uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Paul Auster - Szaleństwa Brooklynu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Paul Auster - Szaleństwa Brooklynu.pdf

uzavrano EBooki P Paul Auster
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

Dla mo​jej cór​ki So​phie

UWERTURA Szu​ka​łem ja​kie​goś spo​koj​ne​go miej​sca, gdzie mógł​bym do​ko​nać ży​wo​ta. Ktoś po​le​cił mi Bro​oklyn, na​stęp​ne​go dnia rano wy​ru​szy​łem więc z Wes​t​che​ster na re​ko​ne​sans. Nie było mnie tam od pięć​dzie​się​ciu sze​ściu lat i ni​cze​go nie pa​mię​ta​łem. Ro​dzi​ce wy​nie​śli się z No​we​go Jor​ku, gdy mia​łem trzy lata, za​uwa​ży​łem jed​nak, że in​stynkt za​wiódł mnie do tej sa​mej dziel​ni​cy, gdzie kie​dyś miesz​ka​li​śmy – jak ja​kiś zra​nio​ny psiak do​wlo​kłem się do miej​sca mych na​ro​dzin. Pra​cow​nik miej​sco​wej agen​cji han​dlu nie​ru​cho​mo​ścia​mi prze​go​nił mnie po sze​ściu lub sied​miu miesz​ka​niach i jesz​cze tego sa​me​go po​po​łu​dnia wy​na​ją​łem apar​ta​ment z dwie​ma sy​pial​nia​mi i wyj​ściem do ogro​du w domu przy Pierw​- szej Uli​cy, parę kro​ków od Pro​spect Par​ku. Nie mia​łem po​ję​cia, kim są moi są​sie​dzi, zresz​tą nic mnie to nie ob​cho​dzi​ło. Wszy​scy wy​cho​dzi​li do pra​cy, nikt nie miał dzie​ci, mo​głem się więc spo​dzie​wać, że w ka​mie​ni​cy bę​dzie sto​sun​ko​wo ci​cho. A wła​śnie o tym ma​rzy​łem naj​bar​dziej. O ci​chym koń​cu mego smut​ne​go i ab​sur​dal​ne​go ży​wo​ta. Na dom w Bro​nxvil​le zna​lazł się już ku​piec i wie​dzia​łem, że po sfi​na​li​zo​wa​niu pod ko​- niec mie​sią​ca trans​ak​cji pie​nią​dze nie będą sta​no​wi​ły pro​ble​mu. Do​cho​dem ze sprze​da​ży domu za​mie​rza​li​śmy z byłą żoną po​dzie​lić się po po​ło​wie, a z czte​ry​sto​ma ty​sią​ca​mi do​la​- rów na kon​cie mo​głem być pe​wien, że do dnia, w któ​rym wy​dam ostat​nie tchnie​nie, nie za​brak​nie mi środ​ków na utrzy​ma​nie. Po​cząt​ko​wo nie bar​dzo wie​dzia​łem, co ze sobą po​cząć. Przez trzy​dzie​ści je​den lat jeź​- dzi​łem do pra​cy z przed​mieść do biu​ra fir​my ubez​pie​cze​nio​wej Mid-Atlan​tic Ac​ci​dent and Life na Man​hat​ta​nie, te​raz jed​nak, gdy prze​sta​łem pra​co​wać, dzień miał zbyt wie​le go​dzin. Ty​dzień po tym, jak wpro​wa​dzi​łem się do no​we​go miesz​ka​nia, przy​je​cha​ła do mnie z wi​zy​tą z New Jer​sey moja za​męż​na cór​ka Ra​chel. Oznaj​mi​ła, że mu​szę się w coś za​an​ga​żo​wać, mu​szę zna​leźć so​bie ja​kieś za​ję​cie. Ra​chel nie jest kre​tyn​ką. Zdo​by​ła dok​- to​rat z bio​che​mii na Uni​wer​sy​te​cie w Chi​ca​go i pra​cu​je w du​żej fir​mie far​ma​ceu​tycz​nej pod Prin​ce​ton, lecz na po​do​bień​stwo swej mat​ki rzad​ko mie​wa dni, kie​dy nie sy​pie ba​na​- ła​mi – tymi wszyst​ki​mi wy​świech​ta​ny​mi fra​ze​sa​mi i wy​bla​kły​mi ko​mu​na​ła​mi, któ​re pię​- trzą się na wy​sy​pi​skach współ​cze​snej mą​dro​ści. Wy​ja​śni​łem jej, że do koń​ca tego roku praw​do​po​dob​nie nie będę już cho​dzić po tym świe​cie, to​też wszel​kie za​ję​cia mam głę​bo​ko w du​pie. Przez chwi​lę wy​da​wa​ło mi się, że Ra​chel za​cznie pła​kać, ale po​wstrzy​ma​ła łzy mru​ga​niem po​wiek i na​zwa​ła mnie okrut​nym ego​cen​try​kiem. Nic dziw​ne​go – do​da​ła – że „ma​mu​sia” w koń​cu się ze mną roz​wio​dła, nic dziw​ne​go, że nie mo​gła dłu​żej tego znieść. Mał​żeń​stwo z kimś ta​kim jak ja mu​sia​ło być nie koń​czą​cą się tor​tu​rą, ist​nym pie​kłem. A wła​śnie: ist​nym pie​kłem. Nie​ste​ty, bied​na Ra​chel po pro​stu tak już ma. Moje je​dy​ne dziec​ko stą​pa po tym świe​cie od dwu​dzie​stu dzie​wię​ciu lat i ani razu nie wy​ge​ne​ro​wa​ło z sie​bie ory​gi​nal​nej wy​po​wie​dzi, cze​goś, co po​cho​dzi​ło​by w peł​ni i bez​sprzecz​nie od niej sa​mej. Ow​szem, chy​ba cza​sem rze​czy​wi​ście za​cho​wu​ję się pa​skud​nie. Ale nie za​wsze, i nie ro​bię tego dla za​sa​dy. W do​bre dni po​tra​fię być nie mniej sło​dziut​ki i przy​jem​ny niż inni, któ​rych znam. Nie moż​na sprze​da​wać po​lis ubez​pie​cze​nio​wych z ta​kim po​wo​dze​niem jak ja, zra​ża​jąc do sie​bie klien​tów, a już na pew​no nie przez trzy dłu​gie dzie​się​cio​le​cia. Trze​ba

oka​zy​wać zro​zu​mie​nie. Trze​ba umieć słu​chać. Trze​ba wie​dzieć, jak ocza​ro​wać lu​dzi. Po​- sia​dam wszyst​kie te umie​jęt​no​ści, a na​wet wię​cej. Nie ukry​wam, że cza​sem mie​wa​łem też gor​sze chwi​le, lecz wszy​scy wie​dzą, ja​kie nie​bez​pie​czeń​stwa czy​ha​ją za za​mknię​ty​mi drzwia​mi ro​dzin​ne​go ży​cia. Dla wszyst​kich za​in​te​re​so​wa​nych może się ono stać tru​ci​zną, zwłasz​cza je​śli czło​wiek od​kry​je, że praw​do​po​dob​nie od sa​me​go po​cząt​ku nie nada​wał się do mał​żeń​stwa. Uwiel​bia​łem się ko​chać z Edith, lecz po czte​rech lub pię​ciu la​tach na​mięt​- ność jak​by się wy​pa​li​ła i od tego cza​su by​łem mę​żem nie​zbyt do​sko​na​łym. A gdy​by po​- słu​chać Ra​chel, oka​za​ło​by się, że za​wio​dłem rów​nież jako oj​ciec. Nie chciał​bym ne​go​wać jej wspo​mnień, praw​da jest jed​nak taka, że na swój spo​sób za​le​ża​ło mi na nich obu, i je​śli na​wet cza​sem zno​si​ło mnie w ra​mio​na in​nych ko​biet, żad​ne​go z tych ro​man​sów nie trak​- to​wa​łem po​waż​nie. Roz​wód nie był moim po​my​słem. Mimo wszyst​ko za​mie​rza​łem po​zo​- stać z Edith do sa​me​go koń​ca. To ona za​żą​da​ła wol​no​ści i tak na​praw​dę nie mo​głem mieć jej tego za złe, bio​rąc pod uwa​gę wszyst​kie moje błę​dy i wy​pa​cze​nia. Po trzy​dzie​stu trzech la​tach miesz​ka​nia pod wspól​nym da​chem, gdy każ​de z nas ru​szy​ło w swo​ją stro​nę, z na​sze​go związ​ku nie po​zo​sta​ło wła​ści​wie nic. Po​wie​dzia​łem Ra​chel, że moje dni są po​li​czo​ne, lecz była to je​dy​nie gwał​tow​na ri​po​sta w od​po​wie​dzi na jej na​chal​ne rady, czy​sto hi​per​bo​licz​na erup​cja. Rak płuc znaj​do​wał się w fa​zie re​mi​sji i są​dząc po tym, co usły​sza​łem od mo​je​go on​ko​lo​ga po ostat​nim ba​da​niu, ist​nia​ły po​wo​dy do ostroż​ne​go opty​mi​zmu. Co jed​nak nie zna​czy, że mu ufa​łem. No​wo​- twór był dla mnie tak wiel​kim wstrzą​sem, że wciąż nie wie​rzy​łem w moż​li​wość wyj​ścia z tej cho​ro​by obron​ną ręką. Zdą​ży​łem spi​sać się na stra​ty, gdy już więc wy​cię​to mi guz i prze​sze​dłem przez wy​cień​cza​ją​ce do​świad​cze​nia ra​dio- i che​mio​te​ra​pii, gdy już mia​łem za sobą dłu​go​trwa​łe ata​ki nud​no​ści i za​wro​tów gło​wy, stra​ci​łem wło​sy, stra​ci​łem wolę, stra​ci​łem pra​cę, stra​ci​łem żonę, trud​no mi było wy​obra​zić so​bie dal​sze ży​cie. Stąd Bro​- oklyn. Stąd nie​świa​do​my po​wrót do miej​sca, gdzie roz​po​czę​ła się moja hi​sto​ria. Mia​łem na kar​ku pra​wie sześć​dzie​siąt lat i nie wie​dzia​łem, ile cza​su mi zo​sta​ło. Może ko​lej​ne dwa​dzie​ścia lat; może za​le​d​wie kil​ka mie​się​cy. Jak​kol​wiek brzmia​ły pro​gno​zy me​dycz​ne co do mo​je​go sta​nu, nie wol​no było ni​cze​go brać za pew​nik. Do​pó​ki ży​łem, mu​sia​łem wy​- my​ślić spo​sób na roz​po​czę​cie ży​cia na nowo i na​wet gdy​by moje dni były po​li​czo​ne, nie mo​głem po pro​stu usiąść i cze​kać na ko​niec. Jak zwy​kle moja uczo​na cór​ka mia​ła ra​cję, na​wet je​śli by​łem zbyt upar​ty, żeby się do tego przy​znać. Mu​sia​łem się czymś za​jąć. Mu​- sia​łem ru​szyć ty​łek i za​cząć coś ro​bić. Gdy się wpro​wa​dzi​łem, był po​czą​tek wio​sny i przez pierw​szych kil​ka ty​go​dni wy​peł​- nia​łem so​bie czas ba​da​niem oko​li​cy, dłu​gi​mi spa​ce​ra​mi po par​ku i sa​dze​niem kwia​tów w ogród​ku – za​nie​dby​wa​nym od lat, za​śmie​co​nym nie​wiel​kim skraw​ku zie​mi. Od​ra​sta​ją​ce od nie​daw​na wło​sy strzy​głem w za​kła​dzie fry​zjer​skim Park Slo​pe przy Siód​mej Alei, fil​- my wy​po​ży​cza​łem w Mo​vie He​aven i czę​sto za​glą​da​łem do Bri​ght​man’s At​tic, za​gra​co​ne​- go i fa​tal​nie zor​ga​ni​zo​wa​ne​go an​ty​kwa​ria​tu, któ​re​go wła​ści​cie​lem był eks​tra​wa​ganc​ki ho​- mo​sek​su​ali​sta, nie​ja​ki Har​ry Bri​ght​man (ale o nim póź​niej). Rano za​zwy​czaj sam przy​go​- to​wy​wa​łem so​bie śnia​da​nie, ale po​nie​waż nie zno​si​łem go​to​wać i po​zba​wio​ny by​łem wszel​kich ta​len​tów ku​char​skich, obiad i ko​la​cję naj​czę​ściej ja​da​łem na mie​ście, za​wsze sa​mot​nie, za​wsze z otwar​tą książ​ką na sto​le, za​wsze prze​żu​wa​jąc moż​li​wie jak naj​wol​niej, żeby jak naj​bar​dziej roz​cią​gnąć po​si​łek w cza​sie. Po wy​pró​bo​wa​niu kil​ku oko​licz​nych lo​- ka​li po​sta​no​wi​łem re​gu​lar​nie się sto​ło​wać w Co​smic Di​ner. Je​dze​nie mie​li tam naj​wy​żej prze​cięt​ne, lecz jed​ną z kel​ne​rek była olśnie​wa​ją​ca Por​to​ry​kan​ka o imie​niu Ma​ri​na i bar​-

dzo szyb​ko się w niej za​du​rzy​łem. Była ode mnie o po​ło​wę młod​sza i mia​ła męża, co zna​- czy​ło, że ża​den ro​mans nie wcho​dził w grę, ale tak przy​jem​nie było na nią po​pa​trzeć, tak ła​god​nie mnie trak​to​wa​ła, tak chęt​nie się śmia​ła z mo​ich nie​zbyt uda​nych dow​ci​pów, że pod jej nie​obec​ność au​ten​tycz​nie usy​cha​łem z tę​sk​no​ty. Ze stric​te an​tro​po​lo​gicz​ne​go punk​tu wi​dze​nia miesz​kań​cy Bro​okly​nu, co sam od​kry​łem, chęt​niej roz​ma​wia​ją z nie​zna​- jo​my​mi niż wszyst​kie inne spo​łecz​no​ści, z ja​ki​mi mia​łem do tej pory do czy​nie​nia. Wści​- bia​ją nos w nie swo​je spra​wy (sta​rusz​ki besz​ta​ją mło​de mat​ki za to, że nie ubie​ra​ją swo​ich dzie​ci dość cie​pło, prze​chod​nie wy​dzie​ra​ją się na wła​ści​cie​li psów za zbyt moc​ne szar​pa​- nie smy​czą); jak za​cie​trze​wio​ne przed​szko​la​ki wsz​czy​na​ją awan​tu​ry o miej​sca do par​ko​- wa​nia; w spo​sób cał​ko​wi​cie na​tu​ral​ny sy​pią bły​sko​tli​wy​mi ko​men​ta​rza​mi. Pew​ne​go nie​- dziel​ne​go po​ran​ka wsze​dłem do za​tło​czo​ne​go baru o ab​sur​dal​nej na​zwie La Ba​gel De​li​- ght. Chcia​łem po​pro​sić o ro​ga​la „Me​gan”, ale sło​wa po​plą​ta​ły mi się w ustach i wy​szło mi „po​pro​szę mo​ga​la Re​agan”. Chło​pak za ladą od​pa​lił bez za​sta​no​wie​nia: „Przy​kro mi, nie mamy ta​kich. A może pum​per​ni​xo​na?” Szyb​ko. Tak cho​ler​nie szyb​ko, że o mało się nie zsi​ka​łem ze śmie​chu. Po owym nie​umyśl​nym prze​ję​zy​cze​niu wpa​dłem wresz​cie na po​mysł, któ​ry Ra​chel z pew​no​ścią by po​chwa​li​ła. Może nie było to nic wiel​kie​go, ale za​wsze coś – wie​dzia​łem, że je​śli będę go re​ali​zo​wał tak su​mien​nie i ry​go​ry​stycz​nie, jak za​mie​rza​łem, znaj​dę za​ję​- cie, znaj​dę swo​je małe hob​by, ko​ni​ka, któ​ry od​cią​gnie mnie od gnu​śno​ści nud​nej eg​zy​- sten​cji. Choć samo przed​się​wzię​cie było skrom​ne, po​sta​no​wi​łem na​zwać je gór​no​lot​nie i nie​co pom​pa​tycz​nie Księ​gą ludz​kich sza​leństw, pra​gnąc stwo​rzyć po​zo​ry, że zaj​mu​ję się czymś waż​nym. Za​mie​rza​łem spi​sać moż​li​wie pro​stym i ja​snym ję​zy​kiem wszyst​kie gafy, wszyst​kie wpad​ki, wszyst​kie że​nu​ją​ce sy​tu​acje, wszyst​kie idio​ty​zmy, wszyst​kie dzi​wac​- twa i wszyst​kie nie​do​rzecz​no​ści, któ​rych się do​pu​ści​łem pod​czas mo​jej dłu​giej i burz​li​wej ka​rie​ry na sta​no​wi​sku czło​wie​ka. Po​sta​no​wi​łem, że kie​dy już zbrak​nie mi hi​sto​rii o so​bie, opi​szę zda​rze​nia, któ​re się przy​tra​fi​ły zna​jo​mym, a gdy i to źró​dło się wy​czer​pie, pla​no​- wa​łem wziąć na warsz​tat wy​da​rze​nia hi​sto​rycz​ne i spi​sać głup​stwa po​peł​nio​ne przez in​- nych lu​dzi na prze​strze​ni wie​ków, po​cząw​szy od za​gi​nio​nych cy​wi​li​za​cji świa​ta sta​ro​żyt​- ne​go, na pierw​szych mie​sią​cach XXI wie​ku koń​cząc. Po​my​śla​łem so​bie, że przy​naj​mniej bę​dzie moż​na się tro​chę po​śmiać. Nie mia​łem ocho​ty ani otwie​rać du​szy, ani od​da​wać się smęt​nym wspo​mnie​niom. Ton ca​łe​go tek​stu miał być lek​ki, dow​cip​ny, a ja chcia​łem je​dy​- nie do​brze się przy tym ba​wić, wy​ko​rzy​stu​jąc jak naj​wię​cej go​dzin w cią​gu dnia. Na​zwa​łem owo przed​się​wzię​cie książ​ką, choć w rze​czy​wi​sto​ści wca​le książ​ką mia​ło nie być. Ko​rzy​sta​jąc z żół​tych blocz​ków, luź​nych kar​tek, ko​pert oraz for​mu​la​rzy ban​ko​- wych z prze​sy​łek re​kla​mo​wych, gro​ma​dzi​łem coś, co sta​no​wi​ło zbiór przy​pad​ko​wych no​- ta​tek, misz​masz nie po​wią​za​nych ze sobą aneg​dot wrzu​ca​nych do kar​to​no​we​go pu​dła za każ​dym ra​zem, gdy koń​czy​łem ko​lej​ną hi​sto​ryj​kę. W tym sza​leń​stwie trud​no się było do​- pa​trzyć ja​kiejś me​to​dy. Nie​któ​re tek​ści​ki mia​ły za​le​d​wie po kil​ka li​ni​jek, a część z nich, szcze​gól​nie tak lu​bia​ne prze​ze mnie spu​ne​ry​zmy i ma​la​pro​pi​zmy. były po pro​stu po​je​dyn​- czy​mi zwro​ta​mi. Na przy​kład „zady i wa​le​ty” za​miast „wady i za​le​ty”, co wy​po​wie​dzia​ły moje usta w pierw​szej kla​sie li​ceum, lub mi​mo​wol​nie głę​bo​ka, qu​asi-mi​stycz​na sen​ten​cja, któ​rą skie​ro​wa​łem do Edith w trak​cie ja​kiejś gwał​tow​nej mał​żeń​skiej sprzecz​ki: „Zo​ba​- czę, kie​dy uwie​rzę”. Za każ​dym ra​zem, gdy sia​da​łem, żeby coś na​pi​sać, za​czy​na​łem od tego, że za​my​ka​łem oczy i po​zwa​la​łem my​ślom wę​dro​wać w do​wol​nym kie​run​ku. Roz​- luź​nia​jąc się w ten spo​sób, zdo​ła​łem przy​wo​łać z od​le​głej prze​szło​ści spo​ro ma​te​ria​łu,

rze​czy, któ​re do tej pory wy​da​wa​ły mi się utra​co​ne na za​wsze. Na przy​kład sce​nę z pod​- sta​wów​ki (żeby przy​to​czyć jed​no ta​kie wspo​mnie​nie), gdy pe​wien chło​pak, nie​ja​ki Du​- dley Fran​klin, w szó​stej kla​sie pod​czas lek​cji geo​gra​fii, gdy w sali za​pa​dła ci​sza, pu​ścił dłu​gie​go, roz​gło​śne​go bąka. Wszy​scy rzecz ja​sna wy​bu​chli​śmy śmie​chem (dla gru​py je​- de​na​sto​lat​ków nie ma nic śmiesz​niej​sze​go niż od​głos pusz​cza​nia wia​trów), tym jed​nak, co wy​róż​ni​ło ów in​cy​dent spo​śród in​nych wsty​dli​wych wpa​dek po​śled​nie​go ka​li​bru i nada​ło mu sta​tus kla​sy​ki, nie​za​po​mnia​ne​go ar​cy​dzie​ła w an​na​łach wsty​du i upo​ko​rze​nia, był fakt, że Du​dley w swej nie​win​no​ści po​peł​nił fa​tal​ne faux pas – prze​pro​sił. „Naj​moc​niej prze​- pra​szam”, wy​bą​kał, wbi​ja​jąc wzrok w blat ław​ki i ob​le​wa​jąc się ru​mień​cem, aż jego po​- licz​ki za​czę​ły przy​po​mi​nać ko​lo​rem świe​żo po​ma​lo​wa​ny wóz stra​żac​ki. W miej​scu pu​- blicz​nym nie wol​no przy​zna​wać się do pierd​nię​cia. Ta​kie jest nie​pi​sa​ne pra​wo, naj​bar​dziej ry​go​ry​stycz​nie prze​strze​ga​na za​sa​da ame​ry​kań​skiej ety​kie​ty. Bąki po​ja​wia​ją się zni​kąd; wy​da​la​ne są ano​ni​mo​wo i na​le​żą do gru​py jako ca​ło​ści – na​wet je​śli każ​da z obec​nych w po​miesz​cze​niu osób jest w sta​nie wska​zać wi​no​waj​cę, je​dy​nym roz​sąd​nym wyj​ściem z sy​tu​acji jest za​par​cie się. Na​iw​ny Du​dley Fran​klin był jed​nak zbyt pro​sto​li​nij​ny i ni​g​dy mu tego nie za​po​mnia​no. Od tam​te​go dnia wo​ła​no na nie​go „Du​dley Naj​moc​niej Prze​pra​- szam” i nie uwol​nił się od tego prze​zwi​ska do koń​ca szko​ły. Hi​sto​rie dzie​li​ły się na kil​ka róż​nych ka​te​go​rii i po mie​sią​cu re​ali​zo​wa​nia mo​je​go pro​- jek​tu po​rzu​ci​łem sys​tem jed​no​pu​deł​ko​wy na rzecz roz​wią​za​nia wie​lo​pu​deł​ko​we​go, któ​re po​zwa​la​ło ukoń​czo​ne za​pi​ski prze​cho​wy​wać w spo​sób bar​dziej upo​rząd​ko​wa​ny. Osob​ne pu​deł​ko na po​tknię​cia słow​ne, osob​ne na nie​for​tun​ne wy​pad​ki na​tu​ry fi​zycz​nej, osob​ne na nie​wy​da​rzo​ne po​my​sły, osob​ne na gafy to​wa​rzy​skie i tak da​lej. Stop​nio​wo co​raz bar​dziej in​te​re​so​wa​ło mnie opi​sy​wa​nie slap​stic​ko​wych mo​men​tów co​dzien​ne​go ży​cia. Nie tyl​ko nie​zli​czo​nych oka​zji przez te wszyst​kie lata, kie​dy to ude​rzy​łem się w pa​lec u nogi lub wy​rżną​łem o coś gło​wą, nie tyl​ko czę​sto​tli​wo​ści, z jaką oku​la​ry wy​su​wa​ły mi się z kie​sze​- ni ko​szu​li, gdy po​chy​la​łem się, by za​wią​zać sznu​ro​wa​dła (i do​zna​wa​łem dal​sze​go upo​ko​- rze​nia, gdy za​ta​cza​łem się do przo​du i roz​gnia​ta​łem oku​la​ry pod bu​tem), lecz tak​że zda​- rza​ją​cych się raz na mi​lion pe​cho​wych in​cy​den​tów, któ​re prze​śla​do​wa​ły mnie na róż​nych eta​pach ży​cia od naj​wcze​śniej​szych lat dzie​cięc​twa. Choć​by wte​dy, gdy pod​czas pierw​- szo​ma​jo​we​go pik​ni​ku w 1952 roku otwo​rzy​łem usta przy ziew​nię​ciu i wle​cia​ła mi do buzi psz​czo​ła, któ​rą za​miast wy​pluć, w od​ru​chu pa​ni​ki i obrzy​dze​nia po​łkną​łem; albo, co jesz​- cze bar​dziej nie​wia​ry​god​ne, gdy przed wej​ściem na po​kład sa​mo​lo​tu pod​czas po​dró​ży służ​bo​wej za​le​d​wie sie​dem lat temu z od​cin​kiem kar​ty po​kła​do​wej przy​trzy​my​wa​nym lek​ko kciu​kiem i środ​ko​wym pal​cem, pchnię​to mnie od tyłu, kar​ta wy​su​nę​ła mi się z ręki, a ja pa​trzy​łem, jak sfru​wa w stro​nę szpa​ry mię​dzy schod​ka​mi a pro​giem sa​mo​lo​tu – naj​- węż​szej z wą​skich szpar, o sze​ro​ko​ści naj​wy​żej mi​li​me​tra – a po​tem, ku memu nie​bo​tycz​- ne​mu zdu​mie​niu, bez tru​du prze​ci​ska się przez tę nie​wia​ry​god​ną szcze​li​nę i lą​du​je kil​ka me​trów ni​żej na pły​cie lot​ni​ska. To tyl​ko kil​ka przy​kła​dów. Spi​sa​łem kil​ka​dzie​siąt ta​kich hi​sto​rii w cią​gu pierw​szych dwóch mie​się​cy, lecz cho​ciaż ro​bi​łem, co mo​głem, by za​cho​wać żar​to​bli​wy i lek​ki ton, prze​ko​na​łem się, że nie za​wsze jest to moż​li​we. Wszy​scy wpa​da​my cza​sem w gor​szy na​- strój i przy​zna​ję, że były ta​kie chwi​le, gdy osa​mot​nie​nie i przy​gnę​bie​nie da​wa​ły mi się we zna​ki. Spę​dzi​łem więk​szość do​ro​słe​go ży​cia w bran​ży zwią​za​nej ze śmier​cią i praw​do​po​- dob​nie na​słu​cha​łem się zbyt wie​lu po​nu​rych hi​sto​rii, by nie krą​żyć wo​kół nich my​śla​mi w chwi​lach za​smu​ce​nia. Ci wszy​scy lu​dzie po​zna​ni przez lata, te wszyst​kie sprze​da​ne po​li​-

sy, ten cały strach i żal, w któ​ry wta​jem​ni​cza​li mnie klien​ci, gdy z nimi roz​ma​wia​łem. Wresz​cie do​da​łem jesz​cze jed​no pu​deł​ko do mo​jej ko​lek​cji. Na​zwa​łem je Okrut​ne fi​gle losu, a pierw​sza hi​sto​ria, któ​rą doń wrzu​ci​łem, opo​wia​da​ła o nie​ja​kim Jo​na​sie We​in​ber​gu. W 1976 roku sprze​da​łem mu po​li​sę na ży​cie war​tą mi​lion do​la​rów, jak na tam​te cza​sy sumę astro​no​micz​ną. Pa​mię​tam, że wła​śnie ob​cho​dził sześć​dzie​sią​te uro​dzi​ny, był le​ka​- rzem, spe​cja​li​stą od cho​rób we​wnętrz​nych współ​pra​cu​ją​cym ze Szpi​ta​lem Pre​zbi​te​riań​- skim, i mó​wił z lek​kim nie​miec​kim ak​cen​tem. Sprze​da​wa​nie ubez​pie​cze​nia na ży​cie nie jest czymś bez​na​mięt​nym i do​bry agent w roz​mo​wach z klien​ta​mi, któ​re by​wa​ją czę​sto trud​ne i za​wi​łe, nie może dać się wy​wieść w pole. Per​spek​ty​wa śmier​ci nie​uchron​nie zwra​ca my​śli ku rze​czom po​waż​nym, i na​wet je​śli w tej pra​cy cho​dzi mię​dzy in​ny​mi o pie​nią​dze, do​ty​ka ona też naj​głęb​szych za​gad​nień me​ta​fi​zycz​nych. Po co ży​je​my? Ile jesz​- cze zo​sta​ło nam ży​cia? Jak mogę za​bez​pie​czyć tych, któ​rych ko​cham, kie​dy mnie już nie bę​dzie? Ze wzglę​du na upra​wia​ny za​wód dok​tor We​in​berg do​sko​na​le zda​wał so​bie spra​wę z kru​cho​ści ludz​- kiej eg​zy​sten​cji, jak nie​wie​le po​trze​ba, by na​sze imię zni​kło z księ​gi ży​wych. Spo​tka​li​śmy się w jego apar​ta​men​cie przy Cen​tral Park West i gdy przed​sta​wi​łem mu wszyst​kie wady i za​le​ty do​stęp​nych dla nie​go po​lis, za​czął wspo​mi​nać prze​szłość. Uro​dził się w Ber​li​nie w 1916 roku i gdy oj​ciec zgi​nął w oko​pach pierw​szej woj​ny świa​to​wej, jego wy​cho​wa​niem za​ję​ła się mat​ka-ak​tor​ka. Był je​dy​nym dziec​kiem tej nie​zwy​kle nie​za​leż​nej i cza​sem kłó​- tli​wej ko​bie​ty, któ​ra ni​g​dy nie prze​ja​wia​ła naj​mniej​sze​go choć​by za​in​te​re​so​wa​nia po​now​- nym za​mąż​pój​ściem. Je​śli nie wy​cią​gam po​chop​nych wnio​sków z ko​men​ta​rzy dok​to​ra We​in​ber​ga, chy​ba da​wał mi do zro​zu​mie​nia, że jego mat​ka wo​la​ła ko​bie​ty, a w roz​wią​- złych la​tach Re​pu​bli​ki We​imar​skiej za​pew​ne cał​kiem otwar​cie ob​no​si​ła się ze swy​mi pre​- fe​ren​cja​mi. W prze​ci​wień​stwie do ha​ła​śli​wej Frau We​in​berg mło​dy Jo​nas był ci​chym mo​- lem książ​ko​wym, któ​ry do​sko​na​le się uczył i ma​rzył o ka​rie​rze na​ukow​ca lub le​ka​rza. Miał lat sie​dem​na​ście, kie​dy Hi​tler prze​jął wła​dzę, to​też po kil​ku mie​sią​cach jego mat​ka za​czę​ła się sta​rać o wy​eks​pe​dio​wa​nie go z Nie​miec. Krew​ni ojca miesz​ka​li w No​wym Jor​ku i zgo​dzi​li się przy​jąć go do sie​bie. Wy​je​chał wio​sną 1934, lecz jego mat​ka, któ​ra wy​ka​za​ła się już czuj​no​ścią wo​bec nie​bez​pie​czeństw za​gra​ża​ją​cych lud​no​ści nie​aryj​skiej w Trze​ciej Rze​szy, sama upar​cie prze​pusz​cza​ła ko​lej​ne oka​zje do uciecz​ki. Oznaj​mi​ła mu, że jej przod​ko​wie uwa​ża​li się za Niem​ców od se​tek lat i niech ją pie​kło po​chło​nie, je​śli po​zwo​li ja​kie​muś nie​wy​da​rzo​ne​mu ty​ra​no​wi ska​zać się na wy​gna​nie. Za​mie​rza​ła prze​- trwać, choć​by się wa​li​ło i pa​li​ło. Ja​kimś cu​dem jej się uda​ło. Dok​tor We​in​berg po​dał nie​wie​le szcze​gó​łów (moż​li​we, że sam ni​g​dy nie po​znał ca​łej hi​sto​rii), w każ​dym ra​zie w kil​ku kry​tycz​nych chwi​lach po​mo​- cy udzie​li​li jej chrze​ści​jań​scy przy​ja​cie​le, a w 1938 lub 1939 wy​sta​ra​ła się o fał​szy​we do​- ku​men​ty. Ra​dy​kal​nie zmie​ni​ła wy​gląd – pest​ka dla ak​tor​ki spe​cja​li​zu​ją​cej się w eks​cen​- trycz​nych ro​lach – i pod no​wym chrze​ści​jań​skim na​zwi​skiem, prze​isto​czo​na w źle ubra​ną blon​dyn​kę w oku​la​rach, za​trud​ni​ła się jako księ​go​wa w skle​pie pa​sman​te​ryj​nym w nie​- wiel​kim mia​stecz​ku pod Ham​bur​giem. Gdy wio​sną 1945 roku woj​na się skoń​czy​ła, od jej roz​sta​nia z sy​nem mi​ja​ło je​de​na​ście lat. Jo​nas We​in​berg, dok​tor me​dy​cy​ny koń​czą​cy staż w szpi​ta​lu Bel​le​vue, do​bie​gał wte​dy trzy​dziest​ki i gdy tyl​ko się do​wie​dział, że mat​ka prze​ży​ła woj​nę, za​czął or​ga​ni​zo​wać jej przy​jazd do Ame​ry​ki. Wszyst​ko zo​sta​ło do​pra​co​wa​ne w naj​drob​niej​szych szcze​gó​łach. Sa​mo​lot miał wy​lą​do​- wać o ta​kiej i ta​kiej po​rze, za​trzy​mać się przy ta​kim a ta​kim wyj​ściu i Jo​nas We​in​berg

miał tam cze​kać na mat​kę. Ale kie​dy wy​bie​rał się już na lot​ni​sko, we​zwa​no go do szpi​ta​- la, gdzie miał prze​pro​wa​dzić pil​ną ope​ra​cję. Jaki miał wy​bór? Był prze​cież le​ka​rzem, i cho​ciaż nie mógł się do​cze​kać spo​tka​nia z mat​ką po tylu la​tach, przede wszyst​kim słu​żył swym pa​cjen​tom. Po​śpiesz​nie wpro​wa​dził nowy plan. Za​dzwo​nił do li​nii lot​ni​czych i po​- pro​sił o wy​sła​nie ich przed​sta​wi​cie​la na lot​ni​sko, żeby po​roz​ma​wiał z mat​ką, gdy wy​lą​du​- je już w No​wym Jor​ku, i wy​ja​śnił, że syna w ostat​niej chwi​li we​zwa​no do szpi​ta​la, musi więc do​stać się na Man​hat​tan tak​sów​ką. Jo​nas zo​sta​wił dla niej klucz u por​tie​ra, niech wej​dzie na górę i za​cze​ka na nie​go w miesz​ka​niu. Frau We​in​berg po​słusz​nie speł​ni​ła jego proś​bę i bez​zwłocz​nie zna​la​zła tak​sów​kę. Kie​row​ca je​chał szyb​ko – dzie​sięć mi​nut po roz​po​czę​ciu po​dró​ży w stro​nę cen​trum stra​cił pa​no​wa​nie nad po​jaz​dem i zde​rzył się czo​- ło​wo z in​nym au​tem. On i jego pa​sa​żer​ka od​nie​śli cięż​kie ob​ra​że​nia. Tym​cza​sem dok​tor We​in​berg był już w szpi​ta​lu i szy​ko​wał się do ope​ra​cji. Trwa​ła nie​- wie​le po​nad go​dzi​nę, a kie​dy do​bie​gła koń​ca, mło​dy le​karz umył ręce, prze​brał się i wy​- biegł z szat​ni, pra​gnąc jak naj​szyb​ciej wró​cić do domu na opóź​nio​ne spo​tka​nie z mat​ką. W chwi​li, gdy zna​lazł się na ko​ry​ta​rzu, za​uwa​żył, że do sali ope​ra​cyj​nej wjeż​dża nowa pa​- cjent​ka. Była nią mat​ka Jo​na​sa We​in​ber​ga. We​dług jego re​la​cji zmar​ła, nie od​zy​skaw​szy przy​- tom​no​ści.

NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE Traj​ko​czę tak od kil​ku​na​stu stron, lecz do tej pory mia​łem je​den cel – chcia​łem przed​- sta​wić czy​tel​ni​ko​wi sie​bie i na​szki​co​wać tło wy​da​rzeń, o któ​rych te​raz opo​wiem. Nie je​- stem cen​tral​ną po​sta​cią tej opo​wie​ści. Za​szczyt​ny ty​tuł „głów​ne​go bo​ha​te​ra” na​le​ży do Toma Wo​oda, je​dy​ne​go syna mej nie​ży​ją​cej już sio​stry June. „Musz​ka”, jak ją na​zy​wa​li​- śmy, uro​dzi​ła się, gdy mia​łem trzy lata, i wła​śnie jej przyj​ście na świat przy​spie​szy​ło wy​- jazd na​szych ro​dzi​ców z cia​sne​go bro​okliń​skie​go miesz​ka​nia do domu w Gar​den City na Long Is​land. Mnie i moją sio​strę za​wsze łą​czy​ła moc​na przy​jaźń, a kie​dy wy​cho​dzi​ła za mąż dwa​dzie​ścia czte​ry lata póź​niej (pół roku po śmier​ci na​sze​go ojca), to ja po​pro​wa​dzi​- łem ją do oł​ta​rza i od​da​łem w ręce pana mło​de​go, dzien​ni​ka​rza Chri​sto​phe​ra Wo​oda pi​su​- ją​ce​go do sek​cji fi​nan​so​wej „New York Ti​me​sa”. Spło​dzi​li dwój​kę dzie​ci (mego sio​strzeń​- ca Toma i sio​strze​ni​cę Au​ro​rę), lecz ich mał​żeń​stwo roz​pa​dło się po pięt​na​stu la​tach. Kil​- ka lat póź​niej June po​now​nie wy​szła za mąż i znów od​pro​wa​dzi​łem ją do oł​ta​rza. Jej dru​- gim mę​żem był ma​jęt​ny ma​kler gieł​do​wy z New Jer​sey, Phi​lip Zom, któ​re​go ży​cio​wy ba​- gaż skła​dał się mię​dzy in​ny​mi z dwóch by​łych żon i pra​wie do​ro​słej cór​ki Pa​me​li. Po​tem w szo​ku​ją​co mło​dym wie​ku czter​dzie​stu dzie​wię​ciu lat June do​zna​ła po​tęż​ne​go wy​le​wu, pra​cu​jąc w ogro​dzie w pew​ne upal​ne sierp​nio​we po​po​łu​dnie, i zmar​ła, nim słoń​ce wze​szło na​stęp​ne​go dnia. Dla jej star​sze​go bra​ta był to bez​spor​nie naj​cięż​szy cios, jaki na nie​go spadł, i na​wet wła​sna cho​ro​ba no​wo​two​ro​wa oraz otar​cie się o śmierć kil​ka lat póź​niej nie przy​pra​wi​ły go o taką roz​pacz, w ja​kiej po​grą​żył się wte​dy. Po po​grze​bie stra​ci​łem kon​takt z jej ro​dzi​ną i gdy przy​pad​kiem wpa​dłem na Toma w an​ty​kwa​ria​cie Har​ry’ego Bri​ght​ma​na 23 maja 2000 roku, nie wi​dzia​łem się z nim od pra​- wie sied​miu lat. Za​wsze był moim ulu​bień​cem i już jako ma​lec wy​da​wał mi się kimś, kto się wy​bi​ja po​nad prze​cięt​ność, komu pi​sa​ne jest osią​gnię​cie w ży​ciu rze​czy wiel​kich. Nie li​cząc dnia po​grze​bu June, na​sza ostat​nia roz​mo​wa od​by​ła się w domu jego mat​ki w So​uth Oran​ge w sta​nie New Jer​sey. Tom ukoń​czył wła​śnie z wy​róż​nie​niem stu​dia w Cor​nell i do​stał czte​ro​let​nie sty​pen​dium na uni​wer​sy​te​cie w Mi​chi​gan, gdzie miał się zaj​mo​wać li​- te​ra​tu​rą ame​ry​kań​ską. Wszyst​ko, co mu wy​wró​ży​łem, spraw​dza​ło się, i tam​ten ro​dzin​ny obiad za​pi​sał się w mo​jej pa​mię​ci jako nad​zwy​czaj sym​pa​tycz​na uro​czy​stość, pod​czas któ​rej wszy​scy wzno​si​li​śmy to​a​sty i ob​le​wa​li​śmy suk​ces Toma. Kie​dy by​łem w jego wie​- ku, pra​gną​łem pójść po​dob​ną dro​gą do tej, któ​rą wy​brał mój sio​strze​niec. W col​le​ge moim przed​mio​tem kie​run​ko​wym rów​nież był an​giel​ski i skry​cie ma​rzy​łem o tym, by stu​dio​wać li​te​ra​tu​rę, a może spró​bo​wać sił w dzien​ni​kar​stwie, nie za​ją​łem się jed​nak ani jed​nym, ani dru​gim, za​bra​kło mi od​wa​gi. Na prze​szko​dzie sta​nę​ło ży​cie – dwa lata w woj​sku, pra​ca, mał​żeń​stwo, obo​wiąz​ki ro​dzin​ne, ko​niecz​ność za​ra​bia​nia co​raz więk​szych pie​nię​dzy, całe to ba​gno, któ​re czło​wie​ka wcią​ga, kie​dy go nie stać na to, żeby po​sta​wić na swo​im – ni​g​- dy wszak nie stra​ci​łem za​in​te​re​so​wa​nia książ​ka​mi. Czy​ta​nie było moją uciecz​ką i po​cie​- chą, moim po​krze​pie​niem, moją używ​ką: czy​ta​nie dla czy​stej przy​jem​no​ści czy​ta​nia, dla owe​go pięk​ne​go bez​ru​chu, któ​ry cię ota​cza, gdy w two​jej gło​wie roz​brzmie​wa​ją sło​wa au​- to​ra. Tom za​wsze po​dzie​lał tę fa​scy​na​cję i już gdy miał pięć lub sześć lat, sta​ra​łem się kil​- ka razy w roku prze​sy​łać mu książ​ki – nie tyl​ko na uro​dzi​ny lub na Gwiazd​kę, lecz za każ​dym ra​zem, gdy na​tkną​łem się na coś, co mo​gło mu przy​paść do gu​stu. Gdy miał lat

je​de​na​ście, za​po​zna​łem go z twór​czo​ścią Ed​ga​ra Al​la​na Po​ego, a po​nie​waż mię​dzy in​ny​- mi o nim pi​sał w pra​cy ma​gi​ster​skiej, było rze​czą cał​kiem na​tu​ral​ną, że chciał mi o niej opo​wie​dzieć… a ja chcia​łem go wy​słu​chać. Wte​dy już było po obie​dzie i wszy​scy wy​szli do ogro​du – w ja​dal​ni zo​sta​li​śmy tyl​ko my, ja i Tom, do​pi​ja​jąc reszt​ki wina. – Za two​je zdro​wie, wuj​ku Nat – wzniósł to​ast Tom, pod​no​sząc kie​li​szek. – Za two​je, Tom – od​par​łem. – I za Ima​gi​na​tyw​ne wi​zje raju: ży​cie umy​sło​we Ame​ry​ki przed woj​ną se​ce​syj​ną. – Ty​tuł nie​ste​ty brzmi pre​ten​sjo​nal​nie, ale nic lep​sze​go nie przy​szło mi do gło​wy. – No i bar​dzo do​brze. Taki ty​tuł przy​ku​wa pro​fe​sor​skie oko. Do​sta​łeś wy​róż​nie​nie, tak? Jak za​wsze skrom​ny Tom mach​nął ręką, chcąc nie​ja​ko zba​ga​te​li​zo​wać zna​cze​nie tej oce​ny. – Mó​wisz, że pi​sa​łeś mię​dzy in​ny​mi o Poem – cią​gną​łem – i o kim jesz​cze? – Tho​re​au. – Poe i Tho​re​au. – Ed​gar Al​lan Poe i Hen​ry Da​vid Tho​re​au. Nie​zbyt uda​ny rym, praw​da? Te wszyst​kie „o” tło​czą​ce się w ustach. Od razu sta​je mi w my​ślach ktoś, kogo wpro​wa​dzo​no w stan wiecz​ne​go zdzi​wie​nia. O! O! Poe! O! Tho​re​au! – Drob​na nie​do​god​ność, Tom. Ale niech Bóg ma w opie​ce tego, kto za​po​mi​na o dzie​- łach Hen​ry’ego i czy​ta tyl​ko Po​ego. Zga​dzasz się, ko​le​go? Tom uśmiech​nął się sze​ro​ko i znów pod​niósł kie​li​szek. – Za two​je zdro​wie, wuj​ku Nat. – I za two​je, Tom​ciu – rze​kłem. Każ​dy z nas po​cią​gnął łyk bor​de​aux. Gdy od​sta​wi​łem kie​li​szek, po​pro​si​łem sio​strzeń​ca, żeby stre​ścił mi swo​ją pra​cę. – Pi​szę o nie ist​nie​ją​cych świa​tach – wy​ja​śnił. – O we​wnętrz​nym azy​lu, miej​scu, do któ​re​go ucie​ka​my, gdy ży​cie w świe​cie rze​czy​wi​stym sta​je się nie​zno​śne. – Tym miej​scem jest umysł. – Wła​śnie. Naj​pierw Poe i ana​li​za trzech jego naj​bar​dziej nie​do​ce​nia​nych prac: Fi​lo​zo​- fii me​bli, Cha​ty Lan​do​ra i Kró​le​stwa Arn​he​im. Każ​da z nich trak​to​wa​na od​dziel​nie jest utwo​rem za​le​d​wie in​try​gu​ją​cym, eks​cen​trycz​nym. Ale wy​star​czy je z sobą ze​sta​wić, a otrzy​ma się w peł​ni roz​bu​do​wa​ny sys​tem ludz​kich pra​gnień. – Nie czy​ta​łem tych utwo​rów. Chy​ba na​wet o nich nie sły​sza​łem. – Dają opis ide​al​ne​go po​ko​ju, ide​al​ne​go domu i ide​al​ne​go kra​jo​bra​zu. Po​tem prze​ska​- ku​ję do Tho​re​au i bio​rę pod lupę po​kój, dom i kra​jo​braz przed​sta​wio​ne w Wal​de​nie. – Tak zwa​ne stu​dium po​rów​naw​cze. – Poe i Tho​re​au ni​g​dy nie są wy​mie​nia​ni jed​no​cze​śnie. Znaj​du​ją się na prze​ciw​le​głych bie​gu​nach ame​ry​kań​skiej my​śli fi​lo​zo​ficz​nej. Ale to wła​śnie jest w tym wszyst​kim pięk​ne.

Pi​jak z Po​łu​dnia – o re​ak​cyj​nych po​glą​dach po​li​tycz​nych, ary​sto​kra​tycz​nych ma​nie​rach i upior​nej wy​obraź​ni. I abs​ty​nent z Pół​no​cy – o po​glą​dach ra​dy​kal​nych, pu​ry​tań​skim pro​- wa​dze​niu się i bar​dzo trzeź​wym po​dej​ściu do pra​cy. Poe to zmyśl​ność i mrok za​mknię​- tych po​miesz​czeń o pół​no​cy. Tho​re​au to pro​sto​ta i ja​sność otwar​tych prze​strze​ni. Po​mi​mo tych róż​nic uro​dzi​li się w od​stę​pie za​le​d​wie ośmiu lat, co czy​ni ich nie​mal ró​wie​śni​ka​mi. I obaj umar​li mło​do, je​den w wie​ku czter​dzie​stu, dru​gi czter​dzie​stu pię​ciu lat. Z le​d​wo​ścią ra​dzi​li so​bie z tru​da​mi ży​cia sa​mot​ne​go, sta​rze​ją​ce​go się męż​czy​zny i ani je​den, ani dru​gi nie zo​sta​wił po so​bie dzie​ci. Nie​wy​klu​czo​ne, że Tho​re​au do śmier​ci nie za​znał mi​ło​ści fi​- zycz​nej. Poe po​ślu​bił wpraw​dzie mło​dą ku​zyn​kę, ale czy zwią​zek ten zo​stał skon​su​mo​wa​- ny przed śmier​cią Vir​gi​nii Clemm, po​zo​sta​je wciąż kwe​stią otwar​tą. Moż​na te ze​wnętrz​ne fak​ty na​zwać pa​ra​le​la​mi, zbie​ga​mi oko​licz​no​ści, waż​niej​sze są jed​nak pew​ne praw​dy we​- wnętrz​ne do​ty​czą​ce każ​de​go z nich. Obaj na wła​sny, sza​le​nie cha​rak​te​ry​stycz​ny spo​sób za​da​li so​bie trud stwo​rze​nia no​wej wi​zji Ame​ry​ki. W swych re​cen​zjach i ar​ty​ku​łach Poe to​czy boje o nowy ro​dzaj li​te​ra​tu​ry na​ro​do​wej, ame​ry​kań​skiej li​te​ra​tu​ry wol​nej od wpły​wów an​giel​skich i eu​ro​pej​skich. Tho​re​au na​to​- miast w swych pra​cach bez​u​stan​nie ata​ku​je sta​tus quo, wal​czy o zna​le​zie​nie no​we​go spo​- so​bu ży​cia w tym kra​ju. Obaj wie​rzy​li w Ame​ry​kę i obaj wie​rzy​li, że Ame​ry​ka za​mie​ni​ła się w pie​kło, że dusi się pod nie​ustan​nie ro​sną​cą górą ma​szyn i pie​nię​dzy. Jak moż​na my​- śleć przy ca​łym tym zgieł​ku? Obaj szu​ka​li uciecz​ki. Tho​re​au prze​niósł się na obrze​ża Con​cord, uda​jąc, że ska​zał się na wy​gna​nie w la​sach – po to tyl​ko, żeby udo​wod​nić, że moż​na tego do​ko​nać. Do​pó​ki czło​wiek ma od​wa​gę od​rzu​cić to wszyst​ko, co na​ka​zu​je mu spo​łe​czeń​stwo, może żyć na wła​snych wa​run​kach. Po co? Żeby być wol​nym. Ale na co mu ta wol​ność? Żeby mógł czy​tać książ​ki, pi​sać książ​ki, roz​my​ślać. Żeby pi​sać książ​ki ta​- kie jak Wal​den. Poe na​to​miast uciekł w ma​rze​nia o do​sko​na​ło​ści. Przyj​rzyj​my się Fi​lo​zo​fii me​bli, a oka​że się, że wy​my​ślo​ny przez nie​go po​kój słu​ży do​kład​nie do tych sa​mych ce​- lów. Jest miej​scem, gdzie się czy​ta, pi​sze i roz​my​śla. Jest ką​ci​kiem za​du​my, ci​chym azy​- lem, gdzie du​sza może wresz​cie od​na​leźć na​miast​kę spo​ko​ju. Nie​re​al​na uto​pia? Ow​szem. Lecz jed​no​cze​śnie roz​sąd​na al​ter​na​ty​wa wo​bec ów​cze​snej rze​czy​wi​sto​ści. Ame​ry​ka bo​- wiem na praw​dę za​mie​ni​ła się w pie​kło. Kraj był po​dzie​lo​ny i wszy​scy wie​my, co się sta​ło dzie​sięć lat póź​niej. Czte​ry lata śmier​ci i znisz​cze​nia. Rzeź do​ko​na​na tymi sa​my​mi ma​- szy​na​mi, któ​re mia​ły nam wszyst​kim za​pew​nić szczę​ście i do​bro​byt. Chło​pak był tak by​stry, tak elo​kwent​ny, tak oczy​ta​ny, że czu​łem się za​szczy​co​ny, mo​- gąc za​li​czać się do tej sa​mej ro​dzi​ny. W ostat​nich la​tach Wo​oda​mi wstrzą​sa​ły róż​ne trau​- ma​tycz​ne wy​da​rze​nia, lecz Tom naj​wy​raź​niej zniósł kosz​mar roz​sta​nia ro​dzi​ców (a tak​że szcze​niac​kie wy​bry​ki młod​szej sio​stry, któ​ra bun​to​wa​ła się prze​ciw​ko dru​gie​mu mał​żeń​- stwu mat​ki i w wie​ku sie​dem​na​stu lat ucie​kła z domu) z trzeź​wym, re​flek​syj​nym, nie​co skon​ster​no​wa​nym po​dej​ściem do ży​cia i po​dzi​wia​łem go, że tak twar​do stą​pa po zie​mi. Nie miał pra​wie żad​nych kon​tak​tów z oj​cem, któ​ry za​raz po roz​wo​dzie prze​pro​wa​dził się do Ka​li​for​nii i zna​lazł pra​cę w „Los An​ge​les Ti​mes”, i po​dob​nie jak sio​stra (choć w dużo bar​dziej sto​no​wa​nej for​mie) nie od​czu​wał wiel​kiej sym​pa​tii ani sza​cun​ku do dru​gie​go męża June. Po​zo​sta​wał jed​nak w za​ży​ło​ści z mat​ką i dra​mat znik​nię​cia Au​ro​ry prze​ży​li jako rów​no​rzęd​ni part​ne​rzy, po​zna​jąc wspól​nie smak tej sa​mej roz​pa​czy i na​dziei, tych sa​- mych po​nu​rych prze​czuć, tych sa​mych nie koń​czą​cych się obaw. Rory była jed​ną z naj​- bar​dziej za​baw​nych i uro​czych dziew​czy​nek, ja​kie zna​łem: wul​ka​nem tu​pe​tu i bra​wu​ry, małą mą​dra​lą, nie​wy​czer​pa​nym źró​dłem spon​ta​nicz​no​ści i psot. Od​kąd mia​ła dwa lub trzy

lata, na​zy​wa​li​śmy ją z Edith „śmiesz​ką”, i do​ra​sta​ła w domu Wo​odów jako ro​dzin​ny bła​- zen, co​raz bar​dziej spryt​ny i nie​sfor​ny klaun. Tom był za​le​d​wie dwa lata od niej star​szy, za​wsze jed​nak nad nią czu​wał, a kie​dy ich oj​ciec od​szedł w siną dal, sama obec​ność bra​ta sta​no​wi​ła siłę sta​bi​li​zu​ją​cą w jej ży​ciu. Po​tem jed​nak Tom za​czął stu​dia, a Rory za​czę​ła sza​leć – naj​pierw ucie​kła do No​we​go Jor​ku, a póź​niej, po krót​kim po​jed​na​niu z mat​ką, uda​ła się w nie​zna​nym kie​run​ku. Przed owym uro​czy​stym obia​dem z oka​zji ukoń​cze​nia przez Toma stu​diów zdą​ży​ła uro​dzić nie​ślub​ne dziec​ko (có​recz​kę imie​niem Lucy), wró​cić do domu na do​sta​tecz​nie dłu​go, by wci​snąć dziec​ko mo​jej sio​strze, po czym znów się ulot​nić. Gdy June zmar​ła czter​na​ście mie​się​cy póź​niej, Tom po​in​for​mo​wał mnie na po​- grze​bie, że Au​ro​ra nie​daw​no wró​ci​ła po dziec​ko – i po dwóch dniach wy​je​cha​ła. Nie po​- ka​za​ła się na po​grze​bie mat​ki. Może i by przy​je​cha​ła, po​wie​dział Tom, ale nikt nie wie​- dział, jak się z nią skon​tak​to​wać. Po​mi​mo tych ro​dzin​nych za​wi​ro​wań, po​mi​mo iż stra​cił mat​kę w wie​ku za​le​d​wie dwu​- dzie​stu trzech lat, ni​g​dy nie wąt​pi​łem, że Tom wy​so​ko zaj​dzie. Z ty​lo​ma za​le​ta​mi był ska​- za​ny na suk​ces, miał zbyt so​lid​ną oso​bo​wość, by nie​prze​wi​dy​wal​ne wia​try przy​gnę​bie​nia i prze​ciw​no​ści losu mo​gły zwiać go z ob​ra​ne​go kur​su. Pod​czas po​grze​bu mat​ki, po​grą​żo​- ny w smut​ku, cho​dził oszo​ło​mio​ny i otę​pia​ły. Po​wi​nie​nem może dłu​żej z nim po​roz​ma​- wiać, sam jed​nak by​łem tak sko​ło​wa​ny i wstrzą​śnię​ty, że nie mo​głem za​ofe​ro​wać mu zbyt wie​le. Kil​ka uści​sków, kil​ka wspól​nie wy​la​nych łez i na tym ko​niec. Po po​grze​bie wró​cił do Ann Ar​bor i stra​ci​li​śmy ze sobą kon​takt. Za ten stan rze​czy winą obar​czam głów​nie sie​bie, lecz Tom był już na tyle do​ro​sły, że mógł prze​jąć ini​cja​ty​wę i gdy​by ze​chciał, skrob​nął​by do mnie kil​ka słów. A je​śli nie do mnie, to do swej sio​stry stry​jecz​nej Ra​chel, któ​ra wte​dy też miesz​ka​ła na Środ​ko​wym Za​cho​dzie, pra​cu​jąc nad dok​to​ra​tem w Chi​ca​go. Zna​li się od naj​młod​szych lat i za​wsze świet​nie się do​ga​dy​wa​li, lecz w jej stro​nę też nie wy​ko​nał żad​ne​go ge​stu. Z upły​wem lat od cza​su do cza​su do​ku​cza​ły mi tro​chę wy​rzu​ty su​mie​nia, sam jed​nak prze​cho​dzi​łem zły okres (pro​ble​my mał​żeń​skie, pro​ble​my zdro​wot​- ne, pro​ble​my fi​nan​so​we) i mia​łem zbyt wie​le na gło​wie, żeby czę​sto wra​cać my​śla​mi do jego oso​by. Ale kie​dy już o nim my​śla​łem, wy​obra​ża​łem so​bie, że robi po​stę​py w pra​cy na​uko​wej, sys​te​ma​tycz​nie wspi​na się po dra​bi​nie ka​rie​ry aka​de​mic​kiej. Gdy na​de​szła wio​sna 2000 roku, by​łem pe​wien, że za​cze​pił się na ja​kiejś pre​sti​żo​wej uczel​ni, uni​wer​sy​- te​cie w Ber​ke​ley lub na Co​lum​bii, jest mło​dą gwiaz​dą śro​do​wisk in​te​li​genc​kich i pi​sze wła​śnie dru​gą lub trze​cią książ​kę. Moż​na więc so​bie wy​obra​zić moje zdu​mie​nie, kie​dy w tam​to ma​jo​we, wtor​ko​we przed​po​łu​dnie wstą​pi​łem do Bri​ght​man’s At​tic i uj​rza​łem mego sio​strzeń​ca, któ​ry sie​dział za ladą i wy​da​wał klient​ce resz​tę. Na szczę​ście uj​rza​łem Toma, za​nim on uj​rzał mnie. Bóg je​den wie, ja​kie sło​wa nie​po​trzeb​nie by mi się wy​rwa​ły, gdy​bym nie miał tych dzie​się​ciu lub dwu​na​stu se​kund na otrzą​śnię​cie się z pierw​sze​go szo​ku. Mam tu na my​śli nie tyl​ko jego zdu​mie​wa​ją​cą obec​ność w tym miej​scu w roli zwy​czaj​ne​go sprze​daw​cy, lecz rów​- nież jego ra​dy​kal​nie zmie​nio​ną po​wierz​chow​ność. Tom ni​g​dy nie na​le​żał do chu​dziel​ców. Jego prze​kleń​stwem było gru​bo​ko​ści​ste chłop​skie cia​ło przy​go​to​wa​ne do dźwi​ga​nia du​- żych cię​ża​rów-ge​ne​tycz​ny po​da​ru​nek od nie​obec​ne​go ojca, pół​al​ko​ho​li​ka – ale mimo to, kie​dy wi​dzia​łem go po raz ostat​ni, wy​glą​dał cał​kiem nie​źle. Ow​szem, może i był nie​co za​- okrą​glo​ny, lecz rów​nież do​brze umię​śnio​ny i sil​ny, i po​ru​szał się sprę​ży​stym kro​kiem wy​- spor​to​wa​ne​go chło​pa​ka. Te​raz, sie​dem lat póź​niej, miał o do​brych pięt​na​ście ki​lo​gra​mów wię​cej i był praw​dzi​wym tłu​ścio​chem. Tuż pod dol​ną szczę​ką wy​rósł mu dru​gi pod​bró​dek

i na​wet dło​nie na​bra​ły tej spe​cy​ficz​nej pulch​no​ści, któ​rą za​zwy​czaj ko​ja​rzy się z hy​drau​li​- ka​mi w śred​nim wie​ku. Przed​sta​wiał sobą smut​ny wi​dok. Oczy sio​strzeń​ca stra​ci​ły daw​ny blask i ca​łym sobą uosa​biał prze​gra​ną. Gdy klient​ka za​pła​ci​ła za książ​kę, wśli​zgną​łem się na miej​sce, któ​re wła​śnie zwol​ni​ła, opar​łem dło​nie o ladę i po​chy​li​łem się do przo​du. Tom aku​rat w tym mo​men​cie pa​trzył w dół, szu​ka​jąc mo​ne​ty, któ​ra spa​dła na pod​ło​gę. Od​chrząk​ną​łem i rze​kłem: – Hej, Tom. Kopę lat. Sio​strze​niec pod​niósł wzrok. Po​cząt​ko​wo spra​wiał wra​że​nie cał​ko​wi​cie zdez​o​rien​to​- wa​ne​go, oba​wia​łem się więc, że mnie nie roz​po​znał. Ale chwi​lę póź​niej za​czął się uśmie​- chać i gdy uśmiech ten roz​lał się po twa​rzy, z ra​do​ścią skon​sta​to​wa​łem, że to ten sam uśmiech, któ​ry pa​mię​tam sprzed lat. Może i był nie​co za​bar​wio​ny me​lan​cho​lią, ale nie od​- mie​nił chło​pa​ka tak bar​dzo, jak się oba​wia​łem. – Wuj​ku! – za​wo​łał. – Co, do dia​bła, wu​jek robi w Bro​okly​nie? Za​nim zdo​ła​łem mu od​po​wie​dzieć, wy​sko​czył zza lady i chwy​cił mnie w ra​mio​na. Ze spo​rym zdzi​wie​niem po​czu​łem, że do oczu na​pły​wa​ją mi łzy.

POŻEGNANIE Z DWOREM Tego sa​me​go dnia za​bra​łem go na obiad do Co​smic Di​ner. Bo​ska Ma​ri​na po​da​ła nam ka​nap​ki z in​dy​kiem i mro​żo​ną kawę, a ja flir​to​wa​łem z nią nie​co od​waż​niej niż zwy​kle – być może chcia​łem za​im​po​no​wać To​mo​wi, a może po pro​stu by​łem w tak do​sko​na​łym na​- stro​ju. Nie zda​wa​łem so​bie spra​wy, jak bar​dzo tę​sk​ni​łem za moim Tom​ciem, a te​raz się oka​za​ło, że je​ste​śmy są​sia​da​mi… czy​sty zbieg oko​licz​no​ści spra​wił, że miesz​ka​my w od​- le​gło​ści za​le​d​wie dwóch prze​cznic od sie​bie w pra​sta​rym kró​le​stwie o na​zwie Bro​oklyn w No​wym Jor​ku. Po​wie​dział, że w an​ty​kwa​ria​cie Bri​ght​ma​na pra​cu​je od pię​ciu mie​się​cy, a nie wpa​dli​- śmy do​tąd na sie​bie, bo za​wsze ślę​czy na gó​rze, gdzie przy​go​to​wu​je co​mie​sięcz​ny ka​ta​log rzad​kich eg​zem​pla​rzy i rę​ko​pi​sów – ta sfe​ra dzia​łal​no​ści Har​ry’ego przy​no​si​ła dużo więk​- sze do​cho​dy niż han​del uży​wa​ny​mi książ​ka​mi na dole. Tom nie był sprze​daw​cą i ni​g​dy nie ob​słu​gi​wał kasy, ale aku​rat tego przed​po​łu​dnia sta​ły sprze​daw​ca miał umó​wio​ną wi​zy​- tę u le​ka​rza i Har​ry po​pro​sił Toma, żeby go za​stą​pił. Co do pra​cy, nie było się czym chwa​lić, kon​ty​nu​ował Tom, ale lep​sze to niż jaz​da na tak​sów​ce, a tym wła​śnie się pa​rał, od​kąd prze​rwał stu​dia dok​to​ranc​kie i wró​cił do No​we​- go Jor​ku. – Czy​li od kie​dy? – za​py​ta​łem, sta​ra​jąc się naj​le​piej, jak umia​łem, ukryć roz​cza​ro​wa​- nie. – Od dwóch i pół roku – od​parł. – Za​li​czy​łem wszyst​kie kur​sy i eg​za​mi​ny, ale moja pra​ca dok​tor​ska utknę​ła w mar​twym punk​cie. Prze​li​czy​łem się z si​ła​mi, wuj​ku. – Tom, daj so​bie spo​kój z tym „wuj​kiem”. Mów do mnie Na​than jak wszy​scy. Te​raz, kie​dy two​ja mat​ka nie żyje, nie czu​ję się już wuj​kiem. – W po​rząd​ku, Na​than. Ale wciąż je​steś moim wuj​kiem, czy ci się to po​do​ba czy nie. Cio​cia Edith chy​ba nie jest już moją cio​cią, ale na​wet je​śli zo​sta​ła prze​nie​sio​na do ka​te​go​- rii by​łych cioć, Ra​chel wciąż jest moją naj​bliż​szą ku​zyn​ką, a ty moim wuj​kiem. – Po pro​stu zwra​caj się do mnie po imie​niu, Tom. – Do​brze, wuj​ku, obie​cu​ję. Od tej pory za​wsze będę się do cie​bie zwra​cał po imie​niu. W za​mian chcę od cie​bie tego sa​me​go: mów do mnie Tom. Ko​niec z Tom​ciem, do​bra? To dla mnie tro​chę krę​pu​ją​ce. – Ale prze​cież za​wsze się tak do cie​bie zwra​ca​łem. Jesz​cze kie​dy by​łeś szkra​bem. – A ja za​wsze mó​wi​łem do cie​bie „wuj​ku”, tak? – Zgo​da. Pod​da​ję się. – Na​tha​nie, wkro​czy​li​śmy w nową erę. Po​stro​dzin​ną, po​stu​ni​wer​sy​tec​ką, post​prze​szło​- ścio​wą. – Post​prze​szło​ścio​wą?

– Li​czy się t e r a z . A tak​że p ó ź n i e j . Na​to​miast ko​niec z roz​pa​mię​ty​wa​niem tego, co było k i e d y ś . – Było mi​nę​ło, Tom. Daw​ny Tom​cio za​mknął oczy, od​chy​lił do tyłu gło​wę i prze​bił po​wie​trze pal​cem wska​- zu​ją​cym, jak gdy​by usi​ło​wał so​bie przy​po​mnieć coś, co wy​le​cia​ło mu z pa​mię​ci daw​no temu. Po czym ża​ło​śli​wym, niby te​atral​nym to​nem wy​re​cy​to​wał pierw​sze wer​sy Po​że​gna​- nia z dwo​rem Ra​le​igha: Jak sny ułud​ne pierz​chły me ra​do​ści, Ze szczę​ściem daw​nym na​de​szło roz​sta​nie; Mi​łość za​wio​dła, ro​zum w sła​bo​ści – Z ży​cia mi​nio​ne​go jeno smu​tek osta​nie.

CZYŚCIEC Nikt nie do​ra​sta z my​ślą, że jego prze​zna​cze​niem jest zo​stać tak​sów​ka​rzem, lecz w przy​pad​ku Toma pra​ca ta sta​no​wi​ła szcze​gól​nie bo​le​sną for​mę po​ku​ty, pew​ne​go ro​dza​ju la​ment po roz​wia​niu się jego naj​więk​szych am​bi​cji. Nie, ni​g​dy nie ocze​ki​wał od ży​cia wie​le, oka​za​ło się jed​nak, że owo „nie​wie​le”, na któ​re li​czył – chciał ukoń​czyć dok​to​rat, zna​leźć po​sa​dę w ja​kimś uni​wer​sy​tec​kim in​sty​tu​cie an​gli​sty​ki i spę​dzić na​stęp​ne czter​- dzie​ści, pięć​dzie​siąt lat, wy​kła​da​jąc i pi​sząc książ​ki – znaj​du​je się poza jego za​się​giem. Nie ma​rzył o ni​czym wię​cej, no może do​rzu​cił​by jesz​cze żonę, a z nią parę dzie​cia​ków. I choć ni​g​dy nie są​dził, że pro​si o zbyt wie​le, po trzech la​tach zma​ga​nia się z pra​cą dok​tor​- ską zro​zu​miał wresz​cie, że ni​g​dy jej nie na​pi​sze, nie po​tra​fi. A gdy​by na​wet po​tra​fił, trud​- no by​ło​by mu prze​ko​nać sa​me​go sie​bie, że war​to się temu po​świę​cać. Po​rzu​cił więc Ann Ar​bor i wró​cił do No​we​go Jor​ku, w wie​ku dwu​dzie​stu ośmiu lat skoń​czo​ny jako dok​to​- rant, nie ma​jąc po​ję​cia, do​kąd zmie​rza i co te​raz przy​nie​sie mu ży​cie. Po​cząt​ko​wo tak​sów​ka była je​dy​nie roz​wią​za​niem tym​cza​so​wym, chał​tu​rą, któ​ra po​- zwa​la​ła mu za​ro​bić na czynsz; jed​no​cze​śnie roz​glą​dał się za czymś in​nym. Po​szu​ki​wa​nia trwa​ły kil​ka ty​go​dni, lecz wszyst​kie eta​ty na​uczy​ciel​skie w pry​wat​nych szko​łach były po​- zaj​mo​wa​ne, a gdy już się przy​zwy​cza​ił do co​dzien​nej ha​rów​ki po dwa​na​ście go​dzin, za​- czę​ło bra​ko​wać mu mo​ty​wa​cji do po​lo​wa​nia na inną pra​cę. Tym​cza​so​wość za​czy​na​ła się prze​ra​dzać w coś sta​łe​go i cho​ciaż z jed​nej stro​ny wie​dział, że na wła​sne ży​cze​nie sta​cza się do pie​kła, z dru​giej uwa​żał, że być może ta pra​ca wyj​dzie mu ja​koś na do​bre, że je​śli skon​cen​tru​je się na tym, co robi i dla​cze​go, tak​sów​ka na​uczy go cze​goś, cze​go nie mógł​by się na​uczyć gdzie in​dziej. Nie do koń​ca wie​dział, czym mia​ły​by być te na​uki, lecz gdy krą​żył po uli​cach roz​kle​- ko​ta​nym żół​tym do​dge’em od pią​tej po po​łu​dniu do pią​tej rano sześć razy w ty​go​dniu, nie ule​ga​ło wąt​pli​wo​ści, że do​brze je so​bie przy​swo​ił. Mi​nu​sy tej pra​cy były tak oczy​wi​ste, tak wszech​obec​ne, tak przy​tła​cza​ją​ce, że gdy​by nie po​tra​fił ich igno​ro​wać, ska​zał​by się na ży​cie peł​ne go​ry​czy i nie koń​czą​cych się pre​ten​sji. Dłu​gie go​dzi​ny pra​cy, ni​ska pła​ca, fi​- zycz​ne nie​bez​pie​czeń​stwa, brak ru​chu – te wszyst​kie nie​do​god​no​ści sta​no​wi​ły w tym za​- wo​dzie pew​nik, a o ich zmia​nie moż​na było za​de​cy​do​wać w ta​kim sa​mym stop​niu jak o zmia​nie po​go​dy. He razy sły​szał w dzie​ciń​stwie te sło​wa wy​po​wia​da​ne przez mat​kę? „Na po​go​dę nie masz wpły​wu, Tom”, ma​wia​ła June, ma​jąc na my​śli to, że nie​któ​re rze​czy mu​- si​my za​ak​cep​to​wać ta​ki​mi, ja​kie są, nie mamy in​ne​go wy​bo​ru. Mały Tom ro​zu​miał tę za​- sa​dę, co nie po​wstrzy​my​wa​ło go od prze​kli​na​nia burz śnież​nych i zim​nych wia​trów, któ​re sma​ga​ły jego drob​ne, roz​dy​go​ta​ne dało. Te​raz znów pa​dał śnieg. Jego ży​cie za​mie​ni​ło się w je​den dłu​gi bój z ży​wio​ła​mi i je​śli kie​dy​kol​wiek miał po​wo​dy, żeby na​rze​kać na po​go​- dę, to wła​śnie te​raz. Ale Tom nie na​rze​kał. Nie uża​lał się nad sobą. Zna​lazł spo​sób oku​- pie​nia swej głu​po​ty i miał na​dzie​ję, że je​śli zdo​ła prze​brnąć przez to do​świad​cze​nie i się nie pod​da, może nie wszyst​ko jest jesz​cze dla nie​go stra​co​ne. Po​zo​sta​jąc przy pra​cy tak​- sów​ka​rza, nie sta​rał się na siłę do​szu​ki​wać po​zy​ty​wów w nie​sprzy​ja​ją​cej sy​tu​acji. Chciał, żeby coś za​czę​ło się dziać – i są​dził, że do​pó​ki nie zro​zu​mie, czym jest to „coś”, nie ma pra​wa oswo​bo​dzić się z na​rzu​co​nych so​bie pęt.

Miesz​kał w ka​wa​ler​ce na rogu Ósmej Alei i Trze​ciej Uli​cy, pod​na​ję​tej mu na dłu​żej przez przy​ja​cie​la, któ​ry wy​je​chał z No​we​go Jor​ku i pod​jął pra​cę w in​nym mie​ście, Pit​ts​- bur​ghu lub Plat​ts​bur​ghu, Tom ni​g​dy nie pa​mię​tał, w któ​rym. Była to ob​skur​na jed​no​po​ko​- jo​wa klit​ka z me​ta​lo​wym prysz​ni​cem w ła​zien​ce, dwo​ma okna​mi wy​cho​dzą​cy​mi na ce​- gla​ny mur i ma​ciu​peń​ką kuch​nią wy​po​sa​żo​ną w małą lo​dów​kę i dwu​pal​ni​ko​wą ku​chen​kę ga​zo​wą. Je​den re​gał na książ​ki, je​den fo​tel, je​den stół i je​den ma​te​rac na pod​ło​dze. Ni​g​dy nie miesz​kał w tak mi​nia​tu​ro​wym lo​kum, ale za spra​wą czyn​szu na sta​łym po​zio​mie czte​- ry​stu dwu​dzie​stu sied​miu do​la​rów mie​sięcz​nie cie​szył się, że je ma. Zresz​tą w pierw​szym roku po prze​pro​wadz​ce nie spę​dzał tam zbyt wie​le cza​su. Za​zwy​czaj krą​żył po mie​ście, od​wie​dzał sta​rych zna​jo​mych ze szko​ły i stu​diów, któ​rzy wy​lą​do​wa​li w No​wym Jor​ku, za​po​zna​wał no​wych lu​dzi po​przez sta​rych zna​jo​mych, trwo​nił pie​nią​dze w ba​rach, uma​- wiał się z ko​bie​ta​mi, je​śli nada​rza​ła się taka spo​sob​ność, i ogól​nie rzecz bio​rąc, usi​ło​wał zbu​do​wać so​bie nowe ży​cie… lub coś, co ży​cie przy​po​mi​na​ło. Naj​czę​ściej jed​nak pró​by na​wią​za​nia sto​sun​ków to​wa​rzy​skich koń​czy​ły się bo​le​sną ci​szą. Jego daw​ni przy​ja​cie​le, któ​rzy za​pa​mię​ta​li go jako świet​ne​go stu​den​ta i nie​sa​mo​wi​cie bły​sko​tli​we​go roz​mów​cę, byli prze​ra​że​ni tym, co się z nim sta​ło. Tom wy​padł z gro​na wy​brań​ców losu, a jego de​- gra​da​cja naj​wy​raź​niej pod​ko​py​wa​ła ich wia​rę w sie​bie, na​pa​wa​ła ich pe​sy​mi​zmem co do wła​snych ży​cio​wych per​spek​tyw. Na do​miar złe​go Tom przy​tył i jego daw​na pulch​ność gra​ni​czy​ła te​raz z że​nu​ją​cą oty​ło​ścią, na​to​miast jesz​cze bar​dziej nie​po​ko​ił ich fakt, że Tom nie ma żad​nych pla​nów, że ni​g​dy nie mówi o tymi, jak za​mie​rza na​pra​wić wy​rzą​dzo​- ną so​bie krzyw​dę i sta​nąć zno​wu na nogi. Kie​dy wspo​mi​nał o swym no​wym za​ję​ciu, po​- słu​gi​wał się dziw​ny​mi, nie​mal re​li​gij​ny​mi okre​śle​nia​mi, spe​ku​lo​wał na te​mat ta​kich kwe​- stii, jak siła du​cho​wa i po​szu​ki​wa​nie wła​snej dro​gi po​przez cier​pli​wość i po​ko​rę, czym pe​szył ich i spra​wiał, że wier​ci​li się w fo​te​lach. Nowa pra​ca by​naj​mniej nie przy​tę​pi​ła in​- te​li​gen​cji Toma, lecz nikt już nie chciał słu​chać, co ma do po​wie​dze​nia, a zwłasz​cza ko​- bie​ty, któ​re spo​dzie​wa​ły się po mło​dych męż​czy​znach śmia​łych po​my​słów i spryt​nych pla​nów pod​bi​cia świa​ta. Swy​mi wąt​pli​wo​ścia​mi i re​flek​sja​mi, nie​ja​sny​mi wy​wo​da​mi na te​mat na​tu​ry rze​czy oraz nie​pew​nym gło​sem zra​żał je do sie​bie. Trud​ny do prze​łknię​cia był już sam fakt, że za​ra​bia na ży​cie jako tak​sów​karz, ale tak​sów​karz-fi​lo​zof ubra​ny w woj​sko​we ciu​chy, na do​da​tek z prze​ro​śnię​tym ban​dzio​chem – tego było już za wie​le. Tom był sym​pa​tycz​nym fa​ce​tem, oczy​wi​ście, i w ni​kim nie wzbu​dzał szcze​rej awer​sji, lecz nie bra​no go pod uwa​gę jako kan​dy​da​ta na męża czy choć​by ko​goś, z kim moż​na prze​żyć sza​- lo​ny ro​mans. Za​czął co​raz bar​dziej od​su​wać się od lu​dzi. Mi​nął ko​lej​ny rok i jego izo​la​cja to​wa​rzy​- ska za​szła tak da​le​ko, że trzy​dzie​ste uro​dzi​ny Tom spę​dził sa​mot​nie. Praw​dę mó​wiąc, za​- po​mniał o swo​ich uro​dzi​nach, a po​nie​waż nikt nie za​dzwo​nił z ży​cze​nia​mi, przy​po​mniał so​bie o nich do​pie​ro o dru​giej w nocy. Był aku​rat gdzieś w Qu​eens, wy​sa​dził wła​śnie dwój​kę pi​ja​nych biz​nes​me​nów przy lo​ka​lu ze strip​ti​zem o na​zwie Ogród Roz​ko​szy Ziem​- skich, i aby uczcić roz​po​czę​cie czwar​te​go dzie​się​cio​le​cia swej eg​zy​sten​cji, pod​je​chał do Me​tro​po​li​tan Di​ner na Nor​thern Bo​ule​vard, usiadł przy ba​rze i za​mó​wił so​bie cze​ko​la​do​- wy kok​tajl mlecz​ny, dwa ham​bur​ge​ry i ta​lerz fry​tek. Gdy​by nie Har​ry Bri​ght​man, nie wia​do​mo, jak dłu​go prze​by​wał​by w tym czyść​cu. An​- ty​kwa​riat Har​ry’ego znaj​do​wał się przy Siód​mej Alei, za​le​d​wie kil​ka prze​cznic od miej​- sca, gdzie miesz​kał Tom, i wi​zy​ty w Bri​ght​man’s At​tic z cza​sem sta​ły się re​gu​lar​nym punk​tem jego roz​kła​du dnia. Rzad​ko coś ku​po​wał, lu​bił jed​nak przed pra​cą spę​dzić go​dzi​-

nę lub pół na wer​to​wa​niu uży​wa​nych ksią​żek na par​te​rze. Na pół​ki wci​śnię​to tam ty​sią​ce to​mów – wszyst​ko, od słow​ni​ków z daw​no wy​czer​pa​nych na​kła​dów do za​po​mnia​nych be​- st​sel​le​rów i opra​wio​nych w skó​rę dzieł Szek​spi​ra – i Tom za​wsze czuł się swoj​sko w tym pa​pie​ro​wym mau​zo​leum, kart​ku​jąc ster​ty po​rzu​co​nych ksią​żek i wdy​cha​jąc woń sta​ro​ści oraz ku​rzu. Pod​czas jed​nej z pierw​szych wi​zyt za​dał Har​ry’emu py​ta​nie o pew​ną bio​gra​fię Kaf​ki i wy​wią​za​ła się mię​dzy nimi dłuż​sza roz​mo​wa. Była to pierw​sza z wie​lu po​ga​wę​- dek, któ​re so​bie ucię​li, i choć Har​ry’ego nie za​wsze moż​na było za​stać w an​ty​kwa​ria​cie, gdy Tom tam za​glą​dał (więk​szość cza​su spę​dzał na gó​rze), w ko​lej​nych mie​sią​cach roz​- ma​wia​li ze sobą na tyle czę​sto, że Har​ry do​wie​dział się, skąd Tom po​cho​dzi, usły​szał, o czym trak​to​wa​ła jego nie ukoń​czo​na pra​ca dok​tor​ska (o Cla​rel, roz​wle​kłym i nie​straw​nym po​ema​cie epic​kim Me​lvil​le’a), i prze​tra​wił fakt, że Toma nie in​te​re​su​je seks z męż​czy​zna​- mi. Mimo tego ostat​nie​go roz​cza​ro​wa​nia Har​ry dość szyb​ko się zo​rien​to​wał, że Tom był​- by do​sko​na​łym asy​sten​tem, któ​ry po​mógł​by mu w dzia​łal​no​ści pro​wa​dzo​nej na pię​trze – ob​ro​cie bi​blio​fil​ski​mi ra​ry​ta​sa​mi i rę​ko​pi​sa​mi. Gdy już raz za​pro​po​no​wał mu pra​cę, póź​- niej po​na​wiał pro​po​zy​cję wie​lo​krot​nie, ale choć Tom cią​gle od​ma​wiał, Har​ry nie tra​cił na​- dziei, że pew​ne​go dnia uzy​ska jego zgo​dę. Ro​zu​miał, że Tom znaj​du​je się w sta​nie hi​ber​- na​cji, wal​czy na oślep z czar​nym anio​łem roz​pa​czy i że w koń​cu sy​tu​acja się zmie​ni. Miał co do tego pew​ność, na​wet je​śli sam Tom jesz​cze o tym nie wie​dział – gdy jed​nak się do​- wie, cały ten tak​sów​ko​wy cyrk na​tych​miast pój​dzie w od​staw​kę. Tom lu​bił roz​ma​wiać z Har​rym, po​nie​waż Har​ry był oso​bą tak za​baw​ną i bez​po​śred​nią, tak wy​ga​da​ną i peł​ną tylu zdu​mie​wa​ją​cych sprzecz​no​ści, że ni​g​dy nie było wia​do​mo, co się usły​szy, gdy otwo​rzy usta. Pa​trząc na nie​go, moż​na by po​my​śleć, że jest jed​ną z wie​lu pod​sta​rza​łych, no​wo​jor​skich ciot. Cała jego ze​wnętrz​na otocz​ka była ob​li​czo​na na osią​- gnię​cie tego efek​tu – far​bo​wa​ne wło​sy i brwi, je​dwab​ne fu​la​ry, że​glar​skie ma​ry​nar​ki i ge​- ju​ją​cy spo​sób mó​wie​nia – ale przy nie​co bliż​szym po​zna​niu Har​ry oka​zał się prze​ni​kli​- wym i wy​ma​ga​ją​cym roz​mów​cą. Było coś pro​wo​ka​cyj​ne​go w spo​so​bie, w jaki bom​bar​do​- wał cię sło​wa​mi; jego szyb​ki, ofen​syw​ny in​te​lekt spra​wiał, że chcia​ło się udzie​lać tyl​ko do​brych od​po​wie​dzi, gdy za​czy​nał mio​tać te swo​je pod​chwy​tli​we, nad​to oso​bi​ste py​ta​nia. Nie wy​star​czy​ło tyl​ko od​po​wie​dzieć. W swo​ich sło​wach mu​sia​łeś za​wrzeć ja​kąś iskrę, coś bły​sko​tli​we​go, co świad​czy​ło​by o tym, że nie je​steś jesz​cze jed​nym pół​głów​kiem wlo​ką​- cym się przez ży​cie. A po​nie​waż tak mniej wię​cej Tom po​strze​gał wte​dy sie​bie, tym więk​- szych mu​siał do​kła​dać sta​rań, żeby w roz​mo​wach z Har​rym nie dać się za​pę​dzić w kozi róg. Te sta​ra​nia były tym, co naj​bar​dziej cią​gnę​ło go do ich roz​mów. Tom lu​bił sy​tu​acje, gdy mu​siał my​śleć szyb​ko, i spo​strzegł, że ko​niecz​ność pro​wa​dze​nia umy​słu nie zna​ny​mi do​tąd ścież​ka​mi, zmu​sza​nie go do pra​cy na naj​wyż​szych ob​ro​tach, dzia​ła na nie​go ożyw​- czo. Po trzech lub czte​rech mie​sią​cach od ich pierw​szej po​ga​węd​ki – kie​dy jesz​cze le​d​wo się zna​li, nie mó​wiąc już o przy​jaź​ni czy współ​pra​cy – Tom zdał so​bie spra​wę, że ze wszyst​kich zna​nych mu w No​wym Jor​ku osób z ni​kim nie roz​ma​wia tak otwar​cie jak z Har​rym Bri​ght​ma​nem. A jed​nak Tom na​dal od​ma​wiał Har​ry’emu. Przez po​nad sześć mie​się​cy zby​wał pro​po​- zy​cje an​ty​kwa​riu​sza i w tym cza​sie wy​my​ślił tyle róż​nych wy​mó​wek, przed​sta​wił tyle róż​nych ar​gu​men​tów, dla​cze​go Har​ry po​wi​nien po​szu​kać so​bie ko​goś in​ne​go, że jego opór stał się mię​dzy nimi te​ma​tem żar​tów. Po​cząt​ko​wo Tom za​cie​kle bro​nił za​let swej obec​nej pro​fe​sji, for​mu​łu​jąc na po​cze​ka​niu wy​myśl​ne teo​rie o on​to​lo​gicz​nej war​to​ści ży​- cia ta​ry​fia​rza.

– Sta​no​wi bez​po​śred​nią dro​gę do bez​kształt​no​ści bytu – ma​wiał, z tru​dem po​wścią​ga​- jąc uśmiech, gdy na​śla​do​wał żar​gon swej aka​de​mic​kiej prze​szło​ści – je​dy​ną w swo​im ro​- dza​ju bra​mę do cha​otycz​nych pod​struk​tur wszech​świa​ta. Jeź​dzisz po mie​ście całą noc i ni​- g​dy nie wiesz, gdzie za chwi​lę tra​fisz. Klient wsia​da z tyłu, mówi ci, że​byś po​je​chał tam a tam, i je​dziesz. Ri​ver​da​le, Fort Gre​ene, Mur​ray Hill, Far Roc​ka​way, ciem​na stro​na księ​ży​- ca. Każ​dy ad​res jest nie​wia​do​mą, każ​dą de​cy​zją rzą​dzi śle​py los. Pły​niesz, la​wi​ru​jesz uli​- ca​mi, do​cie​rasz tam jak naj​szyb​ciej, ale tak na​praw​dę nie masz nic do po​wie​dze​nia. Je​steś za​baw​ką bo​gów, nie masz wła​snej woli. Je​steś tam z jed​ne​go po​wo​du: masz speł​niać ka​- pry​sy in​nych lu​dzi. – I to ja​kie ka​pry​sy – ma​wiał Har​ry ze zło​śli​wym bły​skiem w oku – ja​kie to mu​szą być nie​przy​zwo​ite ka​pry​sy. Na​pa​trzy​łeś się pew​nie na nie​jed​no w tym swo​im lu​ster​ku, co? – Wi​dzia​łem wszyst​ko, Har​ry, wszyst​ko, co tyl​ko moż​na. Ma​stur​ba​cję, cu​dzo​łó​stwo, wszel​kie for​my odu​rze​nia. Rzy​gi i sper​mę, gów​na i siki, krew i łzy. Tyl​ne sie​dze​nie mo​jej tak​sów​ki w swo​im cza​sie za​pa​sku​dzi​ły wszyst​kie ludz​- kie pły​ny. – A kto to wszyst​ko sprzą​ta? – Ja. Taka pra​ca. – Cóż, pa​mię​taj tyl​ko, mło​dy czło​wie​ku – ma​wiał Har​ry, przy​ci​ska​jąc wierzch dło​ni do czo​ła w ge​ście mdle​ją​cej diwy – kie​dy przyj​dziesz pra​co​wać do mnie, prze​ko​nasz się, że książ​ki nie krwa​wią. A już na pew​no nie ro​bią pod sie​bie. – Są też miłe chwi​le – do​da​wał Tom, nie chcąc po​zo​sta​wić Har​ry’emu ostat​nie​go sło​- wa. – Nie​za​po​mnia​ne chwi​le ła​ski, drob​ne unie​sie​nia, nie​spo​dzie​wa​ne cuda. Su​niesz przez Ti​mes Squ​are o wpół do czwar​tej nad ra​nem, pu​sto, i na​gle je​steś sam w cen​trum świa​ta, a świa​tła neo​nów spły​wa​ją na cie​bie z nie​ba ze wszyst​kich stron. Albo wci​skasz gaz i przy​spie​szasz do stu dwu​dzie​stu na Belt Par​kway tuż przed świ​tem, wdy​cha​jąc za​- pach oce​anu, któ​ry wpa​da przez otwar​te okno. Albo prze​jeż​dżasz Mo​stem Bro​okliń​skim w chwi​li, gdy wscho​dzi księ​życ w peł​ni, wi​dzisz tyl​ko tę ja​sną żół​tą tar​czę, tak wiel​ką, że za​czy​nasz się bać, za​po​mi​nasz wte​dy, że miesz​kasz na Zie​mi, i wy​obra​żasz so​bie, że fru​- niesz, że tak​sów​ka ma skrzy​dła, a ty pły​niesz w prze​stwo​rzach. Żad​na książ​ka nie da ci ta​- kich do​świad​czeń. Mó​wię o praw​dzi​wej trans​cen​den​cji, Har​ry. O opusz​cze​niu cia​ła i wej​- ściu w peł​nię i gę​stość świa​ta. – Nie trze​ba do tego jeź​dzić na tak​sów​ce, mój chłop​cze. Wy​star​czy każ​da sta​ra bry​ka. – Nie, jest jed​nak róż​ni​ca. W przy​pad​ku zwy​kłe​go sa​mo​cho​du tra​ci się efekt mo​zo​łu, któ​ry ma fun​da​men​tal​ne zna​cze​nie dla ca​łe​go do​świad​cze​nia. Wy​czer​pa​nie, nuda, ogłu​- pia​ją​ca jed​no​staj​ność. Po czym na​gle, nie​spo​dzie​wa​nie, prze​ży​wasz małą eks​plo​zję wol​- no​ści, kil​ka chwil au​ten​tycz​ne​go, peł​ne​go bło​go​sta​nu. Trze​ba jed​nak za nie za​pła​cić. Bez mo​zo​łu nie ma bło​go​sta​nu. Tom nie miał po​ję​cia, dla​cze​go tak się opie​rał Har​ry’emu. Nie wie​rzył na​wet w jed​ną dzie​sią​tą tego, o czym go prze​ko​ny​wał, ale za każ​dym ra​zem, gdy wy​pły​wał te​mat zmia​ny pra​cy, za​pie​rał się i za​czy​nał sy​pać z rę​ka​wa nie​do​rzecz​ny​mi kontr​ar​gu​men​ta​mi i wy​- mów​ka​mi. Tom wie​dział, że je​śli po​dej​mie pra​cę u Har​ry’ego, do​brze na tym wyj​dzie, choć po​sa​da asy​sten​ta an​ty​kwa​riu​sza nie była ja​kąś wiel​ce eks​cy​tu​ją​cą per​spek​ty​wą, nie o

tym my​ślał, ma​rząc o cał​ko​wi​tej od​mia​nie swe​go żyda. Krok ten wy​da​wał mu się zbyt mały, zmia​na zbyt bła​ha, by mógł się nią za​do​wo​lić, stra​ciw​szy tak wie​le. Dla​te​go umi​zgi wciąż trwa​ły i im bar​dziej Tom gar​dził swo​ją pra​cą, z tym więk​szym upo​rem bro​nił swej bier​no​ści; a im bar​dziej sta​wał się bier​ny, tym bar​dziej gar​dził sobą. Trzy​dzie​ste uro​dzi​ny spę​dzo​ne w tak ża​ło​snych oko​licz​no​ściach nie​co nim wstrzą​snę​ły, lecz nie dość sil​nie, żeby zmo​bi​li​zo​wać go do dzia​ła​nia, i cho​ciaż po​si​łek przy ba​rze Me​tro​po​li​tan Di​ner za​- koń​czył się po​sta​no​wie​niem, że znaj​dzie nową pra​cę nie póź​niej niż w cią​gu mie​sią​ca, mie​siąc mi​nął, a Tom wciąż pra​co​wał dla kor​po​ra​cji 3-D. Za​wsze za​sta​na​wiał się, co się kry​je za tymi trze​ma li​te​ra​mi „D”, i te​raz chy​ba już wie​dział. De​pre​sja, de​spe​ra​cja, dez​in​- te​gra​cja. Oznaj​mił Har​ry’emu, że roz​wa​ży jego pro​po​zy​cję, po czym jak zwy​kle nic nie zro​bił. Gdy​by nie beł​ko​czą​cy nar​ko​man, któ​ry pew​nej lo​do​wa​tej stycz​nio​wej nocy wła​do​- wał mu lufę w gar​dło na rogu Czwar​tej Uli​cy i Alei B, kto wie, jak dłu​go trwał​by ten im​- pas. Lecz Tom wresz​cie przej​rzał na oczy i kie​dy na​stęp​ne​go dnia rano wszedł do an​ty​- kwa​ria​tu Har​ry’ego i oświad​czył, że po​sta​no​wił pod​jąć u nie​go pra​cę, jego ka​rie​ra tak​sia​- rza na​le​ża​ła już do prze​szło​ści. – Mam trzy​dzie​ści lat – zwró​cił się do no​we​go sze​fa – i pra​wie dwa​dzie​ścia kilo nad​- wa​gi. Nie spa​łem z ko​bie​tą od po​nad roku, a przez ostat​nie dwa​na​ście dni śni​ły mi się kor​- ki w dwu​na​stu róż​nych czę​ściach mia​sta. Może się mylę, ale chy​ba je​stem go​tów na zmia​- ny.

MUR PADA – Lak oto Tom za​czął pra​co​wać dla Har​ry’ego Bri​ght​ma​na, nie wie​dząc wca​le, że Har​- ry Bri​ght​man nie ist​nie​je. Na​zwi​sko Bri​ght​man było tyl​ko na​zwi​skiem, ni​czym wię​cej, na​to​miast ży​cie z nim zwią​za​ne ni​g​dy nie zo​sta​ło prze​ży​te. Co wca​le nie prze​szka​dza​ło Har​ry’emu w snu​ciu opo​wie​ści o prze​szło​ści, a po​nie​waż owa prze​szłość zo​sta​ła zmy​ślo​- na, nie​mal wszyst​ko, co Tom wie​dział o Har​rym, było fik​cją. Dzie​ciń​stwo w San Fran​ci​- sco z bry​lu​ją​cą w to​wa​rzy​stwie mat​ką i oj​cem-le​ka​rzem: buj​da. Uni​wer​sy​tet Exe​ter and Brown: buj​da. Wy​dzie​dzi​cze​nie i uciecz​ka do Gre​en​wich Vil​la​ge la​tem 1954: buj​da. Lata wę​dró​wek po Eu​ro​pie: buj​da. Har​ry po​cho​dził z Buf​fa​lo w sta​nie Nowy Jork, ni​g​dy nie był ma​la​rzem w Rzy​mie, ni​g​dy nie pro​wa​dził te​atru w Lon​dy​nie, ni​g​dy nie był kon​sul​tan​- tem domu au​kcyj​ne​go w Pa​ry​żu. Jego ro​dzi​na utrzy​my​wa​ła się wy​łącz​nie z co​ty​go​dnio​- wej wy​pła​ty ojca, sor​to​wa​cza pra​cu​ją​ce​go na po​czcie głów​nej, i kie​dy Har​ry wy​je​chał z Buf​fa​lo w wie​ku osiem​na​stu lat, wca​le nie wy​bie​rał się na stu​dia, tyl​ko po​sta​no​wił się za​- cią​gnąć do ma​ry​nar​ki. Po za​koń​cze​niu służ​by czte​ry lata póź​niej zdo​był tro​chę stu​denc​- kich szli​fów – na Uni​wer​sy​te​cie De Paul w Chi​ca​go – lecz czuł, że jest za sta​ry na stu​dio​- wa​nie, i po trzech se​me​strach dał za wy​gra​ną. Zo​stał jed​nak w Chi​ca​go i hi​sto​ria o tym, jak to prze​niósł się do No​we​go Jor​ku przed dzie​wię​ciu laty, padł​szy ofia​rą oszu​stwa na lon​dyń​skiej gieł​dzie, była ko​lej​ną wy​my​ślo​ną prze​zeń ba​jecz​ką. Praw​dą było, że prze​by​- wał w No​wym Jor​ku od dzie​wię​ciu lat, po​dob​nie jak to, że gdy tu przy​je​chał, nie miał naj​- mniej​sze​go po​ję​cia o tym, jak się han​dlu​je książ​ka​mi. Lecz wte​dy nie na​zy​wał się Har​ry Bri​ght​man; na​zy​wał się Har​ry Dun​kel. I nie przy​je​- chał do No​we​go Jor​ku z Lon​dy​nu. Przy​le​ciał z lot​ni​ska O’Hare, a przez po​przed​nie dwa i pół roku ko​re​spon​den​cję do nie​- go kie​ro​wa​no na ad​res fe​de​ral​ne​go za​kła​du kar​ne​go w Jo​liet w sta​nie Il​li​no​is. To by tłu​ma​czy​ło nie​chęć Har​ry’ego do mó​wie​nia praw​dy. Roz​po​czy​na​nie ży​cia na nowo w wie​ku pięć​dzie​się​ciu sied​miu lat nie na​le​ży do za​dań ła​twych, a kie​dy je​dy​ny​mi atu​ta​mi czło​wie​ka są mózg w gło​wie i ję​zyk w gę​bie, musi się do​brze za​sta​no​wić, nim zde​cy​du​je się tę gębę otwo​rzyć i za​cznie mó​wić. Har​ry nie wsty​dził się tego, co zro​bił (miał pe​cha i wpadł, to wszyst​ko, a od kie​dy pech jest prze​stęp​stwem?), lecz z pew​no​ścią nie miał za​mia​ru o tym opo​wia​dać. Pra​co​wał zbyt cięż​ko i zbyt dłu​go nad wy​kre​owa​niem ma​łe​go świat​ka, w któ​rym te​raz żył, i nie miał ocho​ty ni​ko​mu wy​ja​wiać, ile wy​cier​piał. Dla​te​go też trzy​mał Toma w nie​świa​do​mo​ści co do swych po​czy​nań w Chi​ca​go – nie wspo​mniał ani o by​łej żo​nie, ani o trzy​dzie​sto​jed​no​let​niej cór​ce, ani o ga​le​rii na Mi​chi​gan Ave​nue, któ​rą pro​wa​dził przez dzie​więt​na​ście lat. Gdy​by Tom wie​dział o jego szwin​dlu i po​by​cie w wię​zie​niu, czy mimo wszyst​ko przy​jął​by za​pro​po​no​wa​ną przez Har​ry’ego pra​- cę? Być może. Ale z dru​giej stro​ny – może nie. Har​ry nie mógł mieć co do tego pew​no​ści i dla​te​go za​ci​snął zęby i nie pi​snął słów​ka. Wtem pew​ne​go desz​czo​we​go przed​po​łu​dnia na po​cząt​ku kwiet​nia, nie​speł​na mie​siąc po mo​jej prze​pro​wadz​ce, czy​li ja​kieś trzy i pół mie​sią​ca po roz​po​czę​ciu przez Toma pra​cy w an​ty​kwa​ria​cie Bri​ght​ma​na, wiel​ki mur ta​jem​ni​cy ru​nął.

Za​czę​ło się od nie​za​po​wie​dzia​nej wi​zy​ty cór​ki Har​ry’ego. Tom aku​rat był na dole, kie​- dy we​szła do skle​pu, prze​mo​czo​na do su​chej nit​ki, z ubra​niem i wło​sa​mi ocie​ka​ją​cy​mi wodą, dziw​na, roz​mam​ła​na isto​ta o roz​bie​ga​nych oczach, roz​ta​cza​ją​ca wo​kół sie​bie obrzy​dli​wy, draż​nią​cy za​pach. Tom roz​po​znał w nim woń od daw​na nie my​te​go cia​ła, za​- pach sza​leń​stwa. – Chcę się wi​dzieć z oj​cem – za​żą​da​ła, krzy​żu​jąc ra​mio​na i chwy​ta​jąc łok​cie trzę​są​cy​- mi się, po​pla​mio​ny​mi od ni​ko​ty​ny pal​ca​mi. Nic nie wie​dząc o daw​nym ży​ciu Har​ry’ego, Tom nie miał po​ję​cia, o czym ona mówi. – Mu​sia​ło się pani coś po​my​lić – rzekł. – Non​sens – od​pa​li​ła, na​gle oży​wio​na i roz​złosz​czo​na nie na żar​ty. – Je​stem Flo​ra! – Flo​ra… – po​wtó​rzył Tom. – Zda​je się, że tra​fi​ła pani pod zły ad​res. – Wiesz, że mogę cię ka​zać aresz​to​wać? Jak masz na imię? – Tom – po​wie​dział. – Oczy​wi​ście. Tom Wood. Wiem o to​bie wszyst​ko. W po​ło​wie mo​jej ży​cio​wej dro​gi zgu​bi​łam się w ciem​nym le​sie. Ale co ty mo​żesz o tym wie​dzieć? Je​steś jed​nym z tych, któ​rzy pa​trzą na drze​wa i nie wi​dzą lasu. – Pro​szę po​słu​chać – Tom mó​wił do niej ła​god​nym, po​jed​naw​czym to​nem. – Może i pani wie, kim je​stem, ale ja nie mogę pani po​móc. – Ko​leś, nie wner​wiaj mnie. Nie zgry​waj głu​pie​go, do​bra? Przy​szłam zo​ba​czyć się z oj​cem i chcę się z nim wi​dzieć w t e j c h w i l i ! – Zda​je się, że wy​szedł – od​pa​ro​wał Tom, rap​tow​nie zmie​nia​jąc tak​ty​kę. – Aku​rat, bo uwie​rzę. Sta​ry oszust miesz​ka na gó​rze. Co, my​ślisz, że masz z kre​tyn​ką do czy​nie​nia? Flo​ra prze​su​nę​ła pal​ca​mi po mo​krych wło​sach, roz​chla​pu​jąc kro​ple na stos nowo na​by​- tych ksią​żek, któ​ry le​żał na sto​le przy la​dzie. Po czym, za​no​sząc się od kasz​lu, wy​cią​gnę​ła z kie​sze​ni po​dar​tej, luź​nej su​kien​ki pacz​kę Marl​bo​ro. Za​pa​liw​szy pa​pie​ro​sa, rzu​ci​ła pło​ną​- cą za​pał​kę na pod​ło​gę. Tom nie po​ka​zał po so​bie zdzi​wie​nia i spo​koj​nie zga​sił ją bu​tem. Da​ro​wał so​bie po​ucza​nie jej, że w an​ty​kwa​ria​cie pa​le​nie jest za​bro​nio​ne. – O kim my wła​ści​wie roz​ma​wia​my? – za​py​tał. – Jak to, o kim? O Har​rym Dun​ke​lu. – Dun​ke​lu? – Na wy​pa​dek gdy​byś nie wie​dział, „dun​kel zna​czy „mrocz​ny”. Mój oj​ciec jest mrocz​- nym czło​wie​kiem i miesz​ka w ciem​nym le​sie. Niby się te​raz wy​bie​lił, ale to tyl​ko jed​na z jego sztu​czek. Na​dal jest mrocz​ny. I za​wsze taki bę​dzie… aż do dnia, w któ​rym umrze.

SZOKUJĄCE REWELACJE Na​mó​wie​nie Flo​ry do po​now​ne​go przyj​mo​wa​nia le​ków za​ję​ło Har​ry’emu trzy doby, na​to​miast na​kło​nie​nie jej do po​wro​tu do mat​ki do Chi​ca​go – cały ty​dzień. Dzień po jej wy​jeź​dzie Har​ry za​pro​sił Toma na ko​la​cję w Mike & Tony’s Ste​ak Ho​use przy Pią​tej Alei i po raz pierw​szy od wyj​ścia z wię​zie​nia dzie​więć lat wcze​śniej ujaw​nił praw​dę o swej prze​szło​ści – całą bru​tal​ną, nie​do​rzecz​ną hi​sto​rię zmar​no​wa​ne​go ży​cia – na prze​mian śmie​jąc się i szlo​cha​jąc, gdy zwie​rzał się zdu​mio​ne​mu asy​sten​to​wi. Ka​rie​rę w Chi​ca​go roz​po​czy​nał jako sprze​daw​ca na sto​isku per​fu​me​ryj​nym domu to​- wa​ro​we​go Mar​shall Field’s. Po dwóch la​tach awan​so​wał na nie​co bar​dziej re​pre​zen​ta​cyj​- ne sta​no​wi​sko asy​sten​ta de​ko​ra​to​ra wy​staw i nie​wąt​pli​wie na tym eta​pie by się za​trzy​mał, gdy​by nie prze​dziw​ny zwią​zek z Bet​te (czy​taj: „bet”) Do​mbrow​ski, naj​młod​szą cór​ką mu​- ti​mi​lio​ne​ra Kar​la Do​mbrow​skie​go, po​wszech​nie zwa​ne​go „Pie​lu​cho​wym Ma​gna​tem Środ​ko​we​go Za​cho​du”. Ga​le​ria sztu​ki, któ​rą Har​ry otwo​rzył rok póź​niej, po​wsta​ła wy​- łącz​nie za pie​nią​dze Bet​te, ale mimo iż pie​nią​dze te za​pew​ni​ły mu wy​go​dy i po​zy​cję spo​- łecz​ną, o ja​kich do​tąd na​wet mu się nie śni​ło, błę​dem by​ło​by są​dzić, że oże​nił się z nią tyl​ko dla jej ma​jąt​ku albo że wkro​czył w nowe ży​cie, uda​jąc ko​goś in​ne​go. Za​wsze był z nią ab​so​lut​nie szcze​ry w kwe​stii swych skłon​no​ści sek​su​al​nych, lecz Bet​te i tak uwa​ża​ła Har​ry’ego za naj​bar​dziej atrak​cyj​ne​go męż​czy​znę, ja​kie​go zna​ła. Mia​ła już wte​dy oko​ło trzy​dzie​stu pię​ciu lat, była brzyd​ką, nie​do​świad​czo​ną ko​bie​tą szyb​ko zmie​rza​ją​cą ku nie​- uchron​ne​mu sta​ro​pa​nień​stwu i wie​dzia​ła, że je​śli nie na​rzu​ci swej woli Har​ry’emu, resz​tę dni przyj​dzie jej prze​żyć w domu ojca jako obiekt po​gar​dy po​zo​sta​łych do​mow​ni​ków – nie​zgu​ło​wa​ta sa​mot​na ciot​ka, ba​nit​ka uwię​zio​na na ło​nie wła​snej ro​dzi​ny. Na szczę​ście bar​dziej niż seks in​te​re​so​wa​ła ją przy​jaźń i ma​rzy​ła o tym, by być z męż​czy​zną, któ​re​go ra​dość ży​cia i pew​ność sie​bie udzie​lą się tak​że jej. Je​śli Har​ry chciał od cza​su do cza​su po​flir​to​wać lub od​dać się dys​kret​nym igrasz​kom, nie mia​ła nic prze​ciw​ko temu. Oby tyl​- ko byli mał​żeń​stwem, stwier​dzi​ła, i oby tyl​ko zda​wał so​bie spra​wę, jak bar​dzo go ko​cha. Nie była pierw​szą ko​bie​tą w ży​ciu Har​ry’ego. Od naj​wcze​śniej​szych lat mło​do​ści na jego in​tym​ną hi​sto​rię skła​da​ła się cała gama pra​gnień i żądz, któ​re bu​dzi​li w nim przed​sta​- wi​cie​le obu płci. Har​ry cie​szył się, że jest skon​stru​owa​ny w ten spo​sób, cie​szył się, że nie pod​da​je się uprze​dze​niom zmu​sza​ją​cym go do ta​kie​go ży​cia, w któ​rym mu​siał​by wzgar​- dzić uro​ka​mi po​ło​wy ludz​ko​ści; za​nim jed​nak Bet​te oświad​czy​ła mu się w 1967, ni​g​dy nie przy​szło mu do gło​wy, żeby wejść w sta​ły ro​dzin​ny układ, nie mó​wiąc już o tym, że miał​by się prze​isto​czyć w gło​wę ro​dzi​ny. W prze​szło​ści Har​ry ko​chał wie​le razy, ale rzad​- ko jego mi​łość była od​wza​jem​nio​na i żar​li​wość Bet​te za​dzi​wia​ła go. Ofia​ro​wa​ła mu się bez żad​nych za​strze​żeń, a jed​no​cze​śnie da​wa​ła mu peł​ną wol​ność. Rzecz ja​sna nie za​bra​kło też pro​ble​mów, któ​rym trze​ba było sta​wić czo​ło. Jed​nym z nich była choć​by ro​dzi​na Bet​te, zwłasz​cza jej apo​dyk​tycz​ny i py​szał​ko​wa​ty oj​ciec, któ​ry pró​bo​wał bru​tal​nie ich za​stra​szyć, za​po​wia​da​jąc raz na ja​kiś czas, że wy​dzie​dzi​czy cór​kę, je​śli nie roz​wie​dzie się z „tym pa​skud​nym pe​dziem”. Do tego do​cho​dzi​ła – może na​wet jesz​cze bar​dziej dlań przy​kra – kwe​stia sa​mej Bet​te. Nie oso​by i nie du​szy Bet​te, lecz jej cia​ła, ze​wnętrz​nej po​wło​ki z ma​ły​mi, ze​zu​ją​cy​mi oczka​mi i od​py​cha​ją​cy​mi czar​ny​mi

wło​sa​mi po​ra​sta​ją​cy​mi mię​si​ste przed​ra​mio​na. Har​ry miał wro​dzo​ną, wy​so​ce roz​wi​nię​tą wraż​li​wość na pięk​no i ni​g​dy nie za​du​rzył się w kimś, kto nie był​by co naj​mniej atrak​cyj​- ny. Je​śli co​kol​wiek spra​wia​ło, że wa​hał się przed ślu​bem, była to wła​śnie kwe​stia jej po​- wierz​chow​no​ści. Bet​te oka​zy​wa​ła mu wszak​że tyle do​bra i za​wsze tak bar​dzo pra​gnę​ła go za​do​wo​lić, że Har​ry po​sta​no​wił za​ry​zy​ko​wać, przy czym miał świa​do​mość, iż jego pierw​- szym za​da​niem po ślu​bie bę​dzie upodob​nie​nie żony do ko​bie​ty, któ​ra mo​gła​by – przy od​- po​wied​nim oświe​tle​niu i w od​po​wied​nich oko​licz​no​ściach – roz​pa​lić w nim iskier​kę po​żą​- da​nia. Nie​któ​re rze​czy ła​two było po​pra​wić. Oku​la​ry za​stą​pio​no szkła​mi kon​tak​to​wy​mi; od​świe​żo​no jej gar​de​ro​bę; nogi i ra​mio​na re​gu​lar​nie pod​da​wa​no bo​le​snym za​bie​gom de​- pi​la​cyj​nym. Były jed​nak inne czyn​ni​ki, na któ​re Har​ry nie miał wpły​wu, sta​ra​nia, któ​re jego świe​żo po​ślu​bio​na żona mu​sia​ła pod​jąć sama. I Bet​te je po​dej​mo​wa​ła. Dzię​ki dys​cy​- pli​nie i sa​mo​za​par​ciu za​kon​ni​cy uda​ło jej się zrzu​cić bli​sko jed​ną pią​tą masy cia​ła w pierw​szym roku mał​żeń​stwa – ze​szła z sie​dem​dzie​się​ciu ki​lo​gra​mów w wer​sji naj​bar​dziej uty​tej do pięć​dzie​się​ciu sze​ściu w wer​sji naj​szczu​plej​szej. Har​ry był wzru​szo​ny wy​sił​ka​mi swej zde​ter​mi​no​wa​nej Ga​la​tei i gdy Bet​te roz​kwi​ta​ła pod opie​ką i czuj​nym okiem męża, ich wza​jem​ny po​dziw roz​wi​nął się w moc​ną i trwa​łą przy​jaźń. Na​ro​dzi​ny Flo​ry w roku 1969 nie były na​stęp​stwem ja​kie​goś za​aran​żo​wa​ne​go jed​no​ra​zo​we​go zbli​że​nia. W pierw​- szych la​tach mał​żeń​stwa Har​ry i Bet​te sy​pia​li ze sobą na tyle czę​sto, by uczy​nić cią​żę rze​- czą nie​mal nie​unik​nio​ną, aprio​rycz​nym fak​tem do​ko​na​nym. Kto spo​śród przy​ja​ciół Har​- ry’ego mógł prze​wi​dzieć taki zwrot w jego ży​ciu? Oże​nił się z Bet​te, po​nie​waż obie​ca​ła mu wol​ność, ale kie​dy za​miesz​ka​li ra​zem, od​krył, że wła​ści​wie nie ma ocho​ty z owej wol​- no​ści ko​rzy​stać. Ga​le​ria otwo​rzy​ła swe po​dwo​je w lu​tym 1968 roku. Dla trzy​dzie​stocz​te​ro​let​nie​go Har​- ry’ego była speł​nie​niem wie​lo​let​nich ma​rzeń i ro​bił wszyst​ko, co w jego mocy, by owo przed​się​wzię​cie od​nio​sło suk​ces. Chi​ca​go nie było wiel​kim cen​trum świa​to​wej sztu​ki, ale pu​sty​nią kul​tu​ral​ną też nie i po mie​ście krą​ży​ło dość pie​nię​dzy, by czło​wiek z gło​wą na kar​ku mógł skie​ro​wać ich część do wła​snej kie​sze​ni. Po głę​bo​kim za​sta​no​wie​niu zde​cy​do​- wał się na​zwać ga​le​rię Dun​kel Frères. Har​ry nie miał wpraw​dzie bra​ci, wy​czu​wał jed​nak, że taka na​zwa nada ca​łe​mu przed​się​wzię​ciu pe​wien eu​ro​pej​ski rys, obu​dzi sko​ja​rze​nia z wie​lo​let​nią ro​dzin​ną tra​dy​cją w ob​ro​cie dzie​ła​mi sztu​ki. W jego mnie​ma​niu ma​riaż nie​- miec​kiej na​zwy wła​snej i fran​cu​skie​go rze​czow​ni​ka stwo​rzy w umy​słach przy​szłej klien​- te​li in​try​gu​ją​ce, cał​kiem przy​jem​ne za​mie​sza​nie. Nie​któ​rzy uzna​ją, że ten ję​zy​ko​wy me​- lanż świad​czy o al​zac​kich ko​rze​niach wła​ści​cie​la. Inni po​my​ślą, że wła​ści​ciel po​cho​dzi z ro​dzi​ny nie​miec​kich Ży​dów, któ​rzy wy​emi​gro​wa​li do Fran​cji. Jesz​cze inni nie będą mie​li zie​lo​ne​go po​ję​cia, co o nim są​dzić. Nikt ni​g​dy nie bę​dzie miał pew​no​ści co do po​cho​dze​- nia Har​ry’ego – a kie​dy czło​wiek zdo​ła wy​two​rzyć wo​kół sie​bie aurę ta​jem​ni​czo​ści, z miej​sca zdo​by​wa prze​wa​gę. Spe​cja​li​zo​wał się w pra​cach mło​dych ar​ty​stów – głów​nie ob​ra​zach, lecz tak​że w rzeź​- bach oraz in​sta​la​cjach, nie za​po​mi​na​jąc o hap​pe​nin​gach, któ​re pod ko​niec lat sześć​dzie​sią​- tych wciąż jesz​cze nie wy​cho​dzi​ły z mody. Ga​le​ria spon​so​ro​wa​ła wie​czor​ki po​ezji czy​ta​- nej i so​irées mu​si​ca​les, a po​nie​waż Har​ry’ego in​te​re​so​wa​ły prze​róż​ne for​my pięk​na, ga​le​- ria Dun​kel Frères nie ogra​ni​cza​ła się do wą​skie​go sta​no​wi​ska es​te​tycz​ne​go. Pop-art i op- art, mi​ni​ma​lizm i abs​trak​cja, pat​tern pa​in​ting i fo​to​gra​fia, sztu​ka wi​deo i nowy eks​pre​sjo​- nizm – z upły​wem lat Har​ry i jego fik​cyj​ny brat wy​sta​wia​li pra​ce, któ​re od​zwier​cie​dla​ły wszyst​kie tren​dy i nur​ty da​ne​go okre​su. Więk​szość wy​staw koń​czy​ła się kla​pą. Tego moż​-