dodawał Tom, nie chcąc pozostawić Harry’emu ostatniego sło- wa. – Niezapomniane chwile łaski, drobne uniesienia, niespodziewane cuda. Suniesz przez Times Square o wpół do czwartej nad ranem, pusto, i nagle jesteś sam w centrum świata, a światła neonów spływają na ciebie z nieba ze wszystkich stron. Albo wciskasz gaz i przyspieszasz do stu dwudziestu na Belt Parkway tuż przed świtem, wdychając za- pach oceanu, który wpada przez otwarte okno. Albo przejeżdżasz Mostem Brooklińskim w chwili, gdy wschodzi księżyc w pełni, widzisz tylko tę jasną żółtą tarczę, tak wielką, że zaczynasz się bać, zapominasz wtedy, że mieszkasz na Ziemi, i wyobrażasz sobie, że fru- niesz, że taksówka ma skrzydła, a ty płyniesz w przestworzach. Żadna książka nie da ci ta- kich doświadczeń. Mówię o prawdziwej transcendencji, Harry. O opuszczeniu ciała i wej- ściu w pełnię i gęstość świata. – Nie trzeba do tego jeździć na taksówce, mój chłopcze. Wystarczy każda stara bryka. – Nie, jest jednak różnica. W przypadku zwykłego samochodu traci się efekt mozołu, który ma fundamentalne znaczenie dla całego doświadczenia. Wyczerpanie, nuda, ogłu- piająca jednostajność. Po czym nagle, niespodziewanie, przeżywasz małą eksplozję wol- ności, kilka chwil autentycznego, pełnego błogostanu. Trzeba jednak za nie zapłacić. Bez mozołu nie ma błogostanu. Tom nie miał pojęcia, dlaczego tak się opierał Harry’emu. Nie wierzył nawet w jedną dziesiątą tego, o czym go przekonywał, ale za każdym razem, gdy wypływał temat zmiany pracy, zapierał się i zaczynał sypać z rękawa niedorzecznymi kontrargumentami i wy- mówkami. Tom wiedział, że jeśli podejmie pracę u Harry’ego, dobrze na tym wyjdzie, choć posada asystenta antykwariusza nie była jakąś wielce ekscytującą perspektywą, nie o
tym myślał, marząc o całkowitej odmianie swego żyda. Krok ten wydawał mu się zbyt mały, zmiana zbyt błaha, by mógł się nią zadowolić, straciwszy tak wiele. Dlatego umizgi wciąż trwały i im bardziej Tom gardził swoją pracą, z tym większym uporem bronił swej bierności; a im bardziej stawał się bierny, tym bardziej gardził sobą. Trzydzieste urodziny spędzone w tak żałosnych okolicznościach nieco nim wstrząsnęły, lecz nie dość silnie, żeby zmobilizować go do działania, i chociaż posiłek przy barze Metropolitan Diner za- kończył się postanowieniem, że znajdzie nową pracę nie później niż w ciągu miesiąca, miesiąc minął, a Tom wciąż pracował dla korporacji 3-D. Zawsze zastanawiał się, co się kryje za tymi trzema literami „D”, i teraz chyba już wiedział. Depresja, desperacja, dezin- tegracja. Oznajmił Harry’emu, że rozważy jego propozycję, po czym jak zwykle nic nie zrobił. Gdyby nie bełkoczący narkoman, który pewnej lodowatej styczniowej nocy włado- wał mu lufę w gardło na rogu Czwartej Ulicy i Alei B, kto wie, jak długo trwałby ten im- pas. Lecz Tom wreszcie przejrzał na oczy i kiedy następnego dnia rano wszedł do anty- kwariatu Harry’ego i oświadczył, że postanowił podjąć u niego pracę, jego kariera taksia- rza należała już do przeszłości. – Mam trzydzieści lat – zwrócił się do nowego szefa – i prawie dwadzieścia kilo nad- wagi. Nie spałem z kobietą od ponad roku, a przez ostatnie dwanaście dni śniły mi się kor- ki w dwunastu różnych częściach miasta. Może się mylę, ale chyba jestem gotów na zmia- ny.
MUR PADA – Lak oto Tom zaczął pracować dla Harry’ego Brightmana, nie wiedząc wcale, że Har- ry Brightman nie istnieje. Nazwisko Brightman było tylko nazwiskiem, niczym więcej, natomiast życie z nim związane nigdy nie zostało przeżyte. Co wcale nie przeszkadzało Harry’emu w snuciu opowieści o przeszłości, a ponieważ owa przeszłość została zmyślo- na, niemal wszystko, co Tom wiedział o Harrym, było fikcją. Dzieciństwo w San Franci- sco z brylującą w towarzystwie matką i ojcem-lekarzem: bujda. Uniwersytet Exeter and Brown: bujda. Wydziedziczenie i ucieczka do Greenwich Village latem 1954: bujda. Lata wędrówek po Europie: bujda. Harry pochodził z Buffalo w stanie Nowy Jork, nigdy nie był malarzem w Rzymie, nigdy nie prowadził teatru w Londynie, nigdy nie był konsultan- tem domu aukcyjnego w Paryżu. Jego rodzina utrzymywała się wyłącznie z cotygodnio- wej wypłaty ojca, sortowacza pracującego na poczcie głównej, i kiedy Harry wyjechał z Buffalo w wieku osiemnastu lat, wcale nie wybierał się na studia, tylko postanowił się za- ciągnąć do marynarki. Po zakończeniu służby cztery lata później zdobył trochę studenc- kich szlifów – na Uniwersytecie De Paul w Chicago – lecz czuł, że jest za stary na studio- wanie, i po trzech semestrach dał za wygraną. Został jednak w Chicago i historia o tym, jak to przeniósł się do Nowego Jorku przed dziewięciu laty, padłszy ofiarą oszustwa na londyńskiej giełdzie, była kolejną wymyśloną przezeń bajeczką. Prawdą było, że przeby- wał w Nowym Jorku od dziewięciu lat, podobnie jak to, że gdy tu przyjechał, nie miał naj- mniejszego pojęcia o tym, jak się handluje książkami. Lecz wtedy nie nazywał się Harry Brightman; nazywał się Harry Dunkel. I nie przyje- chał do Nowego Jorku z Londynu. Przyleciał z lotniska O’Hare, a przez poprzednie dwa i pół roku korespondencję do nie- go kierowano na adres federalnego zakładu karnego w Joliet w stanie Illinois. To by tłumaczyło niechęć Harry’ego do mówienia prawdy. Rozpoczynanie życia na nowo w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat nie należy do zadań łatwych, a kiedy jedynymi atutami człowieka są mózg w głowie i język w gębie, musi się dobrze zastanowić, nim zdecyduje się tę gębę otworzyć i zacznie mówić. Harry nie wstydził się tego, co zrobił (miał pecha i wpadł, to wszystko, a od kiedy pech jest przestępstwem?), lecz z pewnością nie miał zamiaru o tym opowiadać. Pracował zbyt ciężko i zbyt długo nad wykreowaniem małego światka, w którym teraz żył, i nie miał ochoty nikomu wyjawiać, ile wycierpiał. Dlatego też trzymał Toma w nieświadomości co do swych poczynań w Chicago – nie wspomniał ani o byłej żonie, ani o trzydziestojednoletniej córce, ani o galerii na Michigan Avenue, którą prowadził przez dziewiętnaście lat. Gdyby Tom wiedział o jego szwindlu i pobycie w więzieniu, czy mimo wszystko przyjąłby zaproponowaną przez Harry’ego pra- cę? Być może. Ale z drugiej strony – może nie. Harry nie mógł mieć co do tego pewności i dlatego zacisnął zęby i nie pisnął słówka. Wtem pewnego deszczowego przedpołudnia na początku kwietnia, niespełna miesiąc po mojej przeprowadzce, czyli jakieś trzy i pół miesiąca po rozpoczęciu przez Toma pracy w antykwariacie Brightmana, wielki mur tajemnicy runął.
Zaczęło się od niezapowiedzianej wizyty córki Harry’ego. Tom akurat był na dole, kie- dy weszła do sklepu, przemoczona do suchej nitki, z ubraniem i włosami ociekającymi wodą, dziwna, rozmamłana istota o rozbieganych oczach, roztaczająca wokół siebie obrzydliwy, drażniący zapach. Tom rozpoznał w nim woń od dawna nie mytego ciała, za- pach szaleństwa. – Chcę się widzieć z ojcem – zażądała, krzyżując ramiona i chwytając łokcie trzęsący- mi się, poplamionymi od nikotyny palcami. Nic nie wiedząc o dawnym życiu Harry’ego, Tom nie miał pojęcia, o czym ona mówi. – Musiało się pani coś pomylić – rzekł. – Nonsens – odpaliła, nagle ożywiona i rozzłoszczona nie na żarty. – Jestem Flora! – Flora… – powtórzył Tom. – Zdaje się, że trafiła pani pod zły adres. – Wiesz, że mogę cię kazać aresztować? Jak masz na imię? – Tom – powiedział. – Oczywiście. Tom Wood. Wiem o tobie wszystko. W połowie mojej życiowej drogi zgubiłam się w ciemnym lesie. Ale co ty możesz o tym wiedzieć? Jesteś jednym z tych, którzy patrzą na drzewa i nie widzą lasu. – Proszę posłuchać – Tom mówił do niej łagodnym, pojednawczym tonem. – Może i pani wie, kim jestem, ale ja nie mogę pani pomóc. – Koleś, nie wnerwiaj mnie. Nie zgrywaj głupiego, dobra? Przyszłam zobaczyć się z ojcem i chcę się z nim widzieć w t e j c h w i l i ! – Zdaje się, że wyszedł – odparował Tom, raptownie zmieniając taktykę. – Akurat, bo uwierzę. Stary oszust mieszka na górze. Co, myślisz, że masz z kretynką do czynienia? Flora przesunęła palcami po mokrych włosach, rozchlapując krople na stos nowo naby- tych książek, który leżał na stole przy ladzie. Po czym, zanosząc się od kaszlu, wyciągnęła z kieszeni podartej, luźnej sukienki paczkę Marlboro. Zapaliwszy papierosa, rzuciła płoną- cą zapałkę na podłogę. Tom nie pokazał po sobie zdziwienia i spokojnie zgasił ją butem. Darował sobie pouczanie jej, że w antykwariacie palenie jest zabronione. – O kim my właściwie rozmawiamy? – zapytał. – Jak to, o kim? O Harrym Dunkelu. – Dunkelu? – Na wypadek gdybyś nie wiedział, „dunkel znaczy „mroczny”. Mój ojciec jest mrocz- nym człowiekiem i mieszka w ciemnym lesie. Niby się teraz wybielił, ale to tylko jedna z jego sztuczek. Nadal jest mroczny. I zawsze taki będzie… aż do dnia, w którym umrze.
SZOKUJĄCE REWELACJE Namówienie Flory do ponownego przyjmowania leków zajęło Harry’emu trzy doby, natomiast nakłonienie jej do powrotu do matki do Chicago – cały tydzień. Dzień po jej wyjeździe Harry zaprosił Toma na kolację w Mike & Tony’s Steak House przy Piątej Alei i po raz pierwszy od wyjścia z więzienia dziewięć lat wcześniej ujawnił prawdę o swej przeszłości – całą brutalną, niedorzeczną historię zmarnowanego życia – na przemian śmiejąc się i szlochając, gdy zwierzał się zdumionemu asystentowi. Karierę w Chicago rozpoczynał jako sprzedawca na stoisku perfumeryjnym domu to- warowego Marshall Field’s. Po dwóch latach awansował na nieco bardziej reprezentacyj- ne stanowisko asystenta dekoratora wystaw i niewątpliwie na tym etapie by się zatrzymał, gdyby nie przedziwny związek z Bette (czytaj: „bet”) Dombrowski, najmłodszą córką mu- timilionera Karla Dombrowskiego, powszechnie zwanego „Pieluchowym Magnatem Środkowego Zachodu”. Galeria sztuki, którą Harry otworzył rok później, powstała wy- łącznie za pieniądze Bette, ale mimo iż pieniądze te zapewniły mu wygody i pozycję spo- łeczną, o jakich dotąd nawet mu się nie śniło, błędem byłoby sądzić, że ożenił się z nią tylko dla jej majątku albo że wkroczył w nowe życie, udając kogoś innego. Zawsze był z nią absolutnie szczery w kwestii swych skłonności seksualnych, lecz Bette i tak uważała Harry’ego za najbardziej atrakcyjnego mężczyznę, jakiego znała. Miała już wtedy około trzydziestu pięciu lat, była brzydką, niedoświadczoną kobietą szybko zmierzającą ku nie- uchronnemu staropanieństwu i wiedziała, że jeśli nie narzuci swej woli Harry’emu, resztę dni przyjdzie jej przeżyć w domu ojca jako obiekt pogardy pozostałych domowników – niezgułowata samotna ciotka, banitka uwięziona na łonie własnej rodziny. Na szczęście bardziej niż seks interesowała ją przyjaźń i marzyła o tym, by być z mężczyzną, którego radość życia i pewność siebie udzielą się także jej. Jeśli Harry chciał od czasu do czasu poflirtować lub oddać się dyskretnym igraszkom, nie miała nic przeciwko temu. Oby tyl- ko byli małżeństwem, stwierdziła, i oby tylko zdawał sobie sprawę, jak bardzo go kocha. Nie była pierwszą kobietą w życiu Harry’ego. Od najwcześniejszych lat młodości na jego intymną historię składała się cała gama pragnień i żądz, które budzili w nim przedsta- wiciele obu płci. Harry cieszył się, że jest skonstruowany w ten sposób, cieszył się, że nie poddaje się uprzedzeniom zmuszającym go do takiego życia, w którym musiałby wzgar- dzić urokami połowy ludzkości; zanim jednak Bette oświadczyła mu się w 1967, nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby wejść w stały rodzinny układ, nie mówiąc już o tym, że miałby się przeistoczyć w głowę rodziny. W przeszłości Harry kochał wiele razy, ale rzad- ko jego miłość była odwzajemniona i żarliwość Bette zadziwiała go. Ofiarowała mu się bez żadnych zastrzeżeń, a jednocześnie dawała mu pełną wolność. Rzecz jasna nie zabrakło też problemów, którym trzeba było stawić czoło. Jednym z nich była choćby rodzina Bette, zwłaszcza jej apodyktyczny i pyszałkowaty ojciec, który próbował brutalnie ich zastraszyć, zapowiadając raz na jakiś czas, że wydziedziczy córkę, jeśli nie rozwiedzie się z „tym paskudnym pedziem”. Do tego dochodziła – może nawet jeszcze bardziej dlań przykra – kwestia samej Bette. Nie osoby i nie duszy Bette, lecz jej ciała, zewnętrznej powłoki z małymi, zezującymi oczkami i odpychającymi czarnymi
włosami porastającymi mięsiste przedramiona. Harry miał wrodzoną, wysoce rozwiniętą wrażliwość na piękno i nigdy nie zadurzył się w kimś, kto nie byłby co najmniej atrakcyj- ny. Jeśli cokolwiek sprawiało, że wahał się przed ślubem, była to właśnie kwestia jej po- wierzchowności. Bette okazywała mu wszakże tyle dobra i zawsze tak bardzo pragnęła go zadowolić, że Harry postanowił zaryzykować, przy czym miał świadomość, iż jego pierw- szym zadaniem po ślubie będzie upodobnienie żony do kobiety, która mogłaby – przy od- powiednim oświetleniu i w odpowiednich okolicznościach – rozpalić w nim iskierkę pożą- dania. Niektóre rzeczy łatwo było poprawić. Okulary zastąpiono szkłami kontaktowymi; odświeżono jej garderobę; nogi i ramiona regularnie poddawano bolesnym zabiegom de- pilacyjnym. Były jednak inne czynniki, na które Harry nie miał wpływu, starania, które jego świeżo poślubiona żona musiała podjąć sama. I Bette je podejmowała. Dzięki dyscy- plinie i samozaparciu zakonnicy udało jej się zrzucić blisko jedną piątą masy ciała w pierwszym roku małżeństwa – zeszła z siedemdziesięciu kilogramów w wersji najbardziej utytej do pięćdziesięciu sześciu w wersji najszczuplejszej. Harry był wzruszony wysiłkami swej zdeterminowanej Galatei i gdy Bette rozkwitała pod opieką i czujnym okiem męża, ich wzajemny podziw rozwinął się w mocną i trwałą przyjaźń. Narodziny Flory w roku 1969 nie były następstwem jakiegoś zaaranżowanego jednorazowego zbliżenia. W pierw- szych latach małżeństwa Harry i Bette sypiali ze sobą na tyle często, by uczynić ciążę rze- czą niemal nieuniknioną, apriorycznym faktem dokonanym. Kto spośród przyjaciół Har- ry’ego mógł przewidzieć taki zwrot w jego życiu? Ożenił się z Bette, ponieważ obiecała mu wolność, ale kiedy zamieszkali razem, odkrył, że właściwie nie ma ochoty z owej wol- ności korzystać. Galeria otworzyła swe podwoje w lutym 1968 roku. Dla trzydziestoczteroletniego Har- ry’ego była spełnieniem wieloletnich marzeń i robił wszystko, co w jego mocy, by owo przedsięwzięcie odniosło sukces. Chicago nie było wielkim centrum światowej sztuki, ale pustynią kulturalną też nie i po mieście krążyło dość pieniędzy, by człowiek z głową na karku mógł skierować ich część do własnej kieszeni. Po głębokim zastanowieniu zdecydo- wał się nazwać galerię Dunkel Frères. Harry nie miał wprawdzie braci, wyczuwał jednak, że taka nazwa nada całemu przedsięwzięciu pewien europejski rys, obudzi skojarzenia z wieloletnią rodzinną tradycją w obrocie dziełami sztuki. W jego mniemaniu mariaż nie- mieckiej nazwy własnej i francuskiego rzeczownika stworzy w umysłach przyszłej klien- teli intrygujące, całkiem przyjemne zamieszanie. Niektórzy uznają, że ten językowy me- lanż świadczy o alzackich korzeniach właściciela. Inni pomyślą, że właściciel pochodzi z rodziny niemieckich Żydów, którzy wyemigrowali do Francji. Jeszcze inni nie będą mieli zielonego pojęcia, co o nim sądzić. Nikt nigdy nie będzie miał pewności co do pochodze- nia Harry’ego – a kiedy człowiek zdoła wytworzyć wokół siebie aurę tajemniczości, z miejsca zdobywa przewagę. Specjalizował się w pracach młodych artystów – głównie obrazach, lecz także w rzeź- bach oraz instalacjach, nie zapominając o happeningach, które pod koniec lat sześćdziesią- tych wciąż jeszcze nie wychodziły z mody. Galeria sponsorowała wieczorki poezji czyta- nej i soirées musicales, a ponieważ Harry’ego interesowały przeróżne formy piękna, gale- ria Dunkel Frères nie ograniczała się do wąskiego stanowiska estetycznego. Pop-art i op- art, minimalizm i abstrakcja, pattern painting i fotografia, sztuka wideo i nowy ekspresjo- nizm – z upływem lat Harry i jego fikcyjny brat wystawiali prace, które odzwierciedlały wszystkie trendy i nurty danego okresu. Większość wystaw kończyła się klapą. Tego moż-