uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Paul Auster - Trylogia nowojorska

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Paul Auster - Trylogia nowojorska.pdf

uzavrano EBooki P Paul Auster
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 252 osób, 118 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

Paul Auster Trylogia nowojorska Szklane miasto/Duchy/Zamknięty pokój …........................................................................................................................... bookanier

Szklane miasto Rozdział 1 Wszystko zaczęło się od pomyłki telefonicznej: głuchą nocą trzy razy zadzwonił telefon i spytano o kogoś całkiem innego. Dużo później, kiedy mógł już się zastanowić, co mu się właści- wie przytrafiło, uznał, że nic nie jest rzeczywiste oprócz przypadku. Było to jednak naprawdę dużo później. Początkowo istniało tylko zdarzenie i jego skutki. To, czy sprawy mogły się potoczyć ina- czej, czy też wszystko zostało przesądzone w chwili, gdy z ust nieznajomej osoby padło pierwsze słowo, w ogóle się nie liczy. Liczy się sama opowieść i nie jej rzeczą jest osądzać własny sens lub nonsens. Nad Quinnem nie musimy zbytnio się rozwodzić. Kim był, skąd się wziął i co robił, jest bez większego znaczenia. Wiemy na przykład, że miał trzydzieści pięć lat. Wiemy, że był niegdyś żo- naty i został ojcem, ale w omawianym okresie jego żona i syn już nie żyli. Wiemy również, że pisy- wał książki. Ściśle mówiąc, powieści kryminalne. Publikował je pod pseudonimem, jako William Wilson. Popełniał średnio jeden kryminał rocznie i dość na tym zarabiał, żeby skromnie żyć w no- wojorskim mieszkanku. Praca nad każdą powieścią zajmowała mu najwyżej pięć do sześciu miesię- cy, więc przez resztę roku był panem swojego czasu. Czytał dużo książek, chodził do kina i na wy- stawy malarstwa. Latem oglądał w telewizji mecze baseballu; zimą bywał w operze. Najbardziej jednak lubił spacerować. Niemal codziennie wychodził z mieszkania – w upał i w słotę, w mróz i w skwar – żeby się włóczyć po mieście; donikąd nie zmierzał – po prostu szedł, gdzie nogi go niosły. Nowy Jork stanowił niewyczerpany bezmiar, nieskończony labirynt kroków, i choćby Qu- inn zaszedł nie wiedzieć jak daleko, choćby poznał na wylot rozmaite dzielnice i ulice, zawsze ogarniało go w końcu uczucie zagubienia. Był zagubiony nie tylko w mieście, ale i w sobie. Ilekroć wyruszał na spacer, czuł się tak, jakby porzucał samego siebie, a gdy już się poddał ulicznemu ru- chowi, gdy już się całkiem uprościł, stając się zaledwie bierną parą oczu, wyzwalał się wreszcie od przymusu myślenia, to zaś skuteczniej niż cokolwiek innego zapewniało mu minimum spokoju, zbawienne uczucie wewnętrznej pustki. Świat istniał gdzieś na zewnątrz, dookoła, z przodu, a tak przy tym szybko się zmieniał, że Quinn niczemu z osobna nie mógł przez dłuższy czas poświęcać uwagi. Istotą wszystkiego był ruch, stawianie stopy przed stopą, beznamiętne podążanie za inercją własnego ciała. Wśród bezcelowej wędrówki wszystkie miejsca stawały się równie ważne i nie miało już znaczenia, gdzie się jest. Podczas najbardziej udanych spacerów Quinn czuł, że jest nig- dzie. I w sumie tego tylko pragnął w życiu: być nigdzie. Zbudował wokół siebie własne „nigdzie”, czyli Nowy Jork, i w końcu uświadomił sobie, że nigdy już nie zechce opuścić tego miasta. Dawniej miał więcej ambicji. W młodości wydawał tomiki wierszy, pisywał sztuki teatralne, uprawiał krytykę i pracował nad przekładami kilku długich utworów. Lecz raptem zaniechał tego wszystkiego. Przyjaciołom oznajmił, że coś w nim obumarło i wcale nie chciałby, żeby ta utracona cząstka własnej osobowości wracała i straszyła go po nocach. Właśnie wtedy przybrał pseudonim „William Wilson”. Ten ktoś, kto umiał pisać książki, nie był już Quinnem, a sam Quinn co prawda pod wieloma względami nadal istniał, ale wyłącznie dla siebie. Nie przestał pisać, ponieważ uznał, że tylko to umie. Pisanie kryminałów wydawało się więc

rozsądnym wyjściem. Bez większego trudu wymyślał zawiłe intrygi i chcąc nie chcąc pisał spraw- nie, jakby bez wysiłku. Ponieważ nie uważał się za autora swoich książek, nie czuł się za nie odpo- wiedzialny i w głębi duszy nie przyznawał się do nich. William Wilson był przecież postacią zmy- śloną, a choć narodził się w samym Quinnie, prowadził już samodzielne życie. Quinn odnosił się do niego z szacunkiem, czasem wręcz z podziwem, lecz nigdy nie posuwał się do tego, aby wierzyć, że on i William Wilson to ta sama osoba. Dlatego też stale zasłaniał się pseudonimem. Miał agenta, z którym jednak nigdy osobiście się nie spotkał. Kontaktował się z nim wyłącznie drogą korespon- dencyjną i wynajął w tym celu skrytkę pocztową. Podobnie było z wydawcą, który wszelkie hono- raria, zaliczki i tantiemy wypłacał mu przez agenta. Żadna z książek Williama Wilsona nie zawiera- ła fotografii autora ani noty biograficznej. William Wilson nie figurował w książkach adresowych pisarzy, nie udzielał wywiadów, a na wszystkie listy do niego kierowane odpowiadał sekretarz agenta. O ile Quinn był w stanie stwierdzić, nikt nie znał jego sekretu. Kiedy przyjaciele dowiedzie- li się, że postanowił już więcej nie pisać, początkowo pytali, z czego zamierza żyć. Wszystkim od- powiadał tak samo: odziedziczył po żonie fundusz powierniczy, choć jego żona tak naprawdę nigdy nie miała pieniędzy. A sam Quinn tak naprawdę nie miał już przyjaciół. Od tamtej pory minęło ponad pięć lat. Rzadko już myślał o synu, a niedawno zdjął ze ściany fotografię żony. Co pewien czas powracało nagle uczucie, którego niegdyś doznawał, trzymając w ramionach trzyletniego chłopca, ale nie było to w gruncie rzeczy myślenie ani nawet wspomina- nie: raczej doznanie fizyczne, pozostały w ciele odcisk przeszłości – coś, nad czym nie miał kontro- li. Chwile te zdarzały się jednak coraz rzadziej i na ogół wydawało się, że jego świat pomału się zmienia. Nie pragnął już umrzeć. Z drugiej strony nie można powiedzieć, że pałał radością życia. Ale przynajmniej już go nie nienawidził. Żył, a uporczywość tego zjawiska stopniowo go zafascy- nowała: jak gdyby zdołał przetrwać samego siebie i wiódł odtąd żywot poniekąd pośmiertny. Nie sypiał już przy zapalonej lampie i od wielu miesięcy nie pamiętał własnych snów. Była noc. Quinn leżał w łóżku i palił papierosa, słuchając, jak deszcz dzwoni o szybę. Zasta- nawiał się, kiedy przestanie padać i czy rano będzie miał ochotę na długi czy krótki spacer. Obok na poduszce leżały otwarte drukiem do dołu Podróże Marca Polo. Przed dwoma tygodniami skończył najnowszą powieść Williama Wilsona i był trochę oklapnięty. Jego narrator, detektyw Max Work, zdemaskował sprawcę pogmatwanej serii zbrodni, parę razy dostał w skórę i niejednokrotnie otarł się o śmierć, więc Quinn czuł się nieco zmęczony wyczynami swego bohatera. Z upływem lat Work stał mu się bardzo bliski. William Wilson wciąż był abstrakcją, ale Work stopniowo nabierał życia. W tej triadzie, która zajęła miejsce Quinna, Wilson pełnił rolę kogoś w rodzaju brzuchomówcy, sam Quinn grał jego kukłę, a Work jako żywy głos nadawał kierunek całemu przedsięwzięciu. Choć Wilson był iluzją, uzasadniał egzystencję dwóch pozostałych osób trójcy. Mimo że sam nie istniał, stanowił pomost, po którym Quinn kursował między sobą a Workiem. Ten ostatni zaczął mu z czasem stale towarzyszyć, żył w nim jako niewidzialny brat i dzielił jego samotność. Quinn wziął do ręki Podróże i znów zaczął od pierwszej strony: „Więc podamy rzeczy wi- dziane jako widziane, a słyszane jako słyszane, aby nasza księga była uczciwa i prawdziwa, bez żadnego kłamstwa. I każdy, kto tę księgę czytać będzie, lub ci, którzy jej będą słuchać, wierzyć jej mają, bo wszystko to są rzeczy prawdziwe” *. Właśnie się zastanawiał nad sensem tych dwóch zdań, nad zawartą w nich zwięzłą deklaracją, gdy zadzwonił telefon. Kiedy Quinn po dłuższym cza- sie zdołał odtworzyć wydarzenia tamtej nocy, przypomniał sobie, jak spojrzał na zegar, zobaczył, że minęła dwunasta, i zdziwił się, czemu ktoś dzwoni o tej porze. Pomyślał, że to zła wiadomość. Wstał, podszedł nago do telefonu i przy drugim dzwonku podniósł słuchawkę. – Tak? Po drugiej stronie zapadła długa cisza i Quinn pomyślał, że połączenie przerwano. Lecz po- tem niby z wielkiej dali zabrzmiał głos, jakiego nigdy nie słyszał – mechaniczny, a zarazem pełen uczucia, niewiele głośniejszy od szeptu, a jednak zupełnie wyraźny, tak przy tym monotonny, że nie sposób było stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta. – Halo? – powiedział głos. – Kto mówi? – spytał Quinn. – Halo? – powtórzono z tamtej strony.

– Słucham – rzekł Quinn. – Kto mówi? – Czy to Paul Auster? Chcę mówić z panem Paulem Austerem. – Nie ma tu nikogo o tym nazwisku. – Z Paulem Austerem. Z Agencji Detektywistycznej Austera. – Przykro mi – odparł Quinn. – To pomyłka. – Sprawa jest niecierpiąca zwłoki. – Nic nie poradzę. Nie ma tu żadnego Paula Austera. – Nie rozumie pan – nalegał głos. – Czas ucieka. – Skoro tak, proszę wykręcić jeszcze raz. To nie jest agencja detektywistyczna. Quinn odłożył słuchawkę. Stał boso na zimnej podłodze, patrząc na własne stopy, kolana, obwisły członek. Pożałował, że zachował się tak obcesowo. Gdyby trochę tego kogoś podpuścił, mogłoby być ciekawie. Może dowiedziałby się czegoś o „sprawie niecierpiącej zwłoki”, może na- wet potrafiłby jakoś pomóc. „Mam słaby refleks” – pomyślał. Podobnie jak większość ludzi, nie wiedział o zbrodni prawie nic. Nigdy nie popełnił mor- derstwa, niczego nie ukradł ani nie znał nikogo, kto by coś takiego zrobił. Nigdy nie był w komisa- riacie policji, nie widział na oczy prywatnego detektywa, nie rozmawiał z przestępcą. Całą tę sferę zjawisk znał tylko z książek, filmów i gazet. Wcale jednak nie uważał tego za słabość. W historyj- kach, które wypisywał, interesował go związek nie tyle z rzeczywistością, ile z innymi historyjka- mi. Zanim jeszcze został Williamem Wilsonem, zaczytywał się w powieściach kryminalnych. Wie- dział, że przeważnie są źle napisane, że większość nie wytrzymałaby nawet najbardziej pobieżnej analizy, lecz urzekała go ich forma, toteż kryminał, którego lekturą by wzgardził, musiałby być rzadkim, niewiarygodnie sknoconym bublem. Podczas gdy wobec innych książek stosował najsu- rowsze kryteria, kryminały czytał prawie nie przebierając. Ilekroć wpadł w odpowiedni nastrój, umiał pochłonąć dziesięć czy dwanaście po kolei. Ogarnięty szczególnym rodzajem głodu, łaknie- niem specyficznych dań, nie mógł przestać, póki go nie zaspokoił. Cenił w tych książkach nasycenie i brak rozrzutności. W dobrym kryminale nic się nie mar- nuje, każde zdanie, każde słowo jest istotne. A nawet jeśli nie jest, mogłoby być – co w końcu na jedno wychodzi. Świat książki ożywa, mieni się barwami wszelkich możliwych wariantów, pełen tajemnic i sprzeczności. Skoro wszystko, co ta czy inna postać widzi lub mówi – choćby najdrob- niejszy, najbardziej trywialny detal – może mieć związek z puentą, niczego nie wolno przeoczyć. Wszystko ma zasadniczą wagę; centrum książki przesuwa się wraz z każdym zdarzeniem, które po- pycha akcję. A zatem centrum jest wszędzie i nie sposób zakreślić koła, póki fabuła nie dobiegnie końca. Detektyw to ktoś, kto patrzy, słucha, porusza się w tym grzęzawisku rzeczy i zdarzeń, po- szukując myśli czy też idei, która zebrałaby do kupy cały galimatias i nadała mu sens. W sumie więc pisarz i detektyw grają zamienne role. Czytelnik ogląda świat oczami detektywa, obserwując jakby po raz pierwszy w życiu raptowne mnożenie się detali tego świata. Właśnie sobie uświado- mił, co się dzieje wokoło, tak jakby poszczególne elementy rzeczywistości zewnętrznej mogły doń przemówić, tak jakby dzięki uwadze, którą je darzy, mogły nabrać sensu wykraczającego poza sam fakt istnienia. Detektyw, agent. Określenie to miało dla Quinna wieloraką wykładnię. Agent, a za- tem detektyw – ten, który śledzi, tropi. Przez anagram powstaje negat, czyli przeciwieństwo, cień podążający trop w trop. Oddzielony od niego tylko jedną literą czyha agens, podmiot czynny, a więc sprawca, zwierzyna agenta, bądź też – zależnie od punktu widzenia – autor opowiadanej hi- storii. Quinn już od pięciu lat żył w kleszczach tych słownych igraszek. Oczywiście dawno już przestał uważać się za postać realną. Jeśli w ogóle jeszcze żył w świecie, to tylko pośrednio, poprzez urojonego Maxa Worka. Ten zaś musiał, rzecz jasna, być prawdziwy. Wymagała tego natura książek, w których występował. Quinn pozwolił sobie zniknąć, zamknąć się w kręgu dziwnego, pustelniczego życia, ale Work nadal dzielił swój świat z innymi ludźmi, a im bardziej znikał jego twórca, tym uporczywiej zaznaczała się w świecie obecność de- tektywa. Podczas gdy Quinn nawet we własnej skórze czuł się nie na miejscu, agresywny, wygada- ny Work wszędzie natychmiast się zadomawiał. Wszystko, co Quinn uważał za problematyczne, Work traktował jako rzecz najzupełniej oczywistą, toteż wśród swych krwawych przygód zachowy-

wał swobodę i obojętność, które nieodmiennie imponowały jego stwórcy. Quinn właściwie nie pra- gnął być Workiem, nie chciałby się nawet do niego upodobnić, podnosiło go to jednak na duchu, kiedy pisząc książki, udawał detektywa, znaczyło bowiem, że ma zadatki na Worka i może nim się stać, jeśli zechce – przynajmniej w wyobraźni. Gdy tamtej nocy wreszcie zapadł w sen, usiłował odgadnąć, co Work powiedziałby temu komuś przez telefon. We śnie, który potem zapomniał, był sam w jakimś pokoju i strzelał z pistole- tu w gołą białą ścianę. Nazajutrz w nocy przyłapano go znienacka. Myślał, że anonimowy telefon to jednorazowy incydent, który więcej się nie powtórzy. Ale właśnie stękał na sedesie, kiedy rozległ się dzwonek. Było nieco później niż poprzednim razem – za dziesięć, dwanaście pierwsza. Doczytał do rozdziału, w którym mowa jest o podróży Marca Polo z Pekinu do Amoy, i robiąc kupę w tyciej łazieneczce, trzymał otwartą książkę na kolanach. Dźwięk telefonu mocno go zirytował. Gdyby zechciał szybko podnieść słuchawkę, musiałby wstać, nie podcierając się, a wcale nie miał ochoty w takim stanie paradować po mieszkaniu. Gdyby zaś skończył się załatwiać w zwykłym tempie, nie zdążyłby na czas. Mimo wszystko nie kwapił się ze wstawaniem. Telefonu w ogóle nie darzył zbytnią sympatią i nieraz już zastanawiał się, czyby go się nie pozbyć. Najbardziej doskwierało mu poczucie, że przedmiot martwy ma go w swej władzy: nie tylko we wszystko się wtrąca, ale w dodatku zawsze z góry wiadomo, że Quinn ulegnie jego tyranii. Tym razem postanowił się nie dać. Przed trzecim dzwonkiem zdołał się wypróżnić. Przed czwartym – podetrzeć. Nim zabrzmiał piąty dzwonek, pod- ciągnął spodnie, wyszedł z łazienki i spokojnie ruszył do telefonu. Odebrał przy szóstym dzwonku, ale po drugiej stronie nikt się nie odezwał. Ktoś chwilę wcześniej odłożył słuchawkę. Gdy nadeszła kolejna noc, był gotów. Wyciągnięty na łóżku przeglądał „The Sporting News” i czekał na trzeci telefon. Co pewien czas nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Wstawał wtedy i zaczynał przechadzać się po mieszkaniu. Puścił płytę – operę Haydna Il Mondo della Luna – i całej wysłuchał. Czekał wytrwale. Wreszcie o pół do trzeciej dał za wygraną i poszedł spać. Czekał w następną noc, i jeszcze w następną. Pomału już rezygnował, już uznał wszystkie swoje domysły za chybione, kiedy telefon znowu zadzwonił. Był dziewiętnasty maja. Zapamiętał datę, bo akurat wypadała rocznica ślubu rodziców – przynajmniej wypadałaby, gdyby żyli – a mat- ka zwierzyła mu się pewnego razu, że poczęła go w noc poślubną. Zawsze cieszył się, że potrafi ze stuprocentową dokładnością wskazać chwilę, gdy zaistniał, toteż od lat właśnie tego dnia w sekre- cie obchodził urodziny. Telefon zadzwonił trochę wcześniej niż przy dwóch poprzednich okazjach – nie było jeszcze nawet jedenastej – więc Quinn, sięgając po słuchawkę, myślał, że dzwoni kto in- ny. – Halo? – powiedział. Znowu cisza. Od razu zrozumiał, że to ten ktoś. – Halo? – powtórzył. – Czym mogę służyć? – Tak – rzekł wreszcie głos: ten sam mechaniczny szept, ten sam rozpaczliwy ton. – Tak. Trzeba teraz. Natychmiast. – Co trzeba? – Mówić. Teraz zaraz. Mówić teraz. Tak. – Ale z kim? – Zawsze z tym samym. Z Austerem. Z tym panem, co się nazywa Auster. Tym razem Quinn się nie zawahał. Zawczasu postanowił, co zrobi, a teraz przyszła pora spełnić postanowienie. – Tak, słucham – powiedział. – Auster przy telefonie. – Nareszcie. Znalazłem pana w końcu. Quinn wyczuł w głosie niewątpliwą ulgę, nagły spokój. – No właśnie – rzekł. – W końcu. – Odczekał chwilę, żeby słowa te dotarły do świadomości, tyleż jego własnej, ile rozmówcy. – Czym mogę służyć? – Potrzebuję pomocy – wyznał głos. – Grozi wielkie niebezpieczeństwo. Pan podobno najle- piej załatwia te sprawy.

– Zależy jakie. – Śmierć. Śmierć i morderstwo. – To niezupełnie moja specjalność. Nie zajmuję się mordowaniem ludzi. – Nie – z pasją odparł głos. – Chodzi mi o coś całkiem przeciwnego. – Ktoś ma pana zabić? – Tak, zabić mnie. Właśnie. Mam być zabity. – I chce pan, żebym pana obronił? – Bronił mnie, tak. I znalazł człowieka, który chce mnie zabić. – Nie wie pan, kto to jest? – Owszem, wiem. Oczywiście, że wiem. Nie wiem tylko, gdzie go szukać. – Może pan powiedzieć coś bliższego? – Nie teraz. Nie przez telefon. Grozi wielkie niebezpieczeństwo. Musi pan tu przyjść. – Może jutro? – Dobrze. Jutro. Ale wcześnie. Z rana. – Dziesiąta? – Dobrze. Dziesiąta. – Głos podał mu adres na Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej. – Tylko niech pan nie zapomni, panie Auster. Proszę koniecznie przyjść. – Niech pan będzie spokojny – rzekł Quinn. – Przyjdę na pewno. * Przełożyła Anna Ludwika Czerny (przyp. tłum.). Rozdział 2 Nazajutrz zbudził się tak wcześnie, jak mu się od paru tygodni nie zdarzyło. Ale kiedy pił kawę, smarował grzankę masłem i czytał w gazecie wyniki meczów baseballu (Metsi znowu prze- grali dwa do jednego, po błędzie w dziewiątym secie), jakoś nie bardzo sobie wyobrażał, że stawi się na umówione spotkanie. Nawet sam zwrot „umówione spotkanie” dziwnie mu brzmiał. Przecież to nie on się umówił, tylko Paul Auster. A nie miał pojęcia, kto kryje się za tym nazwiskiem. W końcu jednak całkiem nieźle zagrał rolę człowieka, który szykuje się do wyjścia. Sprząt- nął ze stołu po śniadaniu, rzucił gazetę na kanapę, poszedł do łazienki, wziął prysznic, ogolił się, owinięty dwoma ręcznikami przeszedł do sypialni, otworzył szafę i zaczął wybierać strój na ten dzień. Poczuł, że ma ochotę włożyć marynarkę i krawat. Krawata nie nosił od czasu pogrzebu żony i syna, toteż nawet nie pamiętał, czy jeszcze jakiś mu został. Owszem, wisiał wśród resztek garde- roby. Biała koszula trąciła zbytnią oficjalnością, wybrał więc inną, w szaro-czerwoną kratę, dobrą do szarego krawata. Ubierał się jak w transie. Dopiero gdy położył rękę na klamce, zaczęło do niego docierać, co robi. „Wygląda na to, że wychodzę – pomyślał. – A skoro tak, to właściwie dokąd?” Kiedy pół godziny później wysiadał z autobusu M4 na rogu Siedemdziesiątej Ulicy i Piątej Alei, pytanie to wciąż pozostawało bez od- powiedzi. Na prawo w porannym słońcu zielenił się park pełen ostrych, ulotnych cieni; na lewo wznosiło się Muzeum Fricka – biały surowy gmach, jakby oddany na pastwę umarłych. Quinn po- myślał przelotnie o Żołnierzu i śmiejącej się dziewczynie Vermeera i spróbował sobie przypomnieć wyraz twarzy modelki, dokładne ułożenie jej dłoni trzymających kubek, czerwony kubrak na grzbiecie mężczyzny bez twarzy. Mignęła mu w pamięci niebieska mapa na ścianie i słońce wpada- jące oknem, tak podobne do blasku, który go zewsząd oblewał. Przeszedł przez jezdnię i ruszył da- lej na wschód. Skręcił w prawo w Madison Avenue i pomaszerował na południe, a przy kolejnej przecznicy zrobił zwrot w lewo i raptem zobaczył, gdzie jest. „To chyba tu” – pomyślał. Stanął przed budynkiem i chwilę odczekał. Cała sprawa nagle straciła znaczenie. Był zdumiewająco spo- kojny, jakby nic nowego nie mogło go już spotkać. Otwierając drzwi do hallu, udzielił sobie ostat- niej rady: „Jeżeli to wszystko dzieje się naprawdę, lepiej uważać”.

Drzwi mieszkania otworzyła mu kobieta. Nie wiadomo dlaczego zaskoczyło go to i zbiło z tropu. I tak już wszystko za szybko się działo. Nim zdążył się oswoić z obecnością kobiety, na- szkicować w myśli jej rysopis i określić swoje wrażenie, zaczęła do niego mówić, więc chcąc nie chcąc musiał odpowiedzieć. Właśnie dlatego już na starcie stracił grunt pod nogami i przestał nadą- żać. Kiedy dużo później znalazł czas, żeby trochę się zastanowić nad tymi zdarzeniami, zdołał jakoś odtworzyć pierwsze spotkanie z nieznajomą. Był to jednak wynik pracy pamięci, a Quinn wiedział, że wydobyte z niej obrazy na ogół niewiele miewają wspólnego z rzeczywistością. Nie mógł więc być pewien, co się właściwie wtedy stało. Kobieta miała trzydzieści, może trzydzieści pięć lat; wzrost w najlepszym razie średni; bio- dra trochę za szerokie – albo, jak kto woli, zmysłowe; ciemne włosy, ciemne oczy, spojrzenie po- wściągliwe, a zarazem mgliście uwodzicielskie. Czarna sukienka, jaskrawoczerwona szminka. – Pan Auster? – Niepewny uśmiech; pytające przechylenie głowy. – Zgadza się – rzekł Quinn. – Paul Auster. – Nazywam się Virginia Stillman – odparła kobieta. – Jestem żoną Petera. On czeka na pana już od ósmej. – Umówiliśmy się na dziesiątą – powiedział Quinn, zerkając na zegarek. Była punkt dziesią- ta. – Jest strasznie niespokojny – wyjaśniła Virginia Stillman. – Nigdy nie widziałam go w ta- kim stanie. Nie może się pana doczekać. Otworzyła drzwi szerzej, wpuszczając Quinna. Kiedy przeszedł przez próg i znalazł się we- wnątrz, poczuł, że robi mu się pusto w głowie, jakby jego mózg nagle się wyłączył. Próbował uważniej się rozejrzeć, lecz nie wiadomo dlaczego okazało się to zadaniem ponad jego siły. Miesz- kanie nacierało na niego zamglonym ogromem. Zdał sobie sprawę, że musi być duże, pięcio-, sze- ściopokojowe, bogato urządzone, z mnóstwem dzieł sztuki, srebrnych popielniczek, obrazów w kunsztownych ramach. No i tyle. Nie potrafił wyjść poza ogólne wrażenie, choć był tam przecież i wszystko widział na własne oczy. Stwierdził, że siedzi na kanapie, sam w salonie. Przypomniał sobie, że Virginia Stillman ka- zała mu zaczekać, kiedy poszła po męża. Nie wiedział, ile czasu minęło. Pewnie najwyżej kilka mi- nut. Ale słońce wpadało przez okna pod takim kątem, że musiało dochodzić południe. Nie pomyślał jednak, żeby spojrzeć na zegarek. Czuł wokół siebie zapach perfum Virginii Stillman. Zaczął ją so- bie wyobrażać nagą. Potem spróbował odgadnąć, o czym na jego miejscu myślałby Max Work. Za- chciało mu się palić. Dym z papierosa wypełnił pokój. Quinn z przyjemnością patrzył, jak bucha mu z ust, kłębi się i rozwiewa w powietrzu, przybierając w smudze światła coraz to nowe kształty. Usłyszał, że za jego plecami ktoś wchodzi do pokoju. Wstał z kanapy i odwrócił się, spo- dziewając się ujrzeć panią Stillman. Zamiast niej zobaczył młodego człowieka, od stóp do głów ubranego na biało i z włosami blond, białymi jak u dziecka. W pierwszej chwili uderzyło go niesa- mowite podobieństwo do nieżyjącego syna. Ale myśl ta pierzchła równie nagle, jak się pojawiła. Peter Stillman wszedł do pokoju i usiadł w czerwonym pluszowym fotelu na wprost Quinna. Idąc, milczał, w żaden sposób nie dał odczuć, że zauważa gościa. Tak jakby przejście z miejsca na miejsce całkowicie pochłaniało jego uwagę, jakby musiał bez przerwy myśleć o tym, co robi, bo inaczej by znieruchomiał. Quinn nigdy w życiu nie widział, żeby ktoś tak chodził, i natychmiast po- jął, że to właśnie jest jego telefoniczny rozmówca. Ciało Stillmana było bliźniaczo podobne do gło- su: mechaniczne i nieobliczalne, raptownie przechodzące od gestów powolnych do szybkich, sztywne, a mimo to ekspresyjne, jakby działało bez kontroli umysłu, w oderwaniu od woli, pozosta- jącej w tle. Quinn pomyślał, że ciało to musiało długo trwać w bezczynności, a potem od nowa uczyło się wszystkich funkcji, toteż ruch stał się dla niego procesem świadomym, w którym każdy gest rozkłada się na drobniejsze komponenty, a wszelka płynność i spontaniczność zatraca się gdzieś po drodze. Wyglądało jak marionetka próbująca chodzić bez pomocy sznurków. Peter Stillman był cały biały: rozchełstana biała koszula; białe spodnie, białe buty, białe skarpetki; blada cera, włosy rzadkie, jasne jak len. Wydawał się po prostu przezroczysty, żyłki bie- gnące pod skórą twarzy można było przejrzeć prawie na wylot. Miały kolor niemal identyczny jak oczy: mleczny błękit, z którego wytrącało się niebo i chmury. Quinn nie wyobrażał sobie, że mógł-

by choćby słowem odezwać się do tego człowieka, który samą swą obecnością nakazywał milcze- nie. Stillman pomału się usadowił i w końcu skupił uwagę na gościu. Kiedy spotkali się wzro- kiem, stał się nagle jakby niewidzialny. Quinn widział co prawda białą postać siedzącą naprzeciw w fotelu, ale nie czuł jej obecności. Przyszło mu na myśl, że gospodarz jest niewidomy. Wydawało się to jednak wątpliwe. Stillman patrzył na niego, nawet uważnie się przyglądał, a choć nic w jego twarzy nie wskazywało, że dostrzega Quinna, spojrzenie bladoniebieskich oczu nie było pozbawio- ne wyrazu. Quinn nie wiedział, jak się zachować. Siedział więc i bezmyślnie wpatrywał się w Still- mana. Minęła długa chwila. – Żadnych pytań, bardzo proszę – rzekł wreszcie młody człowiek. – Tak. Nie. Dziękuję. – Przerwał na moment. – Nazywam się Peter Stillman. Mówię to z własnej nieprzymuszonej woli. Tak. To nie jest moje prawdziwe nazwisko. Nie. Stan mojego umysłu pozostawia oczywiście wiele do życzenia. Ale nie ma na to rady. Nie. Nie ma. Nie, nie. Już nie… Siedzi pan i myśli: kim jest człowiek, który do mnie mówi? Co za słowa padają z jego ust? Powiem panu. Albo nie powiem. Tak i nie. Stan mojego umysłu pozostawia wiele do życzenia. Mówię to z własnej nieprzymuszonej woli. Ale spróbuję. Tak i nie. Spróbuję panu powiedzieć, choćby mój umysł robił trudności. Dzię- kuję… Nazywam się Peter Stillman. Może pan o mnie słyszał, ale pewnie jednak nie. Mniejsza z tym. To nie jest moje prawdziwe nazwisko. Prawdziwe zapomniałem. Przepraszam. Nie żeby ro- biło różnicę. Znaczy, owszem, robiło, ale już nie… To jest tak zwane mówienie. Tak się chyba na- zywa. Kiedy słowa wychodzą na zewnątrz, lecą w powietrzu, przez chwilę żyją i zaraz umierają. Dziwne, co? Osobiście nie mam zdania. Nie i raz jeszcze: nie. Ale są słowa, które będą panu po- trzebne. Dużo ich jest. Chyba wiele milionów. Może tylko trzy czy cztery. Przepraszam. I tak nieźle mi dzisiaj idzie. Dużo lepiej niż zwykle. Jeżeli zdołam podać panu te słowa, których pan potrzebu- je, będzie to wielkie zwycięstwo. Dziękuję. Dziękuję stokrotnie… Dawno temu była matka i był oj- ciec. W ogóle tego nie pamiętam. Mówią: matka umarła. Kto mówi, nie mogę powiedzieć. Przepra- szam. Ale tak właśnie mówią… No więc bez matki. Ha, ha. To mój teraz gromki śmiech, z brzucha salwa tere-fere. Ha, ha, ha. Wielki ojciec powiedział: nie robi różnicy. Mi. Czyli jemu. Wielki oj- ciec od wielkich muskułów i bum, bum, bum. Na razie żadnych pytań, bardzo proszę… Mówię, co tamci mówią, bo sam nic nie wiem. Jestem tylko biedny Peter Stillman, ten chłopiec, co zapomniał. Uhuhuuu. Ten, co chciał nie chciał. Matołek. Przepraszam. Mówią, mówią. A co mówi biedny Pe- ter Stillman? Nic, nic. Już nic… Było tak. Ciemno. Bardzo ciemno. Tak ciemno jak bardzo ciemno. Mówią: był pokój. Tak jakbym umiał o tym mówić. Znaczy o tym, jak było ciemno. Dziękuję… Ciemno, ciemno. Mówią, że przez dziewięć lat. Ani okna. Biedny Peter Stillman. No i bum, bum, bum. Całe góry kupki. Kałuże psipsi. Zawroty głowy. Przepraszam. Nagi i odrętwiały. Przepra- szam. Już nie… No więc jest ciemno. Mówię panu. W tym ciemno było jedzenie, tak, papka w ci- chociemnej ciupce. Jadł rękami. Przepraszam. Znaczy Peter jadł. A skoro ja jestem Peter, to tym le- piej. Znaczy tym gorzej. Przepraszam. Nazywam się Peter Stillman. To nie jest moje prawdziwe na- zwisko. Dziękuję… Biedny Peter Stillman. Mały chłopczyk. Miał ledwo parę słów na własność. A potem już ani słowa, a jeszcze później nikogo, a potem już ani, ani, ani. Już nie… Wybaczy pan, panie Auster. Widzę, że pana smucę. Żadnych pytań, bardzo proszę. Nazywam się Peter Stillman. To nie jest moje prawdziwe nazwisko. Moje prawdziwe nazwisko brzmi pan Smutny. A pańskie, panie Auster? Może to pan jest prawdziwym panem Smutnym, a ja jestem nikt… Uhuhuuu. To mój płacz i zawodzenie. Uhuhuuu, chlip, chlip. Co robił Peter w tamtym pokoju? Nikt nie umie powie- dzieć. Niektórzy twierdzą, że nic. Osobiście twierdzę, że nie mógł wtedy nic twierdzić. A sierdzić? Śmierdzić? Pierdzić? Ha, ha, ha. Przepraszam. Czasami bywam taki śmieszny… Bor pstryk kru- chrzół niszej. Klap klap łóżopóka. Drętwy hałas, seronwiel, żujmanna. Ta, ta, ta. Przepraszam. Tyl- ko ja rozumiem te słowa… Potem i potem i potem. Tak mówią. Za długo to trwało, żeby Peter miał dobrze w głowie. Nigdy więcej. Nie, nie, nie. Mówią, że ktoś mnie znalazł. Nie pamiętam. Nic nie umiem o tym powiedzieć. Już nie… Długo nosiłem ciemne okulary. Miałem dwanaście lat. Przy- najmniej tak mówią. Mieszkałem w szpitalu. Krok po kroku nauczyli mnie Petera Stillmana. Dzię- kuję, powiedziałem. Ta, ta, ta. Dziękuję i raz jeszcze dziękuję, mówiłem… Peter był niemowlę. Wszystkiego musieli go nauczyć. No, wie pan: chodzić. Jeść. Robić kupkę i psipsi w ubikacji. Nie

było źle. Nawet jak ich gryzłem, nie robili bum, bum, bum. Potem przestałem nawet zdzierać z sie- bie ubranie… Peter był grzeczny. Ale z trudem uczył się słów. Usta odmawiały mu posłuszeństwa. No i oczywiście w głowie miał nie najlepiej. Ba, ba, ba, mówił. I da, da, da. I ua, ua, ua. Przepra- szam. Minęły dalsze lata, całe lata. Nagle mówią Peterowi: możesz już iść, więcej nie damy rady ci pomóc. Jesteś człowiek, Peter Stillman, powiedzieli. Doktorom lepiej wierzyć. Dziękuję. Jestem doprawdy niezmiernie wdzięczny… Nazywam się Peter Stillman. To nie jest moje prawdziwe na- zwisko. Prawdziwe brzmi Peter Królik. Zimą jestem panem Białym, latem – panem Zielonym. Nie obchodzi mnie, co pan o tym sądzi. Mówię z własnej nieprzymuszonej woli. Bor pstryk kruchrzół niszej. Pięknie, prawda? Bez przerwy zmyślam takie słowa. Nie ma na to rady. Same wychodzą mi z ust. Nie można ich przetłumaczyć… Pytać i pytać. Nic to nie daje. Ale powiem panu. Nie chcę, żeby się pan smucił, panie Auster. Ma pan taką życzliwą minę. Przypomina mi pan niejakiego albo stęka, nie wiem, którego bardziej. A pańskie oczy na mnie patrzą. Tak, tak. Widzę je. To bardzo do- brze. Dziękuję… Toteż panu powiem. Żadnych pytań, bardzo proszę. Próbuje pan domyślić się reszty. Znaczy co z ojcem. Z tym strasznym ojcem, który zrobił to wszystko małemu Peterowi. Spokojna głowa. Zabrali go w ciemne miejsce. Zamknęli i zostawili. Ha, ha, ha. Przepraszam. Cza- sami bywam śmieszny… Trzynaście lat, mówią. To chyba dużo czasu. Ale ja nic nie wiem o czasie. Codziennie jestem nowy. Rodzę się, kiedy budzę się rano. Starzeję się w ciągu dnia, a jak wieczo- rem idę spać, to umieram. Nie moja wina. Tak świetnie mi dzisiaj idzie. Dużo lepiej niż kiedykol- wiek… Trzynaście lat ojciec był daleko. On też nazywa się Peter Stillman. Dziwne, co? Że dwaj lu- dzie mogą się tak samo nazywać? Nie wiem, czy to jego prawdziwe nazwisko. Ale on chyba nie jest mną. Każdy z nas jest Peterem Stillmanem. Ale Peter Stillman to nie jest moje prawdziwe na- zwisko. Więc może jednak nie jestem Peterem Stillmanem… Trzynaście lat, mówię. Czyli mówią. Nie robi różnicy. Nic nie wiem o czasie. Ale tamci mówią, że jutro trzynaście lat się kończy. To źle. Tamci mówią, że wcale nie, ale to i tak źle. Podobno mam nie pamiętać. Ale chwilami pamiętam, choćbym mówił, że nie… On przyjdzie. Znaczy ojciec. Przyjdzie, żeby mnie zabić. Dziękuję. Wca- le nie chcę. Nie, nie. Już nie. Teraz Peter żyje. Tak. Ma nie całkiem dobrze w głowie, ale żyje. A to już coś, prawda? No chyba. Ha, ha, ha… Teraz przede wszystkim jestem poetą. Codziennie siadam w swoim pokoju i piszę kolejny wiersz. Sam zmyślam wszystkie słowa, tak jak wtedy, kiedy żyłem po ciemku. W ten sposób wspominam stare sprawy: umawiam się ze sobą, że jestem z powrotem w ciemku. Tylko ja wiem, co znaczą moje słowa. Nie da się ich przetłumaczyć. Te wiersze zapew- nią mi sławę. Trafiają w sedno. Ta, ta, ta. Piękne wiersze. Takie piękne, że cały świat się popła- cze… Potem może zajmę się czym innym. Jak już się wycofam z poezji. Widzi pan, prędzej czy później skończą mi się słowa. Bo każdy ma w sobie tyle a tyle słów. I gdzie wtedy wyląduję? Po poecie chciałbym chyba zostać strażakiem. A później lekarzem. Nie robi różnicy. Na końcu zostanę linoskoczkiem. Kiedy już będę stary i wreszcie nauczę się chodzić jak inni. Zatańczę wtedy na linie, a wszyscy się zdziwią. Nawet małe dzieci. Tego właśnie bym chciał. Tańczyć na linie, póki nie umrę… Ale mniejsza z tym. Nie robi różnicy. Mi. Jak pan widzi, jestem bogaty. Nie muszę się mar- twić. Nie, nie. Przynajmniej nie o to. No chyba, że nie. Ojciec był bogaty, a jak go zamknęli po ciemku, mały Peter dostał wszystkie jego pieniądze. Ha, ha, ha. Przepraszam, że się śmieję. Czasa- mi bywam taki śmieszny… Jestem ostatni Stillman. To była ważna rodzina, tak przynajmniej mó- wią. Ze starego Bostonu, może pan słyszał. Jestem ostatni. Nikogo więcej. Jestem koniec wszyst- kich, ostatni człowiek. Tym lepiej, myślę. Nie szkoda, że wszystko teraz się skończy. Umrzeć to każdemu dobrze robi… Ojciec może właściwie nie był zły. Przynajmniej teraz tak mówię. Miał wielką głowę. Wielką, większą, największą, czyli za dużo w niej luzu. Tyle myśli w tej wielkiej głowie. Ale Peter był biedny, prawda? I w straszliwych koszałach. Peter, który nie mógł widzieć ani wiedzieć, myśleć ani działać. Peter, który nie mógł. Nie. Nic nie mógł… Nic o tych sprawach nie wiem. Ani nie rozumiem. To moja żona mówi mi to wszystko. Mówi, że jest ważne, żebym wie- dział, nawet jeśli nie rozumiem. Ale ja nie rozumiem nawet tego. Żeby wiedzieć, trzeba rozumieć. Czy nie tak? A ja nic nie wiem. Może jestem Peter Stillman, a może nie. Naprawdę nazywam się Peter Nikt. Dziękuję. Co pan o tym wszystkim sądzi?… No więc mówię panu o ojcu. To niezła hi- storia, nawet jeżeli jej nie rozumiem. Mogę ją panu opowiedzieć, bo znam słowa. A to już coś, prawda? Znaczy znać słowa. Czasami bywam z siebie taki dumny! Przepraszam. Tak mówi moja

żona. Mówi, że ojciec mówił o Bogu, o wierze. Dziwne słowo, wiara. Jak je przestawić, wychodzi waria. Znaczy wariat. A wariatowi daleko do Boga, prawda? Błgrwodgzt. Krtstung. Wariackie sło- wa. Bardzo mi się podobają. Takie są piękne i prawdziwe. Trochę jak te, które sam zmyślam… Ale co to ja mówiłem. Ojciec mówił o Bogu. Chciał wiedzieć, czy Bóg ma własny język. Proszę nie py- tać, co to znaczy. Mówię panu tylko dlatego, że znam słowa. Ojciec myślał, że dziecko mogłoby mówić boskim językiem, jakby nigdy nie widywało ludzi. Ale skąd wziąć dziecko? A. Coś panu świta. Trafiło się darmo. Oczywiście Peter znał trochę ludzkich słów. Nie było na to rady. Ale oj- ciec myślał, że może Peter je zapomni. Po jakimś czasie. To dlatego tyle bum, bum, bum. Co tylko Peter powiedział słowo, ojciec zaraz robił mu bum. W końcu Peter nauczył się nic nie mówić. Ta, ta, ta… Peter trzymał słowa w sobie. Tyle dni, miesięcy, lat. Po ciemku, mały Peter całkiem sam, a słowa hałasowały mu w głowie i towarzyszyły. To dlatego usta odmawiają mu teraz posłuchu. Biedny Peter. Uhuhuuu. Takimi łzami płacze. Chłopczyk, co nigdy nie dorośnie… Peter umie już mówić jak ludzie. Ale ma też w głowie te inne słowa. One są z boskiego języka i nikt inny nie po- trafi ich wymówić. Nie dają się przetłumaczyć. To dlatego Peter żyje tak blisko Boga. Dlatego jest sławnym poetą… Wszystko jest dla mnie teraz takie dobre. Mogę robić, co chcę. Kiedy chcę, gdzie chcę. Mam nawet żonę. Sam pan widzi. Przecież już o niej mówiłem. Może nawet ją pan poznał. Piękna, prawda? Ma na imię Virginia. To nie jest jej prawdziwe imię. Nie robi różnicy. Mi… Kiedy tylko poproszę, sprowadza mi dziewczynę. Te dziewczyny to kurwy. Wkładam im swojego robaka, a one jęczą. Tyle już ich było. Ha, ha. Przychodzą tu, a ja je pierdolę. Miło jest pierdolić. Virginia daje im pieniądze i wszyscy są szczęśliwi. No chyba. Ha, ha… Biedna Virginia. Nie lubi się pierdo- lić. Przynajmniej ze mną. Może pierdoli się z innym. Kto wie? Nic o tym nie wiem. Nie robi różni- cy. Ale jak pan będzie miły dla Virginii, to może da się panu wypierdolić. Byłbym szczęśliwy. Ze względu na was. Dziękuję… No więc. Jest całe mnóstwo rzeczy. Usiłuję o nich panu opowiedzieć. Wiem, że z moją głową nie wszystko w porządku. I to prawda, owszem, mówię z własnej nieprzy- muszonej woli, że czasami drę się na całe gardło, bez końca. I bez powodu. Tak jakby musiał być powód. W każdym razie bez widocznego. Dla mnie. Ani dla nikogo. Nie. A znów kiedy indziej nic nie mówię. Całymi dniami. Nic, nic, nic. Zapominam, jak się robi, żeby słowa wychodziły z ust. A jeszcze kiedy indziej ledwo mogę się ruszyć. Ta, ta. I ledwo widzę. To wtedy robi się ze mnie pan Smutny… Do dziś lubię siedzieć po ciemku. Przynajmniej czasami. Dobrze mi to robi, myślę. Po ciemku mówię boskim językiem i nikt nie słyszy. Proszę się nie gniewać. Nic nie poradzę.. Naj- lepsze jest powietrze. Tak. A ja pomału, stopniowo nauczyłem się w nim żyć. Powietrze i światło, tak, ono też, światło, które pada na każdą rzecz i stawia mi ją przed oczy, żebym widział. Jest po- wietrze i jest światło, to najlepsze, co jest. Przepraszam. Powietrze i światło. Tak. W pogodne dni lubię siedzieć przy otwartym oknie. Czasami wyglądam na ulicę i patrzę w dół. Widzę ludzi, psy i auta, cegły domów naprzeciwko. A czasami zamykam oczy i po prostu siedzę, a lekki wietrzyk wieje mi w twarz, a w powietrzu jest światło, wokół mnie i tuż za powiekami, i świat cały czerwo- ny, pięknie czerwony w moich zamkniętych oczach, a słońce pada na mnie i moje oczy… Owszem, rzadko wychodzę. To dla mnie trudne, no i nie zawsze można mi ufać. Czasami krzyczę. Proszę się nie gniewać. Nic nie poradzę. Virginia mówi, że muszę nauczyć się zachowywać przy ludziach. Ale czasami nie daję rady i krzyk sam się ze mnie wyrywa… Ale uwielbiam chodzić do parku. Tam gdzie drzewa, powietrze i światło. Jest w nich dobro, prawda? Tak. Pomału, stopniowo poprawiam się w sobie. Czuję to. Nawet doktor Wyshnegradsky mówi, że tak. Wiem, wciąż jestem pinokio. Nie ma rady. Nie, nie. Już nie. Ale czasami myślę, że w końcu dorosnę i będę prawdziwy… Na ra- zie wciąż jestem Peter Stillman. To nie jest moje prawdziwe nazwisko. Nie umiem powiedzieć, kim będę jutro. Każdy dzień jest nowy, a ja codziennie na nowo się rodzę. Wszędzie widzę nadzieję, na- wet po ciemku, a kiedy umrę, może będę Bogiem… Wiele jest jeszcze słów do powiedzenia. Ale chyba już ich nie powiem. Nie. Nie dziś. Zmęczyły mi się usta i chyba już czas, żebym szedł. Oczy- wiście nic nie wiem o czasie. Ale to nie robi różnicy. Mi. Bardzo panu dziękuję. Wiem, że uratuje mi pan życie, panie Auster. Liczę na pana. Rozumie pan, życie trwa tylko tyle a tyle. Wszystko inne dzieje się w pokoju, po ciemku, z boskim językiem, z wrzaskami. I oto jestem z powietrza, piękne coś, żeby światło miało gdzie padać. Może pan zapamięta. Nazywam się Peter Stillman. To nie jest moje prawdziwe nazwisko. Bardzo panu dziękuję.

Rozdział 3 Przemowa dobiegła końca. Quinn nie wiedział, jak długo trwała. Dopiero gdy słowa prze- stały płynąć, zdał sobie sprawę, że jest ciemno. Widocznie przeleciał cały dzień. Gdzieś w trakcie monologu Stillmana z pokoju uszło słońce, ale Quinn tego nie zauważył. Teraz zaś poczuł, że ciem- ność i cisza brzęczą mu w głowie. Minęło parę minut. Pomyślał, że może sam z kolei powinien coś powiedzieć, ale nie był pewien. Z drugiego końca pokoju dobiegał ciężki oddech Petera Stillmana. Poza tym było cicho. Quinn nie wiedział, co zrobić. Przyszło mu do głowy kilka pomysłów, ale je kolejno odrzucił. Siedział na kanapie i czekał. W końcu ciszę przerwał szelest pończoch na udach kobiety idącej przez pokój. Metalicznie pstryknął przełącznik i rozbłysło światło. Quinn odruchowo spojrzał w stronę źródła i zobaczył Vir- ginię Stillman, która stała przy lampie stołowej na lewo od fotela Petera. Młody człowiek patrzył prosto przed siebie, jakby spał z otwartymi oczami. Pani Stillman pochyliła się i objęła go jedną ręką za ramiona. – Już pora, Peter – rzekła mu półgłosem do ucha. – Pani Saavedra czeka na ciebie. Peter spojrzał na nią i uśmiechnął się. – Jestem pełen nadziei – powiedział. Virginia Stillman czule pocałowała męża w policzek. – Powiedz panu Austerowi dobranoc. Peter wstał, a raczej z wolna ruszył na spotkanie smutnej przygody, czyli za pomocą skom- plikowanych ewolucji dźwignął się z fotela i zaczął dochodzić do pionu. Na kolejnych etapach raz po raz następował regres, zawał, zapaść, nagłe zastygnięcie, z towarzyszeniem stęknięć i słów, któ- rych Quinn nie potrafił rozszyfrować. W końcu jednak Peter się wyprostował. Z triumfalną miną stanął przed fotelem i spojrzał Quinnowi w oczy. Po chwili uśmiechnął się szeroko i sztucznie. – Do widzenia – powiedział. – Do widzenia, Peter – odparł Quinn. Peter pomachał mu na pożegnanie, jakby targnięty nagłym skurczem, wolno się odwrócił i ruszył przez pokój. Chwiał się i kolebał to w prawo, to w lewo, a nogi na przemian uginały się pod nim i sztywno prostowały. We wpadającej przez drzwi po drugiej stronie pokoju smudze światła stała niemłoda kobieta w białym stroju pielęgniarki. Quinn domyślił się, że to pani Saavedra. Od- prowadził wzrokiem Petera Stillmana, póki ten nie znikł za drzwiami. Virginia Stillman usiadła naprzeciw Quinna w fotelu, który zwolnił jej mąż. – Mogłam panu tego wszystkiego oszczędzić – powiedziała – ale uznałam, że powinien pan się przekonać na własne oczy. – Rozumiem – odparł Quinn. – Nie, nie sądzę, żeby pan rozumiał – z goryczą rzekła kobieta. – Nikt chyba tego nie zrozu- mie. Quinn uśmiechnął się jak człowiek rozsądny i powiedział sobie w duchu, że pora zanurko- wać. – Co rozumiem, a czego nie – zaczął – nie ma tu prawdopodobnie nic do rzeczy. Wezwała mnie pani z myślą o konkretnym zadaniu i im prędzej do niego przystąpię, tym lepiej. O ile miałem możność się zorientować, sprawa jest pilna. Nie twierdzę, że zrozumiałem Petera, ani że ogarniam wyobraźnią pani cierpienie. Grunt, że gotów jestem służyć pomocą. Powinna ją chyba pani przyjąć bez zastrzeżeń. Pomału się rozgrzewał. Coś mu mówiło, że utrafił we właściwy ton; owładnęła nim nagła fala przyjemności, jakby zdołał przekroczyć jakąś granicę w samym sobie. – Ma pan rację – zgodziła się Virginia Stillman. – Oczywiście, ma pan rację.

Urwała, wzięła głęboki oddech, ale jeszcze milczała, jakby układała sobie w głowie, co chce powiedzieć. Quinn zauważył, że zacisnęła dłonie na poręczach. – Tak, wiem – rzekła wreszcie. – To, co opowiada Peter, musi się wydawać strasznie po- gmatwane, zwłaszcza komuś, kto słyszy go pierwszy raz. Stałam w sąsiednim pokoju i słuchałam, czym pana raczy. Proszę nie myśleć, że zawsze mówi prawdę. Z drugiej strony błędem byłoby za- kładać, że kłamie. – Chce pani przez to powiedzieć, że niektórym jego rewelacjom powinienem wierzyć, a in- nym nie. – No właśnie. – Pani obyczaje seksualne lub ich brak nie leżą w sferze moich zainteresowań – zapewnił ją Quinn. – Nawet gdyby Peter powiedział prawdę, nie miałoby to znaczenia. W moim zawodzie czło- wiek ociera się o wszystko po trochu i jeśli nie nauczy się powstrzymywać od ferowania wyroków, niewiele zdziała. Przywykłem wysłuchiwać zwierzeń – i trzymać język za zębami. Nic mi po fak- tach, które nie mają bezpośredniego związku ze sprawą. Pani Stillman zarumieniła się. – Chciałam tylko zaznaczyć, że Peter nie powiedział prawdy. Quinn wzruszył ramionami, wyjął papierosa i zapalił. – Wszystko jedno – rzekł. – Interesuje mnie reszta spraw, o których mówił Peter. Zakładam, że tu już nie minął się z prawdą, a jeśli tak, chciałbym usłyszeć, co ma pani do dodania. – Owszem, mówił prawdę. – Virginia Stillman puściła poręcze fotela i prawą ręką podparła podbródek. Siedziała z zadumaną miną, jakby próbowała nastroić się na ton nieugiętej szczerości. – W bardzo dziecinny sposób, ale jednak prawdę. – Proszę powiedzieć mi coś więcej o jego ojcu. Wszystko, co uzna pani za istotne. – Ojciec Petera pochodzi z bostońskich Stillmanów. Musiał pan słyszeć o tej rodzinie. W dziewiętnastym wieku wyszło z niej kilku gubernatorów, paru biskupów Kościoła episkopalne- go, szereg ambasadorów i rektor Harvardu. Równocześnie Stillmanowie zrobili fortunę na tkani- nach, transporcie i Bóg wie czym jeszcze. Mniejsza o szczegóły. Chcę tylko z grubsza naszkicować tło… Ojciec Petera skończył Harvard, podobnie jak cała rodzina. Studiował filozofię i religioznaw- stwo. Wszystko świadczy o tym, że był bardzo uzdolniony. Magisterium zrobił z szesnasto- i sie- demnastowiecznych interpretacji Nowego Świata, po czym dostał posadę na wydziale religioznaw- stwa Columbii. Wkrótce potem ożenił się z matką Petera. Niewiele o niej wiem. Na zdjęciach jest bardzo ładna. Ale też delikatna, trochę taka jak jej syn: te same jasnoniebieskie oczy i blada cera. Kiedy w kilka lat później urodził się Peter, wszyscy troje zajmowali apartament na Riverside Drive. Stillman robił świetną karierę akademicką. Przeredagował swoją pracę doktorską i wydał ją w for- mie książki, która miała wielkie powodzenie, i w wieku trzydziestu czterech czy pięciu lat został profesorem zwyczajnym. Właśnie wtedy umarła matka Petera. Okoliczności jej śmierci są niejasne. Stillman twierdził, że zmarła we śnie, ale wedle pewnych poszlak mogło to być samobójstwo. Mó- wiono o przedawkowaniu środków nasennych, lecz oczywiście niczego nie dało się udowodnić. Krążyły nawet pogłoski, że mąż ją zabił. Ale były to tylko plotki, z których nic nigdy nie wynikło. Całą sprawę starannie zatuszowano… Peter miał wtedy dopiero dwa lata i był najzupełniej normal- nym dzieckiem. Po śmierci żony Stillman mało się nim chyba interesował. Najął niańkę i przez ja- kieś pół roku wyłącznie ona zajmowała się chłopcem. A potem ni stąd, ni zowąd ją zwolnił. Nie pa- miętam, jak się nazywała – zdaje się, że panna Barber – ale wiem, co zeznała na procesie. Otóż Stil- lman pewnego dnia wrócił do domu i oznajmił jej, że odtąd sam będzie wychowywał Petera. Złożył rezygnację na Columbii, oświadczając, że rzuca uczelnię, bo chce się bez reszty poświęcić synowi. Pieniądze nie grały oczywiście żadnej roli i nikt nic nie mógł w tej sprawie zrobić… Potem Still- man praktycznie rzecz biorąc znikł ludziom z oczu. Zatrzymał dawne mieszkanie, ale prawie z nie- go nie wychodził. Nikt nie wie, co mu się właściwie stało. Prawdopodobnie uwierzył w jakieś ryzy- kowne pomysły religijne, o których przedtem pisywał. Popadł przez to w obłęd, w zupełne szaleń- stwo. Nie sposób inaczej tego określić. Zamknął Petera w jednym z pokojów, zasłonił okna i trzy- mał go tam dziewięć lat. Niech pan sobie tylko wyobrazi, panie Auster. Dziewięć lat. Całe dzieciń- stwo w ciemnościach, w zupełnej izolacji od świata, bez kontaktu z ludźmi, jeśli nie liczyć lania,

które od czasu do czasu obrywał. Żyję na co dzień ze skutkami tego eksperymentu i zapewniam pana, że dokonał on potwornych spustoszeń. Widział pan dziś Petera w szczytowej formie. Trzeba było trzynastu lat, żeby go doprowadzić do tak dobrego stanu, i za cholerę nie pozwolę nikomu znów go skrzywdzić. Pani Stillman przerwała, żeby nabrać tchu. Quinn czuł, że kobieta jest na granicy histerii i jeszcze jedno jej słowo może przeważyć szalę. Musiał natychmiast coś powiedzieć, żeby nie stra- cić kontroli nad rozmową. – Jak Petera w końcu odnaleziono? – spytał. Pani Stillman trochę się rozluźniła. Głośno wypuściła powietrze i spojrzała Quinnowi w oczy. – Wybuchł pożar – powiedziała. – Przypadkiem czy z podpalenia? – Nikt tego nie wie. – A jak pani sądzi? – Zdaje się, że Stillman siedział u siebie w gabinecie. Tam właśnie trzymał wszystkie notat- ki na temat swojego eksperymentu, a chyba wreszcie zrozumiał, że cała jego praca poszła na marne. Nie twierdzę, że choć trochę żałował tego, co zrobił. Ale nawet z własnego punktu widzenia musiał uznać, że poniósł fiasko. Tamtej nocy osiągnął pewnie dno obrzydzenia do siebie i postanowił spa- lić papiery. Ale ogień rozszalał się i zniszczył sporą część mieszkania. Całe szczęście, że pokój Pe- tera był na drugim końcu długiego korytarza, więc strażacy w porę go znaleźli. – I co? – Minęło kilka miesięcy, nim udało się mniej więcej ustalić, co zaszło. Stillman zniszczył swoje papiery, czyli nie istniały żadne konkretne dowody. Ale był Peter w takim a nie innym stanie, był pokój, w którym tyle lat siedział pod kluczem, okna zabite tymi okropnymi dechami, więc poli- cja zdołała w końcu poskładać wszystko do kupy i Stillman stanął przed sądem. – No a w sądzie? – Uznano go za niepoczytalnego i odesłano do zakładu. – A Peter? – Też trafił do szpitala. Wyszedł z niego dopiero dwa lata temu. – I tam go pani poznała? – Tak. W szpitalu. – Jak? – Prowadziłam terapię mowy. Pracowałam z nim codziennie przez pięć lat. – Nie chcę się wtrącać w nie swoje sprawy, ale jak terapia doprowadziła do małżeństwa? – To skomplikowana historia. – Nie mogłaby mi pani opowiedzieć? – Mogłabym, ale boję się, że i tak pan nie zrozumie. – Istnieje tylko jeden sprawdzian. – Mówiąc całkiem po prostu, był to najlepszy sposób, żeby wyciągnąć Petera ze szpitala i umożliwić mu bardziej normalne życie. – Nie mogła pani zostać jego prawną opiekunką? – Wymagałoby to całej masy skomplikowanych formalności, a zresztą był już pełnoletni. – To chyba ogromne poświęcenie z pani strony? – Właściwie nie. Raz już wyszłam za mąż i była to zupełna katastrofa. Małżeństwo nie jest czymś, czego bym jeszcze dla siebie chciała. Dzięki Peterowi mam przynajmniej cel w życiu. – Czy to prawda, że Stillmana niedługo wypuszczają z zakładu? – Jutro. Wieczorem przyjeżdża na Grand Central. – A pani sądzi, że może chcieć dopaść Petera. To tylko przeczucie, czy też ma pani jakiś do- wód? – Jedno i drugie. Mieli go wypuścić już dwa lata temu, ale napisał do Petera list, który poka- załam odpowiednim władzom. Uznano, że Stillman jednak nie dojrzał jeszcze do wolności. – Co to był za list?

– Zupełnie szalony. Napisał, że Peter jest wcielonym diablęciem i że nadejdzie dzień sądu. – Ma pani jeszcze ten list? – Nie. Dwa lata temu przekazałam go policji. – Może chociaż kopię? – Przykro mi. Czy to istotne? – Okaże się. – Mogę postarać się o kopię, jeśli panu zależy. – Rozumiem, że nie było dalszych listów w tym stylu. – Nie. A w zakładzie stwierdzono, że Stillmana można już zwolnić. Taki przynajmniej jest oficjalny pogląd, a ja nie mogę się skutecznie przeciwstawić. Podejrzewam, że Stillman po prostu zmądrzał. Zrozumiał, że przez takie listy z pogróżkami może nigdy nie wyjść na wolność. – Czyli dalej się pani boi. – Owszem. – Ale nie ma pani dokładnego wyobrażenia, co Stillman zamierza. – Nie mam. – Czego pani ode mnie oczekuje? – Chcę, żeby go pan uważnie obserwował, ustalił, co on knuje, i trzymał go z dala od Petera. – Krótko mówiąc, mam być takim trochę szlachetniejszym ogonem. – Tak jakby. – Musi pani zdać sobie sprawę, że nie mogę zabronić Stillmanowi wstępu do tego budynku. Mogę panią najwyżej ostrzec. I postarać się przyjść tu razem z nim. – Rozumiem. Zawsze to jakaś ochrona. – Dobrze. Jak często mam się z panią kontaktować? – Chciałabym mieć codziennie sprawozdanie. Powiedzmy, telefon między dziesiątą a jede- nastą wieczór. – Żaden problem. – Coś jeszcze? – Tylko parę pytań. Na przykład, skąd pani wie, że Stillman jutro wieczorem przyjedzie na Grand Central. – Postarałam się dowiedzieć, panie Auster. Przy tak wysokiej stawce niczego nie mogę po- zostawiać przypadkowi. A jeśli Stillman nie znajdzie się pod obserwacją już od pierwszej chwili, może zniknąć bez śladu. Wolę temu zapobiec. – Którym pociągiem przyjeżdża? – Osiemnasta czterdzieści jeden z Poughkeepsie. – Pewnie ma pani jego zdjęcie? – Tak, oczywiście. – Spytam jeszcze o Petera. Chciałbym wiedzieć, czemu w ogóle mu pani powiedziała o tej sprawie. Nie lepiej byłoby zachować ją w sekrecie? – Miałam zamiar, ale tak się akurat złożyło, że słuchał z drugiego aparatu, kiedy dostałam wiadomość o zwolnieniu jego ojca. Nie było rady. Bywa bardzo uparty, a wiem z doświadczenia, że lepiej go nie okłamywać. – Ostatnie pytanie. Skąd ma pani moje namiary? – Od męża pani Saavedra, Michaela. Był dawniej policjantem, więc zasięgnął języka. Usta- lił, że jest pan w mieście najlepszym fachowcem od tego typu spraw. – Czuję się zaszczycony. – Sądząc po tym, co pan dotąd zaprezentował, panie Auster, nie wątpię, że znaleźliśmy wła- ściwego kandydata. Quinn uznał to za sygnał, że pora wstać. Z ulgą rozprostował nogi. Dobrze mu poszło, znacznie lepiej, niż się spodziewał, ale bolała go głowa, a w całym ciele czuł zmęczenie, jakiego nie zaznał od lat. Wiedział, że jeśli jeszcze choć trochę przeciągnie spotkanie, na pewno się zdradzi. – Biorę sto dolarów dziennie plus wydatki – oświadczył. – Gdyby mogła pani dać mi coś z góry, byłoby to dowodem, że naprawdę dla pani pracuję, i połączyłoby nas specjalną relacją

klientki z detektywem. Wszystko, co między nami zajdzie, byłoby odtąd ściśle tajne. Virginia Stillman uśmiechnęła się, jakby jej przyszło do głowy coś zabawnego. A może od- powiedziała uśmiechem, bo w ostatnich słowach Quinna doszukała się ukrytego podtekstu? Nie był pewien. W najbliższych dniach i tygodniach czekało go wiele równie niejasnych sytuacji. – Ile by pan chciał? – spytała kobieta. – Obojętne. Niech pani sama zadecyduje. – Pięćset? – Aż za dużo. – Dobrze. Pójdę po książeczkę. – Wstała i znów uśmiechnęła się do Quinna. – Przyniosę też fotografię ojca Petera. Chyba wiem, gdzie leży. Podziękował jej i powiedział, że zaczeka. Patrzył w ślad za nią, gdy wychodziła z pokoju, i raz jeszcze złapał się na tym, że wyobraża ją sobie nagą. Rzeczywiście go podrywała, czy tylko jego własny umysł znowu próbował sabotażu? Postanowił odłożyć te rozważania na później. Virginia Stillman wróciła do pokoju i powiedziała: – Oto czek. Mam nadzieję, że dobrze wypełniłam. „Tak, tak – pomyślał, oglądając go. – Bezbłędnie”. Zadowolony był, że jest taki sprytny. Czek wystawiono oczywiście na Paula Austera, więc Quinnowi nie groziło oskarżenie, że bez uprawnień podszył się pod prywatnego detektywa. Czuł się pewniej, zadbawszy o alibi. Wcale się nie martwił, że nigdy nie będzie mógł podjąć tych pieniędzy. Już wtedy rozumiał, że nie dla nich wdaje się w tę aferę. Wsunął czek do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Szkoda, że nie mam bardziej aktualnego zdjęcia – mówiła tymczasem Virginia Stillman. – To pochodzi sprzed ponad dwudziestu lat. Ale nic lepszego nie znajdę. Quinn spojrzał na fotografię z nadzieją, że nagle dozna olśnienia, przypływu tajemnej wie- dzy, która pomoże mu przeniknąć Stillmana. Ale ze zdjęcia nic nie wynikało. Ot, fotografia męż- czyzny i tyle. Wpatrywał się w nią jeszcze przez moment i w końcu stwierdził, że właściwie może to być czyjakolwiek twarz. – Po powrocie do domu przyjrzę się uważniej – obiecał, chowając zdjęcie do tej samej kie- szeni, w której znikł już czek. – Jestem pewien, że biorąc poprawkę na upływ czasu, rozpoznam go jutro wśród podróżnych. – Mam nadzieję – rzekła Virginia Stillman. – To strasznie ważne. Liczę na pana. – Proszę się nie obawiać – zapewnił ją. – Nikt jeszcze się na mnie nie zawiódł. Odprowadziła go do drzwi. Przez parę sekund stali w milczeniu, nie wiedząc, czy jest jesz- cze coś do dodania, czy też pora już się pożegnać. W tej krótkiej pauzie Virginia Stillman rzuciła się nagle Quinnowi na szyję, poszukała wargami jego warg i namiętnie go pocałowała, wpychając język głęboko w usta. Był tak zaskoczony, że nawet nie poczuł wyraźnej przyjemności. Kiedy znowu zaczerpnął tchu, odepchnęła go na długość ręki i powiedziała: – Oto dowód, że Peter nie mówił prawdy. To bardzo ważne, żeby mi pan uwierzył. – Wierzę – rzekł Quinn. – A choćbym i nie wierzył, nie miałoby to większego znaczenia. – Chciałam tylko, żeby pan wiedział, na co mnie stać. – Chyba mam jakie takie pojęcie. Chwyciła oburącz jego prawą dłoń i ją ucałowała. – Dziękuję. Jestem przekonana, że z panem nie zginiemy. Obiecał zadzwonić nazajutrz wieczorem i ledwo zauważył, kiedy znalazł się za drzwiami, zjechał windą i wyszedł na ulicę. Było już po północy. Rozdział 4 Quinn znał takie przypadki jak Peter Stillman. Dawno temu, w poprzednim wcieleniu,

wkrótce po narodzinach syna, recenzował książkę o dzikim chłopcu z Aveyronu i musiał trochę przestudiować temat. Jeśli dobrze pamiętał, najstarsza relacja z takiego eksperymentu pojawia się u Herodota: w siódmym wieku przed naszą erą faraon egipski Psametych I kazał izolować dwoje niemowląt, a słudze, który nimi się opiekował, zabronił odzywać się przy nich choćby słowem. We- dług Herodota, kronikarza notorycznie nierzetelnego, dzieci nauczyły się mówić, a zaczęły od fry- gijskiego wyrazu oznaczającego chleb. W średniowieczu Fryderyk II, władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego, zrobił podobny eksperyment, w nadziei, że odkryje „przyrodzony język” człowieka, ale dzieci umarły, nim zdążyły powiedzieć choć słowo. Trzeci i ostatni przypadek był niewątpli- wym szwindlem: w początkach szesnastego wieku król Szkocji Jakub IV twierdził, że szkockie dzieci w ten sposób izolowane od otoczenia zaczynają w końcu mówić „znakomitą hebrajszczy- zną”. Ale kwestia ta interesowała nie tylko szalbierzy i ideologów. Nawet tak trzeźwy sceptyk jak Montaigne wnikliwie ją rozważał, i to w swym najważniejszym eseju, w Apologii Rajmunda Se- bond, gdzie napisał: „Mniemam wszelako, iż dziecko, które by się chowało w zupełnej samotności, oddalone od styczności z ludźmi (doświadczenie niełatwe do wykonania!), miałoby jakowyś rodzaj mowy dla wyrażenia swych myśli. Nie jest prawdopodobne, aby natura odmówiła nam tego środka, który dała wielu innym zwierzętom; (…) Ale ciekawe byłoby wiedzieć, jakim językiem mówiłoby dziecię? Wszystko, co można by tu przypuszczać i zgadywać, niewiele ma podobieństwa” *. Zdarzało się też, że człowiek znajdował się w całkowitej izolacji nie dla eksperymentu, lecz przypadkiem – jak to bywało z dziećmi zaginionymi w lasach, rozbitkami wyrzuconymi przez mo- rze na bezludne wyspy, niemowlętami wychowanymi przez wilki – lub jako ofiara sadystycznego okrucieństwa rodziców, którzy trzymali go w zamknięciu, przykuwali łańcuchami do łóżka, bili w komórce, torturowali, chociaż niczym nie zawinił, posłuszni jedynie nakazom własnego obłędu. Quinn był nieźle oczytany w obszernej literaturze przedmiotu. I tak na przykład szkocki żeglarz Alexander Selkirk (uważany przez wielu za pierwowzór Robinsona Crusoe) przeżył cztery lata sam jeden na wyspie u wybrzeży Chile, a kapitan statku, który w roku 1708 przyszedł mu z pomocą, stwierdził, że rozbitek „z braku wprawy tak bardzo zapomniał języka, żeśmy go ledwie zrozumieć mogli”. W niecałe dwadzieścia lat później w lesie koło niemieckiego miasteczka Hameln znalezio- no nagiego niemowę – Petera z Hanoweru, dzikiego, mniej więcej czternastoletniego chłopca – i za- wieziono go na dwór angielski, tam zaś król Jerzy I zapewnił mu specjalną protekcję. Swift i Defoe mieli okazję zobaczyć znajdę, które to przeżycie stało się natchnieniem dla broszury Defoe z roku 1726, zatytułowanej Czystej natury opisanie. Ale Peter nigdy nie nauczył się mówić, a po kilku miesiącach odesłano go na wieś, gdzie dożył lat siedemdziesięciu, nie interesując się seksem, pie- niędzmi ani innymi sprawami doczesnymi. Kolejnym przypadkiem był Wiktor, dziki chłopiec z Aveyronu, odnaleziony w roku 1800. Pod cierpliwą i troskliwą opieką doktora Itarda nauczył się podstaw mowy, lecz nie wykroczył ponad poziom małego dziecka. Jeszcze bardziej znany jest Ka- spar Hauser, który pewnego popołudnia w roku 1828 pojawił się w Norymberdze; był dziwacznie ubrany i ledwie bełkotał. Umiał się podpisać, ale poza tym zachowywał się jak zupełny malec. Gdy miasto zaadoptowało go i oddało pod opiekę miejscowemu nauczycielowi, z początku po całych dniach siedział na podłodze i bawił się konikami na kółkach, nie biorąc nic do ust oprócz chleba i wody. W końcu jednak się rozwinął. Nauczył się znakomicie jeździć konno, stał się wręcz obse- syjnie schludny, zapałał namiętnością do czerwieni oraz bieli i wedle wszelkich świadectw wykazy- wał się znakomitą pamięcią, zwłaszcza do nazwisk i twarzy. Nie lubił jednak przebywać pod gołym niebem, unikał ostrego światła i tak jak Peter z Hanoweru w ogóle nie interesował się seksem ani pieniędzmi. Gdy stopniowo zaczął sobie przypominać przeszłość, opowiedział, że przez wiele lat siedział na podłodze w ciemnej izbie, a karmił go jakiś mężczyzna, który nigdy się doń nie odzywał ani nie odsłaniał twarzy. Wkrótce po tych wynurzeniach nieznany morderca zakłuł Kaspara sztyle- tem w parku miejskim. Quinn od lat nie miał odwagi myśleć o tych historiach. Temat dzieci był dla niego zbyt bole- sny, zwłaszcza dzieci cierpiących, dręczonych, zmarłych, nim zdążyły dorosnąć. Jeśli Stillman wra- cał jako nieznajomy ze sztyletem, pragnąc zemsty na chłopcu, któremu złamał życie, Quinn chciał być przy tym, żeby go powstrzymać. Wiedział, że nie wskrzesi własnego syna, ale mógł przynaj-

mniej cudzego uratować od śmierci. Nagle otwarła się przed nim ta możliwość, a gdy tak stał na ulicy, myśl o tym, co go czeka, owładnęła nim jak złowrogi sen. Przypomniał sobie trumienkę z ciałem syna, spuszczoną do grobu w dniu pogrzebu. „To jest dopiero izolacja – pomyślał. – To jest dopiero milczenie”. Wcale nie było mu lżej przez to, że jego synek też miał na imię Peter. * Wszystkie cytaty z Montaigne’a podano w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego (przyp. tłum.). Rozdział 5 Na rogu Siedemdziesiątej Drugiej i Madison Avenue machnął ręką, żeby zatrzymać taksów- kę. Jadąc na zachód przez park, spoglądał w okno i zastanawiał się, czy te właśnie drzewa widuje Peter Stillman, kiedy wychodzi, aby kąpać się w powietrzu i w świetle? Czy Peter widzi to samo co on, czy też jego świat wygląda całkiem inaczej? A jeśli drzewo nie jest drzewem, to czym naprawdę jest? Wysiadając z taksówki przed swoim domem, poczuł głód. Od śniadania nic nie miał w ustach, a śniadanie zjadł wyjątkowo wcześnie. Ale czas u Stillmanów dziwnie szybko mu zleciał. Jeśli nie pomylił się w rachunkach, był tam ponad czternaście godzin. Lecz na jego wyczucie minę- ły najwyżej trzy, cztery. Wzruszył ramionami, zauważywszy tę rozbieżność. „Muszę częściej pa- trzeć na zegarek” – pomyślał. Zawrócił Sto Siódmą, na rogu Broadwayu skręcił w lewo i ruszył na północ, rozglądając się za odpowiednim lokalem, w którym mógłby coś przekąsić. Akurat tego wieczoru nie miał ochoty jeść w barze – w półmroku, w zgiełku rozmów na rauszu – choć zazwyczaj taka właśnie atmosfera by mu odpowiadała. Przechodząc przez jezdnię Sto Dwunastej, zobaczył, że Heights Luncheonette jest jeszcze otwarta, postanowił więc wstąpić. Było tam widno, ale paskudnie: pod jedną ścianą cała kolekcja pism z girlaskami, dział papierniczy, stoisko z prasą, kilka stolików dla gości i długi bufet z obrotowymi stołkami, pokryty tworzywem sztucznym. Za bufetem stał wysoki Portorykańczyk w białej tekturowej czapie kuchmistrza. To on przyrządzał jedzenie, czyli głównie hamburgery peł- ne chrząstek, nijakie w smaku sandwicze z bladymi pomidorami i zwiędłą sałatą, koktajle mleczne, wodę sodową z czekoladową pianką i bułki. Na prawo od niego zaszył się za kasą sam szef, czło- wieczek z resztkami kędzierzawych włosów i wytatuowanym na przedramieniu numerem obozo- wym, niepodzielny władca królestwa papierosów, fajek i cygar. Siedział z nieporuszoną miną i czy- tał jutrzejsze „Daily News”, specjalne wydanie dla nocnych marków. O tej porze lokal był prawie pusty. Przy stoliku w głębi dwaj nędznie ubrani starcy, gruby i chudy, pilnie studiowali kupony wyścigów. Między nimi na blacie stały dwa kubki po kawie. Nie- co bliżej młody student stał zwrócony twarzą do półek z czasopismami i trzymając jedno z nich w rękach, wpatrywał się w zdjęcie nagiej kobiety. Quinn usiadł przy bufecie, zamówił hamburgera i kawę. Portorykańczyk zaczął się uwijać, a równocześnie zagadnął go przez ramię: – Oglądał pan dzisiaj mecza? – Przegapiłem. Było na co patrzeć? – A jak pan myślisz? Quinn od kilku lat prowadził tę samą rozmowę z barmanem, choć nawet nie wiedział, jak tamten ma na imię. Kiedyś pogadali chwilę o baseballu i odtąd za każdym razem temat powracał. Zimą mówiło się o handlu zawodnikami, przewidywało i wspominało. W sezonie na tapecie zawsze był ostatni mecz. Obaj kibicowali Metsom i połączyła ich właśnie beznadziejność tej pasji. Barman pokręcił głową. – Przy pierwszych dwóch podejściach Kingman wali solo – powiedział. – Bum, bum. Przy- grzmocił jak skurczybyk, prawie na Księżyc. Jones wyjątkowo rzuca jak trzeba, czyli w sumie nie- kiepski mecz. Dwa jeden, końcówka dziewiątego. Pittsburgh ma ludzi na drugiej i trzeciej, jeden

wypadł, więc Metsi biorą z rezerwy Allena. Odstawia spacer i zajmuje pierwszą. Metsi ściągają rogi, żeby zrobić wymuszenie w domu albo nawet strącić debla, w razie jak trafi w środek. A tu wchodzi Peña i zapierdziela ziemniaka na pierwszą, a ta kurwa myk! Kingmanowi między nogami. Dwaj zaliczają i koniec balu, już po Nowym Jorku. – Dave Kingman to kawał gnoja – orzekł Quinn, wgryzając się w hamburgera. – Ale warto mieć oko na Fostera – odparł barman. – Foster to już przeszłość. Zgrana karta. Goryl z wredną mordą i tyle. – Quinn starannie gryzł, macając językiem, czy nie natrafi na zabłąkany odłamek kości. – Powinni go odesłać z po- wrotem do Cincinnati ekspresem poleconym. – No – zgodził się barman. – Ale łatwo się nie dadzą. W każdym razie nie tak, jak w tamtym roku. – Czy ja wiem – rzekł Quinn, odgryzając kolejny kęs. – Niby wyglądają nie najgorzej, ale co to za drużyna? Stearns bez przerwy obrywa kontuzje. Na drugiej i w obronie gra narybek z dru- giej ligi, a Brooks myśli o wszystkim, tylko nie o meczu. Mookie jest w porządku, ale nie ograny, a na prawej sami nie wiedzą, kogo wystawić. Oczywiście jest jeszcze Rusty, ale tak się roztył, że już nie nadąża. A rzuty, szkoda gadać. My dwaj moglibyśmy choćby jutro skoczyć na ten ich sta- dion i wejść do składu za dwóch głównych starterów. – Kto wie, może zrobię z pana menedżera – powiedział barman. – Już pan byś tych kutasów nauczył. – No chyba – przytaknął Quinn. Kiedy zjadł, zajrzał do papierniczego. Właśnie nadeszła dostawa notesów: tworzyły impo- nujący stos, piękną gamę błękitów, zieleni, czerwieni i żółci. Wziął jeden do ręki i zobaczył, że kartki są poliniowane tak, jak lubił, czyli wąsko. Pisał wyłącznie piórem, a do maszyny siadał, do- piero kiedy opracowywał ostateczną wersję, toteż stale potrzebował dobrych kołonotatników. Uznał, że z okazji sprawy Stillmana pora kupić nowy. Wszystko łatwiej pójdzie, jeśli założy osobny zeszyt, w którym będzie mógł zapisywać myśli, spostrzeżenia i pytania. Może dzięki temu sytuacja nie wymknie mu się spod kontroli. Przejrzał stos notesów, próbując wybrać najbardziej odpowiedni. Nigdy potem nie zdołał zrozumieć, czemu poczuł nagle nieprzezwyciężoną skłonność do czerwonego, który leżał na sa- mym spodzie. Wyciągnął go i przekartkował, delikatnie przytrzymując kciukiem stronice. Nie wie- dział, dlaczego akurat ten tak mu się podoba. Był to typowy stukartkowy notatnik formatu A4. Nę- cił go jednak, jakby spośród wszystkich zeszytów świata temu właśnie sądzone było pomieścić sło- wa, które spłyną z jego pióra. Nieomal zażenowany mocą własnych odczuć, Quinn wetknął czerwo- ny notatnik pod pachę, podszedł do kasy i zapłacił. Kiedy po kwadransie znalazł się z powrotem w mieszkaniu, wyjął z kieszeni marynarki i starannie ułożył na biurku fotografię Stillmana i czek. Zmiótł z blatu całe mnóstwo śmieci – wypa- lone zapałki, pety, kupki popiołu, puste wkłady po atramencie, parę monet, przedarte bilety, poba- zgrane kartki, brudną chustkę do nosa – i umieścił pośrodku czerwony notatnik. Spuścił rolety, ro- zebrał się do naga i usiadł przy biurku. Pierwszy raz w życiu zrobił coś podobnego, ale wydawało mu się, że w takiej chwili powinien być nagi. Przez dwadzieścia, trzydzieści sekund siedział, stara- jąc się nie ruszać, nic nie robić, tylko oddychać. Potem otworzył czerwony notatnik. Sięgnął po pió- ro i na pierwszej stronie napisał swoje inicjały, D.Q. (Daniel Quinn). Minęło ponad pięć lat, odkąd ostatni raz podpisał zeszyt. Przerwał na moment, żeby trochę nad tym pomyśleć, lecz szybko uznał to za błahostkę. Przewrócił kartkę. Przez jakiś czas wpatrywał się w czysty papier, zastanawiając się, czy nie robi z siebie skończonego durnia. W końcu przytknął pióro w lewym górnym rogu i za- czął: Twarz Stillmana. A raczej: twarz Stillmana sprzed dwudziestu lat. Nie sposób zgadnąć, czy jutrzejsza będzie do niej podobna. Ale z całą pewnością nie jest to twarz szaleńca. Zbyt ryzykowne twierdzenie? Mnie przynajmniej wydaje się dobrotliwa, jeśli nie wręcz miła. W okolicy ust widać nawet zalążki czułości. Oczy najprawdopodobniej niebieskie, łatwo łzawią. Włosy już wtedy rzad- kie, więc teraz pewnie łysina, a resztki szpakowate, może całkiem siwe. Ma w sobie coś dziwnie znajomego: typ skłonny do medytacji, na pewno nerwus – mógłby się jąkać, walczyć z sobą, stara-

jąc się pohamować potok własnej wymowy. Mały Peter. Czy koniecznie muszę to sobie wyobrazić? Może wystarczy, jeśli wezmę na wiarę? Ciemność. Myśl o mnie samym w tym pokoju, z wrzaskiem. Ociągam się. W gruncie rzeczy chyba nie chcę rozumieć. Bo i po co? Przecież to nie literatura, tylko życie, żywy fakt, a ja mam wykonać zadanie, załatwić ten jeden drobiazg, i już się podjąłem. Przy dobrych układach powinno właściwie pójść jak po maśle. Do moich obowiązków nie należy rozumienie, tylko działanie. Dla mnie nowość. Mieć to na uwadze, za wszelką cenę. Zaraz, zaraz, jak to powiada Dupin u Poego? „Utożsamienie umysłu tego, kto rozumuje, z umysłem jego przeciwnika”. Ale tutaj byłby nim Stillman senior. Czyli pewnie jeszcze gorzej. Co do Virginii, jestem w kropce. Nie z powodu pocałunku, bo można go wytłumaczyć na parę sposobów; i nie z powodu tego, co o niej powiedział Peter, bo to też nieistotne. Więc może jej małżeństwo? Niewykluczone. Jego kompletny bezsens. Czyżby poszła na układ dla pieniędzy? A może działa w zmowie ze Stillmanem? To by zmieniało sytuację. Ale przecież ta wersja nie trzy- ma się kupy. Bo po co by mnie w takim razie wynajmowała? Żeby mieć świadka swoich dobrych intencji? Niewykluczone. Tylko zbyt skomplikowane. A jednak: dlaczego wydaje mi się, że nie na- leży jej ufać? Twarz Stillmana po raz drugi. Od kilku minut mam wrażenie, że gdzieś już ją widziałem. Może wiele lat temu, w tej dzielnicy – zanim go aresztowano. Przypomnieć sobie to uczucie, kiedy się nosi cudzą odzież. Od tego chyba zacząć. Zakłada- jąc, że muszę. Dawno temu, osiemnaście, dwadzieścia lat, kiedy nie miałem pieniędzy i znajomi da- wali mi swoje ubrania. Na przykład stary płaszcz J. w czasie studiów. I to dziwne wrażenie, że wci- skam się w jego skórę. Pewnie dobry punkt wyjścia. I wreszcie najważniejsze: nie zapomnieć, kim jestem. Pamiętać, kim mam niby być. To ra- czej nie jest gra. A z drugiej strony, wszystko takie niejasne. Na przykład: kim jesteś? A jeśli ci się zdaje, że wiesz, dlaczego ciągle to zakłamujesz? Nie znam odpowiedzi. Mogę tylko prosić: słuchaj mnie. Nazywam się Paul Auster. To nie jest moje prawdziwe nazwisko. Rozdział 6 Cały następny ranek Quinn spędził w bibliotece Columbii nad książką Stillmana. Przyszedł wcześnie, jako pierwszy czytelnik po otwarciu drzwi; cisza panująca w marmurowych salach doda- ła mu otuchy, jakby wpuszczono go do jakiejś krypty zapomnienia. Portierowi, który drzemał za biurkiem, machnął przed nosem kartą absolwenta, wziął książkę z półki, wrócił na drugie piętro i w jednej z sal dla palących zagłębił się w fotel obity zieloną skórą. Za oknami czyhał i nęcił słoneczny majowy ranek, zdając się wzywać do bezcelowej włóczęgi pod gołym niebem, ale Quinn oparł się pokusie. Obrócił fotel tyłem do okna i otworzył książkę. Nosiła tytuł Ogród i wieża: wczesne wizje Nowego Świata, składała się zaś z dwóch mniej więcej jednakowo długich części: Mitu rajskiego i Mitu wieży Babel. Pierwsza poświęcona była od- kryciom podróżników, począwszy od Kolumba, a na Raleighu kończąc. Stillman stawiał tezę, jako- by pierwsi ludzie, którzy dotarli do Ameryki, sądzili, że przypadkiem odnaleźli raj, drugi Ogród Edeński. Na przykład Kolumb w relacji ze swojej trzeciej podróży napisał: „Wierzę bowiem, iż tu właśnie leży ziemski Raj i nikt nie zdoła doń wejść, jak tylko za Bożym przyzwoleniem”. O miesz- kańcach tej krainy już w roku 1505 tak pisał Peter Martyr: „Żyją chyba w owym złotym wieku, o którym tak często wspominają dawni pisarze, kiedy to ludzie wiedli żywot prosty i niewinny, wolni od przymusu praw, bez sporów, sędziów i pomówień, poprzestając na tym, aby naturze czy- nić zadość”. A wszędobylski Montaigne ponad pół wieku później tak to ujął: „Zdaje mi się bowiem, że to, co poznajemy z doświadczenia w tych narodach, przewyższa nie tylko wszystkie malowidła, jakimi poezja upiększyła wiek złoty, i wszystkie jej wymysły w celu wyobrażenia szczęśliwego by-

towania, ale zgoła pojęcia, a nawet i pragnienia filozofii”. Według Stillmana odkrycie Nowego Świata od początku stało się bodźcem i natchnieniem dla myśli utopijnej, zarzewiem nadziei, że życie ludzkie daje się ulepszyć, czego ślady widać za- równo w książce Thomasa More’a z roku 1516, jak i w późniejszej o kilka lat przepowiedni Geróni- ma de Mendiety, iż Ameryka stanie się idealnym państwem teokratycznym, istnym Miastem Bo- żym. Istniał jednak również pogląd przeciwny. Podczas gdy jedni widzieli w Indianach uosobie- nie rajskiej niewinności sprzed Upadku, inni uważali ich za dzikie bestie, diabły wcielone. Odkrycie ludożerców na Karaibach bynajmniej nie złagodziło tej oceny. Hiszpanie posłużyli się nim, aby usprawiedliwić to, że dla własnych przyziemnych interesów bezlitośnie wykorzystują tubylcze ple- miona. Jeśli bowiem bliźniemu, który stoi przed tobą, odmawiasz człowieczeństwa, sumienie słaby ma wpływ na to, jak go traktujesz. Dopiero w roku 1537 na mocy bulli papieża Pawła III uznano, że Indianie naprawdę są ludźmi obdarzonymi duszą. Mimo to jeszcze przez kilkaset lat toczyły się w tej sprawie debaty, a kulminacją ich była z jednej strony koncepcja „szlachetnego dzikusa” Locke’a i Rousseau – która stała się później teoretyczną podwaliną demokracji w niezależnej Ame- ryce – z drugiej zaś kampania całkowitej eksterminacji, prowadzona z niezłomnym przeświadcze- niem, że dobry Indianin to martwy Indianin. Drugą część książki otwierała nowa interpretacja Upadku prarodziców. Odwołując się do Miltona i jego wersji z Raju utraconego – czyli ortodoksyjnie purytańskiej – Stillman twierdził, że dopiero po Upadku zaistniało życie ludzkie, jakie dziś znamy. Jeśli bowiem w rajskim ogrodzie nie było zła, nie było też dobra. Jak ujął to sam Milton w Areopagitice: „Ze skosztowania skórki jedne- go jabłka dobro i zło wyprysły w świat niczym dwoje bliźniąt wzajem ze sobą sczepionych”. Still- man opatruje to zdanie nadzwyczaj obszernym komentarzem. Wyczulony na etymologie tudzież ukryte możliwości kalamburów i innych gier słownych, wskazuje, że czasownik kosztować – zara- zem aluzja do kosztu, czyli ceny, jaką rodzaj ludzki okupił ciekawość rodziców – w istocie wiąże się z łacińskim sapere, czyli zarówno kosztować, jak i wiedzieć, zawiera więc utajony odnośnik do drzewa wiadomości: rodziciela tegoż jabłka, którego smak sprowadził na świat wiedzę, a zatem do- bro i zło. Stillman żongluje także rozmaitymi skojarzeniami, jakie nasuwają czasowniki sczepi- ći szczepić oraz bliskie im brzmieniowo paraanagramy przeczyć i szpecić: sczepione z sobą potom- stwo jabłonowego szczepu zaszczepiło w świecie szpetotę i sprzeczność. Właśnie sprzeczność, a przynajmniej dwoistość równorzędnych znaczeń, to zdaniem Stillmana podstawowa cecha stylu Miltona. Na przykład w Raju utraconym każde spośród kluczowych słów niesie z sobą dwojaki sens – jeden sprzed Upadku, drugi zyskany już po nim. Aby zilustrować tę tezę, Stillman wybiera kilka takich wyrazów – nieprawy, kręty, rozkoszny – i wykazuje, że w czasach rajskiej idylli były one wolne od jakichkolwiek konotacji moralnych, natomiast po Upadku, zabarwione wiedzą o złu, nabrały dwuznacznych czy wręcz pejoratywnych podtekstów. Jedną z prac Adama w rajskim ogro- dzie było wynalezienie mowy i nadanie imion oraz nazw stworzeniom i przedmiotom. W ówcze- snym stanie niewinności jego język najkrótszą drogą trafiał w sedno. Słowa nie były dodatkami do postrzeganych rzeczy, lecz ujawniały ich esencję, dosłownie ją ożywiały. Nazwa i desygnat istniały w sposób równorzędny. Grzech pierworodny wszystko zmienił. Nazwy odłączyły się od swych obiektów; język zamienił się w zbiór przypadkowych znaków, oddzielony od Boga. Dzieje Edenu są więc historią Upadku nie tylko człowieka, lecz i języka. W dalszym ciągu Księgi Rodzaju pojawia się kolejna przypowieść o języku. Według Still- mana sprawa wieży Babel jest dokładną powtórką wydarzeń rajskich – tyle że powtórka ta dokonu- je się w większej skali i ma ogólniejszy sens, bo dotyczy całej ludzkości. Epizod ten nabiera szcze- gólnej wymowy, gdy weźmie się pod uwagę, jakie miejsce zajmuje w Biblii: rozdział jedenasty Księgi Rodzaju, wersy od pierwszego do dziewiątego. Jest to ostatnia scena z prehistorii, opowie- dziana w Piśmie Świętym. Po niej Stary Testament staje się ściśle monotematyczną kroniką dziejów hebrajskich. Innymi słowy, wieża Babel to ostatni obraz z czasów, zanim świat naprawdę powstał. Komentarze Stillmana zajmują wiele stron. Zaczyna on od historycznego przeglądu rozma- itych tradycji egzegezy powyższego epizodu, omawia rozliczne nieporozumienia wynikłe z błęd- nych odczytań, kończy zaś długim wykazem legend z Hagay (kompendium interpretacji rabinicz-

nych, niezwiązanych z zagadnieniami prawnymi). Powszechnie przyjmuje się, pisze Stillman, że wieżę Babel zbudowano w roku 1996 po stworzeniu świata, zaledwie trzysta czterdzieści lat po po- topie, „abyśmy nie rozproszyli się po ziemi całej” *. Bóg ukarał ludzkość za ten zamysł, sprzeczny z nakazem przytoczonym we wcześniejszym ustępie Księgi Rodzaju: „Mnóżcie się i rozradzajcie, napełniajcie ziemię i czyńcie ją sobie poddaną”. A zatem niszcząc wieżę Bóg, zmusił człowieka do posłuszeństwa temu przykazaniu. Jednakże według innej interpretacji wieża była wyzwaniem rzu- conym Bogu. Nemroda, pierwszego władcę całego świata, wskazuje się jako architekta, który ją za- projektował, pragnąc wystawić sobie świątynię, symbol własnej potęgi. Jest to odczytanie mitu w duchu prometejskim, opiera się zaś na wyrażeniach: „której szczyt sięgałby aż do nieba” oraz „i uczyńmy sobie imię”. Budowa wieży Babel stała się obsesją ludzkości, jej przemożną pasją, waż- niejszą w końcu niż samo życie. Cegły były wtedy cenniejsze od ludzi. Robotnice nie schodziły z murów nawet po to, żeby rodzić dzieci, lecz wsuwały noworodki w zanadrza fartuchów i wracały do pracy. Budowniczowie dzielili się na trzy grupy: jedni chcieli zamieszkać w niebiosach, drudzy – wojować z Bogiem, trzeci – czcić bożków. Ale łączył ich wspólny trud – „Cała ziemia miała je- den język i jednakowe słowa” – a utajona moc zjednoczonej ludzkości gniewała Boga. I rzekł Pan: „Oto jeden lud i wszyscy mają jeden język, a to dopiero początek ich dzieła. Teraz już dla nich nic nie będzie niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić”. Jest to świadome powtórzenie słów, którymi Bóg wygania Adama i Ewę z raju: „Oto człowiek stał się taki jak my: zna dobro i zło. Byleby tylko nie wyciągnął teraz ręki swej i nie zerwał owocu także z drzewa życia, i nie zjadł, a potem żył na wieki!… Odprawił go więc Pan Bóg z ogrodu Eden…”. Zdaniem jeszcze innego interpretatora epi- zod ten wymyślono po prostu, żeby jakoś wyjaśnić powstanie mnogości ludów i języków. Skoro bowiem wszyscy pochodzą od Noego, czemu rozmaite kultury tak się między sobą różnią? Inna, lecz podobna wykładnia stwierdza, że historia ta miała tłumaczyć, skąd wzięło się pogaństwo i bał- wochwalstwo, gdyż ludzkości sprzed wieży Babel przypisuje się monoteizm. Wedle legendy wieża w jednej trzeciej zapadła się pod ziemię, jedna trzecia uległa zniszczeniu i tylko reszta ocalała. Bóg zaatakował ludzką budowlę dwoma sposobami, aby nie pozostawić człowiekowi żadnych wątpli- wości, iż to kara boska, a nie przypadek. Część, którą oszczędził, była jednak tak wysoka, że oglą- dana z jej szczytu palma wydawała się nie większa od pasikonika. Podobno można było iść przez trzy dni, nie wychodząc z cienia ruin. I wreszcie – o tym Stillman szczególnie się rozpisał – każdy, kto spojrzał na szczątki wieży, zapominał ponoć wszystko, co wiedział. Quinn nie rozumiał, co ten cały wywód ma wspólnego z Nowym Światem. Ale już w na- stępnym rozdziale Stillman ni stąd, ni zowąd zaczął opowiadać o życiu duchownego z Bostonu na- zwiskiem Henry Dark – czyli Mrok – który urodził się w Londynie w roku 1649 (w dniu egzekucji Karola I), przybył do Ameryki w 1675, a zginął w 1691 podczas pożaru w Cambridge w stanie Massachusetts. Stillman utrzymywał, jakoby Henry Dark był za młodu osobistym sekretarzem Johna Milto- na, od roku 1699 aż do śmierci poety, która nastąpiła pięć lat później. Zdumiało to Quinna, niejasno pamiętał bowiem z lektur, że ociemniały Milton dyktował swoje utwory jednej z córek. Dark, pisał Stillman, był żarliwym purytaninem, studentem teologii i wiernym czytelnikiem Miltona. Pewnego wieczoru poznał na małym przyjątku swego idola, ten zaś zaprosił go do siebie na następny tydzień. Wynikła z tego cała seria wizyt i w końcu Milton jął korzystać z usług Darka w różnych drobnych sprawach: młodzieniec pisał pod jego dyktando, prowadzał go po ulicach Londynu i czytywał mu na głos dzieła starożytnych autorów. W roku 1672 w liście do zamieszkałej w Bostonie siostry Dark pisze, że prowadzi z Miltonem długie dysputy o pewnych niuansach biblijnej egzegezy. Kiedy Mil- ton zmarł, Dark pogrążył się w nieutulonym żalu. Po sześciu miesiącach uznał, że Anglia jest pu- stynią, na której nic już go nie czeka, postanowił więc wyemigrować do Ameryki. Latem 1675 roku wylądował w Bostonie. Niewiele wiadomo o jego pierwszych latach w Nowym Świecie. Stillman sądzi, że Dark mógł ruszyć na zachód, zapuszczając się na niezbadane jeszcze tereny, lecz domysłów tych nie po- twierdzają żadne konkretne świadectwa. Pewne wzmianki w zapiskach Darka dowodzą jednak do- kładnej znajomości indiańskich obyczajów, z czego Stillman wnioskuje, że Dark mógł spędzić pe- wien czas w gościnie u któregoś z plemion. W każdym razie publicznie nikt nie wspomina o Darku

aż do roku 1682, kiedy to wpisano go do bostońskiej księgi parafialnej jako męża niejakiej Lucy Fitts. W dwa lata później odnotowano, że stanął na czele niewielkiej gminy protestanckiej z przed- mieścia. Z Lucy Fitts miał kilkoro dzieci, lecz wszystkie zmarły w niemowlęctwie. W roku 1686 urodził się jednak syn imieniem John, który przeżył do 1691, ale wypadł – ponoć przypadkiem – z okna na pierwszym piętrze i się zabił. Zaledwie w miesiąc później cały dom spłonął, a Dark i jego żona zginęli w pożarze. Henry Dark zatonąłby w mrokach niepamięci, podobnie jak wiele innych postaci z pierw- szych wieków historii Ameryki, gdyby nie jeden szczegół: to, że w roku 1690 wydał broszurę pod tytułem Nowa wieża Babel. Zdaniem Stillmana ta mała, raptem sześćdziesięcioczterostronicowa książeczka jest najbardziej wizjonerskim opisem nowego kontynentu, jaki do owych czasów stwo- rzono. Gdyby Dark wkrótce potem nie zginął, jej wpływ byłby z całą pewnością silniejszy. Okazało się bowiem, że większość nakładu strawił pożar, w którym spłonął też autor. Stillman zdołał odkryć tylko jedną taką broszurę – a i to przypadkiem – na strychu domu swych rodziców w Cambridge. Po latach wytrwałych poszukiwań uznał, że jest to jedyny ocalały egzemplarz. Nowa wieża Babel, napisana śmiałą miltonowską prozą, dowodziła, że w Ameryce należy stworzyć ziemski raj. Dark w przeciwieństwie do innych autorów nie uważał raju za istniejące już miejsce, które można by odkryć. Nie było map wskazujących drogę do niego, żadne przyrządy na- wigacyjne nie doprowadziłyby ludzkości do rajskich wybrzeży. Raj istniał w samym człowieku, w sposób immanentny, jako idea czegoś odległego, co da się jednak pewnego dnia urzeczywistnić tu i teraz. Albowiem utopią nazywamy coś, czego nie ma nigdzie – a widać to nawet, jak tłumaczył Dark, w jej słoworodzie.Gdyby więc człowiek kiedykolwiek zdołał stworzyć owo wymarzone miej- sce, to tylko własnoręcznie. Dark doszedł do tych wniosków, odczytując historię wieży Babel jako tekst profetyczny. Opierając się w znacznej mierze na Miltonowskiej interpretacji upadku prarodziców, wziął przykład z mistrza o tyle, że niesłychanie wyolbrzymił rolę języka. Rozwijając idee poety, poszedł jednak o krok dalej. Skoro upadek człowieka polegał między innymi na upadku języka, czyż nie logiczne jest założenie, iż można naprawić szkodę, niejako unieważnić następstwa grzechu pierworodnego, naprawiając język, odtwarzając pradawną mowę, która rozbrzmiewała w Edenie? Gdyby człowiek na nowo nauczył się posługiwać owym pierwotnym językiem niewinności, musiałby wszak i w so- bie odzyskać niewinność? Wystarczy rozważyć przykład Chrystusa, dowodził Dark, aby zrozumieć, że tak jest w istocie. Bo czy Chrystus nie był człowiekiem, bytem z krwi i kości? I czy nie mówił językiem przedgrzesznym? W Raju odzyskanym Szatan przemawia tonem „dwoiście zwodniczym”, natomiast Chrystusa „czyny ze słowami są w zgodzie, słowa / wielkoduszności dają wyraz należy- ty, dusza zaś / mieści dobroć, rozum, prawość – doskonały kształt”. I czy można zaprzeczyć, że Bóg „zesłał na Świat Wyrocznię swą żywą / aby wolę jego ostateczną głosiła / i Ducha Prawdy ta- koż śle, iżby odtąd mieszkał / w Sercach pobożnych i tak wewnętrzną Wyrocznią / świadectwo da- wał wszelakiej Prawdzie, jaką znać winienem”? I czy dzięki Chrystusowi Upadek nie okazał się w końcu złem, które w dobro się obraca – felix culpa, jak to określa doktryna? Skoro tak, twierdził Dark, człowiek może opanować pierwotny język niewinności i odzyskać nieskalaną prawdę we- wnętrzną. Powracając do opowieści o wieży Babel, Dark wyłożył swój plan i objawił wizję przyszłych zdarzeń. Wers drugi z jedenastego rozdziału Księgi Rodzaju – „Podczas swej wędrówki ze wscho- du znaleźli równinę w kraju Synear i tam się osiedlili” – dowodzi jego zdaniem, że życie i cywiliza- cja ludzka naturalną koleją rzeczy zmierzają w kierunku zachodnim. Miasto Babel – czyli Babilon – leżało bowiem w Mezopotamii, daleko na wschód od terytorium plemion hebrajskich. Jeśli zaś co- kolwiek znajdowało się na zachód od miasta Babel, to tylko Eden, kolebka ludzkości. Rozpraszając się po całej ziemi, aby spełnić nałożony przez Boga obowiązek – w myśl zasady: „mnóżcie się… napełniajcie ziemię i czyńcie ją sobie poddaną” – ludzkość musiała więc ruszyć ku zachodowi. A czy w całym chrześcijaństwie, pytał Dark, istnieje bardziej zachodnia kraina aniżeli Ameryka? Przybycie angielskich osadników do Nowego Świata można zatem uznać za spełnienie pradawnego nakazu. Ameryka była ostatnim krokiem długiego marszu. Z chwilą gdy cały ten kontynent zostanie zasiedlony, nadejdzie pora, aby losy ludzkości potoczyły się nową koleją. Z budową wieży Babel

nie trzeba będzie już czekać, aż ludzie napełnią sobą ziemię. Cała planeta znów przemówi jednym językiem i jednakowymi słowy. A gdy to się stanie, wkrótce powróci raj. Dark przewidywał, że skoro wieżę Babel wzniesiono trzysta czterdzieści lat po potopie, po- trzeba będzie tyluż lat od lądowania statku Mayflower w Plymouth, aby spełnił się Boży nakaz. Wszak bez wątpienia właśnie w rękach purytanów, nowego narodu wybranego, spoczywa los ludz- kości. To, czego nie zrobili Izraelici, którzy sprzeniewierzyli się Bogu, bo nie chcieli uznać jego syna, zrobią wykorzenieni Anglicy: napiszą ostatni rozdział historii, zanim niebo i ziemia wreszcie się połączą. Jak Noe w swej arce, tak i oni przebyli bezmiar oceanu, aby spełnić świętą misję. Trzysta czterdzieści lat: wedle obliczeń Darka znaczyło to, że w roku 1960 zakończy się pierwszy etap osadnictwa. Położone więc zostaną podwaliny głównego dzieła, które wtedy dopiero się rozpocznie: budowy nowej wieży Babel. Dark pisał, że dostrzega już pewne zachęcające znaki w Bostonie, gdzie – jak nigdzie na świecie – podstawowym budulcem jest cegła, a według trzeciego wersu rozdziału jedenastego Księgi Rodzaju właśnie z cegieł budowano wieżę Babel. W roku 1960, dufnie oświadczał Dark, nowa wieża Babel zacznie piąć się wzwyż, samym swym kształtem zdążać ku niebu: symbol wskrzeszenia ludzkiego ducha. Historia napisze się wspak. Upadłe będzie wy- dźwignięte; pęknięte na powrót się zrośnie. W ukończonej wieży zmieszczą się wszyscy obywatele Nowego Świata. Każdy dostanie własny pokój, a gdy doń wejdzie, zapomni wszystko, co wiedział. Po czterdziestu dniach i czterdziestu nocach wyjdzie jako nowy człowiek, władający Bożym języ- kiem, gotów zamieszkać w drugim, wiecznym raju. Na tym Stillman zakończył streszczenie rozprawy Henry’ego Darka, datowanej 26 grudnia 1690 roku, w siedemdziesiątą rocznicę lądowania Mayflower. Quinn westchnął lekko i zamknął książkę. Był sam w czytelni. Pochylił się, podparł głowę dłońmi i spuścił powieki. – Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt – rzekł na głos. Usiłował sobie wyobrazić Henry’ego Darka, ale nic z tego nie wyszło. Widział tylko płomienie, ogień trawiący książki. Zgubił wątek myśli, zapomniał, dokąd wiodły, i nagle go olśniło, że przecież właśnie w 1960 Stillman uwięził sy- na. Otworzył czerwony notatnik i ułożył go równo na kolanach. Miał już zacząć pisać, ale uznał, że dosyć jak na jeden dzień. Zamknął czerwony notatnik, wstał z fotela i oddał książkę Still- mana bibliotekarzowi, który siedział za biurkiem przy wyjściu. Schodząc z ostatnich stopni, zapalił papierosa i wyszedł z biblioteki prosto w majowe popołudnie. * Ten i inne cytaty według: Biblia, to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu z Apokryfami, nowy przekład z języków hebrajskiego i greckiego, Brytyjskie i Zagraniczne Towa- rzystwo Biblijne, Warszawa 1990 (przyp. tłum.). Rozdział 7 Na Grand Central dotarł z dużym wyprzedzeniem. Pociągu Stillmana oczekiwano dopiero o szóstej czterdzieści jeden, ale Quinn potrzebował trochę czasu, bo chciał rozejrzeć się w terenie i upewnić, że Stillman nie będzie miał którędy się wymknąć. Kiedy z korytarzy metra wszedł do wielkiej hali, na zegarze było tuż po czwartej. Zaczynało się robić tłoczno, jak to w godzinach szczytu. Przedzierając się pod prąd przez tłum, Quinn szedł od peronu do peronu, szukał ukrytych schodów, nieoznakowanych wyjść, mrocznych nisz. Stwierdził, że każdemu, kto naprawdę zechce zniknąć, uda się to bez trudu. Cała nadzieja, że Stillman go się tu nie spodziewa. Ale jeśli wie, że Quinn czeka, i zdoła czmychnąć, winna będzie Virginia Stillman. Nikt inny nie mógłby go prze- strzec. Quinn pocieszał się, że w razie czego ma rezerwowy plan. Jeśli obiekt się nie pojawi, poje- dzie prosto na Sześćdziesiątą Dziewiątą i wyłoży Virginii Stillman wszystko, co wie. Snując się po dworcu, przypomniał sobie, kim niby ma być. Zaczął już dostrzegać milsze

strony tego, że jest Paulem Austerem. Wciąż miał to samo ciało, ten sam umysł i te same myśli, ale czuł się, jakby wyłuskano go ze starej skóry, jakby nie musiał już wszędzie taszczyć brzemienia własnej świadomości. Dzięki prostej sztuczce intelektu, zręcznej podmianie imion, poczuł się bez porównania lżejszy i swobodniejszy. Wiedział jednak, że to iluzja. Lecz nawet ta wiedza dodawała mu otuchy. Znaczyła, że nie całkiem się zatracił, tylko udaje, a w każdej chwili może z powrotem przedzierzgnąć się w Quinna. Fakt, że odgrywanie Paula Austera miało teraz pewien cel i sens – co- raz zresztą ważniejszy – dawał legitymację moralną całej tej maskaradzie i zwalniał go z obowiązku usprawiedliwiania własnego kłamstwa. Złudzenie, że jest Austerem, stało się bowiem w jego poję- ciu tożsame z czynieniem dobra na świecie. Krążył więc po dworcu, jakby ukryty w ciele Paula Austera, i czekał, aż zjawi się Stillman. Zadarł głowę i popatrzył na sufit hali, ozdobiony freskiem przedstawiającym gwiazdozbiory. Skła- dały się nań rysunki poszczególnych konstelacji i żarówki w miejscach gwiazd. Quinn nigdy nie potrafił dopatrzeć się związku między gwiazdozbiorami a ich nazwami. Jeszcze jako chłopiec spę- dzał długie godziny, wpatrując się w gwiaździste niebo i usiłując jakoś dopasować skupiska świetli- stych punkcików do rzekomych kształtów niedźwiedzi, byków, łuczników i nosiwodów. Nic jednak z tego nie wyszło i w końcu poczuł, że jest upośledzony, jakby miał w samym środku mózgu ślepą plamkę. Nasunęło mu się pytanie, czy Auster w dzieciństwie lepiej sobie z tym radził. Naprzeciwko miał reklamę Kodaka – plakat prawie na całą wschodnią ścianę, w nieziemsko jaskrawych kolorach. Co miesiąc go zmieniano, a tym razem przedstawiał uliczkę miasteczka ry- backiego w Nowej Anglii, może Nantucket. Piękne wiosenne słońce padało na bruk, w skrzynkach okiennych wzdłuż fasad domów rosły wielobarwne kwiaty, a w głębi, na końcu uliczki, widać było ocean – spienione fale i wodę, taką niebieską! Przypomniał sobie, jak w zamierzchłej przeszłości wybrał się do Nantucket z żoną, od kilku tygodni ciężarną. Ich syn tkwił w jej brzuchu, maleńki migdałek. Była to bolesna myśl, więc Quinn spróbował pohamować wyobraźnię, która podsuwała mu kolejne takie sceny. „Patrz oczami Austera – skarcił się – i o niczym więcej nie myśl”. Znów skupił się na fotografii i z ulgą stwierdził, że zaczynają go pochłaniać wieloryby, zeszłowieczne wyprawy z Nantucket, a wreszcie Melville i pierwsze stronice Moby Dicka. Potem zboczył myślą ku przeczytanym niegdyś relacjom z ostatnich lat Melville’a, który jako milkliwy starzec pracował w nowojorskim urzędzie celnym, zapomniany przez wszystkich, w ogóle już nieczytany. Nagle z wielką wyrazistością i precyzją ujrzał przed sobą okno księgarni Bartleby i ślepy mur z cegieł. Ktoś puknął go w ramię, a gdy Quinn obrócił się na pięcie, żeby stawić czoło napastnikowi, zobaczył, że jakiś niski mężczyzna w milczeniu podaje mu zielono-czerwony długopis z przycze- pioną białą chorągiewką z papieru, na której widnieje napis: „Ten znakomity towar oferuje Państwu GŁUCHONIEMY. Cena według uznania. Dziękuję za pomoc”. Po drugiej stronie chorągiewki przedstawiono alfabet głuchoniemych – NAUCZ SIĘ MÓWIĆ DO PRZYJACIÓŁ – czyli układy palców odpowiadające dwudziestu sześciu literom. Sięgnął do kieszeni i dał mężczyźnie dolara. Głuchoniemy bardzo krótko się ukłonił i poszedł dalej, a Quinn został z długopisem w ręku. Minęła już piąta. Pomyślał, że gdzie indziej będzie mniej narażony na zaczepki, więc prze- szedł do poczekalni. Sala ta była zazwyczaj ponura, pełna kurzu i ludzi, którzy nie mieli dokąd pójść, lecz o tej porze, w środku godzin szczytu, zawładnęli nią mężczyźni i kobiety z teczkami, książkami i gazetami. Ledwo znalazł wolne miejsce. Po dwóch, trzech minutach poszukiwań usiadł wreszcie na jednej z ławek, wciskając się między mężczyznę w granatowym garniturze i pulchną młodą kobietę. Mężczyzna czytał wiadomości sportowe w „Timesie”, więc Quinn zapuścił żurawia, żeby dowiedzieć się czegoś o wczorajszej porażce Metsów. Dobrnął do trzeciego czy czwartego akapitu, kiedy sąsiad wolno obrócił się w jego stronę, łypnął jadowicie i szarpnął gazetą, zabierając mu ją sprzed oczu. Potem stało się coś bardzo dziwnego. Quinn przeniósł uwagę na młodą kobietę po prawej, żeby sprawdzić, czy z tej strony nie znajdzie się coś do czytania. Oceniał ją na jakieś dwadzieścia lat. Na lewym policzku miała kilka krostek, zamaskowanych grubą jak tynk warstwą różowego pu- dru, i żuła gumę, aż strzelało. Czytała jednak książkę – miękka okładka, krzyczące kolory – więc le- ciutko przechylił się w prawo i rzucił okiem na tytuł. Wbrew najśmielszym oczekiwaniom była to

jego własna książka – Samobójczy uścisk Williama Wilsona, pierwsza powieść z Maxem Workiem w roli głównej. Wielokrotnie sobie wyobrażał taką sytuację: niespodziewaną rozkosz spotkania z czytelnikiem. Próbował nawet przewidzieć, jak potoczyłaby się rozmowa: uprzejmie onieśmielo- ny komplementami, z wielkim ociąganiem i skromnością zgodziłby się złożyć na stronie tytułowej autograf, „skoro pani nalega”. Lecz gdy te mrzonki się ziściły, ogarnęło go rozczarowanie, a nawet gniew. Sąsiadka mu się nie podobała, drażniło go, że tak niedbale sunie wzrokiem po kartkach, w które włożył tyle trudu. Przyszła mu nagle ochota, żeby wyrwać jej książkę i uciec na przełaj przez dworzec. Raz jeszcze spojrzał dziewczynie w twarz, próbując usłyszeć dźwięczące jej w głowie słowa książki. Patrzył, jak przemyka oczami z lewa w prawo i z powrotem, ale chyba zbyt nachalnie się przyglądał, bo odwróciła się do niego i spytała z irytacją: – Coś się nie podoba? Blado się uśmiechnął. – Nic, nic – odparł. – Zastanawiałem się tylko, co pani sądzi o tej książce. Wzruszyła ramionami. – Taka sobie. Quinn chciał już zakończyć rozmowę, ale jakiś głos wewnętrzny kazał mu brnąć dalej. Nim zdążył wstać i odejść, następne pytanie padło jakby samo: – Wciąga? Dziewczyna znowu wzruszyła ramionami i głośno strzeliła gumą. – Dosyć nawet. Przy tym rozdziale, co to dedektyw się gubi, to aż ciarki przechodzą. – Sprytny chociaż ten detektyw? – Sprytny to on jest, tylko za dużo gada. – Wolałaby pani więcej akcji? – Chyba. – Skoro się pani nie podoba, to po co pani czyta? – A bo ja wiem. – Po raz kolejny wzruszyła ramionami. – Czas szybciej leci. A zresztą, wielkie halo. To tylko książka, nie? Już miał powiedzieć, że sam ją napisał, ale się zreflektował: przecież to nie ma znaczenia. Dziewczyna była beznadziejna. Nie po to od pięciu lat trzymał w tajemnicy tożsamość Williama Wilsona, żeby teraz się nagle zdradzić, a już zwłaszcza przed nieznajomą idiotką. Ale tak czy owak nie było to miłe przeżycie. Rozpaczliwie usiłował je przełknąć, zdusić zranioną dumę. Zerwał się z ławki i odszedł, żeby nie dać dziewczynie w twarz. Pół do siódmej ustawił się przy wyjściu dwudziestym czwartym. Pociągu spodziewano się zgodnie z rozkładem. Quinn uznał, że z punktu obserwacyjnego w samych drzwiach ma spore szan- se zauważyć Stillmana. Wyjął zdjęcie z kieszeni i raz jeszcze mu się przyjrzał, szczególnie oczom. Czytał kiedyś, że właśnie one nigdy się nie zmieniają. Od dzieciństwa do późnej starości pozostają takie same, więc teoretycznie rzecz biorąc, osoba rozgarnięta może spojrzeć w oczy chłopcu z foto- grafii i rozpoznać go w napotkanym starcu. Quinn trochę w to wątpił, ale był to jedyny punkt zacze- pienia, jedyny pomost między przeszłością a teraźniejszością. Lecz i tym razem twarz Stillmana nic mu nie powiedziała. Pociąg wtoczył się na stację i Quinn poczuł, że turkot kół i szczęk żelastwa wdziera mu się w tkanki, chaotyczny, gorączkowy zgiełk zlewa się z pulsem w jeden rytm i pompuje krew zgrzytli- wymi bryzgami. Głowę wypełnił mu głos Petera Stillmana i lawina nonsensownych słów zaczęła grzechotać o wnętrze czaszki. Nakazał sobie spokój. Niewiele to pomogło. Wbrew temu, czego od siebie w tej chwili oczekiwał, był podekscytowany. Pociąg przyjechał zatłoczony, więc kiedy pasażerowie wylali się na peron i ruszyli ku wyj- ściu, wkrótce zrobiło się gęsto. Nerwowo trzepiąc czerwonym notatnikiem o prawe udo, Quinn wspiął się na palce i uważnie wpatrywał się w tłum, który niebawem go otoczył. Napierali na niego mężczyźni i kobiety, dzieci i starcy, nastolatki i niemowlęta, bogaci i biedni, czarni i białe, biali i czarne, skośnoocy i Arabowie, mężczyźni w brązach, szarościach, granatach i zieleniach, kobiety w czerwieniach, bielach, żółciach i różach, dzieci w tenisówkach, dzieci w kowbojskich butach,