uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Paul Kearney - Cykl-Boże Monarchie (2) Królowie heretycy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Paul Kearney - Cykl-Boże Monarchie (2) Królowie heretycy.pdf

uzavrano EBooki P Paul Kearney
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 249 stron)

Paul Kearney Królowie heretycy The Heretic Kings Księga II cyklu Boże Monarchie Przełożył: Wojciech Szypuła Wydanie oryginalne: 1996 Wydanie polskie: 2004

Moim braciom Seanowi i Jamesowi Kearneyom

Dziękuję Johnowi McLaughlinowi, Richardowi Evansowi i Jo Fletcher za cierpliwość i ciężką pracę

Oto stulecie żołnierza Fulvio Testi, 1641

PROLOG Ludzie zawsze podążają na zachód. Może ma to coś wspólnego z ruchem słońca? Słońce ich przyciąga, tak jak blask świecy przyciąga ćmę. Minęło wiele długich lat, a ja wciąż trwam: ostatni z założycieli. Ciało odmawia mi posłuszeństwa, jakby już do mnie nie należało. Świat postarzał się o cztery stulecia, których upływ w mojej krainie był prawie niezauważalny. Ludzie się zmieniają i myślą, że świat zmienia się wraz z nimi. To nieprawda. Świat ledwie ich toleruje, kontynuując swe tajemne obroty. Teraz jednak w powietrzu daje się wyczuć nową nutę, niby zimowy szept w tej krainie, która nie zna pór roku. Nadchodzą zmiany. * Wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie ten dzień: przybyli złoto-szkarłatnym szlakiem tonącego słońca, na żaglowcach wlokących girlandy wodorostów, uczepione przeżartych przez robactwo kadłubów. Obserwowaliśmy ich z dżungli: ludzi w pancerzach pokrytych nalotem morskiej soli, z opuchniętymi od szkorbutu twarzami, niosących miecze, piki, a później także cuchnące arkebuzy z syczącym na wietrze wolnopalnym lontem; wychudłych przybyszów z Hebrionu, Astaracu, Gabrionu; morskich wędrowców ze Starego Świata; zaślepionych chciwością rozbójników. Kiedy my tu przybyliśmy, uciekaliśmy przed czymś. Oni przypłynęli, bo czegoś szukali. Dzięki nam ich żołądki napełniły się strachem, a sakiewki nabrzmiały od grozy. Zmieniliśmy ich w zwierzynę i odebraliśmy im wszystko, na co przyszła nam ochota. Ich statki zgniły na kotwicach, puste i zamieszkane tylko przez duchy. Nielicznych, bardzo nielicznych, oszczędziliśmy, aby opowiedzieli o nas w Bożych Monarchiach. Tak powstał mit. Ukryliśmy nasz kraj za zasłoną niewiarygodnych opowieści i ponurych plotek. W słowa prawdy wpletliśmy hiperbole obłędu. Wykuliśmy legendę, tak jak kowal wykuwa miecz na kowadle – i zahartowaliśmy ją we krwi.

Ale zmiany są nieubłagane. Przez cztery stulecia czekaliśmy, a nasi ludzie zgodnie z planem przenikali z powrotem na wschód. Są teraz w całej Normannii. Dowodzą wojskami, głoszą kazania, czuwają nad kołyskami dzieci. Niektórzy są zausznikami królów. Nadszedł czas, aby nasze statki wróciły przez Ocean Zachodni. Abyśmy upomnieli się o naszą własność. Bestia zwycięży. Fortuna kołem się toczy – także dla wilków.

CZĘŚĆ PIERWSZA SCHIZMA

JEDEN ROK ŚWIĘTEGO 551 Dzwon na nieszpory dawno przebrzmiał, ale brat Albrec wolał udać, że go nie słyszy. Z roztargnieniem ogryzał gęsie pióro, aż mokre od śliny kawałki chorągiewki spadały na ławkę. Kiedy tak mrużył oczy w świetle oliwnej lampy, jego twarz przypominała wąski pyszczek ciekawskiego, niedowidzącego szczura. Drżącą dłonią przewracał kolejne kartki leżącego przed nim wiekowego pergaminu. Kiedy rożek jednej ze stronic skruszył się pod dotykiem jego palców, jęknął przejmująco, zupełnie jak pies, który widzi, że pan, wychodząc z pokoju, nie chce zabrać go ze sobą. Pergamin zapisano kunsztownymi literami, w dawnych czasach, bo stary atrament zdążył mocno zblaknąć. Księga była tym bardziej niezwykła, że nie znalazłoby się w niej żadnych ozdobnych inicjałów i iluminacji, uważanych za nieodzowne w świętych tekstach Ramusia. Zawierała tylko słowa, nagie, proste, skreślone eleganckim charakterem pisma i wyblakłe pod ciężarem lat. Sam pergamin był miernej jakości. Czyżby dawny skryba nie dysponował delikatnym welinem? Jednego bowiem Albrec był pewien: to był manuskrypt – nie jakiś masowy produkt jednej z tych słynnych charibońskich pras drukarskich, lecz najprawdziwszy stary rękopis. Mimo to odnosiło się wrażenie, że autor dołożył starań, by jego dzieło nie zwracało na siebie uwagi. I chyba mu się udało: zwój niepoukładanych arkuszy znaleziono wciśnięty w szparę w ścianie na jednym z najniższych poziomów biblioteki. Brat Columbar przyniósł go Albrecowi; myślał pewnie, że stary pergamin nada się na bibułę w skryptorium, w Charibonie bowiem nadal powstawały ręcznie pisane księgi. Dopiero na widok bladych, idealnie równych liter zawahał się i postanowił pokazać go pomocnikowi bibliotekarza. A wrodzona ciekawość Albreca nie pozwoliła mu oderwać się od lektury. Chociaż niewiele brakowało: obiecywał sobie, że zaraz skończy, pójdzie do głównego bibliotekarza, brata Commodiusa, i powie mu o znalezisku, lecz manuskrypt bez reszty przykuł jego uwagę. Siedział i czytał, gdy inni zakonnicy zapewne siadali właśnie do wieczornego posiłku.

Pergamin liczył sobie dobre pięćset lat, był więc niemal równie stary jak sam Charibon, który po upadku Aekiru stał się najświętszym ze wszystkich klasztornych uniwersytetów na kontynencie. Nieznany autor stworzył swe dzieło wkrótce po tym, jak Błogosławiony Ramusio został wezwany do nieba – może nawet to wiekopomne wydarzenie nastąpiło za życia skryby! Albrec wstrzymał oddech. Cienki jak płatek róży pergamin kleił mu się do spoconych palców. Bał się, że jeśli głośniej odetchnie, wiekowe, bezcenne słowa rozmażą się i spłyną z kart, albo rozwieją się jak zdmuchnięte powiewem zefirku ziarnka piasku. ...Błagaliśmy go, by nie zostawiał nas samotnych i opuszczonych w mroczniejącym świecie, ale Błogosławiony Święty tylko się uśmiechnął. – Jestem już stary – powiedział. – Zacząłem dzieło, które wy musicie podjąć. Mój czas dobiegł końca. Wszyscy jesteście ludźmi wielkiej wiary. Zaufajcie moim naukom, złóżcie swój los w ręce Boga i nie lękajcie się niczego. Owszem, nad światem zapada zmrok, ale dzieje się tak z woli ludzkiej, nie zaś Bożej. Można zmienić bieg dziejów; sami tego dowiedliśmy. Pamiętajcie, że historia nie jest czymś, co nas doświadcza, lecz czymś, co tworzymy. Każdy człowiek może zmienić świat. Każdy człowiek ma dar mowy. Nawet jeśli uciszą go ci, którzy nie chcą słuchać, znajdzie się inny, który przemówi, a po nim następny. Prawdę można zagłuszyć, ale tylko na jakiś czas, nie na zawsze... Reszta pergaminu została oderwana. Albrec przekartkował dalsze, nieczytelne stronice. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy zdał sobie sprawę, że brakujących fragmentów nigdy już nie uda się odtworzyć. Czuł się jak spragniony wędrowiec na pustyni, zmuszony patrzeć, jak ten sam dobroczyńca, który dał mu łyk wody do zwilżenia ust, wylewa w piasek całą kwartę życiodajnego płynu. Wreszcie wstał z twardej ławki, uklęknął na kamiennej posadzce i zaczął się modlić. Żywot Świętego. Stary, oryginalny tekst, którego ludzkie oko dotąd nie widziało. Opowiadał historię człowieka imieniem Ramusio, który – jak każdy zwykły człowiek – urodził się i dożył starości, który śmiał się, płakał i cierpiał na bezsenność. Dzieje postaci kluczowej w religii całego zachodniego świata, spisane przez współczesnego jej autora, który – kto wie? – może nawet osobiście znał Świętego... I nawet jeśli znaczna część dzieła została utracona, świat wiele zyskał. To był prawdziwy cud – i to cud, który przydarzył się właśnie jemu, Albrecowi. Na kolanach dziękował Bogu, że mu go zesłał. Modlił się też do Ramusia, Błogosławionego Świętego, w którym zaczynał dostrzegać istotę ludzką, chociaż – naturalnie – znacznie od siebie doskonalszą; nie stworzoną przez Kościół żywą ikonę, lecz człowieka. A wszystko dzięki temu bezcennemu dokumentowi. Wrócił na ławkę, wydmuchał nos w rękaw habitu i ucałował swój skromny, drewniany Znak Świętego. Postrzępiony, wyblakły manuskrypt nie miał ceny. Dało się go porównać tylko z Księgą czynów, spisaną przez świętego Bonnevala w pierwszym wieku. Ale jaka część

rękopisu przetrwała? Ile naprawdę da się z niego odczytać? Pochylił się nad pergaminem, starając się nie zwracać uwagi na obolałe mięśnie szyi i ramion. Dzieło nie miało okładki ani strony tytułowej, nie znalazł więc żadnej wskazówki, kto mógł być jego autorem lub mecenasem. Zdawał sobie sprawę, że pięć wieków wcześniej Kościół nie miał monopolu na wiedzę. Wiele zakątków świata nie zostało jeszcze nawróconych na Prawdziwą Wiarę, a w setkach miast przedstawiciele szlachetnych i zamożnych rodów opłacali skrybów i artystów, którzy kopiowali stare pogańskie księgi – a nawet pisali nowe. Więcej ludzi umiało czytać i pisać. Dopiero w ostatnich mniej więcej dwustu latach, w miarę umacniania się pozycji inicjantów, umiejętność ta zanikła i stała się domeną ludzi wysoko wykształconych. Ponoć wszyscy fimbriańscy cesarze po dziś dzień znali sztukę pisania i czytania, podczas gdy przeciętny król zachodu umiał co najwyżej przeliterować własne imię. Sytuacja zmieniała się wprawdzie, odkąd do władzy dochodziło nowe pokolenie królów, ale monarchowie starszej generacji nadal przedkładali pieczęć nad podpis. Albrec zamknął i przetarł piekące oczy. Pod powiekami zabłysły mu iskierki. Avila, jego serdeczny druh, z pewnością zauważył jego nieobecność na kolacji i pewnie przyjdzie go poszukać; często beształ Albreca za przegapione posiłki. Ale mniejsza z tym. Kiedy tylko zobaczy ten biblioteczny klejnot... Rozległo się przytłumione trzaśnięcie zamykanych drzwi. Albrec zamrugał, rozejrzał się i jedną ręką przykrył pergamin arkuszem czystego papieru. W drugą dłoń wziął lampę. – Kto tam? Nikt nie odpowiedział. Komnata mieszcząca archiwum miała podłużny kształt. Regały z księgami i pergaminami dzieliły ją na mniejsze niby-pomieszczenia. Poza ciepłym kręgiem żółtego światła z lampy, którą Albrec trzymał w drżącej ręce, w archiwum panował nieprzenikniony mrok. Nic. Biblioteka, jak na starą budowlę przystało, miała swoje zastępy duchów. Pracujący do późna bracia nieraz czuli zimne tchnienia na policzkach i mieli wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Kiedyś Commodius, główny bibliotekarz, spędził w bibliotece całą noc, modląc się do świętego Garaso, którego imię nosił gmach; wszystko przez to, że nowicjusze przelękli się cieni, które, jak się zarzekali, po zmroku gromadzą się w bibliotecznych salach. Oczywiście z modłów nic nie wynikło, a Commodius niczego nie zobaczył. Nowicjusze na długie tygodnie stali się obiektem kpin całego klasztoru. Coś zaszurało w mroku, tuż poza granicą kręgu światła z lampy. Albrec wstał, ujmując w wolną dłoń Znak Świętego. Zaczął odmawiać starą modlitwę podróżników i pielgrzymów: – Łaskawy Święty, który strzeżesz mnie w mrokach nocy, bądź mi latarnią, przewodnikiem i wsparciem. Uchowaj mnie przed gniewem bestii...

W mroku zapłonęły dwa żółte punkciki, zamajaczył jakiś olbrzymi kształt. Do nozdrzy Albreca doleciała słaba, zwierzęca woń, która zaraz ulotniła się bez śladu. Ktoś kichnął. Albrec podskoczył tak gwałtownie, że wpadł na stojący za nim stół. Lampa zachybotała mu się w ręce, zalany oliwą knot zasyczał wściekle. Cienie zatańczyły na ścianach. Poczuł, jak twarde, dębowe drewno Znaku Świętego trzeszczy mu w zbielałych palcach. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Znów trzasnęły drzwi, rozległ się tupot bosych stóp na kamieniu i w półmroku coś się poruszyło. – Znów nie przyszedłeś na kolację, bracie – zabrzmiał głos. Trzymająca się do tej pory w mroku postać weszła w krąg światła: była wysoka, chuda, miała prawie całkiem łysą czaszkę, ogromne uszy, długi haczykowaty nos, niewiarygodnie krzaczaste brwi i błyszczące, łagodne oczy. Albrec odetchnął z ulgą. – Brat Commodius! Jedna brew uniosła się. – A kogóż innego się spodziewałeś? Brat Avila prosił mnie, żebym do ciebie zajrzał, bo sam ma zadaną pokutę. Wikariusz generalny toleruje czasem obrzucanie się kawałkami chleba przy kolacji, ale Avila nie ma najcelniejszego oka. Czyżbyś znów szukał skarbów w kurzu, Albrecu? Główny bibliotekarz podszedł do stołu. Zawsze – w zimie i w lecie – chodził boso. Stopy miał płaskie, opatrzone poczerniałymi paznokciami, i ogromne, jakby urosły mu w odpowiedniej proporcji do nosa. Albrec opanował drżenie rąk. – Tak, bracie – odparł. Myśl o tym, że miałby powiedzieć przełożonemu o swoim znalezisku, nagle przestała mu się podobać. Zaczął mówić pospiesznie, by pokryć swe zmieszanie. – Pewnego dnia znajdę tu prawdziwy skarb. Czy zdajesz sobie sprawę, bracie, że nigdy nie skatalogowano prawie połowy tekstów z dolnych poziomów archiwum? Kto wie, jakie odkrycia mnie czekają? Commodius uśmiechnął się, upodabniając się do wysokiego i groteskowego chochlika. – Cieszy mnie twój zapał, Albrecu. Znać po tobie prawdziwą miłość do słowa pisanego. Nie zapominaj jednak, że księgi to tylko zmaterializowane myśli ludzkie, z których nie wszystkie zasługują na łaskawe traktowanie. Wiele z tych nieskatalogowanych dzieł, o których wspomniałeś, to z pewnością pisma heretyckie. W czasach wojen religijnych zwieziono tu z całej Normannii tysiące ksiąg i zwojów, by poddać je ocenie inicjantów. Większość z nich spalono, ale podobno wiele też zarzucono po kątach i zapomniano. Uważaj zatem, Albrecu, co czytasz. Gdybyś w którymś z tekstów natrafił choć na jedną nieortodoksyjną nutę, masz mi go natychmiast przynieść. Czy to jasne?

Albrec skinął głową. Pocił się obficie i zastanawiał, czy ukrywanie faktów jest grzechem. Na myśl o schowku, w którym przetrzymywał ocalone od spalenia zwoje i rękopisy, jeszcze bardziej się zaniepokoił. – Jesteś blady jak papier, Albrecu. Co się stało? – Ja... Wydawało mi się, że coś tu jest... Zanim przyszedłeś, bracie. Tym razem obie brwi Commodiusa uniosły się zgodnie. – Stara biblioteka znów wyczynia te swoje sztuczki, tak? Co to było tym razem? Szept? Dotyk dłoni? – Nie, tylko... Tylko takie dziwne wrażenie, nic więcej. Commodius położył mu na ramieniu masywną dłoń, zacisnął sękate palce i delikatnie nim potrząsnął. – Jesteś silny wiarą, Albrecu. Nie lękaj się. Duchy, jeśli nawet jakieś mieszkają w tej bibliotece, nie zrobią ci krzywdy. Chroni cię zbroja pobożności. Twoja wiara jest zarówno latarnią, której blask rozprasza mrok, jak i mieczem, który zgładzi kryjące się w nim potwory. Strach nie ma przystępu do serca człowieka prawdziwie oddanego Świętemu. A teraz chodź ze mną, wyciągnę cię z tego kurzu i wykradnę żarłocznym duchom. Avila zachował dla ciebie część kolacji. Mam cię zmusić, żebyś ją zjadł. Commodius jedną ręką odsunął Albreca od stołu, drugą podniósł z blatu lampę. Znowu kichnął. – Ach, ten kurz stuleci. Osiada w piersiach na zawsze. Kiedy wyszli z ciemnego archiwum, Commodius wyjął z kieszeni habitu klucz i zamknął drzwi. A potem weszli po schodach ku światłu i zgiełkowi położonych wyżej refektarzy. * Daleko na zachód od Charibonu, za błyszczącymi wierzchołkami Malvennoru rozciąga się kraina wciśnięta między góry i rozpościerające się dalej morze. To prastary kraj. Kolebka imperium. Miasto Fimbir nie było ufortyfikowane. Elektorzy twierdzili, że murem fimbriańskiej stolicy są tarcze jej żołnierzy i nie trzeba im innej obrony. Nie przechwalali się bezpodstawnie. Fimbir należał do tych nielicznych normannijskich stolic, które nigdy nie były oblegane. Obcy wojownicy tylko wtedy przekraczali granice Miasta Elektorów, gdy przybywali złożyć hołd – lub prosić o pomoc. I choć Hegemonia Fimbriańska dawno przestała istnieć, miasto nadal nosiło dumne znamiona imperialnej siedziby. Abrusio miało więcej mieszkańców, Vol Ephrir było piękniejsze, ale to Fimbir robił na gościach największe wrażenie. Poeci mawiali, że gdyby kiedyś go porzucono, przyszłe pokolenia byłyby skłonne uznać, że zbudowały go ręce olbrzymów. Na wschód od miasta rozciągał się plac, na którym fimbriańska armia ćwiczyła i defilowała. Setki akrów ziemi ogołocono z drzew i krzewów, a następnie wyrównano,

tworząc w ten sposób planszę, na której elektorzy uczyli się przestawiać pionki w grze wojennej. Położone na południe od placu wzgórze zostało sztucznie podwyższone, aby generałowie mogli wygodnie śledzić skutki swoich manewrów taktycznych i strategicznych. Mówiono, że w bitwach na całym świecie nie zdarza się nic, czego by wcześniej nie przećwiczyli fimbriańscy dowódcy. Zwycięskie tercios od wieków rozsiewały takie opowieści po całym kontynencie. Grupa mężczyzn stała właśnie na szczycie górującego nad placem wzgórza. Wszyscy, od generałów po najniższych stopniem oficerów, mieli na sobie czarne półpancerze. Jedynym oznaczeniem rangi były czerwone szarfy, którymi niektórzy przepasali się przed zapięciem pasa z mieczem. Pośrodku znajdował się kamienny stół, na stałe wmurowany w płaski szczyt, na nim zaś leżały rozłożone mapy i żetony. Przed ośmiuset laty sam Coprenius Kuln, pierwszy cesarz Fimbrii, wmurował kamień węgielny pod jego budowę. Z boku stały spętane konie, gotowe ponieść w dal gońców z rozkazami. Fimbrianie nie wierzyli w zalety kawalerii i używali koni wyłącznie jako wierzchowców dla kurierów. Po placu ćwiczeń maszerowały tymczasem zwarte oddziały wojska, liczące łącznie około piętnastu tysięcy ludzi. Ich kroki dudniły donośnie na ściętej pierwszymi przymrozkami ziemi. Zimny blask porannego słońca lśnił na ostrzach pik i lufach arkebuzów. Żołnierze wyglądali jak zabawki porzucone przez jakiegoś boga, które nagle ożyły, upodabniając się do stada podekscytowanych mrówek. Dwóch ludzi oddaliło się od grupy i stanęło na skraju zbocza, podziwiając wspaniały widok karnych formacji. Obaj byli w średnim wieku i średniego wzrostu, mieli szerokie ramiona i zapadnięte policzki. Wyglądaliby prawie jak bliźniacy, gdyby nie fakt, że jeden z nich w miejscu lewego oka miał ziejący czernią oczodół. Po tej stronie głowy jego włosy przybrały srebrzystą barwę. – Ten kurier, Caehir, popełnił wczoraj samobójstwo – powiedział jednooki. Jego towarzysz pokiwał głową. – Nic się nie dało zrobić? – Nie. Wdała się gangrena i musieli mu obciąć nogi w kolanach. A on nie chciał żyć jako kaleka. – To był dobry człowiek. Szkoda takich tracić przez zwykłe odmrożenie. – Wypełnił swój obowiązek. Przyniósł wiadomość. Jonakait i Merkus pewnie też już dochodzą do przełęczy. Oby mieli więcej szczęścia. – Oby. Wiemy zatem, że wśród Pięciu Królestw doszło do rozłamu. Mamy dwóch pontyfików, szykuje się wojna religijna, a Merdukowie srożą się u bram zachodu. – Na Wale Ormanna służą dobrzy żołnierze. – O tak. To dopiero była bitwa. Torunnanie to prawdziwi wojownicy. – Ale nie są Fimbrianami. – Nie, nie są. Ilu ludzi mamy im posłać?

– Duże tercio, nie więcej. Musimy być czujni i obserwować, co wyniknie z podziału królestw. Drugi Fimbrianin ledwie zauważalnie skinął głową. Duże tercio składało się z trzech tysięcy pikinierów i dwóch tysięcy arkebuźników, do tego dochodzili przeróżni rusznikarze, zbrojmistrze, kucharze, poganiacze mułów, saperzy i oficerowie sztabowi. W sumie jakieś sześć tysięcy ludzi. – Czy to wystarczy, żeby wał się utrzymał? – Być może. Nie zapominaj jednak, że chodzi nam nie tyle o utrzymanie wału, co o zaznaczenie naszej obecności militarnej w Torunnie. – Obawiam się, że zaczynam myśleć jak generał, a nie jak polityk, Briscusie. Jednooki Briscus uśmiechnął się szeroko, odsłaniając przerzedzone zęby. – Kyriel, ty stary wygo, czujesz zapach prochu w powietrzu, prawda? Ja też. Jesteśmy tacy sami. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów nasi żołnierze przekroczą granice elektoratów i staną do walki z poganami. Na samą myśl o tym serca żywiej biją, ale nie pozwólmy, żeby tętniąca w żyłach krew przyćmiła nam jasność spojrzenia. – Nie do końca podoba mi się pomysł wynajęcia naszych ludzi w charakterze najemników. – Mnie też, ale co ma zrobić kraj, w którym siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy jest bez pracy? Jeżeli kontyngent marszałka Barbiusa zrobi na Torunnanach należyte wrażenie, wszystkie ramusiańskie królestwa będą nas błagać na kolanach o wypożyczenie naszych tercios. Z czasem we wszystkich stolicach pojawią się fimbriańskie garnizony, a wtedy... – A wtedy co? – Jeżeli rzeczywiście do tego dojdzie, zobaczymy, co uda nam się utargować. Spojrzeli na ćwiczących w dole żołnierzy. Ani Kyriel, ani Briscus nie wyróżniali się ubiorem z zebranej na wzgórzu grupy, ale obaj byli elektorami i razem reprezentowali połowę rządu władającego tym niezwykłym krajem. Wielotysięczna armia była gotowa na jedno ich skinienie opuścić plac ćwiczeń i wyruszyć na prawdziwą wojnę, gdziekolwiek chcieliby ją toczyć. – Żyjemy w czasach wielkich przemian – powiedział półgłosem Briscus. – Świat naszych przodków powoli się rozpada. Czuję to w kościach. – Czas przemian to czas sposobności – zauważył Kyriel. – Naturalnie. Wydaje mi się wszakże, że zanim zmiany dobiegną końca, wszyscy politycy będą musieli nauczyć się myśleć jak żołnierze, a żołnierze jak politycy. Przypomina mi to ostatnią bitwę nad Habrirem. Cała armia wiedziała, że elektorzy oddali księstwo Imerdonu, a mimo to rankiem wyszliśmy na plac i walczyliśmy o nie do upadłego. Wygraliśmy, odepchnęliśmy Hebriończyków, którzy poszli w rozsypkę i uciekli przez bród. Potem zebraliśmy naszych poległych i na zawsze opuściliśmy Imerdon. Teraz czuję się podobnie:

nasze wojska mogą wygrać każdą bitwę, którą zechcą stoczyć, ale w ostatecznym rozrachunku nie będzie to miało żadnego znaczenia. – Zebrało ci się na filozofowanie, Briscusie? Nie poznaję cię. – Musisz mi wybaczyć. To przychodzi z wiekiem. Znad uwijających się w dole szeregów buchnęły smużki dymu, a chwilę później na wzgórzu dał się słyszeć chaotyczny klekot wystrzałów. Regimenty arkebuźników rywalizowały ze sobą, na wyścigi zestrzeliwując ustawione w rzędach słomiane kukły. Salwa szła za salwą, aż miało się wrażenie, że to wibrująca ziemia wydaje wibrujący grzmot, który wznosi się pod samo niebo. Gęste chmury dymu zasnuły plac niczym najprawdziwsza wojenna mgła. Ciężka woń spalonego prochu dotarła aż na wzgórze. Dwaj elektorzy wciągnęli ją łapczywie w nozdrza, niczym charty, które w zimowy poranek zwietrzyły zająca. Od hałaśliwej grupy oficerów odłączyła się także trzecia postać. Mężczyzna stanął na baczność za plecami elektorów, czekając, aż ci zwrócą na niego uwagę. Miał przysadzistą, niemal kwadratową sylwetkę; niski wzrost nadrabiał szerokością ramion, nawet podbródek miał wyciosany w kształt regularny jak ostrze łopaty. Gęste rude wąsy przysłaniały wąskie, prawie bezwargie usta. Krótko przycięte włosy sterczały mu jak przycięta grzywa u konia – było widać, że strzyże się pod hełm. – No, Barbiusie, jak radzą sobie twoi ludzie? – zwrócił się do niego Briscus. – Są zręczni jak hafciarki na mrozie, ekscelencjo – odparł Barbius ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni. Briscus parsknął śmiechem. – Spiszą się jak trzeba czy nie? – Przed wymarszem jeszcze ich trochę podszkolę, ekscelencjo. Mają strzelać trzy razy na minutę. – Torunnanie uważają się za dobrze wyszkolonych, jeśli zdążą oddać w tym czasie dwa strzały – wtrącił spokojnie Kyriel. – Z całym szacunkiem, ekscelencjo... To nie są Torunnanie. – Właśnie, na Boga! – poparł go Briscus. W jego jedynym oku pojawił się błysk. – Żołnierze mają być doskonale wyszkoleni, Barbiusie. To pierwsza od dwudziestu pięciu lat fimbriańska armia, jaką pokażemy światu. Musi robić odpowiednie wrażenie. – Tak jest. Twarz Barbiusa była równie nieprzenikniona jak garnczkowy hełm. – Tabor? – Pięćdziesiąt wozów, osiemset mułów. Nie chcemy się za bardzo obciążać. – Trasa wam odpowiada? Barbius pozwolił sobie na cień uśmiechu.

– Przez Wzgórza Nariańskie, nieopodal Tulmu i dalej, do Charibonu, po błogosławieństwo pontyfika. Później południowo-wschodnim brzegiem morza Tor i przez Bramę Torrińską do Torunny. – Gdzie pobłogosławi was drugi pontyfik – dodał żartobliwie Kyriel. – Poinstruowano was, jak powinniście się zachowywać? – spytał poważnie Briscus. – Tak jest. Mamy w miarę możliwości okazywać szacunek pontyfikowi i władzom kościelnym, ale pod żadnym pozorem nie wolno nam zboczyć z trasy. – Na tym szlaku nie napotkacie nic, co mogłoby zmusić fimbriańskie duże tercio do ustąpienia z drogi. Macie jednak unikać wszelkich zatargów, zwłaszcza z Almarkanami. Czy to jasne, marszałku? Jesteś bezimiennym funkcjonariuszem, który tylko wykonuje rozkazy. Wszelkie skargi i protesty należy kierować bezpośrednio do Fimbiru, ty zaś nie możesz pod żadnym pozorem wstrzymywać marszu. – To zrozumiałe, ekscelencjo. – Niech cię uważają za bezmózgiego wojaka, który umie robić tylko to, co mu każą. Jeżeli choć raz zatrzymasz się i wdasz w dyskusję, oplotą cię siecią inicjanckich praw i reguł i podetną ci skrzydła. Ta armia musi dotrzeć na wyznaczone pozycje, marszałku. Barbius pierwszy raz spojrzał elektorowi w twarz. – Zdaję sobie z tego sprawę, ekscelencjo. – Doskonale. Życzę powodzenia, marszałku. Może pan odejść. Barbius zasalutował uderzeniem przedramienia w napierśnik i oddalił się. Kyriel odprowadził go wzrokiem, skubiąc w zadumie dolną wargę. – Balansujemy na cienkiej linie, Briscusie. – Mówisz, jakbym o tym nie wiedział. Himerius musi się pogodzić z tym, że pomożemy Torunnie, chociaż panuje w niej heretycki władca. Nie możemy jednak całkowicie go zlekceważyć. – Zaczynam rozumieć, co miałeś na myśli, mówiąc o politykach i żołnierzach. – To dobrze. Żyjemy w skomplikowanym świecie, Kyrielu, który ostatnio robi się coraz bardziej interesujący.

DWA Król wyjechał. Byli tacy, którzy mówili, że już nie wróci. Abrusio. Stolica królestwa Hebrionu, największy port zachodniego świata, czy nawet, jak twierdzili niektórzy, całego świata. Tylko starożytne Nalbeni mogłoby z nim rywalizować. Od stuleci rządził w Hebrionie ród Hibrusydów. Ich pałac górował groźnie nad hałaśliwym portem. Mimo naturalnych w tej sytuacji rozgrywek dynastycznych, wewnętrznych wojen i mętnych koligacji, Hibrusydzi żelazną ręką dzierżyli tron i władzę. Ale świat się zmienił. Na zachód przyszła zima, niesiona na skrzydłach wojny. Armie toczące bój na wschodnich rubieżach kontynentu wycofały się do zimowych leży; miało się wrażenie, że statki, które żeglowały po zachodnich morzach, poszły za ich przykładem. Szlaki handlowe opustoszały. Rok miał się ku końcowi, mrozy stawały się coraz dokuczliwsze. Morze okalające Abrusio, wody Wielkiego Portu, a także Szlaki Wewnętrzne i Zewnętrzne, jak nazywano dwa pozostałe porty, wzburzyły się ostrymi, grzmiącymi falami, pobielonymi pianą bałwanów. Niemilknący huk przyboju dobiegał od strony falochronu, który osłaniał porty przed wściekłością zimowych sztormów. Na całej jego długości pozapalano ognie latarń morskich, które, opierając się wichurze, ostrzegały zbliżające się statki o mieliznach i wskazywały wejścia do portów. Im chłodniejszy stawał się wiatr, tym wyraźniej zmieniał kierunek. Hebrioński pasat dawno już ucichł i zawodzące wichry dęły z południowego zachodu, spychając płynące do Hebrionu statki w stronę lądu. Kapitanowie zgrzytali ze złości zębami, próbując uniknąć najgorszego koszmaru każdego marynarza: mielizny na zawietrznej. O tej porze roku Abrusio nie prezentowało się najlepiej. Nie należało do miast, którym zima służy. Było w nim zbyt wiele tawern, bazarów pod gołym niebem i innych przybytków, które potrzebują blasku słońca. Latem mieszkańcy przeklinali lejący się z nieba żar, który sprawiał, że w rozedrganym od gorąca powietrzu rozmywały się kontury domów, i w niespotykany wręcz sposób potęgował odór rynsztoków i garbarni, ale miasto tętniło życiem

niczym rozpęknięty kopiec termitów. W zimie Abrusio jakby zapadało się w sobie; w portach ruch malał dziesięciokrotnie, na czym cierpiały statki, nadmorskie karczmy i burdele. Miasto zaciskało pasa, odwracało się od morza i niezadowolone mamrotało pod nosem, wyczekując wiosny. Tym razem zapowiadała się wiosna bez króla. Abeleyn z Hebrionu przed kilkoma miesiącami wyjechał ze stolicy i udał się do Perigraine na konklawe królów. Pod jego nieobecność Himerius, dawny prałat Hebrionu, a od niedawna nowy wielki pontyfik, sprowadził do miasta Rycerzy-Bojowników, świeckie, zbrojne ramię Kościoła, które miało powstrzymać rozlewającą się coraz szerzej zarazę magii i herezji. Skończyły się rządy króla w Hebrionie. Niektórzy powiadali, że gdy tylko Abeleyn wróci z zagranicznych wojaży, znów ujmie ster władzy w swoje ręce, inni jednak ostrzegali, że kiedy Kościół zdoła zakraść się w pobliże tronu, nie będzie łatwo się go pozbyć. * Sastro di Carrera w rozpiętym kaftanie stał na tarasie. Wiatr wyciskał mu łzy z oczu. Był wysokim mężczyzną, miał czarną, wypomadowaną, szpiczastą bródkę, w uchu nosił kolczyk z rubinem wielkości kapara. Miał dłonie lutnisty i swobodny sposób bycia człowieka nawykłego do wydawania rozkazów. Nie bez przyczyny: był głową jednego z najmożniejszych hebriońskich rodów, a w tej chwili jednym z faktycznych władców królestwa. Patrzył na rozciągające się przed nim miasto. Najbliżej znajdowały się posiadłości zamożnych kupców i pomniejszej szlachty, siedziby co bardziej wpływowych cechów, ogrody bogatych mieszkańców Górnego Miasta. Dalej na stokach wzgórz rozciągały się rojne dzielnice zamieszkane przez nisko urodzoną biedotę, tysiące żółtobrunatnych dachów, tak stłoczonych, że nie dałoby się między nie wetknąć nawet szpilki. Morze ubogich domostw, częściowo skryte za kurtyną niesionego wiatrem deszczu i śniegu, opadało ku portom i nabrzeżom. Niektórzy nazywali je trzewiami Hebrionu. Sastro wyłowił wzrokiem masywne, kamienne gmaszyska arsenałów i koszar po zachodniej stronie Dolnego Miasta. Właśnie tam biło wojenne serce miasta, tam składowano rarogi, proch, arkebuzy i miecze Korony. Tam też mieszkali ci, którzy jej służyli – żołnierze tworzący hebriońskie tercios. Osiem tysięcy ludzi. Pancerna pięść Abrusio. Przeniósł wzrok dalej, gdzie miasto rozpływało się w labiryncie kamiennych nabrzeży, doków i magazynów i przechodziło w splątany gąszcz masztów. U brzegu rozciągały się trzy olbrzymie porty z tysiącami stanowisk załadowczych, przy których cumowało nieprzeliczone mrowie statków ze wszystkich krajów i portów znanego świata. Handel był jak krew, dzięki której biło stare, stwardniałe serce Abrusio. Tam też – z górą półtorej mili od rezydencji – ponad dachy wyrastała Wieża Admiralska. Targany wiatrem fioletowy proporzec łopotał głośno; nie byłoby go w ogóle widać, gdyby nie

złote nici, tworzące wyszyty na nim wzór. W państwowych dokach stały setki galer, galeasów, karaweli i wojennych karak – flota największej potęgi morskiej na zachód od Gór Cymbryckich. Oto jak wyglądała władza: odblask na lufie działa, połysk ostrza włóczni, dębowy kadłub okrętu wojennego; to nie były zewnętrzne znamiona potęgi, lecz jej prawdziwa istota, o czym często zapominali ci, którzy mieli nią władać. Ich strata. Nastały czasy, w których władza opiera się na lufach arkebuzów. – Sastro, na miłość Świętego, może byś zamknął te drzwi! Inaczej sczeźniemy tu z zimna, zanim załatwimy nasze sprawy. Wysoki szlachcic uśmiechnął się i spojrzał w lewo, ku wschodowi. Widok, który się tam rozpościerał, mógł rozjaśnić nawet najbardziej ponury dzień. Pod szczytem wzgórza, na wykarczowanym czteroakrowym placu ognisty dywan rozświetlał zimową szarówkę. Uważny obserwator dostrzegłby, że nie jest to jednolite morze płomieni, lecz znaczna liczba rozpalonych blisko siebie ognisk. Płonęły cicho – wiatr niósł wściekły huk ognia w przeciwnym kierunku. W sercu każdego z maleńkich ogników widniała czarna, patykowata sylwetka: heretyk, który właśnie oddawał ducha w złocistej aureoli niewyobrażalnego cierpienia. Stosów było ponad sześćset. Możność odbierania życia też jest władzą, pomyślał Sastro. Cofnął się z tarasu i zamknął misternie rzeźbione drzwi. Znalazł się w wysokim pokoju o kamiennych ścianach zawieszonych gobelinami, na których przedstawiono sceny z życia świętych. Z porozstawianych po całym pomieszczeniu piecyków koksowych wraz z falami ciepła unosił się duszny zapach węgla. Tylko nad podłużnym stołem, przy którym zasiadali pozostali uczestnicy spotkania, płonęły oliwne lampy, zawieszone pod sufitem na srebrnych łańcuchach. W taki pochmurny dzień, przy zamkniętych drzwiach tarasu, odnosiło się wrażenie, że na dworze panują mroki nocy, co jednak najwyraźniej nie przeszkadzało trzem mężczyznom, zatopionym po łokcie w zalegających stół papierach – i karafkach. Sastro wrócił na swoje miejsce. Ból głowy, który kazał mu odetchnąć świeżym powietrzem, nie chciał ustąpić. Potarł skronie i w milczeniu powiódł wzrokiem po swoich towarzyszach. Po władcach królestwa, bo nimi właśnie byli – ni mniej, ni więcej. Smukły kurierski galeas, który po południu wszedł do portu, omal nie wpakował się z pośpiechu na skały. Zaledwie dziewiętnaście dni wcześniej wypłynął z Touronu. Dwa tygodnie walczył z przeciwnymi wiatrami w Zatoce Tulmskiej, a po wyjściu z niej rozpostarł skrzydła i pomknął na południe wzdłuż hebriońskiego wybrzeża, robiąc nawet i po dwieście pięćdziesiąt mil dziennie. Wiózł posłańca z Vol Ephrir, który w miesiąc pokonał drogę dzielącą go od Touronu: śmignął na północ przez Perigraine, zajeździł tuzin koni, zatrzymał się na noc w Charibonie, a stamtąd bez wytchnienia popędził na wybrzeże, gdzie wsiadł na pokład galeasa. Przyniósł wieść o ekskomunikowaniu hebriońskiego monarchy. Quirion z Fulku, inicjancki kapłan z mieczem u pasa i prezbiter bractwa Rycerzy- Bojowników, westchnął i odchylił się na oparcie krzesła, które skrzypnęło donośnie pod jego

ciężarem. Był korpulentnym mężczyzną i choć jego młodzieńcza muskulatura pomalutku roztapiała się w tłuszczu, nadal prezentował się okazale. Głowę golił na modłę Bojowników, paznokcie miał połamane od długoletniego noszenia pancernych rękawic, a kości policzkowe bardziej wydatne niż pokaźny nos. Jego przenikliwe oczy przypominały dwa świderki, osadzone w głębokich, zaróżowionych jamach. Sastro musiał przyznać, że zdarzało mu się widywać rozbójników o mniej przerażającej aparycji. Prezbiter wskazał dokument, nad którym siedzieli. – Proszę bardzo: to koniec Abeleyna. List jest opatrzony podpisem samego wielkiego pontyfika. – Nakreślono go w pośpiechu, a pieczęć jest nieczytelna – zauważył inny z mężczyzn, ten sam, który skarżył się na zimno ciągnące z tarasu. Gdyby nie liczyć króla, Astolvo di Sequero nie miał sobie równych w całym królestwie, jeśli chodziło o szlachetne pochodzenie. Cztery wieki wcześniej, w mrocznych czasach, jakie nastały po upadku Hegemonii Fimbriańskiej, Sequerowie próbowali nawet objąć tron, ale to Hibrusydzi zwyciężyli w decydującej bitwie. Astolvo był już stary. Przy każdym oddechu jego płuca świszczały jak przebity bukłak. Wiek i choroby pozbawiły go wszelkich ambicji i nie chciał już brać udziału w rozgrywkach na najwyższych szczeblach władzy. Teraz, u schyłku życia, modlił się już tylko o kilka spokojnych lat i łagodną śmierć. Co bardzo odpowiadało Sastro. Trzeci z gości przypominał prezbitera Quiriona, choć był od niego młodszy i miał mniej okrutny wygląd. Pułkownik Jochen Freiss był zastępcą dowódcy wojsk w Abrusio. Pochodził z Finnmarku, tej dalekiej północnej krainy, której władca, Skarpathin, nazywał się królem, choć nie zaliczał się do grona Pięciu Monarchów Zachodu. Freiss od trzydziestu lat mieszkał w Hebrionie i mówił bez śladu obcego akcentu, ale gęsta szopa włosów o barwie słomy jednoznacznie wyróżniała go jako cudzoziemca. – Jego Świątobliwość Wielki Pontyfik z pewnością bardzo się spieszył – odparł Quirion. Jego głos przypominał zgrzyt piły. – Najważniejsze, że pieczęć i podpis są prawdziwe. Prawda, Sastro? – Bez wątpienia. – Sastro skubnął czubek brody. Skronie tętniły mu bólem, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona. – Z prawa świeckiego i kościelnego jasno wynika, że Abeleyn nie jest już królem. Święty Kościół uznał nas, panowie, za prawowitych władców Hebrionu, składając tym samym na nasze barki ciężkie brzemię odpowiedzialności. Musimy dołożyć wszelkich starań, by godnie je dźwigać. – W rzeczy samej – poparł go Quirion. – Sytuacja zmieniła się diametralnie. Musimy jak najszybciej pokazać ten dokument generałowi Mercado i admirałowi Rovero. Kiedy zrozumieją, że stoją na straconej pozycji, wojsko i flota będą musiały ustąpić i pokajać się za niemądry upór, w którym trwały. I za chybioną wierność królowi, którego już nie ma. Zgodzi się pan ze mną, Freiss?

– W zasadzie tak – odparł pułkownik Freiss bez przekonania. – Ale ci dwaj, Mercado i Rovero, to ludzie starej szkoły. Są pobożni, bez dwóch zdań, lecz wpojono im żołnierską lojalność wobec suzerena. Ich ludziom również. I obawiam się, że nawet pontyfikalna bulla nie wystarczy do zerwania tych więzów. Sastro uśmiechnął się kpiąco. – A co z pańską żołnierską lojalnością, Freiss? – zapytał kąśliwie. Finnmarkańczyk poczerwieniał. – Wyżej cenię sobie wiarę i moją nieśmiertelną duszę. Przysięgałem wierność królowi Hebrionu, ale teraz jest on moim władcą w takim samym stopniu, jak merducki shahr. Mam czyste sumienie, panie. Sastro skłonił się lekko, nie przestając się uśmiechać. Zniecierpliwiony Quirion uderzył otwartą dłonią w stół. – Nie zebraliśmy się tu po to, żeby szermować słowami. Pułkowniku Freiss, pańskie przekonania dobrze o panu świadczą. Panu zaś, lordzie Carrera, sugeruję, aby w nowej sytuacji znalazł pan lepsze zajęcie dla swego ciętego języka. Sastro uniósł brwi. – To i my znaleźliśmy się w nowej sytuacji? Wydawało mi się, że bulla po prostu legitymizuje faktyczny stan rzeczy. Ta rada rządzi Hebrionem. – Na razie ma pan rację, lecz nasz status prawny jest niepewny. – Jak to? – zaświszczał zaniepokojony Astolvo. – To bezprecedensowa sytuacja. Sprawujemy rządy w imieniu Błogosławionego Świętego i wielkiego pontyfika, ale nie wiemy, czy taki stan rzeczy się utrzyma. Abeleyn przestał się liczyć. Komu w takim razie należy się hebriońska korona? Czy powinniśmy rządzić dalej w taki sposób, jak to czynimy od kilku tygodni, czy raczej zacząć się rozglądać za prawowitym następcą tronu? Ten człowiek ma sumienie, zdziwił się Sastro. Nie zdarzyło mu się jeszcze słyszeć, żeby jakiś inicjancki kapłan wyrażał na głos wątpliwości, które mogły zagrażać jego władzy. To odkrycie sprawiło, że ból głowy ustąpił. Trybiki w mózgu Sastro zaczęły się obracać ze zdwojoną szybkością. – Czy wobec tego do naszych obowiązków należy znalezienie następcy naszego heretyckiego monarchy? – zapytał z niedowierzaniem. – Być może – odburknął Quirion. – To zależy od tego, co powiedzą moi przełożeni. Wielki pontyfik z pewnością śle nam już szczegółowe rozkazy. – Jeżeli przedstawimy to w taki sposób, żołnierze łatwiej pogodzą się z władzą Kościoła – zauważył Freiss. – Myśl o tym, że mieliby nimi rządzić kapłani, nie jest im miła. W oczach Quiriona zapłonął ogień. – Żołnierze zrobią, co im się każe. A jeśli nie, to zbuduje się im stosy na tym samym placu, na którym kończy lud dweomeru.

– Ależ naturalnie – pospieszył z zapewnieniem Freiss. – Zwracam tylko uwagę, że żołnierze wolą, kiedy dowodzi nimi król. To leży w ich naturze. Są bardzo konserwatywni. Quirion postukał w stół, aż podskoczyły karafki. – No dobrze – warknął. – Musimy załatwić dwie sprawy. Po pierwsze, pokażemy bullę generałowi i admirałowi. Jeżeli ją zlekceważą, popełnią grzech herezji. Jako prezbiter mam w mieście władzę prałata, którego urząd wakuje. Jeżeli zostanę do tego zmuszony, ekskomunikuję ich. Charibon mnie poprze. Po drugie, zaczniemy rozpytywać się wśród rodów szlacheckich. Szukamy człowieka królewskiej krwi, na którego nie padł nawet cień oskarżenia o herezję. Zaraz, a właściwie to kto jest następny w kolejce do tronu? Zdaniem Sastro ten przywilej przysługiwał staremu Astolvo, który jednak milczał, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. Ktokolwiek zasiądzie na tronie, stanie się marionetką w rękach Kościoła. Z dwoma tysiącami Rycerzy-Bojowników na karku i unieruchomioną armią, dowodzoną przez wodzów o czułych sumieniach, nowy król Hebrionu nie będzie miał żadnej realnej władzy. Mimo że pozory zostaną zachowane, nie mogło być mowy o rządzeniu w takim sensie, jak to sobie wcześniej Sastro zdefiniował. Zajęcie tronu wiązało się z ogromnym prestiżem, ale w tej sytuacji nie było wiele warte – chyba że królem zostałby człowiek naprawdę nieprzeciętny. Wielki pontyfik planował dla Hebrionu rządy kościelne. – Sytuacja wymaga zastanowienia – stwierdził szczerze Sastro. – Królewscy skrybowie będą musieli pogrzebać w archiwach i przejrzeć drzewa genealogiczne. Na to trzeba czasu. Astolvo wybałuszył załzawione oczy. Nie chciał być królem, więc nic nie mówił, ale wśród jego krewnych z pewnością nie brakowało młodych kandydatów, którzy w mgnieniu oka wskoczyliby na tron. Czy senior rodu zdoła ich powstrzymać? Sastro mocno w to wątpił. A czas naglił. Powinien spotkać się na osobności z tym finnmarkańskim najemnikiem, Freissem. Chciał mieć władzę, więc musiał mieć arkebuzy. * Północny wiatr – stare wilki morskie nazwałyby go prawdziwą candelańską wichurą – wiał równo i mocno, kiedy wychodzili z delty Ephronu na wody Levangore. Płynęli kursem południe, południowy wschód, na zrefowanym bezanie, kursach i bonnetach, przy silnym wietrze od rufy. Znalazłszy się na wysokości Azbakiru, skręcili na zachód, przyjmując podmuchy wiatru na belki sterburty. Potem, w Cieśninach Malacarskich, musieli nieco zwolnić. Uzbrojeni żołnierze wylegli na pokład, na wypadek gdyby macassiańscy korsarze próbowali się im naprzykrzać, lecz zimą piraci powyciągali na zimę na brzeg swoje galery i feluki i w cieśninach panował spokój. Później wiatr lekko zmienił kierunek i powiał z baksztagu, od sterburty. Dla statku z rejowym ożaglowaniem – takiego jak karaka – był wprost wymarzony, więc szybko i bez przygód wyszli na Morze Hebriońskie. Minąwszy rybackie jole z Astaracu, skierowali się na wody Zatoki Fimbriańskiej i ku leżącym za nią wybrzeżom Hebrionu.

Przebyli bezpiecznie trzy czwarte drogi powrotnej, gdy wiatr z północy ucichł, a lekka bryza zaczęła dmuchać ze wschodu i południowego wschodu. Była jednak tak zmienna, że załoga karaki cały czas w pełnej gotowości wyczekiwała, jak za chwilę zmieni się wiatr. Zaczął się mroczny forgist, miesiąc zwiastujący koniec roku. Po jego zakończeniu nastanie pięć Dni Świętego, przeznaczonych na oczyszczenie starego i powitanie nowego roku, a potem rok 551 nieodwołalnie przejdzie do historii. Pochłonie go niedostępna przeszłość. Abeleyn, ekskomunikowany król Hebrionu, stał na pokładzie rufowym od nawietrznej, oparty plecami o reling. Nie zwracał uwagi na bryzgi morskiej wody, które zamarzały mu na futrzanym kołnierzu płaszcza. Dietl, kapitan szybkiej królewskiej karaki, obserwował spod przeciwległego relingu marynarzy i pokrzykiwał na nich, a podoficerowie przekazywali jego rozkazy. Niepewna bryza słabła, za to chyba znów budził się północny wiatr. Zanosiło się na to, że wkrótce dmuchnie solidnie od sterburty. Młody król – jego gęstych czarnych loków nie tknęła jeszcze siwizna – od pięciu lat zasiadał na tronie Hebrionu. Przez ten czas upadł Aekir, Merdukowie stanęli u bram zachodu, a w Kościele Boga doszło do rozłamu. Sam król zaś stał się heretykiem i po śmierci jego dusza będzie po wsze czasy skowyczeć w piekle. Był tak samo potępiony jak pogańscy Merdukowie, chociaż wszystko, co zrobił, zrobił dla dobra kraju – dla dobra wszystkich królestw zachodu. Abeleyn nie był głupcem, lecz wiara wpojona mu przez pobożnego ojca przesączyła się w głąb jego duszy i teraz czuł lęgnący się w niej lodowaty strach. Nie bał się ani o swoje królestwo, ani o inne zachodnie krainy. Nigdy by się nie zawahał zrobić tego, co uważał dla nich za najlepsze; w tych sprawach wyrzuty sumienia nie miały do niego przystępu. Nie – Abeleyn bał się o siebie. Nagle przeraziła go myśl o tym, co czeka go na łożu śmierci, zląkł się demonów, które zgromadzą się przy udręczonym ciele i w swoim czasie, kiedy odejdzie z tego świata, wywleką jego wrzeszczącego ducha... – Chwila ponurej zadumy, panie? Abeleyn odwrócił się, spojrzał na rozkołysane morze i poczuł pod stopami rytm statku, który zdawał się poruszać jak żywa istota. W pobliżu nie było nikogo, tylko siedzący na relingu wytarmoszony wiatrem białozór przyglądał się królowi żółtym, nieludzkim okiem. – Jeszcze jak ponurej, Golophinie. – Ale, jak cię znam, nie czujesz żalu. – Nie. – Jak się miewa lady Jemilla? Abeleyn zmarszczył brwi. Jego ciężarna kochanka cierpiała na chorobę morską, ale nawet na statku nie przestawała snuć własnych tajemnych planów. Dzięki temu, że przed czasem opuścił konklawe królów, mogła wrócić do kraju razem z nim, zamiast szukać własnego środka transportu.

– Siedzi pod pokładem i, jak znam życie, rzyga na potęgę. – I dobrze. To ją na jakiś czas zajmie. – Bez wątpienia. Jakie przynosisz nowiny, przyjacielu? Twój ptak wygląda fatalnie. Nie pociągnie długo w roli posłańca. – Wiem. Niedługo wyhoduję sobie nowego. A na razie donoszę ci, że dwaj pozostali heretycy wracają bezpiecznie do swoich królestw. Mark zmierza na południe. Chce przekroczyć Malvennor w południowym Astaracu, gdzie przełęcze nie są jeszcze zasypane. Lofantyr brnie przez Góry Cymbryckie. Zapowiada się sroga zima, panie. – Wiem to i bez ciebie, Golophinie. – Pewnie tak. Fimbriańscy marszałkowie są twardzi: maszerują do przełęczy w Narboskimie. Muszą torować drogę po pas w śniegu, ale chyba przejdą. Nie mają koni. – Fimbrianie nigdy nie byli narodem jeźdźców – zauważył Abeleyn. – Czasem dochodzę do wniosku, że to dlatego nie wykształciła się wśród nich arystokracja. Oni wszędzie chodzą pieszo, nawet ich cesarze maszerują po kraju jak zwykli piechociarze. Ale mów dalej. Co słychać w domu? Ptak nie odpowiedział od razu. Rozprostował jedno skrzydło i minęła dłuższa chwila, nim niesamowity głos czarodzieja dobył się z jego dzioba: – Dziś spalili sześciuset ludzi, chłopcze. Na dobrą sprawę Rycerze-Bojownicy oczyścili Abrusio z ludu dweomeru. Zaczynają się zapuszczać poza miasto w poszukiwaniu następnych ofiar. Abeleyn zesztywniał. – Kto rządzi w Abrusio? – Prezbiter Quirion, dawny biskup Fulku. – Kto sprawuje rządy świeckie? – Sastro di Carrera. No i oczywiście Sequerowie. Podzielili królestwo między siebie, władzę zwierzchnią zostawiając Kościołowi. – Co z biskupami z diecezji? Zawsze miałem Lembiana z Ferramuno za rozsądnego człowieka. – Rozsądny to on jest, ale jest też kapłanem. Nie, chłopcze, wszyscy sprzysięgli się przeciwko tobie. – Armia? Flota? One też? – No, tutaj sprawy mają się nieco lepiej. Generał Mercado odmówił podporządkowania wojska decyzjom rady, bo taką nazwę przyjęła grupa uzurpatorów. Tercios siedzą w koszarach. Admirał Rovero nadal dowodzi flotą. Rycerze-Bojownicy boją się zapuszczać do Dolnego Miasta, w okolice koszar i do portu. Abeleyn odetchnął z ulgą. – Zatem możemy spokojnie lądować. Jest jeszcze nadzieja, Golophinie.

– Owszem, panie, ale Mercado to stary żołnierz. I bardzo pobożny. Inicjanci nad nim pracują. Jest wierny jak pies, ale nie zniesie myśli o herezji. Nie masz czasu do stracenia, jeśli nie chcesz, żeby wojsko zgotowało ci zbrojne powitanie. – Myślisz, że bulla pontyfikalna dotarła już do Abrusio? – Z pewnością. Na wieść o wydarzeniach w Vol Ephrir Himerius nie tracił czasu. Na tym właśnie polega niebezpieczeństwo, panie. Co innego sprzeciwić się woli paru nadętych niedoszłych książątek, a co innego wytrwać w służbie nieobecnego heretyka. Bulla może przeważyć, a wtedy armia i flota przejdą na stronę Kościoła. Musisz być na to przygotowany. – To byłby mój koniec. – Prawie. Nie stracisz przecież ziem ani wasali. Z pomocą Astaracu mógłbyś się jeszcze upomnieć o tron. – A przy okazji rozpętać w Hebrionie wojnę domową. – Nikt nie mówił, że to będzie łatwa droga, panie. Nade wszystko wskazany jest w tej chwili pośpiech. – Potrzebni mi agitatorzy, Golophinie. Muszę mieć zaufanych ludzi, którzy dotrą do stolicy przede mną i zaczną rozpowiadać o tym, jak jest naprawdę. Abrusio nie jest miastem, które łatwo podda się dyktatowi klechów. Kiedy rozejdzie się wieść, że Macrobius żyje, Himerius jest uzurpatorem, a ja mam poparcie Torunny i Astaracu, sytuacja się zmieni. – Zobaczę, co da się zrobić, ale z każdym dniem mam coraz mniejsze wpływy w mieście. Większość moich zauszników, przyjaciół, których znałem od pięćdziesięciu lat, zginęła. Niech Bóg się nad nimi zmiłuje. Byli dobrymi ludźmi, cokolwiek by Kruki o nich powiedziały. – A ty, Golophinie? Jesteś bezpieczny? – O mnie się nie martw, Abeleynie. – W błysku żółtego ślepia było coś, co sprawiło, że króla przeszedł dreszcz. – Obiecuję ci, że na zawsze zapamiętają dzień, w którym po mnie przyjdą. Abeleyn odwrócił się i spojrzał na morze ponad rufowym relingiem. Astarac skrył się już za horyzontem. Za to z przodu, na północnym zachodzie, majaczyły błyszczące bielą wierzchołki Gór Hebriońskich. Astarac: królestwo Marka, przyszłego szwagra Abeleyna. O ile nastanie jeszcze kiedyś pora ślubów i wesel. Co czeka Marka w Astaracu? Pewnie to samo, co Abeleyna w Abrusio: ambitni kapłani, żądna władzy szlachta. Wojna. Milę za rufą karaki dwa szerokie nefy, staromodne statki handlowe z Levangore, z mozołem cięły fale. Na ich pokładzie płynęła większość liczącego czterystu ludzi orszaku Abeleyna: jedyni podwładni, na jakich mógł z całą pewnością polegać. To z ich względu zdecydował się na podróż morską, zamiast ryzykować marsz zaśnieżonymi górskimi szlakami. W najbliższych miesiącach będzie potrzebował każdego wiernego żołnierza. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby ich stracić.